9618

Szczegóły
Tytuł 9618
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9618 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9618 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9618 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ZAB�JCY SZATANA cz. I Andrzej Ziemia�ski, Andrzej Drzewi�ski �Zab�jcy szatana� Copyright (c) by Andrzej Drzewi�ski, Andrzej Ziemia�ski, 1987 Wydanie papierowe: Krajowa Agencja Wydawnicza, Wroc�aw 1989 Wydanie gazetowe: Kurier Polski, 1988 (w odcinkach) [tytu� zmieniony przez redaktor�w KAW. Pocz�tkowo rzecz nazywa�a si� �Wiadomo- �ci z drugiego �wiata� i pod tym tytu�em by�a drukowana w Kurierze Polskim]. M�czy�ni rozwin�li si� w tyralier� i powstrzymuj�c skacz�ce do przodu psy ruszyli powoli w kierunku rozproszonych budynk�w. Kilku policjant�w skupionych wok� furgonet- ki sko�czy�o �adowa� karabiny. G�sta para ich oddech�w sprawi�a, �e Cleeve przypomnia� sobie o przenikliwym zimnie i zamkn�� okno. Spojrza� na zegarek. Z pewno�ci� si�dma rano nie by�a t� por� dnia, kiedy czu� si� najlepiej. Usiad� za biurkiem kryj�c twarz w d�oniach, ale trzask otwieranych drzwi i g�o�ny okrzyk nie pozwoli�y mu si� skupi�. - Mam nadziej�, �e ci� nie obudzi�em? - mimo wczesnej pory Bob wygl�da� �wie�o jak zawsze. - Koniec pracy biurowej, koniec siedzenia na prowincji. Jedziesz do Londynu - rzuci� na biurko sk�rzan� teczk�. - Ale lepiej si� nie ciesz, nie jedziesz na wycieczk�. Szykuje si� co� wi�kszego. - A wi�c z deszczu pod rynn�... - Cleeve otworzy� teczk�. W �rodku by�a tylko jedna, w po�owie zapisana kartka. - Hej, przecie� tu nic nie ma! Bob wzruszy� ramionami. - Sam wiem niewiele wi�cej. W jakiej� zapad�ej wiosce, w Szkocji, zacz�y si� dzia� dziwne rzeczy i centrala �ci�ga wolnych pracownik�w, �eby si� tym zaj�li. - Co to znaczy �dziwne rzeczy�? - Nie wiem. Podobno wszyscy mieszka�cy oszaleli. By�y te� jakie� zaj�cia z ekip� filmow�, kt�ra kr�ci w okolicy tej wsi. - Pewnie robili za bardzo rozebrane sceny i zgorszeni ch�opi pop�dzili ich wid�ami. Bob zerkn�� na zegarek i podni�s� si� z fotela. - Nie, to co� powa�nego. Dowiesz si� wszystkiego w centrali. - Zaraz, zaczekaj moment. Wiesz mo�e, dlaczego zainteresowa� si� tym w�a�nie kontrwywiad? Przecie� to sprawa policji. - Nie mam poj�cia. No to na razie, bardzo si� spiesz�... - Bob ruszy� ku drzwiom. - Pospiesz si�, wyje�d�asz przedpo�udniowym. Cleeve kiwn�� g�ow�. - A... a jak si� ta dziura nazywa? - Mc`Nunns Forest. I uwa�aj, �eby� sam nie oszala�, je�li si� tam znajdziesz... - g�os Boba dobieg� ju� z korytarza. Cleeve obejrza� z obu stron trzyman� w r�ku kartk�, schowa� j� z powrotem do teczki i od�o�y� na biurko. Przez chwil� przerzuca� bezmy�lnie papiery, ale szybko porzuci� my�l o ich uporz�dkowaniu przed wyjazdem. Zapali� papierosa i ruszy� do okna. Tyraliera m�czyzn znika�a w�a�nie za lini� zabudowa� gospodarczych. Pewnie znowu jaka� samotna staruszka wywo�a�a alarm twierdz�c, �e widzia�a jak z lasu wychodzi nied�wied� albo dzik i grasuje na peryferiach miasteczka. Od kiedy nad pobliskim jeziorem stworzono rezerwat, podobne alarmy nie nale�a�y do rzadko�ci. Cleeve spojrza� na barometr. - O Bo�e - westchn�� w duchu - czy mo�na si� dziwi�, �e ludzie wariuj�? Tak niskie ci�nienie powinno usprawiedliwia� nawet najgorsze dziwactwa. Przesun�� r�k� po swych coraz bardziej rzedniej�cych w�osach. - Wezm� aspiryn� - pomy�la� i zrezygnowany opad� na fotel. ROZDZIA� 1 Szli w�skim korytarzem. Brak okien i bia�e �wiat�o jarzeni�wek dra�ni�y Cleeva. Mo�e dlatego troch� nieuwa�nie s�ucha� sprawozdania Hubbarda. - Kiedy zbierali filmowc�w po okolicy, widok by� raczej niecodzienny. Pokrwawieni, pobici, zm�czeni do nieprzytomno�ci, a przede wszystkim przera�eni. Szpital w Hallford mia� pracy na kilka dni. Cleeve zerkn�� na blondynk� stoj�c� przy automacie z kaw�. - By� tam wtedy kto� od nas? - Nie - Hubbard pokr�ci� rud� czupryn�. - Wezwano mnie dopiero nast�pnego dnia, by�em tylko przy przes�uchaniach. - Ci z wioski przyznali si� chocia� do czego�? - Praktycznie nie - Hubbard zakr�ci� palcami. Wspominaj�, �e dosz�o do scysji, ale nikt nie pami�ta jej przebiegu, tak jakby dzia�ali w odurzeniu. Naturalnie zaprzeczaj� wszystkiemu, nikogo nie bili, nic nie zniszczyli. Do tego niekt�rzy twierdz�, �e to chyba sam szatan ich wtedy op�ta�. Zatrzymali si� w migocz�cym �wietle zepsutej jarzeni�wki. Z ka�dym rozb�yskiem na najbli�szych drzwiach wida� by�o napis �Sala Projekcyjna�. - Rzeczywi�cie tak mocno bili? - Nie cackali si�. Trudno jednak uwierzy�, �e dokonali tego mieszka�cy wsi - wpuszczaj�c Cleeve`a do �rodka doda� - dopiero ten film... Cz�owiek siedz�cy w fotelu od�o�y� fajk� i uni�s� swoje ros�e cia�o. - Kopa lat - powiedzia� i u�cisn�� obur�cz d�o� Cleeve`a. - Jeff, twoja g�ba nic si� nie zmieni�a. Goefrey wyj�� woln� r�k� papierosa i zanurzy� jego koniec w p�omieniu zapalniczki. - Twoja za� coraz wyra�niej odzwierciedla �ajdacki tryb �ycia - powiedzia� i wydmucha� k�ko dymu nad g�ow� Crewthera. - Czy musz� panowie tak kopci�? - wtr�ci� si� Hubbard wymownie patrz�c na smu�ki dymu. Zerkn�li na niego, a p�niej na siebie. - Nie wiesz przypadkiem, Jeff, o co chodzi temu cz�owiekowi z centrali? - wymamrota� Crewther si�gaj�c po chustk�. - Bardzo �mieszne - stwierdzi� Hubbard, siadaj�c przy stoliku z klawiatur�. W sali przygas�o �wiat�o. - Jak wiadomo, Szkocja znajduje si� na Wyspach Brytyjskich i podlega zainteresowaniu naszego urz�du, o co i pan�w bym prosi�. Cleeve z Crewtherem westchn�li unosz�c g�owy. Na wisz�cym w rogu sali ma�ym ekranie ukaza�a si� mapa Szkocji. - Mc`Nunns Forest liczy oko�o stu mieszka�c�w i le�y dwadzie�cia kilometr�w na p�nocny zach�d od Hallford. Cztery dni temu ekipa z wytw�rni Havisa kr�ci�a tam jeden - odcink�w serialu. Obraz zmieni� si� ukazuj�c okolic� Hallford. - W czasie zdj�� filmowcy zostali brutalnie napadni�ci i pobici przez wie�niak�w. Do tragedii nie dosz�o tylko dzi�ki temu, �e nikt nie pr�bowa� si� broni�. Niestety, obra�enia by�y bardzo powa�ne. Cleeve przechyli� si� do przodu. - Czy atakowano r�wnie� policj�? - Nie - Hubbard pstrykn�� prze��cznikiem. - Ludzie z wioski wydawali si� nawet nie wiedzie�, za co byli zatrzymani. Ale prosz� popatrze� na kawa�ek ta�my, kt�ry zosta� nakr�cony podczas ostatniego uj�cia. Wida� na nim wystarczaj�co du�o. Z umieszczonego w tylnej �cianie otworu trysn�� snop �wiat�a. Stosunkowo nieliczne smugi dymu �wiadczy�y, �e uruchomiona przez Hubbarda wentylacja dzia�a bez zarzutu. Na ekranie pali� si� ogie�. Cz�owiek przywi�zany do pnia p�on�� jak nas�czony benzyn�, a z opad�ej na pier� brody unosi�y si� snopy iskier. W tle wida� by�o bry�� wiejskiego ko�cio�a. Stoj�ca przy pochylonym krzy�u grupa os�b w ciemnych kapturach obserwowa�a wleczon� ku drzewu kobiet�. Wed�ug Cleeve`a by�a to Anetta Riedl, aktorka znana z nowej wersji �Kaliguli�. Umazana czym� brunatnym szarpa�a si� z ca�ych si�. Nie mog�a jednak przeszkodzi� oprawcy, kt�ry bez trudu przywi�za� jej r�ce do najni�szych ga��zi. Crewther roze�mia� si�, lecz zaraz umilk�. M�czyzna na ekranie przesta� kr�powa� dziewczyn�. Obydwoje patrzyli poza kadr. By�o to irytuj�ce nienaturalne. Raptem w zasi�g kamery wskoczy�o kilkana�cie os�b uzbrojonych w kije. Aktor ruszy� w ich stron�. Cios cz�owieka w ciemnej, postrz�pionej marynarce zala� go krwi� i rzuci� na ziemi�. Riedl krzycza�a zapewne z ca�ych si� szeroko otwieraj�c usta. Jej szamotanina by�a teraz znacznie bardziej przekonywuj�ca. Jeden z wie�niak�w zbli�y� si� sztywnym krokiem do przywi�zanej dziewczyny i dobrze wymierzonym ciosem uderzy� j� kijem w bok. Aktorka osun�a si� zemdlona, lecz grube sznury nie pozwoli�y jej opa�� na ziemi�. - Mia�a trzy z�amane �ebra - szepn�� Hubbard. Obraz zadygota� i w zasi�gu kamery pojawili si� ludzie z obs�ugi. Widoczno�� pogarsza�a si� coraz bardziej, musia�y gasn�� kolejne reflektory. Jedynie zrzucona na ziemi� kuk�a p�on�a jasn� plam�. Filmowcy wycofywali si� mi�dzy domy, a t�um metodycznie post�powa� za nimi. Obraz rozb�ysn�� i zgas�. Hubbard w��czy� o�wietlenie. - To i tak ma�a pr�bka tego, co tam si� dzia�o. Pan Crewther ma kopi� mojego raportu. Crewther wyj�� zgas�� fajk� spomi�dzy z�b�w. - Widzieli�cie ich twarze - bardziej stwierdzi�, ni� spyta�. - To nie by� atak w�ciek�o�ci, to by�o zimne okrucie�stwo. Ale, na Boga, ono nie pasowa�o do nich. Ci ludzie, to przecie� zwykli wie�niacy. Cleeve przeni�s� wzrok na Hubbarda. - Niech pan powie wreszcie w czym rzecz. Hubbard pog�adzi� podbr�dek. - Objawy bezprzedmiotowej agresji u mieszka�c�w wioski maj� zwi�zek z badaniami socjopsychologicznymi prowadzonymi przed dziesi�ciu laty przez profesora Howarda Wickliffa. Na ten trop wpad� nasz ekspert, doktor Garth ze �School for Social Research�. Podejrzewa �e kto� musia� kontynuowa� badania i teraz eksperymentalnie sprawdza� wyniki. - A ten Wickliff? - Cleeve �ci�gn�� z wargi resztki tytoniu. - Zapomnia�em powiedzie� - Hubbard uni�s� d�o�. - Wyjecha� przed dziesi�ciu laty do Stan�w, na razie nic wi�cej nie wiemy. Cleeve pokiwa� g�ow�. - Teraz pan jest szefem - Hubbard zerkn�� mu w twarz. - Ale wydaje si�, �e najpierw trzeba ustali�, kto prowadzi tego typu badania. Cleeve zajrza� do wn�trza paczki papieros�w. - Ten Garth to kto� z g�ow�? - Raczej tak. - To dobrze, niech wi�c sprawdza. My zajmiemy si� Wickliffem - spojrza� na Crewthera. Potem zmi�� pust� paczk� i wrzuci� do kosza. Ruchem g�owy Cleeve pozdrowi� obecnych i zaj�� ostatni wolny fotel. Niewielki, pozbawiony okien pok�j by� tak zadymiony, �e mimo w��czonej na maksimum wentylacji nie mo�na by�o powstrzyma� si� od mru�enia oczu. - S�ucham pan�w - zacz�� zd�awionym g�osem. Mam nadziej�, �e ostatni tydzie� przyni�s� wreszcie konkretne rezultaty. Crewther u�miechn�� si�, ale nic nie powiedzia�. Cleeve odwr�ci� g�ow�. - Garth, mo�e pan zacznie... M�ody naukowiec rozprostowa� z�o�on� we czworo kartk�. - Zanalizowa�em bardzo dok�adnie wszystkie dost�pne w archiwach opisy bada� prowadzonych przez profesora Wickliffa. Niestety dane s� nadzwyczaj sk�pe. M�j raport na ten temat mie�ci si� na kilku stronach. Garth po�o�y� przed Cleevem cienk�, plastikow� teczk�. - Du�o wi�cej materia�u dostarczy� mi artyku� Wickliffa zamieszczony w jednym z uniwersyteckich biuletyn�w. Z bibliografii wynika, �e w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie istnia�o a� czterna�cie prywatnych program�w o profilu zbli�onym do bada� Wickliffa, z czego sze�� finansowanych przez P�nocno-ameryka�sk� Fundacj� Rozwoju G�rnictwa. - Co ma do tego g�rnictwo? - wtr�ci� Cleeve. Garth u�miechn�� si� dyskretnie. - Oczywi�cie nic. Fundacja jest sponsorem wielu presti�owych bada� w celach wy��cznie reklamowych. Ale dlaczego o tym m�wi�? Prawie dok�adnie dziesi�� lat temu Wickliff nagle przerwa� swoj� prac� i, jak ustali� pan Hubbard, wyjecha� do Stan�w. W nieca�y miesi�c p�niej Fundacja wycofa�a si� z finansowania wszelkich program�w naukowych dotycz�cych psychologii. - Rzeczywi�cie dziwna zbie�no��. Co si� sta�o z pozosta�ymi o�mioma programami? - Wszystkie zlikwidowano sze�� lat temu, po wej�ciu w �ycie ustawy zakazuj�cej prowadzenia bada�, kt�rych wyniki umo�liwia�yby ingerencj� w psychik� ludzk� Garth przerwa� na chwil� i r�wnie� zapali� papierosa. Ale to jeszcze nie wszystko. Razem z panem Hubbardem ustalili�my, �e Wickliff jest etatowym pracownikiem Fundacji... - Mo�e z psychologa przekwalifikowa� si� na g�rnika... - przerwa� mu Crewther. - Na to wskazywa�yby r�wnie� uzyskane przeze mnie informacje. Wzrok Cleeve`a sprawi�, �e Crewther szybko st�umi� u�miech. - Jak tylko pan Garth przekaza� mi sw�j raport ci�gn�� - skontaktowa�em si� z odpowiedni� instancj� ameryka�sk�. Szybko przerzuci� le��ce przed nim papiery. - I tak... Amerykanie twierdz�, �e wspomniana ustawa jest w ich kraju �ci�le przestrzegana i nikt nie prowadzi tam bada� o interesuj�cym nas profilu. Wszystkie zespo�y naukowe fundacji s� kontrolowane przez Ameryka�sk� Rad� Naukow�, tak �e je�li Fundacja realizuje jaki� tajny program, robi to poza granicami Stan�w. - Gdzie? - spyta� Cleeve. Crewther wzruszy� ramionami. - Jedynymi zagranicznymi filiami Fundacji s� tak zwane Lotne Ekipy Geologiczne, kt�re sprawdzaj� mo�liwo�ci ponownego uruchomienia starych kopalni w kilku pa�stwach po�udniowoameryka�skich. Dowiedzia�em si� te�, �e Wickliff opu�ci� Stany Zjednoczone, jednak w kt�rej jest ekipie i czy w og�le znalaz� si� w jednej z nich, nie spos�b okre�li�. - Czy ma pan list� kopalni, kt�rymi interesuje si� Fundacja? - Tak. Jest w moim raporcie, cho� uzyskanie jej od Amerykan�w nie przysz�o mi �atwo... Tym razem u�miechn�� si� Cleeve. - Czy mo�na ustali�, w jakim kraju przebywa Wickliff? Crewther skrzywi� si� lekko. - Trzeba b�dzie pyta� o to w ambasadach lub konsulatach wchodz�cych w rachub� pa�stw. Nie m�g� wyjecha� bez wizy, ale... uzyskanie jakichkolwiek informacji w tych plac�wkach nie jest �atwe. - Prosz� si� jednak dowiedzie�. Oczywi�cie dyskretnie. To wszystko? Crewther skin�� g�ow�. - A pan? Hubbard od razu podsun�� teczk� z raportem. - Niestety nie zdoby�em pe�nej listy dawnych wsp�pracownik�w Wickliffa. - A lista p�ac? - przerwa� mu Cleeve. - Wickliff sam finansowa� badania i osobi�cie p�aci� za wszystko. `tak �e nie znamy nawet liczebno�ci jego zespo�u. S�dz�c z przybli�onej analizy �rodk�w, kt�rymi m�g� wtedy rozporz�dza�, najprawdopodobniej zatrudnia� od dw�ch do czterech os�b. - Iloma nazwiskami pan dysponuje? - Tylko dwoma. Shaffes i Riley. Byli jego najbli�szymi wsp�pracownikami. Riley zgin�� w wypadku samochodowym dwa lata temu. Miejsca pobytu Shaffesa nie uda�o mi si� jak dot�d ustali�. Wiem tylko, �e �yje i nie opu�ci� naszego kraju. Cleeve siedzia� nieruchomo przegl�daj�c zawarto�� teczek. - Czy kto� z pan�w ma co� jeszcze do dodania? Nie s�ysz�c �adnego g�osu podni�s� g�ow� i rozejrza� si� po otaczaj�cych go twarzach. - No c�, w takim razie dzi�kuj� - uni�s� si� i zabra� raporty. - Nast�pne spotkanie dopiero po odnalezieniu Shaffesa i ustaleniu miejsca pobytu profesora Wickliffa. W progu stan�� na chwil�, jakby zastanawiaj�c si�, czy o czym� nie zapomnia�, ale w ko�cu zamkn�� drzwi i ruszy� w stron� windy. Czeka�a go du�o mniej przyjemna rozmowa, lecz pociesza� si�, �e droga do siedziby rz�du da mu czas na zebranie my�li. Cleeve patrzy� uwa�nie na ministra, lecz jego g�owa coraz bardziej przechyla�a si� w drug� stron�. Nie mia� do niej pretensji. Po�czochy panny Scott, siedz�cej w fotelu pod �cian�, mia�y fascynuj�cy po�ysk. - Tak, panie majorze - powiedzia� Westland starannie zaginaj�c brzeg raportu. - Zdaje pan sobie spraw�, jak� wag� do tego przywi�zuje rz�d? Cleeve wyprostowa� si� gwa�townie. - Naturalnie - odpar�, �api�c dyskretny u�miech dziewczyny. West�and poprawiaj�c si� w fotelu skin�� g�ow�. - Gdyby wypadki mia�y si� powt�rzy� - minister zawiesi� g�os - i to w du�ych aglomeracjach, konsekwencje by�yby nieobliczalne. Dlatego na dzisiejszym posiedzeniu rz�du zdecydowano si� udzieli� panu wszelkich koniecznych uprawnie�. Cleeve odruchowo zerkn�� na dziewczyn�. - ��cznie z pozwoleniem na akcj� wojskow� na terenie obcego pa�stwa? Palce Westlanda ponownie przejecha�y brzeg kartki. - Jeste�cie panowie pewni, �e Fundacja kontynuuje ten program w Ameryce Po�udniowej? - spyta�. Cleeve si�gn�� po papierosa, ale zaraz cofn�� r�k� przypominaj�c sobie, �e minister nie pali. - Oficjalne badania finansowane przez Fundacj� zosta�y przerwane dok�adnie w miesi�c po przyje�dzie Wickliffa do Stan�w. Przyczyn� mog�o by� jedno: zatrudnienie go jako najlepszego specjalisty w tej dziedzinie i utajnienie dalszych bada�. Poniewa� takich eksperyment�w zabrania�a wprowadzona p�niej ustawa, trzeba by�o je przenie�� poza teren kraju. - Nie orientuje si� pan jeszcze, kt�re z pa�stw wchodzi w rachub�? Cleeve zaprzeczy� ruchem g�owy. - Nie, ale to kwestia godzin. - Rozumiem - Westland uni�s� le��c� na biurku teczk�. - Wracaj�c do pa�skiego pytania - je�li zajdzie konieczno��, b�dziecie mogli u�y� grupy wojskowej. Rzuci� sprawozdanie na st�. - Ale prosz� pami�ta�, bez wzgl�du na to, czy wypadki w Szkocji by�y pojedynczym eksperymentem, czy te� pocz�tkiem prowadzonej przeciwko naszemu pa�stwu akcji, nigdy wi�cej nie mog� si� powt�rzy�. - Rozumiemy to panie ministrze. Dlatego w�a�nie potrzebna nam by�a zgoda na dzia�anie grupy specjalnej. Westland skin�� g�ow�. - Podobnie jak pan uwa�am, �e Fundacja jest najpowa�niejszym podejrzanym. Ale mo�liwe, �e mylicie si� co do Wickliffa. Spojrza� na dziewczyn� ukazuj�c szereg z�b�w zbyt prostych, aby by�y prawdziwe. - Panno Scott. Nasz drogi major z pewno�ci� zastanawia si� czemu zawdzi�czamy pani obecno��. My�l�, �e nale�y mu to wyja�ni�. Dziewczyna dla przybrania wygodniejszej pozycji za�o�y�a nog� na nog�. - Kiedy pan minister zleci� mi zebranie materia��w dotycz�cych Howarda Wickliffa, postanowi�am si�gn�� do miejsc, kt�re panowie mogli przeoczy� - wyj�a plastikow� kopert�. - Prosz� to obejrze�. Cleeve przesta� si� u�miecha�. Wyci�gn�� r�k� i pod przezroczyst� os�on� ujrza� gazetowy wycinek. - Niech pan przeczyta - zach�ci�a go. 15 sierpnia zmar� �mierci� tragiczn� profesor psychologii Howard Wickliff. Pogrzeb odb�dzie si� we wtorek, 19 sierpnia na cmentarzu �w. Antoniego. U do�u nekrologu widnia� ma�y znak wie�ca. - Co pan o tym s�dzi? - spyta� Westland mru��c oczy. Cleeve nie odpowiedzia�. Zwr�ci� si� bezpo�rednio do panny Scott. - Z jakiej gazety to pochodzi? - Z ma�ego prowincjonalnego tygodnika �Avila Week�. W tej miejscowo�ci pracowa� Wickliff przed dziesi�ciu laty. - Czy w jakiejkolwiek innej gazecie z tego okresu znalaz�a pani podobny nekrolog? - Nie, tylko tutaj. - S�dz�, �e kronik policyjnych i miejskiego rejestru zgon�w r�wnie� pani nie sprawdzi�a. Tym razem odpowiedzia� Westland najwyra�niej zirytowany dociekliwo�ci� Cleeve`a. - Panna Scott czeka�a z t� informacj� na pana. Uwa�a pan, �e nekrolog nie jest autentyczny? Cleeve w�o�y� wycinek do akt�wki. - Nekrolog przypuszczalnie jest prawdziwy, natomiast tre�� z tych czy innych wzgl�d�w mo�e by� fa�szywa. Sprawdzimy to. - Dobrze - twarze Westlanda i panny Scott by�y ju� znacznie spokojniejsze. - Niech pan pami�ta o znaczeniu ca�ej sprawy. Wizyta w ministerstwie zako�czy�a si� w mniej oficjalnej atmosferze. Niew�tpliwie wp�yn�� na to r�wnie� koniak z reprezentacyjnego zapasu ministra. Cleeve m�g� stwierdzi�, �e nie by� to trunek najgorszego gatunku. - Obud� si� wreszcie, Jeff, s�yszysz mnie? - g�os w s�uchawce przechodzi� w coraz wy�sze rejestry. - S�ysz�, s�ysz�, nie krzycz - Cleeve podci�gn�� wy�ej ko�dr�. W pokoju hotelowym panowa� przenikliwy ch��d. - O co ci chodzi w �rodku nocy? - spyta� t�umi�c ziewni�cie. - Przepraszam, �e przeszkadzam o takiej porze Crewther s�dz�c po g�osie by� �wie�y i wypocz�ty. Mam nadziej�, �e mi wybaczycie... - My? Nie b�d� bezczelny. - Chyba nie powiesz, �e �pisz sam. - Owszem, �pi� zupe�nie sam! Cleeve si�gn�� po szklank� z niedopit� herbat�. - To chcia�e� us�ysze�? - Nie �artuj. Jak chcesz, dam ci numery kilku telefon�w... - Daj mi spok�j. Chc� wreszcie przespa� cho� jedn� noc od zmroku do �witu. M�w lepiej, czego si� dowiedzia�e�? Crewther wymamrota� co� cicho nie mog�c si� widocznie pogodzi� z tym co s�yszy. - Wiem gdzie jest Wickliff - powiedzia� wreszcie g�o�niej. - Gdzie? - Uruchomi�em nasze wszystkie kontakty. Kosztowa�o to... - S�uchaj, jest �rodek nocy, a ja chc� spa�. Albo mi powiesz, gdzie go znalaz�e�, albo to ja ci� zaraz znajd� i stanie si� co� strasznego. - Ale� ty nerwowy - Crewther najwyra�niej mia� bardzo du�o czasu. - W�a�nie chcia�em ci powiedzie�, �e Wickliff jest w Boliwii. - W Boliwii gdzie? - Tego nie wiem. Najprawdopodobniej siedzi w obozie g�rniczym nale��cym do Fundacji. Ob�z le�y niedaleko takiego miasteczka na p�nocy kraju... - Cleeve us�ysza� szelest kartek. - Zaraz podam ci jego nazw�... - Mniejsza z tym. Masz. co� jeszcze? - Nie, to ju� wszystko. �pij spokojnie mnichu. - Cze�� - Cleeve rzuci� s�uchawk� na wide�ki i przekr�ci� si� na drugi bok. - Kto to by�? - spyta�a le��ca obok dziewczyna. - Pomy�ka. �pij - szepn��. - Nie chc� ju� spa� - panna Scott zarzuci�a mu r�ce na ramiona. - Mamy ma�o czasu do rana, je�li chcesz by� punktualny. Samoch�d Hubbarda gwa�townie zahamowa� znacz�c asfalt dwoma smugami startej gumy. O ma�o nie min�� zjazdu do Alberts River. Kln�c cicho skr�ci� z g��wnej szosy w stron� dom�w widocznych za drzewami. Pierwsze zabudowania by�y typowymi gospodarstwami rolnymi w do�� kiepskim stanie. Dopiero dom stoj�cy w g��bi �liwkowego ogrodu by� tym, kt�rego szuka�. Zatrzyma� si� przed bram�, kt�r� od wewn�trz spina�a ci�ka k��dka. Nast�pnie wdusi� guzik. W g��bi ogrodu rozleg�o si� ujadanie i co� ci�kiego przedar�o si� przez zaro�la przybieraj�c kszta�ty wilczura. - S�ucham pana - dobieg� Hubbarda g�os sk�d� z boku. Oderwa� wzrok od psiego pyska i dostrzeg� cz�owieka. Sta� na tle ogromnego s�o�ca opadaj�cego na kra�ce wioski. - Pan sobie �yczy? - mimo ponaglenia g�os nada� by� spokojny. - Dzie� dobry - Hubbard obj�� palcami pr�ty bramy. - Szukam pana Keitha Shaffesa. Podobno mieszka, a w ka�dym razie mieszka� w tej okolicy. Cz�owiek podszed� do psa i po�o�y� mu d�o� na �bie. - Rozumiem, �e pan go nie zna. Jak na gust Hubbarda m�czyzna u�miecha� si� zbyt sztucznie. - Nie - odpowiedzia�. - Reprezentuj� komisj� parlamentarn�. Pan Shaffes mo�e by� przydatny do wyja�nienia pewnej sprawy sprzed kilku lat, ju� drugi dzie� go szukam. Hubbard zamilk� i skrzywi� si�. Zawsze gdy by� zm�czony, m�wi� za du�o. M�czyzna za bram� wyj�� klucz z kieszeni i przytrzyma� k��dk�. - Naturalnie - powiedzia� �miej�c si� samymi ustami. - ... cz�owiek dziwaczeje na staro��. Prosz� wej��. Jestem Shaffes. Hubbard zd��y� zreferowa� ca�� spraw� zanim weszli. Shaffes ruszy� zaraz po napoje zostawiaj�c go w towarzystwie psa. Patrzyli na siebie a� do powrotu w�a�ciciela. - Od razu odpowiem na pana, jak my�l�, podstawowe pytanie - z rozmachem nala� soku do szklanki - Ten nekrolog by� falsyfikatem. Jak aktor oceniaj�cy wra�enie wywo�ane sw� gr� rozkoszowa� si� przez moment widokiem miny Hubbarda. W ko�cu nachyli� si� i przesun�� w jego stron� kieliszek ginu. - Mam nadziej�, �e pan tym nie gardzi - mrukn��, kontynuuj�c zaraz normalnym tonem. - Kiedy Wickliff powiedzia� nam, to znaczy mnie i drugiemu asystentowi Riley`owi, �e ko�czy badania i od nowego roku rezygnuje z naszych us�ug, Walt w�ciek� si�. Powiedzia�. �e wytnie staremu jaki� numer. No i da� do gazety og�oszenie o �mierci Wickliffa. By�o z tym troch� �miechu, ale profesor i tak wyjecha� do Stan�w, wi�c w gruncie rzeczy by�o mu wszystko jedno. Pies zerwa� si� z legowiska i truchtem zbieg� na trawnik. - Rozumiem - odezwa� si� Hubbard obracaj�c w d�oni pusty kieliszek. - A badania? Czy podana przeze mnie charakterystyka jest dok�adna? Shaffes zamrucza� co� do siebie. - Tak, w zasadzie tak. Chodzi�o nam o zbadanie, czy w wyniku z�amania tak zwanego �hartu ducha� i naturalnych wi�zi grupowych mo�na przygotowa� dowoln� grup� os�b na przyj�cie nowych odmiennych zasad post�powania. Chcieli�my po��czy� efekt ukierunkowuj�cych bod�c�w zewn�trznych z dzia�aniem pewnej substancji chemicznej. - A zdarzenia w Mc`Nunns Forest mog� mie� zwi�zek z waszymi badaniami`? - Na podstawie pa�skiego opisu przyznaj�, �e jest to mo�liwe. Dok�adniej wypowiem si� po obejrzeniu w Londynie ca�ej dokumentacji. - Zgadza si� pan na wyjazd`? - Tak, jestem ciekawy, czy kto� kontynuowa� nasze badania - �ciszaj�c g�os pochyli� si� nad stolikiem. - Chocia� szczerze m�wi�c s�dz�, �e to Wickliff musia� w tym macza� palce. Mimo �e od czasu wyjazdu przesta� w og�le publikowa�. - My te� tak uwa�amy - odpar� Hubbard. Shaffes patrzy� na w�sz�cego przy werandzie wilczura. - Ja i Riley od pocz�tku mieli�my w�tpliwo�ci - zacz�� nie odwracaj�c nawet twarzy. - Nauka dla nauki nie istnieje. Wiadomo by�o, �e w przypadku sukcesu pojawi� si� ch�tni do wykorzystania naszej metody dla ubezw�asnowolniania ca�ych grup ludzkich, zamieniania ich w fanatyk�w oddanych ka�dej sprawie. - Ale w Mc`Nunns Forest... Shaffes spojrza� na Hubbarda. - Prawda, ludzie dzia�ali bez celu. Z tym, �e ten kto przeprowadza� eksperyment prawdopodobnie stosowa� jedynie �rodek chemiczny, nie maj�c mo�liwo�ci przygotowania mieszka�c�w. Gdyby ich wcze�niej urobiono, z pewno�ci� da�oby si� wszystkich wykorzysta� do realizacji dowolnego celu. W Mc`Nunns Forest przypadek sprawi�, �e obr�ci�o to si� w agresj� przeciw filmowcom. Krzywi�c twarz przechyli� j� w stron� zachodz�cego s�o�ca. - Chcia�bym wiedzie� czy to prawda. Je�li tak - zmarszczy� brwi - to kontynuator naszych bada� posun�� si� znacznie dalej. Opu�ci� g�ow� i Hubbard nie wiedzia�; co ma odpowiedzie�. Czu� si� zmieszany siedz�c na werandzie razem z tym cz�owiekiem. ROZDZIA� 2 Crewther wyj�� z ust o�liniony cybuch fajki. - I co? - Lecimy do Boliwii - Cleeve zatrzyma� si� przed nim. - Mam potwierdzenie. - Kiedy? - Dzisiaj w nocy. Ruszyli powoli wzd�u� korytarza. Crewther wystukiwa� popi� do przeno�nej popielniczki. - Shaffes te� jedzie? - Upar� si�, �e musi by� tam razem z nami - Cleeve pokr�ci� w zamy�leniu g�ow�. - Z jednej strony jego pomoc jest nieoceniona - jako jedyny mo�e rozpozna� Wickliffa, jest lepszym fachowcem w interesuj�cej nas dziedzinie ni� Garth, ale... - Ale ma ju� pi��dziesi�t osiem lat - wpad� mu w s�owo Srefther - a w naszym zawodzie to wiek wi�cej ni� emerytalny. Zatrzymali si� przed drzwiami gabinetu Hubbarda. - Znam si� troch� na medycynie - Cleeve po�o�y� r�k� na klamce - tak �e w razie jaki� k�opot�w b�d� m�g� mu dora�nie pom�c. Ale upa� i nag�a zmiana klimatu mog� nam zupe�nie staruszka roz�o�y�... Chod�my. Hubbard, Garth i Shaffes jednocze�nie odwr�cili g�owy. - Dostali�my potwierdzenie? - spyta� Hubbard. - Tak. Wyruszamy wieczorem. - Wieczorem? - Shaffes wychyli� si� z fotela. - A paszporty? Wizy? Zd��ycie to panowie za�atwi�? Cleeve, Hubbard i Crewther, a nawet Garth u�miechn�li si� lekko. Hubbard otworzy� szuflad� i wyj��. z niej cztery ma�e ksi��eczki z god�em pa�stwowym na ok�adce. Potem podszed� do sejfu. - Mo�emy zaczyna�? - spyta�. Razem z Cleevem otworzyli pancerne drzwiczki w�asnymi kluczami. Hubbard wyj�� ze �rodka zalakowan� kopert�, z�ama� piecz�cie i wysypa� zawarto�� na blat biurka. - Czy kto� chce si� wycofa�? - pytanie skierowane by�o do Gartha i Shaffesa. - Przypominam panom, �e to ostatnia okazja. Naukowcy siedzieli nieporuszeni. Dopiero po chwili odezwa� si� Garth. - Wie pan, kiedy Jenny-Pam us�ysza�a, �e mam okazj� zarobi� dodatkowo troch� pieni�dzy, zacz�a zbiera� katalogi firm zajmuj�cych si� sprzeda�� domk�w nad morzem. Nie m�g�bym jej rozczarowa�. - W takim razie zapoznam wszystkich z czekaj�cymi ich zadaniami. Pierwsza grupa w sk�adzie: Cleeve, Shaffes i Garth odlatuje dzisiaj bezpo�rednio do Boliwii na pok�adzie samolotu nale��cego do Brytyjskiego Czerwonego Krzy�a. Dow�dc� grupy, jak i szefem ca�ej akcji jest pan Goeffrey Cleeve i od tej pory wszyscy traktujemy jego polecenia jako rozkazy. W Boliwii b�dziecie panowie dzia�a� jako pracownicy United Nations Fund For Drug Abuse Control - Hubbard po�o�y� na biurku trzy b��kitne legitymacje. - To za� przymocujecie panowie nad lewymi kieszeniami tropikalnych kurtek - poda� im plakietki z napisem UNFDAC i numerami ewidencyjnymi. - ONZ-owskie brygady do niszczenia plantacji narkotyk�w? - spyta� Shaffes patrz�c na swoj� plakietk�. - Oni dzia�aj� jawnie? - Nie do niszczenia, tylko do wykrywania. Personel lataj�cy brygad u�ywa plakietek, gdy� zapewniaj� pierwsze�stwo obs�ugi na lotniskach. Mam jeszcze trzy panelowe instrukcje dla pracownik�w UNFDAC, prosz� si� z nimi zapozna�. Garth otworzy� swoj� na chybi� trafi�. - Li�cie koki, konopie indyjskie, odmiana z�ota i bia�a, sposoby odr�niania... Bo�e, to s� setki termin�w, nie naucz� si� ich w tak kr�tkim czasie. - Wystarczy, �e opanuje pan �argon i b�dzie wiedzia� jakich temat�w unika� w rozmowach z obcymi. - Czy rzeczywi�cie jeste�my na li�cie p�ac ONZ? - spyta� Shaffes. - Nie - Hubbard zwr�ci� si� w jego kierunku. Ale te� specjalist�w od narkotyk�w b�dziecie udawa� tylko przed g�rnikami i mieszka�cami pobliskiej wioski. - A je�li g�rnicy zechc� sprawdzi� nas w centrali? - UNFDAC nie udziela informacji o swoich pracownikach. Nikomu. Shaffes skin�� g�ow�. - Pierwsza grupa - ci�gn�� dalej Hubbard - przesi�dzie si� w La Paz do samolotu lokalnych linii, a w Riberalta do awionetki. Symuluj�c awari� wyl�duje w pobli�u obozu. Na miejscu powinni�cie panowie zorientowa� si� w miar� mo�liwo�ci o charakterze prowadzonych przez Amerykan�w bada�, stwierdzi�, czy w obozie znajduje si� profesor Wickliff i czy ma on jaki� zwi�zek z wydarzeniami w Szkocji. Je�li tak, to nale�y go �ci�gn�� do kraju... Huhbard zlustrowa� otaczaj�ce go twarze. - Za wszelk� cen� - doda�. Nikt z obecnych nie poruszy� si�. - Druga grupa, a wi�c radiotelegrafista, specjalista mechanik i oficer ��cznikowy czyli pan Crewther, leci do Riberalta razem z pierwsz�. Dopiero stamt�d dociera terenow� ci�ar�wk� w pobli�e obozu..lej zadanie to utrzymywanie ��czno�ci z Londynem i grup� pierwsz�, a tak�e umo�liwienie ewakuacji. - W jakiej odleg�o�ci od obozu mamy si� ukry�? - spyta� Crewther. - Oko�o trzydziestu pi�ciu kilometr�w. Przyjmuj�c, �e na z�ej drodze ci�ar�wka utrzyma pr�dko�� czterdziestu kilometr�w na godzin�, powinni�cie przyby� na wezwanie nieco szybciej. Crewther pokiwa� g�ow�. - A komandosi? - Grup� szturmow� przetransportujemy do Peru w pobli�e granicy z Boliwi�. Stamt�d komandosi ju� w mundurach i pe�nym uzbrojeniu przejd� na piechot� granic� i najp�niej w przeci�gu pi�ciu dni do��cz� do grupy pana Crewthera. - Ilu ludzi liczy grupa szturmowa? - spyta� Garth. - Sze�ciu. B�d� uzbrojeni w uniwersalny karabin maszynowy, r�czny granatnik, sze�� pistolet�w maszynowych, granaty og�uszaj�ce, granaty gazowe, �wiece dymne i naturalnie maski przeciwgazowe. - Ile os�b jest w obozie g�rnik�w? - zainteresowa� si� Shaffes.. - Oficjalnie dwadzie�cia pi��, ale podejrzewamy, �e w rzeczywisto�ci maj� tam co najmniej czterdziestu ludzi. - Sze�ciu �o�nierzy na tak� mas�? Garth nachyli� si� do Shaffesa. - W tych sprawach lepiej zaufajmy fachowcom. Bardziej interesuje mnie, jak do akcji zbrojnej przeciwko w�asnym obywatelom odniesie si� rz�d ameryka�ski. Hubbard odwr�ci� palcem jedn� z le��cych na stole plakietek i dopiero po d�u�szej chwili uni�s� g�ow�. - Mamy nadziej�, �e do takiej akcji nie dojdzie. Jednak, gdyby tak si� zdarzy�o, musimy mie� w r�ku dowody, �e �g�rnicy� prowadz� nielegalne badania. By� mo�e uda nam si� doj�� do cichego porozumienia z kierownictwem Fundacji, a je�li nie... C�, bronimy bezpiecze�stwa naszego kraju. Ale powtarzam, akcja zbrojna to absolutna ostateczno��. Hubbard tr�ci� plakietk� ponownie. - Czy jeszcze jakie� pytania? Odpowiedzia�o mu milczenie.. - W takim razie idziemy pobra� sprz�t. Wstali, powoli prostuj�c zdr�twia�e nogi. Hubbard poprowadzi� ich przez pl�tanin� ciemnych, ponurych korytarzy. Wyszli z g��wnego budynku na g��boki betonowy podjazd. Min�li dwie wojskowe ci�ar�wki zaparkowane pod bocznym wej�ciem i kln�c si�pi�cy deszcz schronili si� wreszcie w d�ugim budynku z czerwonej, krusz�cej si� miejscami, ceg�y. Stoj�cy za drzwiami sier�ant ze znakami s�u�b kwatermistrzowskich na wypustkach munduru stan�� na baczno��. - Dzie� dobry panom. - Cze�� Andy - Hubbard skin�� g�ow�. - Wszystko gotowe? - Tak, prosz� pana - sier�ant rozsun�� wewn�trzne drzwi i pu�ci� ich przed sob�. Weszli do ton�cej w p�mroku sali gimnastycznej. Przyrz�dy sportowe by�y jednak usuni�te, za to w rogu, pod przymocowanymi do �ciany drabinkami, le�a�y wszystkie cz�ci ich ekwipunku. - Chyba uk�ada� to pedant chory na nerwic� natr�ctw - szepn�� Garth do Shaffesa. - Wszystko w r�wnych odst�pach, jak od przyk�adnicy... Shaffes skin�� g�ow�. - Zauwa�y� pan to? - wskaza� na aparat przypominaj�cy skrzy�owanie lasera z bazook�. - B�dziemy si� bi� z Marsjanami? - To mikrofon kierunkowy - powiedzia� stoj�cy tu� za nim sier�ant. Obaj naukowcy odwr�cili si� jednocze�nie. - Dysponuj�c dwoma takimi mikrofonami i urz�dzeniem dekoduj�cym, przy bezwietrznej pogodzie mo�na pods�ucha� cz�owieka m�wi�cego szeptem nawet w otoczeniu kibic�w skanduj�cych nazw� swojej dru�yny. - Co jeszcze pan przygotowa�? - spyta� Cleeve. - Szerokopasmowe magnetofony, aparaty fotograficzne o du�ej rozdzielczo�ci plus komplet teleobiektyw�w, zestaw lornetek, noktowizory, wizjery podczerwone... - A ��czno��? - Opr�cz pok�adowej radiostacji samolotu pa�ska grupa b�dzie dysponowa� stacj� kr�tkofalow� o tak zwanym b��dz�cym sygnale. - Czym? - Po prostu - wtr�ci� si� Hubbard - cz�stotliwo�� nadawania b�dzie si� automatycznie zmienia�a zgodnie z parametrami stacji odbiorczej Crewthera. W ten spos�b nikt z obozu g�rnik�w nie b�dzie m�g� pods�ucha� naszych rozm�w, ani ustali� sk�d pochodz�. - A je�li maj� profesjonalny sprz�t nas�uchowy? - Nie s�dz�, �eby mieli. Dla pewno�ci trzeba b�dzie ograniczy� rozmowy. Kodowanie by�oby zbyt uci��liwe. Oczywi�cie pan Crewther w seansach ��czno�ci ze mn� b�dzie musia� u�ywa� szyfru. Mi�dzy Boliwi� i Londynem mo�e si� znale�� par� profesjonalnych stacji nas�uchowych... Cleeve skrzywi� wargi w u�miechu. - Co jeszcze? - zwr�ci� si� do sier�anta. - Pluskwy i kusza do ich wystrzeliwania o zasi�gu dwustu metr�w. Rozrzut na maksymalnej odleg�o�ci mo�e doj�� do dw�ch metr�w. Oczywi�cie, je�li nie ma wiatru... - Pluskwy? - zdziwi� si� Shaffes. - Miniaturowe mikrofony z nadajnikiem. Ca�y sprz�t mie�ci si� w sze�ciu aluminiowych walizkach - sier�ant wskaza� na szereg po�yskuj�cych metalicznie pojemnik�w. - S� ca�kowicie hermetyczne, tak �e ani owady, ani wilgo� nie b�d� problemem. Trzeba tylko pami�ta� o dok�adnym zamkni�ciu. - Dalej jest sprz�t obozowy - wtr�ci� si� Hubbard. - �piwory, konserwy, filtry do wody pitnej, sk�adane ��ka, maszynki gazowe, tropikalne ubrania... - Mo�e pan nie wyja�nia� ich zastosowania - Crewther zapali� fajk�. K��b dymu pop�yn�� w kierunku Hubbarda, kt�ry zas�oni� r�k� za�zawione oko i cofn�� si� kilka krok�w. - Mo�e przejdziemy do broni. Jestem ju� piekielnie g�odny. Sier�ant podszed� do os�oni�tej drabinkami �ciany. - Oficjalnie zabieracie panowie tylko sztucer - podni�s� ogromn� strzelb� z optycznym celownikiem. - To normalne wyposa�enie ekip UNFDAC na wypadek l�dowania w d�ungli. W zapasowym zbiorniku na benzyn� w awionetce b�dzie ukryty karabin wojskowy, a... - W�a�nie, a bro� osobista? - przerwa� mu Cleeve. - Pan dostanie M-10 w specjalnej kaburze do mocowania na plecach - sier�ant poda� mu ci�ki pistolet i paczk� magazynk�w. - Dziwnie wygl�da - mrukn�� Garth. - To pistolet maszynowy - Crewther wzi�� bro� do r�ki Cleeve`a i nie wyjmuj�c fajki z ust z�o�y� si� mierz�c w drzwi. - Taki ma�y? - Importujemy go ze Stan�w. To typowa bro� szturmowa na ma�ej odleg�o�ci - Crewther zakr�ci� nim m�ynka. - Przy strzelaniu seriami nie jest zbyt celna, tym bardziej, �e stosunkowo silny odrzut uniemo�liwia precyzyjne celowanie. Ale jak twierdzi producent, liczba przeciwnik�w nie ma w tym wypadku znaczenia. Jest paskudnie szybkostrzelny. - W razie czego b�d� si� trzyma� plec�w pana Cleeve`a. Grunt; �eby nie znale�� si� przed nim. Crewther za�o�y� na kr�tk� luf� zatrzaskowy t�umik i wcisn�� magazynek w otw�r kolby. - Nie s�ycha�, jak strzela? - spyta� Shaffes. - S�ycha�, s�ycha�. T�umik �agodzi tylko ostro�� d�wi�k�w, jednym z jego zada� jest te� ukrycie ogni wylotowych w nocy. Cleeve ogl�da� kabur� z szelkami. - System plecowy... B�d� musia� ca�y czas chodzi� w marynarce. - Ale za to, je�li zamocuje go pan na wysoko�ci nerek, nikt nie zwr�ci na niego uwagi. Kabur� os�ania wyprofilowane okrycie z grubej sk�ry, tak �e nawet je�eli kto� poklepie pana po plecach nie powinien nic poczu�. Cleeve wzruszy� ramionami. - Panowie - sier�ant zwr�ci� si� do Gartha i Shaffesa - bior� bro� osobist�? - Ja nie - Garth potrz�sn�� g�ow�. - Nie znam si� na tym. - A ja ch�tnie - Shaffes wyci�gn�� r�k� po niewielki pistolet. - B�d� si� pewniej czu�. - To sze�ciostrza�owy FG kaliber 9 mm. Lekki i bardzo prosty w obs�udze, nie sprawi panu k�opot�w. - Znam si� troch� na tym - Shaffes wsun�� pistolet za pasek spodni. - Trzy lata s�u�y�em w wojsku. - Oczywi�cie - sier�ant u�miechn�� si� prawie niedostrzegalnie - ale lepiej nie trzyma� go za paskiem. My�l�, �e nie dojdzie do ulicznych pojedynk�w. Hubbard spojrza� na zegarek. - Ko�czmy, Andy. Mamy bardzo ma�o czasu. Sier�ant skin�� g�ow�. - To ju� ostatnie pozycje. Indywidualne �rodki obronne. Ka�dy z pan�w dostanie spr�ynow� pa�k� i latark�... - Taka ma�a pa�ka? - Garth zwolni� spr�yn�, kt�ra uruchomi�a teleskopowy mechanizm. - Roz�o�ona nie ma nawet trzydziestu centymetr�w i jest za lekka, �eby... - Nie radz� panu dotyka� tej kulki na ko�cu - powiedzia� cicho Hubbard. - Grozi panu pora�enie pr�dem o napi�ciu czterech tysi�cy Volt�w. Garth cicho gwizdn��. - To �mier�? - Nie. Zbyt ma�e nat�enie. Ale pot�ny szok i skurcze s� gwarantowane. - Latarka te� razi pr�dem? - Nie. Po zwolnieniu bezpiecznika i w��czeniu �ar�wka oraz reflektor unosz� si� na zawiasach, a pneumatyczny mechanizm wyrzuca woreczek z piaskiem wraz z wszytym o�owianym ci�arkiem. Cz�owiek ugodzony z odleg�o�ci dw�ch, trzech metr�w, czuje si� jak po ciosie Muhammeda Ali. - Mo�na tym zabi�? - Raczej nie. Piasek rozk�ada r�wnomiernie si��, tak �e nie ma �adnych obra�e� wewn�trznych, najwy�ej ma�y siniak. Najlepiej mierzy� w tu��w. - Czy mo�na tym �wieci�? - Oczywi�cie. Po strzale �ar�wka wraca na swoje miejsce i ma pan znowu normaln� latark�. Shaffes pokr�ci� g�ow�. - Czuj� si� jak James Bond. Dadz� nam panowie troch� czasu przed odlotem? - Tak. Prosz� zawiadomi� rodziny i za�atwi� ostatnie sprawy, tylko... niestety, ka�demu z pan�w przez ten czas b�dzie towarzyszy� nasz cz�owiek. - Rozumiem. Chc� jedynie zabra� par� osobistych drobiazg�w. Hubbard ponownie spojrza� na zegarek. - Obawiam si�, �e nie zd��y pan dotrze� do swojego domu i wr�ci�. Shaffes u�miechn�� si� szeroko. - Jestem bardzo przewiduj�cy. Wszystko z�o�y�em w przechowalni baga�u na dworcu. Cleeve sk�oni� g�ow� z podziwem. - W takim razie spotkamy si� za trzy godziny na Heathrow. ROZDZIA� 3 - To straszne od pocz�tku narzeka� na upa�, ale nie mog� powiedzie�, �e czuj� si� dobrze - Garth zdj�� przeciws�oneczne okulary, powoli roztar� czerwone �lady u nasady nosa i za�o�y� je z powrotem. - Tutaj jest panu gor�co? - Cleeve oderwa� na chwil� wzrok od przyrz�d�w i spojrza� na Gartha. - W ci�nieniowej kabinie przy w��czonej wentylacji? Niech pan poczeka, a� wyl�dujemy. Zerkn�� do ty�u. - A pan jak si� czuje? - Nie�le - mrukn�� Shaffes. - Ale nie mog� sobie da� rady z t� map�. Przesuwaj�cy si� daleko pod nimi monotonny, zielony krajobraz nie pozwala� na rozpoznanie jakichkolwiek charakterystycznych punkt�w. Ledwie odr�nialne odcienie zieleni nie by�y zaznaczone na mapie, a s�abo widoczne z tej wysoko�ci niewielkie pag�rki, w�wozy i urwiska nie r�ni�y si� niczym od siebie. - Niech pan da z tym spok�j - Cleeve zajrza� do swojego notatnika. - Zaraz powinni�my by� na miejscu. - Wylicza pan pozycj� wed�ug �yra i zu�ycia paliwa? Wzi�� pan poprawk� na wiatr? Cleeve skin�� g�ow�. - Przecie� to piekielnie niedok�adne - wtr�ci� si� Garth. - A je�li, �le panu ustawili �yro? Jakie jest odchylenie mi�dzy nim, a kompasem? - Ogromne. Trzysta sze��dziesi�t stopni. - O Bo�e... - poderwa� si� Garth, ale zaraz w�ciek�y opad� na miejsce. - Ciekawe, czy r�wnie� b�dzie pan �artowa�, kiedy zabraknie nam paliwa i b�dziemy musieli skaka�. Te dwustusze��dziesi�ciokilowatowe silniki ��opi� benzyn� jak smoki. - Skok nam nie grozi. Nie mamy spadochron�w. Shaffes i Garth spojrzeli po sobie. - Ale prosz� si� nie martwi�, ju� wida� g�r�. Shaffes nachyli� si� usi�uj�c dostrzec cokolwiek mi�dzy przednimi fotelami i ram� rozdzielaj�c� szyby. W oddali rzeczywi�cie majaczy�, samotny, ca�kowicie zalesiony szczyt. - To na pewno ta g�ra? - spyta�. - Jedyna w okolicy, Garth, niech pan przygotuje aparat. B�d� schodzi�. Smuk�y nos samolotu obni�y� si�, a warkot silnik�w �cich� wyra�nie. Garth wyj�� aparat z podr�nej torby i ukl�k� w poprzek fotela. - Po kt�rej stronie jest ob�z? - Zaraz b�dzie po pa�skiej. Shaffes ziewn�� staraj�c si� przetka� uszy bol�ce wraz ze zmian� wysoko�ci. W g�stwinie pod spodem mo�na ju� by�o odr�ni� poszczeg�lne drzewa. - Sto metr�w... uwaga! - powiedzia� Cleeve. �ci�gn�� stery na siebie, a potem odepchn�� w bok. Dwusilnikowy Piper Navajo �agodnie po�o�y� si� na skrzyd�o, spod kt�rego nagle wyskoczy�y zabudowania g�rniczego obozu. Garth raz po raz przyciska� migawk�, a Cleeve szarpa� manetk� gazu tak, �eby na dole by�o wyra�nie s�ycha� przerywaj�cy silnik. Zabudowania szybko znik�y z ty�u, ust�puj�c miejsca niebieskiej powierzchni jeziora. Zaraz i ono si� sko�czy�o i pod samolotem ukaza�a si� cieniutka nitka drogi. - Nie jest zbyt prosta - powiedzia� Shaffes. - Jakiego odcinka pan potrzebuje? - D�ugo�� l�dowania z wysoko�ci pi�tnastu metr�w wynosi ponad p� kilometra. Potrzebuj� idealnie prostej drogi co najmniej tej d�ugo�ci. Nie zejd� ni�ej przy tych drzewach. - Mo�e tam? - Shaffes wyci�gn�� r�k� w kierunku kilkunastometrowej wysoko�ci urwiska. Droga u jego st�p wydawa�a si� prosta i jakby szersza. Cleeve przytakn��. Zdj�� panoramiczne, lotnicze okulary i lepiej usadowi� si� w fotelu. - Z powodu tego zbocza mog� by� niespodzianki z wiatrem. Zapnijcie pasy. - Barkowe te�? - spyta� Shaffes. - Po to je zamontowano. Prosz� zaci�gn�� zaczepy. Samolot zatoczy� pe�ne ko�o, wszed� na o� drogi i zacz�� si� gwa�townie obni�a�. - Nie za du�a pr�dko��? - Garth skuli� si� na fotelu drugiego pilota. Cleeve wypu�ci� podwozie, wyr�wna� nad �rodkiem drogi i lekko odepchn�� stery. Piper Navajo o ponad dwutonowym ci�arze twardo uderzy� o ziemi�. Odbi� si�, a potem znowu dotkn�� pod�o�a. Cleeve poczu�, �e pasy wrzynaj� mu si� w cia�o i zobaczy�, jak prz�d samolotu gwa�townie pochyla si� w d�. - Schowa� g�owy, kapotujemy! - krzykn�� puszczaj�c hamulce i �ci�gaj�c stery. Prz�d jednak powr�ci� do poprzedniej pozycji nad podziw �atwo, a samolot toczy� si� dalej. Znowu, tym razem delikatniej, nacisn�� peda�y hamulc�w. Potworny p�d zacz�� male�, lecz podskakuj�ca na wybojach maszyna ci�gle zbacza�a to w jedn�, to w drug� stron�, zmuszaj�c Cleeva do nieustannego manewrowania stopami. Wreszcie, widz�c zbli�aj�c� si� �cian� lasu, wy��czy� silniki i zablokowa� ko�a. Ponownie rzuci�o ich na pasy. Samolot zboczy� w lewo, obr�ci� si� i z potwornym zgrzytem ryj�c skrzyd�em o ziemi� znieruchomia�. Stali teraz ty�em do kierunku l�dowania. - Zdaje si�, �e nie b�dziemy musieli udawa� awarii w zapad�ej ciszy g�os Shaffesa zabrzmia� niespodziewanie g�o�na - dobrze, �e ju� po wszystkim. - Nie, to nie na moje nerwy - Garth rozpi�� pasy i przecisn�� si� w ty� samolotu. Otworzy� drzwi rozk�adaj�c ich doln� cz�� tworz�c� schodki. - Hej, s�ysz� jaki� motor... Tu co� jedzie! Cleeve odblokowa� i przesun�� szyb�. W momencie, kiedy z trudem wychyli� si� przez w�skie okno, zza pobliskiego zakr�tu wyskoczy�a pot�na, rozp�dzona ci�ar�wka. Jej kierowca, kompletnie zaskoczony widokiem samolotu, nawet nie usi�owa� u�y� hamulc�w. Odruchowo szarpn�� jednak kierownic�, tak �e stalowy zderzak zdruzgota� prawy silnik i �ami�c skrzyd�o odepchn�� samolot na przeciwleg�� stron� drogi. Samoch�d zaczepi� o poszarpan� �cian� urwiska i ci�gn�c za sob� zdarty ze skrzyni baga�owej brezent, zatrzyma� si� kilkadziesi�t metr�w dalej. - Shaffes, �yje pan? - Cleeve rozciera� lekko st�uczony �uk brwiowy. �Na szcz�cie zdj��em wcze�niej okulary� - pomy�la�. - Wszystko w porz�dku - dobieg� go g�os z ty�u. Dobrze, �e nie rozpi�li�my jeszcze pas�w. - Co z Garthem? - Zd��y� wyskoczy� przed zderzeniem. Le�y w krzakach, ale rusza si�. Nic mu nie jest. Powoli przecisn�li si� do ty�u i wydostali na zewn�trz. Od strony ci�ar�wki nadbiega�o trzech m�czyzn. - �yjecie? Nic si� nie sta�o? - g�os wysokiego Amerykanina nie by� wyra�ny. M�wienie utrudnia�a mu zakrwawiona chustka, kt�r� z ca�ej si�y przyciska� do nosa. - W zasadzie nic - Cleeve t�umi�c w�ciek�o�� wskaza� na urwane skrzyd�o. - Zap�acicie za to? - Te� co�, a kto nam zap�aci za zerwany brezent i porysowany zderzak?! - odezwa� si� ciemnosk�ry Boliwijczyk, najprawdopodobniej kierowca. Jego w�osy, stanowczo zbyt jasne jak na rdzennych mieszka�c�w tego kraju, wskazywa�y, �e kt�re� z rodzic�w nie mia�o nic przeciwko zwi�zkom z bia�ymi. Drugi Amerykanin w pomi�tej i przepoconej czapce z d�ugim daszkiem wskaza� na b��kitn� plakietk� gramol�cego si� z krzak�w Gartha. - Patrz Mike, oni s� z brygad antynarkotycznych. - Ch�opcy, nie macie do sprzedania troch� trawki? - zwr�ci� si� do Shaffesa. - Zakurzy�bym sobie. A mo�e co� mocniejszego...? Zrobi� ruch jakby niewidzialn� strzykawk� nak�uwa� sobie �y��. Cleeve zbli�y� si� do Boliwijczyka. - Chyba domy�lasz si�, �e ta droga nie jest autostrad�, a twoja pr�dko��... - By� mo�e to nie autostrada - przerwa� mu kierowca - ale ju� na pewno nie lotnisko. A w og�le, co tu robicie?! - chwyci� Cleeva za klapy marynarki, uni�s� lekko w g�r� i odepchn�� tak, �e tamten wpad� z powrotem w otwarte drzwi samolotu. - Kto wam kaza� wsadza� nos w nie swoje sprawy?! - Przesta�, Jaime! - krzykn�� ostro cz�owiek nazwany Mikiem odrywaj�c na chwil� chustk� od nosa, tak �e krew pociek�a mu po brodzie. Wytar� j� i ostro�nie manewruj�c mokr� chustk� zwr�ci� si� do Shaffesa. - Dlaczego tu wy�adowali�cie? - Mieli�my awari�. Ale co to ma znaczy�?! - wzburzony Shaffes pom�g� podnie�� si� Cleeve`owi. - Nic - Amerykanin spojrza� na zegarek. - Spieszymy si�. Mo�emy co� dla was zrobi�? - Wyno�cie si�! - krzykn�� Garth. - Chwileczk� - Cleeve otrzepywa� spodnie. - Mo�emy skorzysta� z waszego nadajnika? Chyba macie co� takiego w okolicy. Nasz jest do niczego. - Nie wiem, czy to b�dzie mo�liwe. Podrzuci� was do miasteczka? - Nie, jazda st�d! - w�ciek�y, pokaleczony ostrymi kolcami Garth wyj�� z kabiny sztucer i zacz�� mocowa� si� z zamkiem. Widz�c to Jaime podbieg� do ci�ar�wki, wyszarpn�� z szoferki my�liwski karabin Browninga i z�o�y� si� b�yskawicznie. Mike stan�� na linii strza�u. - Spokojnie panowie. Rozsta�my si� w zgodzie. Obydwaj Amerykanie wycofali si� w kierunku samochodu. Po chwili ci�ar�wka wyj�c na niskich biegach ruszy�a w dalsz� drog�, a ci�gn�cy si� za ni� brezent wzbija� tumany kurzu. - Co� takiego... - Garth z trudem panowa� nad rozedrganymi r�kami. - Co za dranie. - Niech pan nie narzeka - mrukn�� Shaffes. - Sam zachowa� si� pan jak... - Przesta�cie - przerwa� im Cleeve. - Do zmroku mamy niewiele czasu. Wypakujemy nasze rzeczy. Garth powoli si� uspokajaj�c otworzy� tylny baga�nik. - Co zrobimy z samolotem? - Zostawimy tutaj. W tym stanie nikt go nie ukradnie. Shaffes wyni�s� z kabiny podr�ne torby. Z lekkim niepokojem popatrzy� na sze�� metalowych walizek ustawionych przez Gartha w jednej linii. - Mo�e szkoda, �e zrezygnowali�my z propozycji podwiezienia - powiedzia� niepewnie. - Jak daleko jest to miasteczko? - Jakie� dwa, trzy kilometry. Walizki trzeba spi�� paskami i nie�� po dwie na ramionach. Baga� osobisty rozdzielimy mi�dzy mnie i pana Gartha. Shaffes westchn�� smutno. - A mo�e co� si� uszkodzi�o i mo�na zostawi� troch� niepotrzebnego ci�aru? - spyta� z nadziej� w g�osie. - Niestety, nie ma �ladu �adnego wgniecenia, a wstrz�sy nie s� gro�ne dla tego sprz�tu - odpar� Cleeve i doda� - Do roboty. Shaffes zatrzyma� si� po raz kolejny, k�ad�c walizki na ziemi i zamieniaj�c je miejscami. Nie mia�o to wi�kszego sensu. Ich kszta�t i ci�ar by�y identyczne. Cleeve mrukn�� z niech�ci� i spojrza� na Gartha. W jego ciemnych okularach odbija�a si� fantazyjnie rozszczepiona korona najbli�szego drzewa. Pod nim sta� pierwszy z dom�w. Nie by� w najlepszym stanie. Ceg�a z suszonej na s�o�cu gliny �le znosi ten klimat. - To jadalne? - spyta� Shaffes wskazuj�c ruchem g�owy wisz�ce przy �cie�ce dyniowate owoce. Garth pokr�ci� g�ow�. - Biegunka murowana. Cleeve rozpi�� guzik marynarki. Na jego koszuli mogli dojrze� ciemne plamy wilgoci. - Niewygodnie? - Garth wskaza� na ukryt� z. ty�u kabur�. Cleeve poprawi� szelki. - Ujdzie. Chod�my szybciej, trzeba znale�� wolny dom. - S�dz� - sapn�� Shaffes zarzucaj�c walizki - �e w centrum budynki wygl�daj� lepiej ni� ta rudera. - W centrum? - Cleeve by� wyra�nie rozbawiony. - Mi�dzy sex-rewi� i bankiem? Obydwaj z Garthem u�miechn�li si� p�g�bkiem. Shaffes nie odpowiedzia�, udaj�c, �e obserwuje nadci�gaj�c� z zachodu samotn� chmur�. Z do�u g�adka, u g�ry k��biasta i postrz�piona, stanowi�a w jaki� spos�b replik� wzg�rz otaczaj�cych miasteczko. Id�c po sp�kanej powierzchni ulicy ci�gn�li za sob� woal kurzu. S�o�ce �wieci�o tutaj jakby mocniej. Po kilkudziesi�ciu metrach Shaffes sapn�� rado�niej widz�c pierwszy murowany dom. Sta� w dawno wyschni�tym ogrodzie, kt�rego jedyny �lad stanowi�y kikuty drzew. Obok pustej studni le�a�y z�arte przez rdz�, nierozpoznawalne urz�dzenia. Shaffes chrz�kn�� i wyci�gn�� r�k�. Dysz�c przekr�cili g�owy. Na gliniastym gruncie kto� wyry� niewielki rysunek. Przedstawia� jaszczurk� o zakr�conym ogonie i spiczastych z�bach. - Mamy i ludzi - powiedzia� cicho Garth. - Tak - potwierdzi� Cleeve k�ad�c walizki. - Mamy. Sekund� p�niej i oni dojrzeli tego cz�owieka. Sta� po�rodku ulicy z r�koma splecionymi na plecach. Jego ubranie z�o�one z prostych bia�ych spodni i koszuli uzupe�nia� kapelusz tego samego koloru. - Dzie� dobry -