967

Szczegóły
Tytuł 967
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

967 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 967 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 967 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

967 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Arthur C. Clarke Opowiadania Kto tam? Kiedy zg�osi�a si� Kontrola Satelitarna, ko�czy�em w�a�nie pisa� codzienny raport w Ba�ce Obserwacyjnej - zwie�czonym szklan� kopu�� gabinecie, odstaj�cym od osi Stacji Kosmicznej jak ko�pak piasty ko�a. Nie by�o to najlepsze miejsce do pracy z racji zbyt przyt�aczaj�cego widoku. Zaledwie kilka jard�w ode mnie wida� by�o grupy robotnik�w, kt�rzy jakby w zwolnionym ta�cu sk�adali stacj� jak gigantyczn� uk�adank� dla dzieci. A dalej, dwadzie�cia tysi�cy mil ni�ej, pyszni�a si� b��kitem i zieleni� pe�na Ziemia na tle pl�taniny gwiezdnych ob�ok�w Drogi Mlecznej. - Nadz�r stacji, s�ucham - odpowiedzia�em. - Co si� dzieje? - Nasz radar sygnalizuje s�abe echo dwie mile st�d, prawie nieruchome, oko�o pi�� stopni na zach�d od Syriusza. Zobacz, co to jest, i daj nam zna�. Tak dok�adnie zgra� si� z nasz� orbit� nie m�g� raczej �aden meteor; z pewno�ci� co� nam wypad�o - mo�e znios�o jak�� �le zabezpieczon� cz�� wyposa�enia stacji. Przyj��em tak� wersj�, ale gdy wyci�gn��em lornetk� i przeszuka�em niebo wok� Oriona, wkr�tce przekona�em si�, �e nie mia�em racji. Cho� ten kosmiczny przyb��da by� dzie�em ludzkich r�k, nie mia� z nami nic wsp�lnego. - Mam - zameldowa�em Kontroli. - To jaki� obcy satelita pr�bny; kszta�t sto�ka, cztery anteny i co�, co wygl�da na uk�ad obiektyw�w w kad�ubie. Chyba wystrzelony przez Lotnictwo Stan�w Zjednoczonych, lata tysi�c dziewi��set sze��dziesi�te, s�dz�c po sylwetce. Pami�tam, �e z kilkoma stracili kontakt, bo nawali�y nadajniki. Sporo razy pr�bowali wej�� na t� orbit�, zanim im si� wreszcie uda�o. Po szybkim przerzuceniu kartoteki Kontrola potwierdzi�a moje przypuszczenia. Nieco wi�cej czasu up�yn�o, nim dowiedzieli�my si�, �e Waszyngton ma w nosie nasze odkrycie dwudziestoletniego zb��kanego satelity i by�by szcz�liwy, gdyby�my go znowu zgubili. - Tego nie mo�emy zrobi� - t�umaczy�a Kontrola. Nawet je�eli nie jest nikomu potrzebny, to stanowi powa�ne zagro�enie dla nawigacji. Lepiej niech kto� wyskoczy i przyholuje przyb��d� do stacji. Wiadomo, �e tym ktosiem nie b�dzie nikt inny, tylko ja sam. Przecie� nie mog�em oderwa� od drobiazgowo zorganizowanej pracy nikogo z brygad budowlanych, bo ju� byli�my do ty�u z robot� - a jeden dzie� op�nienia kosztowa� tu milion dolar�w. Wszystkie sieci radiowe i telewizyjne nie mog�y wprost doczeka� si� chwili, kiedy zaczn� przez nas przekazywa� swoje programy i w ten spos�b zapocz�tkuj� prawdziw� globaln� emisj�, obejmuj�c� ca�y �wiat od bieguna do bieguna. - Sam po niego polec� - odpar�em, spinaj�c gumk� papiery, �eby mi nie zacz�y ta�czy� po pokoju w podmuchu wentylator�w. Cho� odpowiedzia�em takim tonem, jakbym robi� wszystkim wielk� �ask�, w duchu by�em zadowolony z tego obrotu sprawy. Od dobrych dw�ch tygodni nie rusza�em si� ze stacji; mdli�y mnie ju� wykazy zapas�w, harmonogramy konserwacji i inne smaczki z �ycia Dyrektora Nadzoru Stacji Kosmicznej. Jedynym cz�onkiem personelu, na kt�rego natkn��em si� po drodze do �luzy powietrznej, by� Tommy, nasz niedawno sprowadzony kot. Zwierz�ta wiele znaczy�y dla ludzi oddalonych o tysi�ce mil od Ziemi, ale nie wszystkie umiej� przystosowa� si� do niewa�ko�ciowego �rodowiska. Tommy miaucza� do mnie �a�o�nie, gdy gramoli�em si� do mojego kombinezonu, ale mia�em za ma�o czasu, �eby si� z nim pobawi�. W tym miejscu wypada mi chyba przypomnie�, �e kombinezony, kt�rych u�ywamy na stacji, s� ca�kiem inne od tych mi�kkich ubranek, wk�adanych na przechadzki po Ksi�ycu. Nasze s� w�a�ciwie miniaturowymi statkami kosmicznymi, w sam raz na jedn� osob�. S� to przysadziste cylindry d�ugo�ci oko�o siedmiu st�p, wyposa�one w silniki odrzutowe ma�ej mocy i par� harmonijkowych r�kaw�w w g�rnej po�owie na r�ce operatora. Najcz�ciej jednak trzyma si� r�ce wsuni�te do kombinezonu w pobli�u umieszczonej na wysoko�ci klatki piersiowej tablicy sterowniczej. Jak tylko usadowi�em si� wygodnie w swoim osobistym stateczku, w��czy�em zasilanie i sprawdzi�em wska�niki na ma�ej tablicy przyrz�d�w. Nierzadko mo�na pods�ucha� kosmonaut�w, jak wsiadaj�c do takich kombinezon�w mamrocz� s�owozakl�cie TRAP; przypomina im o sprawdzeniu tlenu, radia, akumulator�w i paliwa. Wszystkie wska�niki utrzymywa�y si� powy�ej bezpiecznego minimum, tote� opu�ci�em na g�ow� przezroczyst� p�kul� i zamkn��em si� szczelnie. Przed takim kr�tkim wypadem nie warto nawet sprawdza� zawarto�ci wewn�trznych pojemnik�w do przewo�enia �ywno�ci i specjalnego wyposa�enia na d�u�sze wyprawy. Na ta�mie, kt�ra przenosi�a mnie do �luzy powietrznej, czu�em si� jak india�ski bobas przenoszony na plecach swojej matki. Potem pompy zmniejszy�y ci�nienie do zera, otworzy�y si� zewn�trzne drzwi i, wymieciony resztkami powietrza w przestworza, powoli obraca�em si� do g�ry nogami. Oddali�em si� od stacji o niespe�na dwana�cie st�p, a ju� sta�em si� niezale�n� planet� - takim w�asnym ma�ym �wiatem. By�em szczelnie zamkni�ty w niepoka�nym, ruchomym cylindrze, ze wspania�ym widokiem na ca�y wszech�wiat, ale praktycznie pozbawiony swobody ruchu wewn�trz kombinezonu. G��boki fotel i pasy bezpiecze�stwa uniemo�liwia�y mi obracanie si� na boki, ale do wszystkich regulator�w �atwo mi by�o si�gn�� r�kami albo nogami. W kosmosie okrutnym wrogiem jest S�o�ce, kt�re o�lepia ci� jednym ciosem, nim zd��ysz mrugn��. Bardzo uwa�nie ods�oni�em filtry po "nocnej" stronie kombinezonu i odwr�ci�em g�ow�, by wyjrze� na gwiazdy. Jednocze�nie w��czy�em automat przytwierdzonych po zewn�trznej stronie he�mu os�on przeciws�onecznych, dzi�ki kt�rym moich oczu nie powinien dosi�gn�� pora�aj�cy blask, bez wzgl�du na to, w kt�r� stron� raczy si� obr�ci� m�j kombinezon. Zaraz odszuka�em cel mojego wypadu - jaskraw� plamk� srebra, kt�ra swym metalicznym po�yskiem wyra�nie odr�nia�a si� od otaczaj�cych j� gwiazd. Wcisn��em do oporu peda� przyspieszenia i poczu�em �agodny wzrost pr�dko�ci, kiedy pos�uszne rakiety ma�ej mocy odrzuci�y mnie od stacji. Po dziesi�ciu sekundach ustalonego ruchu oszacowa�em, �e osi�gn��em dostateczn� pr�dko��, i wy��czy�em nap�d. Za pi�� minut pokonam z rozp�du reszt� trasy i niewiele wi�cej czasu zajmie mi powr�t z moim znajd� na holu. I ju� wtedy, ledwie zd��y�em wystrzeli� si� ze stacji w otch�a�, zorientowa�em si�, �e jestem w �miertelnym niebezpiecze�stwie. W kombinezonie nigdy nie panuje g�ucha cisza; s�ycha� zawsze �agodne syczenie tlenu, dyskretny furkot wentylator�w i silnik�w, szmer w�asnego oddechu, a jak si� dobrze ws�ucha�, nawet miarowe g�uche uderzenia, kt�re s� biciem serca. D�wi�ki te odbijaj� si� po ca�ym kombinezonie, daremnie pr�buj�c ulecie� w otaczaj�c� pr�ni�; s� niezauwa�alnym t�em kosmicznego �ycia, s�ycha� je bowiem tylko w�wczas, kiedy si� zmieniaj�. W�a�nie si� zmieni�y. Do��czy� do nich d�wi�k, kt�rego nie rozpoznawa�em. Co jaki� czas odzywa�y si� g�uche, przyt�umione stuki, kt�rym raz po raz akompaniowa� zgrzyt, jak metalu o metal. Zmartwia�em; wstrzyma�em oddech i wyt�y�em s�uch, usi�uj�c ustali� �r�d�o obcych d�wi�k�w. Tablica wska�nik�w mi nie pomog�a; wszystkie wskaz�wki uparcie tkwi�y w poprzednim po�o�eniu i nie miga�a ani jedna czerwona lampka, by ostrzec mnie przed zbli�aj�c� si� katastrof�. Zawsze to jaka� pociecha, ale mizerna. Od dawna w takich przypadkach potrafi�em ufa� swoim przeczuciom; ich syreny alarmowe wy�y teraz z�owrogo, nakazuj�c mi wraca� do stacji, zanim b�dzie za p�no... Jeszcze teraz wzdrygam si� na samo wspomnienie tych kilku minut, kiedy trwoga coraz wi�kszym strumieniem zalewa�a m�j umys� jak wezbrana rzeka, przerywaj�c zapory rozs�dku i logiki, kt�re cz�owiek musi wznosi� przeciwko tajemnicy wszech�wiata. Zrozumia�em wtedy, co to znaczy popada� w ob��d; nie ma ju� innego wyja�nienia, kt�re potwierdza�oby fakty. Bo nie mo�na by�o d�u�ej udawa�, �e przyczyna niepokoj�cych mnie ha�as�w tkwi�a w wadliwie funkcjonuj�cym mechanizmie. Mimo �e znajdowa�em si� w zupe�nej izolacji, z dala od drugiej istoty ludzkiej lub bodaj obiektu materialnego, nie by�em sam. Z g�uchej otch�ani ucho moje wy�awia�o w�t�e, lecz nieomylne oznaki �ycia. W tej pierwszej, mro��cej krew w �y�ach chwili wydawa�o mi si�, �e co� usi�uje wedrze� si� do mego kombinezonu - co� niewidzialnego, co szuka schronienia przed okrutn� i bezwzgl�dn� pr�ni�. Wierci�em si� jak oszala�y w swojej uprz�y, przeszukuj�c ca�e pole widzenia pr�cz piekielnego, zakazanego sto�ka, ostrym ko�cem zwr�conego do S�o�ca. Oczywi�cie nic nie znalaz�em, bo i jak mog�em co� znale��. A jednak ten uporczywy chrobot sta� si� jeszcze wyra�niejszy. Wypisuj� o nas, �e kosmonauci s� przes�dni, ale to czyste brednie. Zreszt� czy mo�na mnie wini� za to, �e kiedy zdrowy rozs�dek okaza� si� ju� bezradny, przypomnia�o mi si� nagle, jak zgin�� Bernie Summers, wcale nie dalej od stacji, ni� ja znajdowa�em si� w�a�nie teraz? By� to jeden z tych "niemo�liwych" wypadk�w; jak zreszt� ka�dy wypadek. Trzy rzeczy nawali�y jednocze�nie. Zwariowa� reduktor tlenowy i ci�nienie wzrasta�o bez ko�ca, pu�ci�o felerne z��cze. Wystarczy� u�amek sekundy, a kombinezon Berniego otworzy� si� na otch�a� kosmosu. Nie zna�em Berniego, ale traf chcia�, �e jego los mia� teraz dla mnie pierwszorz�dne znaczenie - bo straszliwa my�l ko�ata�a mi w g�owie. Nie m�wi si� o tym, ale wiadomo przecie�, �e uszkodzony kombinezon jest zbyt cenny, �eby go wyrzuci�, nawet je�li zabi� w�a�ciciela. Idzie do naprawy, dostaje nowy numer - i wydaj� go komu innemu... Gdzie idzie dusza cz�owieka, kt�ry umiera po�r�d gwiazd, z dala od ojczystego �wiata? Czy jeszcze tu jeste�, Bernie, i kurczowo trzymasz si� ostatniego przedmiotu, co ��czy� ci� z utraconym dalekim domem? Op�dzaj�c si� od koszmar�w, kt�re mnie opad�y - bo ju� mi si� zdawa�o, �e drapanie i ciche skrobanie dochodzi ze wszystkich stron - uczepi�em si� jedynej dla mnie nadziei. �eby do reszty nie zwariowa�, musia�em si� przekona�, �e nie mam na sobie kombinezonu Berniego - �e okalaj�ce mnie metalowe �ciany nigdy nie by�y trumn� innego cz�owieka. Dopiero po kilku chybionych pr�bach uda�o mi si� nacisn�� w�a�ciwy guzik i prze��czy� nadajnik na alarmow� d�ugo�� fali. - Halo, stacja! - dysza�em. - Mam k�opoty! Sprawd�cie dok�adnie histori� mojego kombinezonu! Nigdy nie doko�czy�em; m�wi�, �e m�j wrzask rozsadzi� mikrofon. Ale dajcie mi takiego; kt�ry w nieskazitelnym odosobnieniu kombinezonu nie wrzasn��by, gdyby co� znienacka poklepa�o go delikatnie po karku. Musia�em rzuci� si� do przodu mimo ca�ego zaprz�gu pas�w bezpiecze�stwa i r�bn�� w g�rn� kraw�d� tablicy przyrz�d�w. Kiedy przyby�a na miejsce po kilku minutach ekipa ratownicza, by�em wci�� nieprzytomny i mia�em sinego guza na czole. Ostatecznie wi�c w ca�ej sieci telekomunikacji satelitarnej okaza�em si� ostatnim ogniwem, do kt�rego dotar�a wiadomo�� o tym, co si� w�a�ciwie sta�o. Gdy po godzinie odzyska�em przytomno��, ujrza�em wok� swojego ��ka ca�y nasz personel medyczny, ale dopiero po d�u�szej chwili lekarze raczyli zainteresowa� si� moj� osob�. Zbyt poch�ania�a ich zabawa z trzema milutkimi, puszystymi kotkami, kt�re nasz fatalnie ochrzczony Tommy wychowywa� w niezm�conym spokoju szafki numer pi�� magazynu, gdzie spoczywa� m�j kombinezon. przek�ad : Zbigniew Ka�ski powr�t Arthur C. Clarke Lato na Ikarze Kiedy Colin Sherrard ockn�� si� po katastrofie, nie potrafi� uprzytomni� sobie, gdzie si� znajduje. Zdawa�o mu si�, �e le�y, uwi�ziony w jakim� wehikule, na wierzcho�ku zaokr�glonej u szczytu g�ry o zboczach stromo opadaj�cych we wszystkich kierunkach. Powierzchnia jej by�a pop�kana i poczernia�a, jakby przeszed� t�dy gigantyczny po�ar. W g�rze czerni�o si� zat�oczone gwiazdami niebo. Jedna z nich, l�ni�ca niczym miniaturowe s�o�ce, zwiesza�a si� nisko nad horyzontem. Czy�by to rzeczywi�cie by�o S�o�ce? Czy�by by� a� tak daleko od Ziemi? Nie - wykluczone. Jakie� mgliste wspomnienie natr�tnie podpowiada�o mu, �e S�o�ce jest bardzo blisko - koszmarnie blisko - w ka�dym razie nie na tyle daleko, by skurczy�o si� do rozmiaru gwiazdki. Wraz z t� my�l� w pe�ni odzyska� �wiadomo��. Teraz ju� doskonale wiedzia�, gdzie jest, i wiedza ta porazi�a go tak, �e nieomal znowu straci� przytomno��. Znajdowa� si� bli�ej S�o�ca, ni� ktokolwiek przed nim. Jego rozbity kosmopod nie le�a� na �adnym wzg�rzu, lecz na stromym �uku powierzchni �wiata, kt�rego �rednica nie przekracza�a dw�ch mil. Ta promienna gwiazdka, nieub�aganie ton�ca na zachodzie, to przecie� Prometeusz, statek, kt�ry przyni�s� go tu przez ca�e miliony mil przestrzeni. Prometeusz tkwi� teraz zawieszony po�r�d gwiazd, dziwi�c si�, czemu jego kosmopod nie powraca jak pocztowy go��b do swego go��bnika. Za kilka minut zniknie mu z oczu, zapad�szy si� pod horyzont w swej nigdy nie ko�cz�cej si� zabawie w chowanego ze S�o�cem. Dla Sherrarda wynik gry ze S�o�cem by� ju� przes�dzony. Wci�� jeszcze kry� si� po nocnej stronie asteroidu, bezpiecznie otulony ch�odem cienia, ale kr�tka noc rych�o si� sko�czy. Rozp�dzona karuzela czterogodzinnego dnia Ikara zaniesie go niebawem na spotkanie z potwornym �witem, kiedy S�o�ce, trzydziestokrotnie wi�ksze ni� to, kt�re dane by�o mu ogl�da� z Ziemi, zaleje ogniem t� kamienn� pustyni�. Sherrard wiedzia� ju� nazbyt dobrze, dlaczego wszystko, co go otacza�o, jest spalone i poczernia�e. Wprawdzie od peryhelium dzieli� Ikara jeszcze tydzie�, ale temperatura w po�udnie osi�ga�a ju� tysi�c stopni Fahrenheita. Cho� czas nie nastraja� do �art�w, przypomnia�y mu si� dok�adnie s�owa, kt�rymi kapitan McClellan opisa� Ikara: "Najgor�tsza parcela w uk�adzie s�onecznym". Trafno�� tego �artobliwego os�du zosta�a udowodniona przed zaledwie kilkoma dniami za pomoc� prostego i wcale nie naukowego do�wiadczenia, o ile� jednak bardziej przekonuj�cego ni� setki wykres�w i pomiar�w. Przed samym �witem kto� wbi� drewniany palik na wierzcho�ku jednego z ma�ych wzniesie�. Sherrard obserwowa�, bezpiecznie ukryty po nocnej stronie, jak pierwsze promienie s�oneczne muskaj� szczyt. Kiedy ju� oczy zd��y�y si� oswoi� z raptown� detonacj� �wiat�a, zobaczy�, �e drewno czernieje i zw�gla si�. Gdyby Ikar otoczony by� atmosfer�, palik stan��by w p�omieniach; tak wygl�da� �wit na Ikarze... Jednak upa� nie by� a� tak niezno�ny podczas ich pierwszego l�dowania, kiedy przed pi�cioma tygodniami przekraczali orbit� Wenus. Prometeusz zostawi� asteroid za sob� w pocz�tkowej fazie swego porywu na S�o�ce, po czym dostosowa� pr�dko�� do tego malutkiego �wiata, by wreszcie mi�kko osi��� na jego powierzchni jak p�atek �niegu. (P�atek �niegu na Ikarze - to dopiero wspania�y dowcip...) Naukowcy zaraz rozpocz�li penetracj� pi�tnastu mil kwadratowych zje�onych niklo-�elaznymi ska�ami, ustawiaj�c swoje instrumenty i punkty kontrolne, zbieraj�c pr�bki i czyni�c niezliczone obserwacje. Wypraw� poprzedzi�y lata drobiazgowych przygotowa� w ramach mi�dzynarodowej Dekady Astrofizycznej. Oto bowiem pojawi�a si� unikalna szansa, by statek badawczy zbli�y� si� na bagateln� odleg�o�� siedemnastu milion�w mil do S�o�ca, kryj�c si� przed jego �lep� furi� za dwumilowej grubo�ci tarcz� ska�y i �elaza. W cieniu Ikara statek m�g� bezpiecznie kr��y� wok� centralnego ogniska, kt�re ogrzewa�o wszystkie planety i od kt�rego zale�a�o wszelkie �ycie. Tak jak �w mityczny Prometeusz, kt�ry obdarzy� ludzi ogniem, statek nosz�cy jego imi� mia� powr�ci� na Ziemi� z innymi tajemnicami niebios. Nie brakowa�o czasu na ustawienie przyrz�d�w i wst�pne badania, nim Prometeusz musia� odlecie� i szuka� sta�ego cienia nocy. Nawet wtedy mo�na by�o pracowa� przesz�o godzin� w zgrabnych kosmopodach z w�asnym nap�dem - miniaturowych statkach kosmicznych, d�ugich zaledwie na dziesi�� st�p - po nocnej stronie asteroidu, pod tym warunkiem jednak, �e na czas ucieka�o si� przed nacieraj�c� lini� wschodu s�o�ca. Nie by� to warunek zbyt wyg�rowany, zw�aszcza w takim �wiecie, gdzie �wit maszerowa� z pr�dko�ci� zaledwie jednej mili na godzin�; ale Sherrard warunku tego nie spe�ni�, a kar� by�a �mier�. Wci�� nie by� ca�kiem pewny, co si� w�a�ciwie sta�o. Wymienia� przeka�nik sejsmografu na Stacji I-45, popularnie zwanej Mount Everest, gdy� znajdowa�a si� a� dziewi��dziesi�t st�p ponad otaczaj�cym j� terenem. Robota ca�kiem prosta, mimo �e musia� pos�u�y� si� zdalnie sterowanymi �apami swojego kosmopodu. Sherrard w�ada� nimi po mistrzowsku; umia� wi�za� w�z�y metalowymi palcami niemal tak szybko jak swoimi w�asnymi. Upora� si� z robot� w niespe�na dwadzie�cia minut. Sprawny radiosejsmograf na nowo m�g� rejestrowa� drobne wstrz�sy i dr�enia, kt�re miota�y Ikarem z coraz wi�ksz� cz�stotliwo�ci� w miar� zbli�ania si� asteroidu do S�o�ca. Niezbyt satysfakcjonowa�o Sherrarda to, �e sam teraz szczodrze wzbogaci� �w sejsmograficzny rejestr. Po sprawdzeniu sygna��w dok�adnie umocowa� os�ony przeciws�oneczne wok� przyrz�du. A� trudno uwierzy�, �e takie dwa cieniutkie jak bibu�a arkusze polerowanej folii metalowej mog�y powstrzyma� zalew promieniowania, kt�re stopi�oby w mgnieniu oka o��w czy cyn�. A jednak pierwsza os�ona odbija�a przesz�o dziewi��dziesi�t procent padaj�cego na jej lustrzan� powierzchni� �wiat�a s�onecznego, a druga odwraca�a wi�ksz� cz�� reszty, tak �e przez obie dostawa� si� tylko niegro�ny u�amek ciep�a. Zameldowa� o zako�czeniu pracy, dosta� potwierdzenie ze statku i zbiera� si� ju� do powrotu. Ostre �wiat�o reflektor�w na Prometeuszu - bez kt�rych nocna strona asteroidu ton�aby w nieprzeniknionych ciemno�ciach - prowadzi�y nieomylnie do celu. Od statku dzieli�y go tylko dwie mile i przy tak s�abej grawitacji pokona�by t� odleg�o�� o w�asnych si�ach, gdyby tylko mia� na sobie zwyk�y kombinezon planetarny z mi�kkimi nogawkami. Tym razem zda� si� na niewielk� moc mikrorakiet swojego kosmopodu, kt�rym za pi�� minut mia� dotrze� na miejsce. Wyznaczy� kierunek lotu �yroskopami, nastawi� tylne silniki odrzutowe na dwa i odpali�. Gdzie� w okolicy n�g nast�pi�a pot�na eksplozja, kt�ra wprawdzie odrzuci�a go od Ikara - ale nie w kierunku statku. Jaka� piekielna awaria; rzuci�o go na bok pojazdu, sk�d nie m�g� dosi�gn�� sterownicy. Nap�dzany tylko jednym sprawnym silnikiem, kosmopod konwulsyjnie wirowa� z coraz wi�ksz� pr�dko�ci� w przestworzach. Sherrard stara� si� zlokalizowa� uszkodzenie, ale w tej szale�czej wir�wce ca�kowicie straci� orientacj�. Kiedy wreszcie uda�o mu si� dosta� do sterownicy, tylko pogorszy� spraw� - otworzy� maksymalnie przepustnic�, jak przera�ony kierowca, kt�ry naciska na gaz zamiast na hamulec. Wprawdzie w ci�gu zaledwie sekundy naprawi� b��d i zdusi� silnik, ale wirowa� ju� w tak zawrotnym tempie, �e widzia� tylko kr�c�ce si� ob��dnie gwiazdy. Wszystko sta�o si� tak szybko, �e nie mia� czasu na strach, a nawet wezwanie pomocy ze statku. Pu�ci� sterownic�; wszelkie pr�by skorygowania lotu mog�y w tej sytuacji wywo�a� odwrotny skutek. Za dwie lub trzy minuty kosmopod powinien odzyska� r�wnowag�, lecz coraz wyra�niejsze zarysy ska� nie obiecywa�y mu nawet tylu sekund. Sherrard przypomnia� sobie rad� z pierwszej strony Poradnika kosmonauty: "Kiedy nie wiesz, co robi�, nie r�b nic". Skrupulatnie zastosowa� si� do tej m�drej wskaz�wki, r�wnie� w chwili gdy run�� na niego Ikar i zgas�y gwiazdy. Istny cud, �e kosmopod si� nie roztrzaska�, a Sherrard nie oddycha� jeszcze kosmosem. (Za p� godziny mo�e b�dzie musia� si� tym zadowoli�, kiedy nawali izolacja termiczna...) Naturalnie nie oby�o si� bez uszkodze�. Po lusterkach zewn�trznych, umieszczonych po bokach otaczaj�cej g�ow� kopu�y z przezroczystego plastyku, nie zosta�o ani �ladu, tak �e bez wykr�cania szyi nie widzia�, co si� dzieje z ty�u. Bez lusterek si� obejdzie; znacznie trudniej by�o mu pogodzi� si� z utrat� anten radiowych. Nie m�g� nawi�za� kontaktu ze statkiem, ani statek z nim. Z radia dochodzi�y tylko ledwie s�yszalne trzaski, kt�rych �r�d�em najprawdopodobniej by� sam odbiornik. Zosta� sam, odci�ty od reszty ludzkiego plemienia. Sytuacja nie do pozazdroszczenia, ale tli� si� jeszcze jeden blady promyk nadziei. Nie by� przecie� zdany wy��cznie na �ask� losu. Je�li nawet silniki odrzutowe by�y nie do u�ytku domy�li� si�, �e w prawym silniku nast�pi�a eksplozja, kt�ra uszkodzi�a przew�d paliwa, czyli dok�adnie to, co wedle zapewnie� konstruktor�w by�o niemo�liwe - m�g� si� jeszcze porusza�. Pozosta�y mu ramiona. Ale dok�d ma si� czo�ga�? Zupe�nie straci� orientacj�, bo co prawda wystartowa� z Mount Everest, ale r�wnie dobrze m�g� si� znajdowa� teraz tysi�ce st�p od stacji. Na tym ma�ym �wiecie nie by�o �adnych znak�w rozpoznawczych; zachodz�ca raptownie gwiazda Prometeusza by�a najlepszym drogowskazem i gdyby uda�o mu si� nie straci� jej z oczu, by�by ocalony. W ci�gu kilku najbli�szych minut koledzy powinni zauwa�y� jego nieobecno��, je�li nie zauwa�yli do tej pory. Ale bez radia poszukiwania mog� potrwa� bardzo d�ugo; mimo swej ma�ej powierzchni Ikar nie sk�pi� skutecznych kryj�wek dla d�ugiego na dziesi�� st�p kosmopodu na pi�tnastu milach kwadratowych tej niesamowicie poszarpanej ziemi niczyjej. Odnajd� go mo�e dopiero za godzin� - co oznacza�o, �e b�dzie zmuszony ucieka� przed pogoni� krwio�erczego wschodu S�o�ca. Wsun�� palce do sensor�w steruj�cych mechanicznymi ko�czynami. Na zewn�trz, w otaczaj�cej go zewsz�d wrogiej pr�ni, o�y�y jego sztuczne r�ce. Opad�y, wspar�y si� na �elaznej skorupie asteroidu i unios�y kad�ub ponad powierzchni�. Sherrard przygi�� je nieco w kolanach i wehiku� ruszy� do przodu, niczym jaki� dziwaczny dwuno�ny owad... Najpierw prawa, potem lewa, i znowu prawa... Sz�o mu �atwiej, ni� si� spodziewa�, i powoli odzyskiwa� dawn� pewno�� siebie. Wprawdzie mechaniczne r�ce przeznaczone by�y do lekkich rob�t precyzyjnych, ale w tym zdominowanym przez stan niewa�ko�ci otoczeniu minimalna si�a zdo�a�a wprawi� wehiku� w ruch. Si�a grawitacji Ikara by�a dziesi�� tysi�cy razy mniejsza ni� na Ziemi: Sherrard razem z kosmopodem wa�y� tu nieca�� uncj� i gdy ju� wprawi� si� w ruch, p�yn�� przed siebie bez najmniejszego wysi�ku, jak we �nie. Ale w�a�nie ta senna �atwo�� mia�a i swoje z�e strony. Przeby� ju� kilkaset jard�w i oto zr�wnywa� si� z zachodz�c� gwiazd� Prometeasza, gdy zbytnia pewno�� siebie pokaza�a swe zdradliwe oblicze. (Dziwne, jak szybko mo�na popa�� z jednej skrajno�ci w drug�; jeszcze kilka minut temu hartowa� ducha na spotkanie ze �mierci� - a teraz zastanawia� si�, czy zd��y na kolacj�.) Mo�e to nowy spos�b poruszania si�, tak odleg�y od jego dotychczasowych do�wiadcze�, przyczyni� si� do katastrofy; a mo�e wci�� odczuwa� skutki powypadkowego szoku. Jak wszyscy astronauci, Sherrard nauczy� si� orientacji w przestrzeni i przywyk� do �ycia i pracy w warunkach, gdzie ziemskie poj�cie g�ry i do�u nie maj� sensu. W �wiecie takim jak Ikar musi cz�owiek udawa�, �e "pod" stopami ma pewny grunt prawdziwej planety i �e porusza si� zawsze w p�aszczy�nie poziomej. Je�li tylko te niewinne k�amstewka przestan� dzia�a�, gwarantowany kosmiczny ob��d. Atak przyszed� bez ostrze�enia, jak to zwykle bywa. Wystarczy�a chwilka, by pr�no szuka� pod nogami Ikara, a nad g�ow� gwiazd. Wszech�wiat przechyli� si� pod k�tem prostym; Sherrard porusza� si� teraz pionowo, jak alpinista zdobywaj�cy skaln� �cian�, i cho� rozs�dek podpowiada� mu, �e to czysta iluzja, wszystkie zmys�y wrzeszcza�y, �e to prawda. Za chwil� si�a przyci�gania oderwie go od tej pionowej �ciany i b�dzie spada� mila po mili w niesko�czono��, a� wreszcie rozpry�nie si� w niepami��. Ale najgorsze dopiero mia�o nadej��; z�udny pion chwia� si� jeszcze jak ig�a kompasu, rozpaczliwie poszukuj�ca zgubionego bieguna. Ju� za chwil� znalaz� si� pod ogromnym skalnym dachem, jak uczepiony sufitu paj�k; nim si� obejrzy, zn�w powr�ci �ciana - ale tym razem b�dzie po niej zje�d�a�, a nie wchodzi�... Straci� zupe�ne panowanie nad pojazdem. Zimny pot, kt�ry coraz obficiej zrasza� mu czo�o, ostrzega�, �e wkr�tce straci r�wnie� panowanie nad swoim cia�em. Pozosta�o mu tylko jedno; zacisn�� na si�� powieki, wtuli� si� mocno w ma�y, zamkni�ty �wiat swojej kapsu�y i ca�� si�� woli wmawia� sobie, �e na zewn�trz nie istnieje �aden wszech�wiat. Nie pozwoli� nawet, by przeszkodzi� mu w autohipnozie kr�tkotrwa�y, �agodny szcz�k sygnalizuj�cy drug� z kolei kraks�. Gdy wreszcie odwa�y� si� wyjrze� na zewn�trz, zobaczy�, �e kosmopod zatrzyma� si� na pot�nym g�azie. Mechaniczne r�ce zamortyzowa�y wprawdzie si�� uderzenia, ale za cen�, na kt�r� bynajmniej nie by�o go sta�. Mimo �e kapsu�a nic tu praktycznie nie wa�y�a, zachowa�a przecie� swoje pi��set funt�w inercji, a posuwa�a si� chyba z pr�dko�ci� czterech mil na godzin�. P�d okaza� si� ponad wytrzyma�o�� metalowych �ap; jedna p�k�a, a druga wygi�a si� �a�o�nie. Pierwsz� reakcj� Sherrarda na ten �a�osny widok nie by�a rozpacz, lecz w�ciek�o��. Ledwie utwierdzi� si� w przekonaniu, �e wyjdzie ca�o z opresji, szybuj�c sobie ponad ja�owym obliczem Ikara, a tu wszystko na nic, i to przez jeden moment fizycznego za�amania! Ale kosmos nie tolerowa� �adnych ludzkich s�abo�ci i uczu�, a cz�owiek, kt�remu to nie odpowiada�o, nie mia� tu czego szuka�. Przynajmniej zyska na czasie w pogoni za statkiem; o dziesi�� minut, a mo�e i wi�cej, op�ni� spotkanie ze �witem. Czy te dziesi�� minut przed�u�y tylko agoni�, czy te� da wi�cej zbawiennego czasu jego kolegom na odnalezienie go, mia� si� dowiedzie� niebawem. Gdzie byli? Na pewno ju� rozpocz�li poszukiwania! Wyt�y� wzrok w kierunku jasnej gwiazdy Prometeusza z nadziej�, �e dostrze�e bledsze �wiat�a kosmopod�w zmierzaj�cych w jego stron� - ale nic poza statkiem nie by�o wida� na z wolna obracaj�cym si� firmamencie. Musia� wi�c raczej liczy� na w�asne si�y, cho� szanse mia� mizerne. Jeszcze tylko kilka minut, a Prometeusz, ton�c pod kraw�dzi� asteroidu, poci�gnie za sob� smugi �wiate� i pogr��y go w mroku. Wprawdzie mrok potrwa o wiele za kr�tko, ale zanim zapadnie, trzeba rozejrze� si� za schronieniem przed nadci�gaj�cym dniem. Ta ska�a, na kt�r� wpad� na przyk�ad... Tak, ska�a zapewni mu troch� cienia, przynajmniej do czasu, kiedy S�o�ce znajdzie si� w po�owie drogi po niebie. Nic go nie zbawi, je�eli b�dzie mia� S�o�ce prosto nad g�ow�, ale niewykluczone, �e znalaz� si� na takiej szeroko�ci, gdzie S�o�ce nigdy nie wznosi si� wysoko ponad horyzont w tej porze czterysta dziewi�ciodniowego roku Ikara. Przetrwa�by w�wczas kr�ciutki okres �wiat�a dziennego; by�a to jedyna nadzieja, je�li koledzy nie odnajd� go przed �witem. Prometeusz ze swymi �wiat�ami znikn�� ju� za skrajem �wiata. Pozbywszy si� obcej konkurentki, gwiazdy �wieci�y teraz ze zdwojon� jaskrawo�ci�. Najwspanialej z nich wszystkich - tak �licznie, �e na sam widok �zy cisn�y mu si� do oczu - �wieci�a latarnia Ziemi, gdzie si� urodzi�, z towarzysz�cym jej wiernie Ksi�ycem, po kt�rym nieraz st�pa�; czy ujrzy jeszcze kiedy� cho�by jedno z tych bliskich mu miejsc? Zdziwi�o go, �e do tej pory nie pomy�la� nawet o �onie i dzieciach, i o wszystkim, co kocha� na �wiecie, kt�ry wydawa� mu si� teraz coraz bardziej odleg�y. Poczu� nag�y wyrzut sumienia, ale zaraz mu przesz�o. Wi�zy uczu� nie os�ab�y przecie� mimo tych stu milion�w mil przestrzeni, kt�re dzieli�y go od rodziny. W tej chwili nie mia�y po prostu �adnego znaczenia. By� teraz prymitywnym, egocentrycznym zwierz�ciem, walcz�cym o w�asne �ycie, a jego jedyn� broni� by�y szare kom�rki. W tym pojedynku serce nie mia�o nic do powiedzenia; by�oby tylko zb�dn� przeszkod�, m�c�c� trze�wo�� umys�u i os�abiaj�c� stanowczo��. I wtedy ujrza� co�, co przegna�o precz wszelkie my�li o dalekim domu. Za jego plecami, si�gaj�c wysoko ponad horyzont, rozpo�cieraj�c si� pomi�dzy gwiazdami jak mleczna mg�a, majaczy� blady sto�ek fosforescencji. By� to zwiastun S�o�ca - cudowne, per�owe widmo korony, na Ziemi widoczne jedynie podczas rzadkich chwil ca�kowitego za�mienia S�o�ca. Gdy wschodzi�a korona, S�o�ce nie pozostawa�o ju� daleko w tyle, by wkr�tce rzuci� si� z furi� na t� ma�� krain�. Sherrard skwapliwie skorzysta� z ostrze�enia. M�g� teraz w miar� precyzyjnie okre�li� moment wschodu S�o�ca. Pe�zn�c powoli i oci�ale na po�amanych kikutach metalowych r�k, przetoczy� wreszcie kapsu�� na boczn� stron� ska�y, gdzie powinno by� najwi�cej cienia. Ledwie zdo�a� tam dotrze�, gdy S�o�ce rzuci�o si� na niego jak drapie�na bestia i jego male�ki �wiat eksplodowa� �wiat�em. Precyzyjnie nastawi� osadzone wewn�trz he�mu filtry przeciws�oneczne, a� wreszcie m�g� znie�� o�lepiaj�cy blask. Wsz�dzie tam, gdzie nie pada� rozleg�y cie� ska�y, by�o to jak wpatrywanie si� w palenisko wielkiego pieca. Ka�dy szczeg� tego ja�owego l�du zosta� teraz bezwstydnie obna�ony w bezlitosnym �wietle; �adnych p�cieni, tylko o�lepiaj�ca biel i nieprzenikniona czer�. Wszelkie szczeliny i wg��bienia by�y ka�u�ami czarnego atramentu, a wszystko, co znajdowa�o si� nieco wy�ej, ju� zdawa�o si� p�on��, ledwie tkni�te promieniami S�o�ca. A przecie� S�o�ce wzesz�o dopiero przed minut�. Ju� teraz rozumia�, dlaczego w�ciek�y upa� miliard�w lat spali� Ikara na kosmiczny kawa�ek �u�lu, opiekaj�c ska�y, a� ulotni�y si� ostatnie b�belki gazu. Czy po to cz�owiek pcha si�, pyta� siebie z rozgoryczeniem, w t� gwiezdn� otch�a� ponosz�c takie koszty i ryzyko - by wreszcie wyl�dowa� na wiruj�cej kupie �u�la? Dobrze wiedzia�, �e ludziom przy�wieca� wci�� ten sam cel, co zdobywcom Mount Everestu, biegun�w i innych zakamark�w ziemskich - zaspokojenie tej nami�tno�ci cia�a, kt�rej na imi� przygoda, oraz znacznie trwalszej nami�tno�ci ducha, zw�cej si� odkryciem. Odpowied� ta niewiele doda�a mu otuchy teraz, kiedy mia� w�a�nie piec si� nabity na obracaj�cy si� ro�en Ikara. Ju� poczu� na twarzy pierwszy powiew �aru. Ska�a, pod kt�r� si� schroni�, os�ania�a go przed bezpo�rednim uderzeniem S�o�ca, ale blask odbity od p�on�cych g�az�w nie opodal trafia� w niego rykoszetem poprzez przezroczysty plastyk kopu�y. Z ka�d� chwil� S�o�ce b�dzie coraz wy�ej, a �ar coraz bardziej niezno�ny; widzia� ju�, �e pozosta�o mu mniej czasu, ni� pocz�tkowo s�dzi�, i opanowa�o go uczucie dr�twej rezygnacji, kt�re wypar�o l�k. Poczeka spokojnie - je�li wytrzyma - a� S�o�ce zaleje go �arem, a uk�ad ch�odzenia kapsu�y podda si� si� w nier�wnej walce; wtedy przebije �upin� kosmopodu, by nigdy nie nasycona pr�nia jednym haustem wessa�a powietrze. Nic, tylko siedzie� i duma� przez te minuty, kt�re mu zosta�y, a� wyschnie do cna ka�u�a cienia. Nie chcia� kierowa� my�lami, pozwoli� im wa��sa� si� gdzie popadnie. Dziwnym zrz�dzeniem losu mia� umrze� teraz tylko dlatego, �e dawno temu, w tysi�c dziewi��set czterdziestym kt�rym� - szmat czasu przed jego narodzeniem - jaki� zapaleniec w Palomar spostrzeg� smu�k� �wiat�a na p�ycie fotograficznej i chyba nie m�g� jej nazwa� trafniej ni� imieniem ch�opca, kt�ry polecia� zbyt blisko S�o�ca. Pomy�la� sobie, �e pewnie kiedy� wystawi� mu tu pomnik, na tym pogorzelisku. Jaki dadz� napis? "Tu zgin�� Colin Sherrard, in�ynier astronik, po�wi�ciwszy �ycie dla Nauki". By�oby to o tyle zabawne, �e nigdy nie pojmowa� nawet po�owy z tego, co usi�owali dokona� uczeni. Jednak�e udziela�a mu si� niekiedy fascynacja towarzysz�ca ich odkryciom. Przypomnia� sobie, jak geolodzy pobrali kawa�ek asteroidu ze spieczonej skorupy i oszlifowali odkryt� metaliczn� powierzchni�. Pokrywa� j� zagadkowy dese� linii i rys, jak z abstrakcyjnych obraz�w postpicassowskich dekadent�w. Lecz te linie co� oznacza�y; pisa�y histori� Ikara, cho� odczyta� j� umia� jedynie geolog. Ujawnia�y one, jak zapewniano Sherrarda, �e ta bry�a z �elaza i kamienia nie zawsze samotnie szybowa�a w przestworzach. Kiedy�, w zamierzch�ej przesz�o�ci, znalaz�a si� pod dzia�aniem ogromnego ci�nienia co mog�o oznacza� tylko jedno. Miliardy lat temu stanowi�a cz�� o wiele wi�kszego cia�a, cho�by planety takiej jak Ziemia. Z niewiadomej przyczyny planeta wybuch�a, a Ikar i tysi�ce innych asteroid�w to szcz�tki tej kosmicznej eksplozji. Nawet w tej chwili, gdy roz�arzona linia s�onecznego �wiat�a podchodzi�a coraz bli�ej, w�a�nie ta my�l zajmowa�a jego umys�. To, na czym Sherrard teraz le�a�, by�o rdzeniem jakiego� �wiata - �wiata, kt�ry by� mo�e zna� niegdy� �ycie. Wbrew rozs�dkowi otuchy dodawa� mu dziwaczny pomys�, �e mo�e nie b�dzie jedynym duchem nawiedzaj�cym Ikara po wsze czasy. He�m pokrywa� si� par�; oznacza�o to niechybnie, �e zaraz wysi�dzie uk�ad ch�odzenia. Spisa� si� zreszt� znakomicie; nawet teraz, gdy kamienie oddalone zaledwie o kilka jard�w jarzy�y si� zapewne bezlitosn� czerwieni�, upa� w kapsule nie by� jeszcze niezno�ny. Niech tylko przestanie dzia�a�, a skutek b�dzie natychmiastowy i katastrofalny. Po�o�y r�k� na czerwonej d�wigni, kt�ra wydrze S�o�cu ofiar� - ale zanim poci�gnie, spojrzy po raz ostatni na Ziemi�. Ostro�nie opu�ci� filtry przeciws�oneczne na tak� wysoko��, �eby chroni�y go przed o�lepiaj�cym blaskiem ska�, ale nie zas�ania�y widoku. Gwiazdy �wieci�y blado, przy�mione nacieraj�c� po�wiat� korony. Znad ska�y, kt�rej tarcza ju� wkr�tce przestanie go os�ania�, wyziera�a �agiew szkar�atnego p�omienia, zagi�ty paluch ognia, stercz�cy z kraw�dzi samego S�o�ca. Zosta�y mu tylko sekundy. Wida� by�o Ziemi�, wida� by�o Ksi�yc. �egna� si� z nimi na zawsze. �egna� si� te� z przyjaci�mi i najbli�szymi, kt�rych pozostawia� na obu. Gdy tak wpatrywa� si� w niebo, �wiat�o s�oneczne oblizywa�o ju� dno kapsu�y i Sherrard poczu� pierwszy dotyk ognia. Odruchem tyle� automatycznym, co daremnym, podkurczy� nogi, staraj�c si� uciec przed natarciem fali gor�ca. Co to? Ra��ce �wiat�o, niesko�czenie ja�niejsze od ka�dej z gwiazd, nagle rozb�ys�o w g�rze. Wiele mil ponad nim p�yn�o po niebie ogromne lustro, kt�re odbija�o tocz�ce si� powoli w przestrzeni �wiat�o s�oneczne. Przecie� to czysty absurd; ju� mia� halucynacje i najwy�szy czas si� wynosi�. Ca�y by� zlany potem, a za par� sekund kapsu�a mia�a zamieni� si� w piec. D�u�ej ju� nie wytrzyma� i poci�gn�� za D�wigni� Awaryjnego Wyj�cia ca�� resztk� si�, szykuj�c si� na sw�j koniec. Nic z tego. D�wignia si� nie ruszy�a. Szarpa� ni� z w�ciek�o�ci�, nim zorientowa� si�, �e jest beznadziejnie zablokowana. Nie mia� �atwego wyj�cia, �agodnej �mierci, szybkiej jak jeden wydech powietrza z p�uc. Dopiero wtedy, jak ju� w pe�ni u�wiadomi� sobie ca�y koszmar swego po�o�enia, straci� zimn� krew i zacz�� wy� jak zwierz� w potrzasku. Kiedy dotar� do niego s�aby, lecz wyra�ny g�os kapitana McClellana, by� pewien, �e znowu ma halucynacje. Ale ostatni przeb�ysk dyscypliny i opanowania kaza� mu si� uspokoi�; zacisn�� z�by i ws�uchiwa� si� w ten znajomy, stanowczy g�os. - Sherrard! Trzymaj si�, stary! Mamy tw�j namiar, ale ca�y czas krzycz! - Dobra! - wrzeszcza� - ale szybko, na lito�� bosk�. Pal� si�! Gdzie� w g��bi tego, co zosta�o jeszcze z racjonalnego umys�u, rozumia�, co si� sta�o. Nik�e widmo sygna�u wycieka�o kikutami po�amanych anten i ratownicy us�yszeli jego krzyki a on ich g�osy. Oznacza�o to, �e istotnie s� bardzo blisko, i to doda�o mu natychmiast si�. Przez zaparowany plastyk kopu�y stara� si� wypatrzy� jeszcze raz to niemo�liwe lustro w niebie. Zobaczy� je wreszcie - i zaraz zrozumia�, �e jego zmys�y da�y si� zwie�� myl�cym perspektywom kosmosu. Lustro nie by�o oddalone o wiele mil ani nie by�o takie ogromne. Mia� je niemal nad sam� g�ow�, a porusza�o si� bardzo szybko. Wci�� krzycza�, gdy lustro zr�wna�o si� z tarcz� wspinaj�cego si� S�o�ca i rzuci�o na niego b�ogos�awiony cie� niczym mro�ny wiatr z samego serca zimy, wiecznych �nieg�w i lod�w. Z bliska natychmiast rozpozna�, co ma nad g�ow�: by�a to zwyk�a os�ona przeciwpromienna z folii metalowej, z pewno�ci� pospiesznie zdarta z jednej ze stacji pomiarowych. Pod piecz� jej cienia szukali go przyjaciele. Kr��y�a nad nim dwuosobowa kapsu�a do ci�kich prac terenowych. Jedna para metalowych r�k utrzymywa�a os�on� odblaskow�, a druga si�ga�a po niego. Poprzez zamglon� kopu�� i otumaniaj�c� zmys�y fal� upa�u rozpozna� zatroskan� twarz kapitana McClellana, wpatrzon� w niego z drugiego kosmopodu. Tak oto wygl�daj� narodziny, bo przecie� urodzi� si� na nowo. By� zbyt wycie�czony, aby podzi�kowa� kolegom przyjdzie na to czas p�niej - ale unosz�c si� ponad gorej�cymi ska�ami szuka� wzrokiem, a� wreszcie znalaz�, jasn� gwiazd� Ziemi. - �yj� - szepta�. - Wracam do domu. Wr�ci, by radowa� si� nieprzebranym pi�knem �wiata, z kt�rym si� prawie zd��y� po�egna� na zawsze. Poza jednym wyj�tkiem. Nigdy wi�cej nie uraduje go lato. przek�ad : Zbigniew Ka�ski powr�t Arthur C. Clarke Lekki przypadek udaru T� histori� powinien opowiedzie� kto� inny - kto�, komu bliska jest dziwaczna odmiana futbolu, uprawiana w Ameryce Po�udniowej... W mojej rodzinnej Moskwie, w stanie Idaho, po prostu �apiemy pi�k� i biegniemy z ni� przez boisko. W niewielkiej, lecz zasobnej republice, kt�r� nazw� tu Periwi�, kopi� bezlito�nie pi�k� nogami, co daje tylko blade poj�cie o tym, jak obchodz� si� z s�dziami. Hasta la Vista, stolica Periwii, jest �adnym nowoczesnym miastem po�o�onym w�r�d andyjskich szczyt�w bez ma�a dwie mile nad poziomem morza. Tytu�em do chwa�y miasta jest wspania�y stadion pi�karski na sto tysi�cy miejsc. Nawet ta liczba ledwie wystarcza, by pomie�ci� wszystkich kibic�w, kt�rzy nie opuszcz� �adnego wa�nego meczu, jak chocia�by corocznego spotkania z dru�yn� Panagury, s�siedniej republiki. Jedn� z pierwszych wiadomo�ci, jakie dosi�g�y mnie, gdy przyjecha�em do Periwii po licznych niemi�ych przygodach w mniej demokratycznych zak�tkach Ameryki Po�udniowej, by�o to, �e Periwia przegra�a zesz�oroczny mecz z powodu haniebnej nieuczciwo�ci s�dziego. Podobno zdyskwalifikowa� wi�kszo�� pi�karzy z dru�yny gospodarzy, nie uzna� jednej bramki, s�owem, uczyni� wszystko, by zdecydowanie lepsza na boisku dru�yna nie wygra�a meczu. Ta diatryba wywo�a�a u mnie nostalgiczne wspomnienie rodzinnych stron, lecz szybko otrz�sn��em si� i skwitowa�em: - Trzeba mu by�o wi�cej zap�aci�. - Dali�my mu kup� forsy - brzmia�a odpowied� ale Panaguryjczycy dorwali go p�niej. - Parszywa sprawa odpar�em. - Ci�ko dzi� znale�� uczciwego cz�owieka, kt�ry si� daje przekupi� tylko jednej stronie. Celnik, kt�ry dos�ownie przed chwil� przyj�� ode mnie ostatni studolarowy banknot, zdoby� si� na ledwie widoczny spod szczeciny zarostu rumieniec, gdy skinieniem zezwoli� mi na przekroczenie granicy. Kilka nast�pnych tygodni da�o mi si� dobrze we znaki, ale nie tylko dlatego wola�bym o nich nie wspomina�. W ka�dym razie powr�ci�em do swych normalnych zaj�� jako przedstawiciel firmy produkuj�cej maszyny rolnicze - cho� �adnej z importowanych przeze mnie maszyn dotychczas nie widziano w pobli�u gospodarstw wiejskich, a trzeba by�o teraz da� grubo powy�ej stu dolar�w przy ka�dym transporcie przez granic�, �eby jakiemu� �apiduchowi nie chcia�o si� zagl�da� do skrzynek. Ostatni� rzecz�, kt�r� mog�em zawraca� sobie g�ow�, by�a pi�ka no�na; wiedzia�em, �e lada moment z mojego kosztownego importu zostanie zrobiony u�ytek, a bardzo mi zale�a�o, �eby tym razem uczciwie zarobione pieni�dze wyjecha�y z tego kraju wraz ze mn�. Mimo wszystko nie da�o si� zupe�nie zignorowa� podniecenia, narastaj�cego wraz ze zbli�aj�cym si� dniem meczu rewan�owego. Cho�by dlatego, �e opanowa�o tak�e moich partner�w handlowych. Idzie cz�owiek na konferencj�, kt�r� aran�uje nie szcz�dz�c wysi�k�w i koszt�w w bezpiecznym hotelu lub w rezydencji zaufanego sympatyka, a tu p� cennego czasu trwoni� na gadk� o pi�ce. Rozpacz mnie ogarnia�a i zastanawia�em si�, czy aby Periwia�czycy traktuj� sw� polityk� r�wnie serio jak sport. - Panowie! - b�aga�em. - Jutro roz�aduj� nasz� nast�pn� przesy�k� �widr�w rotacyjnych i je�li nie otrzymamy tego zezwolenia od ministra rolnictwa, kto� mo�e otworzy� skrzynki i sprawa... - Spokojna g�owa, ch�opcze - beztrosko odpowiada mi na to genera� Sierra lub pu�kownik Pedro. - Wszystko za�atwione. Zostaw to armii. Wola�em ju� nie pyta� "kt�rej armii?" i przez nast�pnych dziesi�� minut musia�em wys�uchiwa� za�artej dyskusji na temat futbolowej taktyki i najlepszych sposob�w na niepos�usznych arbitr�w. Nie przysz�o mi do g�owy - jak i chyba nikomu innemu - �e temat ten jest �ci�le zwi�zany z przedmiotem naszej narady. Odt�d mia�em do�� czasu, by zorientowa� si�, co naprawd� zasz�o, cho� na pocz�tku trudno by�o si� po�apa�. Centraln� postaci� tego niewiarygodnego dramatu by� niew�tpliwie don Hernando Dias - milioner o reputacji playboya, zagorza�y mi�o�nik pi�ki no�nej, dyletant o rozleg�ych zainteresowaniach naukowych i, g�ow� daj�, przysz�y prezydent Periwii. Jako �e pasjonowa�y go samochody wy�cigowe tudzie� hollywoodzkie pi�kno�ci, co zreszt� sprawi�o, �e by� jednym z najbardziej znanych towar�w eksportowych swego kraju, znakomita wi�kszo�� ludzi s�dzi�a, �e okre�lenie "playboy" wyczerpuj�co charakteryzuje don Hernanda. Nic, ale to nic, nie by�o dalsze od prawdy. Wiedzia�em doskonale, �e don Hernando jest jednym z nas, niemniej jednak nie cieszy� si� szczeg�lnymi wzgl�dami u prezydenta Ruiza, co zapewnia�o mu mocn�, acz niezwykle delikatn� pozycj�. Rzecz jasna, nie mia�em okazji go pozna�; z uzasadnion� wszak ostro�no�ci� dobiera� sobie przyjaci�, a z drugiej strony ma�o by�o takich, kt�rym zale�a�o na spotkaniu ze mn�, chyba �e ich �ycie do tego zmusi�o. O jego zainteresowaniach naukowych dowiedzia�em si� znacznie p�niej; podobno mia� prywatne obserwatorium, z kt�rego cz�sto korzysta� w pogodne noce, cho�, jak chc� z�o�liwi, w celach nie tylko astronomicznych. Don Hernando spo�ytkowa� niechybnie ca�y sw�j czar i si�� perswazji, by dosta� zgod� prezydenta; gdyby stary sam nie by� zagorza�ym kibicem, rozpami�tuj�cym zesz�oroczn� kl�sk� jak ka�dy inny periwia�ski patriota, nigdy nie da�by si� nam�wi�. Ju� sama oryginalno�� planu zapewne nastawi�a go do� przychylnie, nawet je�li nie szala� z rado�ci, godz�c si� na wycofanie z koszar po�owy swych oddzia��w na ca�e niemal�e popo�udnie. C� wszak�e, jak na pewno nie omieszka� przypomnie� mu don Hernando, lepiej zagwarantuje lojalno�� armii ni� prezent w postaci pi��dziesi�ciu tysi�cy bilet�w na mecz roku? Nie mia�em jeszcze o tym zielonego poj�cia, gdy tego pami�tnego dnia zasiad�em na trybunach. Je�li s�dzicie, �e wcale nie mia�em ochoty tam si� znale��, macie �wi�t� racj�. Jednakowo� pu�kownik Pedro podarowa� mi bilet, i nie wysz�oby mi na zdrowie, gdybym zrani� jego uczucia, nie wykorzystuj�c podarunku. Zasiad�em wi�c ju� sobie pod lej�cym si� z nieba �arem i wachluj�c si� programem s�ucha�em komentarza ze swego radyjka w oczekiwaniu na rozpocz�cie meczu. Stadion wype�ni� si� do ostatniego miejsca, pot�na owalna miska po brzegi zalana morzem ludzkich twarzy. Wpuszczanie widz�w op�ni�o si� nieznacznie; policja da�a z siebie wszystko, lecz sprawdzenie stu tysi�cy ludzi, czy nie przemycaj� broni palnej na trybuny, zajmuje troch� czasu. Za��da�a tego dru�yna go�ci, ku zrozumia�emu oburzeniu lokalnych kibic�w. Protesty jednak zgas�y jak za dotkni�ciem r�d�ki czarodziejskiej wraz z pojawieniem si� artylerii przy wej�ciach. �atwo da�o si� ustali� moment, gdy swym kuloodpornym cadillakiem zajecha� g��wny s�dzia meczu; na �lepo mo�na by�o pozna� tras� jego przemarszu na stadion po gwizdach t�umu. Przecie� - zagadn��em mojego s�siada, m�odziutkiego porucznika, z szar�� wi�c na tyle nisk�, �e nic mu nie grozi�o, gdyby zosta� ujawniony kontakt z moj� osob� - mogli�cie ��da� zmiany s�dziego, je�li tak go oceniacie. Wzruszy� ramionami z rezygnacj�. - Wyb�r przys�uguje go�ciom. Nie ma na to rady. - W takim razie powinni�cie przynajmniej wygrywa� wszystkie mecze w Panagurze. - Tak jest - odpar�. - Ale ostatnim razem byli�my zbyt pewni swego. Nasi grali tak fatalnie, �e nawet s�dzia nic nie wsk�ra�. Nie zdo�a�em wykrzesa� z siebie sympatii do �adnej z dru�yn i nastawi�em si� na dwie godziny ha�a�liwej nudy. Niewiele razy w �yciu przysz�o mi si� tak bardzo pomyli�. Owszem, pocz�tek meczu si� nieco odwleka�. Najpierw zlana potem orkiestra odegra�a oba hymny narodowe, p�niej prezentacj� dru�yn odbiera� El Presidente z ma��onk�, jeszcze p�niej kardyna� udzieli� wszystkim b�ogos�awie�stwa, potem nast�pi�a chwila przerwy, podczas kt�rej dosz�o do ostrej wymiany zda� pomi�dzy kapitanami na temat, je�li dobrze zrozumia�em, rozmiaru czy kszta�tu pi�ki. Zd��y�em zatem spokojnie przeczyta� program - kosztowne i wspaniale wydane cacko, podarowane mi przez porucznika. By� rozmiar�w popo�udniowej gazety, drukowany na pierwszorz�dnym papierze, bogato ilustrowany, do tego wygl�da�, jakby by� oprawiony w srebro. Niepodobna, �eby wydawcom zwr�ci�y si� koszty druku, ale przecie� liczy� si� tu presti�, a nie buchalteria. W�tpliwo�ci rozwiewa�a imponuj�ca lista subskrybent�w tego "Specjalnego Wydania na Pami�tk� Zwyci�stwa", kt�r� otwiera� sam prezydent. Nie zabrak�o na niej wi�kszo�ci mych przyjaci�; z rozbawieniem te� spostrzeg�em, �e rachunek za prezent w postaci pi��dziesi�ciu tysi�cy darmowych egzemplarzy dla naszych dzielnych �o�nierzy pokrywa� w ca�o�ci don Hernando. Zdawa�oby si�, �e to nieco naiwny spos�b na popularno��, w�tpi�em te�, czy ten akt dobrej woli wart by� a� tak kolosalnych koszt�w. S�owo "zwyci�stwo" razi�o mnie jako odrobin� przedwczesne, by nie powiedzie� nietaktowne. Rozwa�ania te przerwa� ryk wielotysi�cznego t�umu zwiastuj�cy rozpocz�cie gry. Pi�ka b�yskawicznie ruszy�a do akcji, ale ledwie zd��y�a przeby� zygzakiem p� drogi do bramki, a ju� odziany w niebieski str�j Periwia�czyk podstawi� nog� jednemu z wyst�puj�cych w czarnych pasach Panaguryjczyk�w. Nie trac� czasu, mrukn��em do siebie; co na to s�dzia? Ku memu zaskoczeniu s�dzia nie zareagowa� w og�le, mo�e wi�c tym razem uda�o si� nam sk�oni� go do transakcji na zasadzie got�wka za dor�czony towar. - Czy to aby nie by� faul, czy jak to nazywacie? - spyta�em mego towarzysza. - E tam - odpar� nie odrywaj�c oczu od gry. - Kto by si� przejmowa� takimi bzdurami? Zreszt� ten kojot niczego nie zauwa�y�. I rzeczywi�cie. S�dzia znajdowa� si� z dala od akcji i wydawa�o si�, �e ma k�opoty z dotrzymaniem kroku zawodnikom. Ruchy jego by�y nader oci�a�e, co mnie ogromnie zdziwi�o, a� wreszcie zrozumia�em, w czym rzecz. Czy zdarzy�o si� wam widzie� kogo�, kto usi�uje biec w kamizelce kuloodpornej? Biedaczysko, pomy�la�em sobie z pow�ci�gliwym wsp�czuciem, jakie jeden kanciarz okazuje drugiemu; ci�ko pracuje na swoj� dol�. Ja ledwie wytrzymywa�em upa� nie ruszaj�c si� z miejsca. Przez pierwszych dziesi�� minut gra by�a w miar� otwarta i nie doliczy�em si� wi�cej ni� trzech b�jek na murawie. Periwia o ma�y w�os nie straci�a bramki; pi�ka zosta�a tak zr�cznie wybita g�ow� na aut, �e sza�u rado�ci kibic�w z Panagury (kt�rzy mieli specjaln� obstaw� policyjn� i opancerzony sektor stadionu do w�asnej dyspozycji) nie zdo�a�y zag�uszy� nawet gwizdy. Smutno mi si� zrobi�o. Wszak wystarczy�o tylko zmieni� kszta�t pi�ki, a przeni�s�bym si� na pierwszy lepszy mecz w rodzinnym miasteczku. Trzeba przyzna�, �e Czerwony Krzy� nie mia� nic ciekawego do roboty a� do ostatnich minut przed ko�cem pierwszej po�owy, kiedy to trzech Periwia�czyk�w i dw�ch Panaguryjczyk�w (a mo�e na odwr�t) star�o si� w doskona�ym m�ynku, z kt�rego tylko jeden uczestnik wyszed� o w�asnych si�ach. Ofiary wyniesiono z pola walki w�r�d og�lnego zamieszania i tu nast�pi�a kr�tka przerwa, wykorzystana na wprowadzenie do gry zawodnik�w rezerwowych. To da�o pocz�tek pierwszemu powa�niejszemu incydentowi: Periwia�czycy skar�yli si�, �e ranni po stronie przeciwnika udaj�, �eby tylko mo�na by�o dokona� zmian. Ale s�dzia pozosta� nieugi�ty, zmian dokonano i ryk na trybunach przycich� do poziomu nieco poni�ej granicy b�lu, gdy wreszcie gra zosta�a wznowiona. Panaguryjczycy zaraz strzelili bramk� i cho� �aden z moich s�siad�w nie pope�ni� samob�jstwa, niekt�rym naszym kibicom niewiele chyba brakowa�o. Transfuzja nowej krwi wyra�nie doda�a skrzyde� go�ciom i sytuacja dru�yny gospodarzy nie wygl�da�a r�owo. Przeciwnicy podawali sobie pi�k� z tak� zr�czno�ci�, �e z periwia�skiej obrony zrobi�o si� rzadkie sito. Je�li tak dalej p�jdzie, pomy�la�em, s�dzia mo�e pozwoli� sobie na bezstronno��; jego strona i tak wygra. Gwoli uczciwo�ci, nie dopatrzy�em si� u niego na razie oczywistych fa�szerstw. Nie czeka�em jednak d�ugo. Desperackim zrywem dru�yna gospodarzy zastopowa�a gro�ny atak przeciwnika, a pot�ny wykop jednego z obro�c�w pos�a� pi�k� podniebnym lobem w kierunku drugiej bramki. Nim osi�gn�a maksymaln� wysoko��, przenikliwy d�wi�k s�dziowskiego gwizdka zatrzyma� gr�. Odby�a si� kr�tka dyskusja arbitra z kapitanami dru�yn, kt�ra niemal natychmiast doprowadzi�a do potwornego zamieszania. W dole, na boisku, wszyscy gwa�townie gestykulowali, a t�umy na trybunach rykiem dawa�y wyraz swemu niezadowoleniu. - O co chodzi tym razem? - spyta�em bezradnie. - S�dzia twierdzi, �e nasz by� na spalonym. - Jakim cudem? Przecie� sta� przy w�asnej bramce! - Cicho! - sykn�� porucznik, nie kwapi�c si� traci� czasu na o�wiecenie mej ignorancji. Nie�atwo mnie uciszy�, ale tym razem da�em spo

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!