9596
Szczegóły |
Tytuł |
9596 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9596 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9596 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9596 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stephen R. Donaldson
Zraniona Kraina
The Wounded Land
Drugie Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka
Ksi�ga pierwsza
Prze�o�y� Micha� Jakuszewski
Wydanie oryginalne: 1980
Wydanie polskie: 1998
Szafot Ziemi
Dla Lestera del Reya
Lester mnie na to nam�wi�
Co wydarzy�o si� w poprzednich tomach
W nast�pstwie zaka�enia amputowano Thomasowi Covenantowi dwa palce d�oni. Dowiedzia� si� ponadto, �e cierpi na tr�d. By� popularnym pisarzem, lecz teraz s�siedzi uznaj� go za wyrzutka. Jego �ona, Joan, wyst�puje o rozw�d.
Samotny i zgorzknia�y, spotyka starego �ebraka, kt�ry m�wi mu: "B�d� wierny". Oszo�omiony tym niezwyk�ym spotkaniem, wpada pod nadje�d�aj�cy samoch�d i odzyskuje przytomno�� na szczycie wysokiej g�ry, wznosz�cej si� w niezwyk�ym �wiecie. Z�owieszczy g�os kogo� zwanego lordem Foulem przekazuje mu zapowiadaj�c� zag�ad� wiadomo�� dla lord�w Krainy. Nast�pnie Lena sprowadza go w d�, do wioski o nazwie Mithil Stonedown, kt�rej mieszka�cy uznaj� go za ponowne wcielenie legendarnego Bereka P�r�kiego, pierwszego wielkiego lorda. Jego �lubn� obr�czk� z bia�ego z�ota uwa�aj� za talizman o wielkiej mocy, zdolny przywo�ywa� pierwotn� magi�.
Lena uzdrawia go za pomoc� i�u lecz�cego. Nag�y powr�t do zdrowia wywo�uje u niego szok i Thomas gwa�ci dziewczyn�. Mimo to jej matka, Atiaran, zgadza si� poprowadzi� go do Revelstone, siedziby lord�w. Covenant nadaje sobie przydomek Niedowiarka, poniewa� nie potrafi uwierzy� w magi� Krainy. Obawia si�, �e jest ona halucynacj�, kt�r� stworzy� jego umys�, by uciec od rzeczywisto�ci.
Przyjazny gigant, S�one Serce Piano�cig�y, przewozi Covenanta do Revelstone, gdzie pozdrawiaj� go jako ur-lorda. Lordowie s� wstrz��ni�ci pochodz�cym od Foula pos�aniem m�wi�cym, �e z�y jaskiniowy upi�r wszed� w posiadanie pot�nej Laski Praw, bez kt�rej nie mog� pokrzy�owa� zamiar�w Foula, pragn�cego zniszczy� Krain�. Musz� odzyska� przetrzymywan� w grotach jaskiniowych upior�w pod G�r� Gromu Lask�. Covenant wyrusza razem z nimi, strze�ony przez Bannora, jednego z gwardzist�w krwi, kt�rzy z�o�yli staro�ytne �luby, ka��ce im chroni� lord�w.
Po wielu potyczkach ze z�ymi stworami Foula odbieraj� Lask� jaskiniowym upiorom. Lordom udaje si� uciec, gdy Covenant - nie wiedz�c, jak tego dokona� - u�ywa pierwotnej magii swego pier�cienia. Niedowiarek znikn�� i budzi si� w szpitalu, kilka godzin po wypadku, cho� w Krainie up�yn�y miesi�ce.
Wiele tygodni p�niej, biegn�c, by odebra� telefon od Joan, potyka si�, przewraca i traci przytomno��. Ponownie budzi si� w Krainie, w kt�rej min�o czterdzie�ci lat. Lordowie s� zdesperowani. Foul odnalaz� Z�oziemny Kamie�, �r�d�o z�ej mocy, i sposobi si� do ataku. S�absz� armi� lord�w dowodzi Hile Troy, kt�ry r�wnie� pochodzi z "rzeczywistej" Ziemi. Wielkim lordem jest teraz Elena, c�rka Leny i Covenanta, kt�ra wita go jako zbawc�.
Oddzia� gwardii krwi i lord�w wyrusza do miasta Coercri, by prosi� o pomoc gigant�w. Foul op�ta� jednak trzech z nich i ich cia�ami zaw�adn�li jego pradawni pomocnicy, furie. Pozosta�ych gigant�w wymordowano w okrutny spos�b. Jedyny ocala�y lord zabija giganta-
furi�, kt�remu gwardzi�ci odbieraj� kawa�ek Z�oziemnego Kamienia, by zanie�� go do Revelstone. Lord jednak kona, nim zd��y ostrzec ich przed wi���cym si� z nim niebezpiecze�stwem.
Hile Troy wiedzie armi� na po�udnie. Towarzyszy mu przyjaciel Covenanta, lord Mhoram. Armi� Foula dowodzi drugi gigant-furia. Troy zostaje zmuszony do ucieczki do Szubienicznej G��bi, lasu, kt�rego strze�e Caerroil Le�ny - tajemniczy, prastary Pan Puszczy. Ratuje on armi�, lecz w zamian ��da, by Troy zosta� jego uczniem.
Elena prowadzi Covenanta i Bannora do Melenkurion Tamy Niebios, szczytu wznosz�cego si� w pobli�u Szubienicznej G��bi. W sercu g�ry Elena wypija wod� zwan� Krwi� Ziemi i w ten spos�b zdobywa Moc Rozkazu. Przywo�uje ducha Kevina, pradawnego lorda, i rozkazuje mu zniszczy� Foula. Ten jednak pokonuje Kevina i odsy�a go, by powl�k� Elen� i Lask� Praw w g��b ziemi, ku zgubie.
Covenant i Bannor uciekaj� w d� rzeki, gdzie spotykaj� si� z Mhoramem. Covenant jednak znowu znika i budzi si� we w�asnym salonie.
Dr�czony poczuciem winy, zaniedbuje si� i wa��sa noc� po okolicy. Nagle spotyka ma�� dziewczynk�, kt�rej zagra�a w��. Ratuje j�, lecz sam zostaje uk�szony. Ponownie wraca do Krainy, na Wartowni� Kevina, w miejsce, gdzie przyby� do niej po raz pierwszy. Wezwali go ocala�y z masakry Piano�cig�y oraz Triock, dawny kochanek Leny, kt�ry dla dobra Krainy wyrzek� si� nienawi�ci do Covenanta. W Mithil Stonedown spotyka Len� - ob��kan� kobiet�, kt�ra twierdzi, �e zachowa�a m�odo�� z mi�o�ci do niego, cho� przecie� jest stara.
W ci�gu siedmiu lat, kt�re up�yn�y od zagini�cia Laski, sytuacja w Krainie znacznie si� pogorszy�a. Mhoramowi grozi obl�enie w Revelstone. Nigdzie nie jest bezpiecznie. Wszyscy s�dz�, �e jedynie Covenant mo�e pokona� Foula, dzi�ki mocy pier�cienia. Wreszcie Niedowiarek wyrusza do le��cej daleko na wschodzie Ochronki Foula w towarzystwie Piano�cig�ego, Triocka i Leny. Zwracaj� si� o pomoc do Ramen�w, ludzi s�u��cych wielkim ranyhyn, dzikim koniom z r�wnin. Spotykaj� si� tam jednak ze zdrad�. Lena oddaje �ycie, by ocali� Covenanta, kt�ry odnosi powa�ne rany.
Jedna z Wyzwolonych ratuje go i uzdrawia. Nast�pnie Covenant spotyka Piano�cig�ego i Triocka, lecz bierze ich do niewoli furia, kt�ry prowadzi pojmanych do strzeg�cego Wy�szej Krainy Kolosa. Tam Niedowiarka pr�buje zabi� duch Eleny, kt�ra sta�a si� niewolnic� Foula. Za pomoc� pier�cienia Covenant pokonuje widmo i niszczy dzier�on� przez nie Lask�.
Obaj z Piano�cig�ym ruszaj� w dalsz� drog� przez Ni�sz� Krain�, ku Ochronce Foula. Pomagaj� im jheherrin, �a�osne istoty uformowane z �yj�cego b�ota. Wreszcie udaje im si� przedosta� do twierdzy Foula. Tam, dzi�ki wsparciu, jakiego udzieli� mu sw� odwag� Piano�cig�y, Covenant wreszcie odkrywa, jak korzysta� z mocy pier�cienia, cho� nadal w�a�ciwie jej nie rozumie. Nast�pnie pokonuje Foula i niszczy Z�oziemny Kamie�.
Wydaje si�, �e oznacza to r�wnie� jego zgub�, lecz ratuje go Stw�rca tego �wiata - stary �ebrak, kt�ry powiedzia� mu "b�d� wierny". Pokazawszy Covenantowi, �e Mhoram zatriumfowa� nad mocami z�a dzi�ki u�yciu krilla - miecza przebudzonego do �ycia przez przybycie Niedowiarka do Krainy - odsy�a go do ojczystego �wiata.
Upewniwszy si�, �e Kraina ocaleje, Covenant jest gotowy stawi� czo�o losowi, jaki go czeka - �yciu tr�dowatego. Mija oko�o dziesi�ciu lat, podczas kt�rych nie nadchodz� dalsze wezwania z Krainy.
Tak zaczynaj� si� DRUGIE KRONIKI THOMASA COVENANTA NIEDOWIARKA...
Prolog
Wyb�r
1. C�rka
Us�yszawszy stukanie do drzwi, Linden Avery j�kn�a g�o�no. By�a w ponurym nastroju i nie �yczy�a sobie �adnych go�ci. Jedyne, czego pragn�a, to zimny prysznic i �wi�ty spok�j, chwila na przywykni�cie do celowo urz�dzonego po sparta�sku mieszkania.
Wi�ksz� cz�� nienaturalnie parnego, jak na �rodek wiosny, popo�udnia po�wi�ci�a na wprowadzenie si� do pomieszczenia, kt�re wynaj�� dla niej szpital. Wtaszczy�a po zewn�trznych schodach na pi�tro starego drewnianego domu nieliczne meble i troch� odzie�y, a nast�pnie - cho� pada�a z wyczerpania - mn�stwo wype�nionych podr�cznikami kartonowych pude� ze swego nie najnowszego ju� czterodrzwiowego samochodu. Budynek le�a� w�r�d zielska niczym kaleka ropucha. Gdy po raz pierwszy otworzy�a drzwi mieszkania, ujrza�a trzy izby i �azienk� o brudnych, ��tych �cianach. Deski pod�ogowe pokrywa�a jedynie �uszcz�ca si� be�owa farba; ca�o�� wygl�da�a na bardzo sfatygowan�. Dostrzeg�a te� kartk�, kt�r� kto� musia� wsun�� pod drzwi. Papier pokrywa�y grube czerwone linie przywodz�ce na my�l szmink� lub �wie�� krew - du�y, niewprawnie naszkicowany tr�jk�t, a w �rodku dwa s�owa:
JEZUS ZBAWIA
Gapi�a si� na kartk� przez d�u�sz� chwil�, po czym zmi�a j� i wsun�a do kieszeni. Nie potrzebowa�a ofert zbawienia. Nie chcia�a niczego, na co sama nie zas�u�y.
W po��czeniu z duchot�, d�ugim wysi�kiem, jakim by�o wnoszenie rzeczy po schodach, oraz widokiem nowego mieszkania, kartka sprawi�a, �e by�aby jednak zdolna pope�ni� morderstwo. Pokoje przypomina�y jej dom rodzic�w. Dlatego w�a�nie od pocz�tku znienawidzi�a to mieszkanie. Co� jej si� jednak nale�a�o i postanowi�a to zaakceptowa�. Gardzi�a nim, lecz zarazem je aprobowa�a. Sparta�skie warunki, w kt�rych �y�a, uznawa�a za s�uszne.
By�a lekarzem. Niedawno uko�czy�a wymagany okres praktyki szpitalnej i zdecydowa�a si� poszuka� pracy w ma�ym, prowincjonalnym, ospa�ym miasteczku, takim jak to. Takim jak to, w pobli�u kt�rego si� urodzi�a i gdzie zmarli jej rodzice. Cho� mia�a dopiero trzydzie�ci lat, czu�a si� stara, niekochana i nieczu�a. Zas�u�y�a na to. Wiod�a surowe, pozbawione mi�o�ci �ycie. Ojciec umar�, kiedy mia�a osiem lat, a matka, gdy sko�czy�a pi�tna�cie. Po trzech smutnych latach w domu dziecka uko�czy�a college, studia medyczne, odby�a sta� i praktyk� szpitaln�, zdobywaj�c specjalizacj� lekarza rodzinnego. Odk�d si�ga�a pami�ci�, �y�a w samotno�ci. Ta izolacja stopniowo sta�a si� zakorzenionym nawykiem. Dwa lub trzy romanse, kt�re prze�y�a, przypomina�y raczej �wiczenia gimnastyczne lub eksperymenty fizjologiczne. Nie poruszy�y w niej nic. Patrz�c na siebie, widzia�a jedynie up�r i konsekwencje przemocy.
Ci�ka praca i t�umienie emocji nie pozbawi�y jej cia�a niechcianego kobiecego uroku, nie zgasi�y wrodzonego po�ysku si�gaj�cych ramion w�os�w o barwie pszenicy ani nie zniszczy�y pi�knych rys�w twarzy. Ch��d i har�wka, kt�rymi wype�nia�a swe �ycie, nie zmieni�y faktu, �e jej oczy niemal bez powodu zachodzi�y mg�� i tryska�y �zami. Twarz naznaczy�y ju� jednak zmarszczki, nos mia�a prosty i delikatny, na czole nieustannie utrzymywa� si� wyraz skupienia, a b�l wyry� g��bokie bruzdy po obu stronach ust, stworzonych dla losu �askawszego ni� ten, kt�ry j� spotka�. R�wnie� g�os Linden utraci� d�wi�czno��, upodobni� si� do narz�dzia diagnostycznego, s�u��cego raczej do przekazywania istotnych danych ni� do nawi�zywania porozumienia.
Tryb �ycia, jaki sobie wybra�a, dawa� jej jednak co� wi�cej ni� samotno�� i sk�onno�� do ulegania ponurym nastrojom. Nauczy� j� wiary we w�asne si�y. By�a lekarzem. Trzyma�a w d�oniach �ycie i �mier� i potrafi�a teraz sprosta� temu zadaniu. Ufa�a w sw� zdolno�� d�wigania ci�aru. Us�yszawszy ponowne stukanie, j�kn�a z niech�ci�. Mimo to poprawi�a przesi�kni�te potem ubranie, zupe�nie jakby chcia�a zapanowa� nad emocjami, po czym podesz�a do drzwi.
Pozna�a stoj�cego za nimi niskiego m�czyzn� o skrzywionej twarzy. By� to Julius Berenford, dyrektor okr�gowego szpitala. To on przyj�� j� do pracy jako kierownika przychodni przyszpitalnej i sali nag�ych przypadk�w. W wi�kszym mie�cie zaproponowanie podobnego stanowiska lekarzowi rodzinnemu by�oby czym� niezwyk�ym. Szpital okr�gowy obs�ugiwa� jednak okolic� zamieszkan� g��wnie przez farmer�w i biednych wie�niak�w ze wzg�rz. Miasteczko, stolica okr�gu, od dwudziestu lat starza�o si� nieustannie. Doktor Berenford potrzebowa� lekarza og�lnego.
Czubek jego g�owy znajdowa� si� na wysoko�ci jej oczu. Dyrektor by� dwa razy starszy od niej. Wydatny brzuszek kontrastowa� z chudymi ko�czynami. Na jego twarzy niech�� miesza�a si� z sympati�, zupe�nie jakby ludzkie reakcje wydawa�y mu si� niepoj�te, a zarazem poci�gaj�ce. Gdy rozci�gn�� w u�miechu ocienione siwymi w�sami usta, woreczki pod oczyma zacisn�y si� w wyrazie ironii.
- Doktor Avery - powiedzia�, sapi�c lekko, wyczerpany wej�ciem na schody.
- Doktorze Berenford. - Odsun�a si� na bok. - C�, prosz� wej�� - doda�a pe�nym napi�cia g�osem, daj�c do zrozumienia, �e pora wizyty nie jest odpowiednia.
Wszed� do mieszkania, rozejrza� si� wok� i zbli�y� do krzes�a.
- Ju� si� pani urz�dzi�a - zauwa�y�. - To dobrze. Mam nadziej�, �e kto� pani pom�g� to wszystko wnie��.
Usiad�a sztywno obok niego, zupe�nie jakby by�a w pracy.
- Nikt mi nie pomaga�.
Kogo mog�aby prosi� o pomoc?
Doktor Berenford zacz�� si� usprawiedliwia�, lecz przerwa�a mu niecierpliwym gestem.
- Nie ma sprawy. Przyzwyczai�am si� do tego.
- To niedobrze. - Jego wzrok wyra�a� wiele z�o�onych uczu�. - Niedawno uko�czy�a pani praktyk� w wysoko cenionym szpitalu. Ma pani znakomite osi�gni�cia i co� od �ycia si� pani nale�y. Przynajmniej pomoc w d�wiganiu mebli.
Jego ton by� tylko w po�owie �artobliwy. Rozumia�a ukryt� w nim powag�, poniewa� sprawa jej wykszta�cenia i umiej�tno�ci wielokrotnie pojawia�a si� w ich rozmowach. Za ka�dym razem dopytywa� si�, dlaczego kto� z takimi referencjami chce przyj�� prac� w biednym, okr�gowym szpitalu. Nie uwierzy� w g�adkie wyja�nienia, kt�re dla niego przygotowa�a. Wreszcie musia�a mu przedstawi� wersj� nieco zbli�on� do prawdy.
- Moi rodzice zmarli w pobli�u miasteczka podobnego do tego - wyja�ni�a. - Byli jeszcze m�odzi. Gdyby znale�li si� pod opiek� dobrego lekarza rodzinnego, �yliby do dzi�.
By�a to prawda, lecz zarazem fa�sz. To w�a�nie le�a�o u podstaw sprzeczno�ci, przez kt�r� czu�a si� taka stara. Gdyby u jej matki na czas rozpoznano czerniaka, mo�na by j� by�o zoperowa�. Szanse powodzenia wynosi�yby dziewi��dziesi�t procent. A gdyby depresj� jej ojca zauwa�y� kto� maj�cy wiedz� lub intuicj�, mo�na by zapobiec samob�jstwu. Prawdziwa by�a jednak r�wnie� odwrotna teza: nic nie mog�o uratowa� jej rodzic�w. Umarli, poniewa� byli po prostu zbyt nieudolni, by �y�. Gdy tylko zaczyna�a o tym my�le�, mia�a wra�enie, �e jej ko�ci z godziny na godzin� staj� si� coraz bardziej kruche.
Przyby�a tutaj, poniewa� chcia�a pom�c ludziom takim, jak jej rodzice. A tak�e po to, by udowodni� samej sobie, �e potrafi sobie poradzi� w podobnych warunkach. �e w niczym nie przypomina rodzic�w. I dlatego, �e pragn�a umrze�.
- No, mniejsza o to - rzek� doktor Berenford, gdy si� nie odzywa�a. Jej pos�pne milczenie wyra�nie zbija�o go z tropu. - Ciesz� si�, �e pani tu jest. Czy m�g�bym w czym� pom�c? Mo�e w urz�dzeniu mieszkania?
Linden chcia�a ju� odm�wi�, bardziej z przyzwyczajenia ni� z przekonania, przypomnia�a sobie jednak o kartce, kt�r� mia�a w kieszeni. Pod wp�ywem impulsu wyci�gn�a j� i poda�a Berenfordowi.
- Znalaz�am to pod drzwiami. Mo�e powinien mi pan wyja�ni�, na co si� nara�am.
Przyjrza� si� tr�jk�towi i literom.
- Jezus zbawia - wymamrota� pod nosem i westchn��. - Ryzyko zawodowe. Chodz� regularnie do miejscowego ko�cio�a ju� od czterdziestu lat, ale poniewa� jestem wykszta�conym, przyzwoicie zarabiaj�cym facetem, niekt�rzy z tutejszych dobrych ludzi... - skrzywi� z przek�sem twarz - ...wci�� pr�buj� mnie nawraca�. Ignorancja jest jedyn� postaci� niewinno�ci, kt�r� rozumiej�. - Wzruszy� ramionami i odda� jej kartk�. - W tej okolicy ju� od dawna panuje kryzys. Ludzie, kt�rzy padli ofiar� kryzysu, po pewnym czasie zaczynaj� robi� dziwne rzeczy. Staraj� si� uczyni� z niego cnot�. Potrzebuj� czego�, co zaradzi ich poczuciu bezradno�ci. Tutaj najcz�ciej staraj� si� pozyska� nowych cz�onk�w. Obawiam si�, �e b�dzie si� pani musia�a nauczy� tolerowa� tych, kt�rzy niepokoj� si� o pani dusz�. W ma�ym miasteczku trudno o anonimowo��.
Linden skin�a g�ow�, prawie nie s�ysz�c go�cia. Zaw�adn�o ni� nag�e wspomnienie o matce, u�alaj�cej si� nad sob� z przejmuj�cym p�aczem. Wini�a c�rk� za �mier� m�a...
Krzywi�c ze z�o�ci� twarz, Linden odegna�a t� my�l. Nape�nia�a j� ona tak siln� odraz�, �e zgodzi�aby si� na chirurgiczne usuni�cie owego wspomnienia z m�zgu. Doktor Berenford jednak patrzy� na ni� w taki spos�b, jakby odczuwany wstr�t uwidoczni� si� na jej twarzy. By unikn�� ods�oni�cia si� przed nim, przybra�a surowy wyraz twarzy.
- Czym mog� panu s�u�y�, doktorze?
- Po pierwsze - odpar�, narzucaj�c sobie poufa�y ton mimo brzmienia jej g�osu - mo�esz m�wi� do mnie Julius, bo ja i tak b�d� si� do ciebie zwraca� Linden.
Wyrazi�a zgod� wzruszeniem ramion.
- Julius.
- Linden. - U�miechn�� si�, lecz nie zmniejszy�o to jego skr�powania. - W�a�ciwie to przyszed�em tu z dw�ch powod�w. Chcia�em ci� przywita� w naszym mie�cie, ale to mog�em zrobi� p�niej. Tak naprawd� to mam dla ciebie pewne zadanie.
Zadanie? - pomy�la�a. To s�owo wzbudzi�o w niej mimowolny sprzeciw. Przed chwil� przyjecha�am. Jestem zm�czona i z�a. Nie wiem, jak zdo�am wytrzyma� w tym mieszkaniu.
- Jest pi�tek - odpar�a ostro�nie. - Mia�am zacz�� dopiero w poniedzia�ek.
- To nie ma nic wsp�lnego ze szpitalem. Powinno, ale nie ma. - Omi�t� spojrzeniem jej twarz z niemal dotykalnym wyrazem pro�by. - Prosz� o osobist� przys�ug�. Nie potrafi� sobie poradzi�. Tyle ju� lat wtr�cam si� w �ycie pacjent�w, �e utraci�em zdolno�� podejmowania obiektywnych decyzji. A mo�e po prostu nie nad��am za post�pem i mam luki w wiedzy medycznej. Potrzebuj� opinii kogo� drugiego.
- Na jaki temat? - zapyta�a. Stara�a si� zachowa� oboj�tny ton, lecz w g��bi duszy j�kn�a. Wiedzia�a ju�, �e spr�buje zrobi� to, o co j� prosi. Zwraca� si� do tej cz�ci jej osoby, kt�ra dot�d nie nauczy�a si� m�wi� "nie".
Skrzywi� si� kwa�no.
- Niestety, nie mog� ci tego powiedzie�. To poufna sprawa.
- Daj spok�j. - Nie mia�a ochoty na zgadywanki. - Z�o�y�am t� sam� przysi�g�, co ty.
- Wiem. - Uni�s� r�ce, jak gdyby chcia� si� os�oni� przed jej irytacj�. - Wiem. Ale tu chodzi o co� troch� innego.
Gapi�a si� na niego, zbita na moment z tropu. Czy�by nie m�wi� o problemie medycznym?
- Mam wra�enie, �e to b�dzie powa�na przys�uga.
- Niewykluczone. To ju� zale�y od ciebie. S�ysza�a� o Thomasie Covenancie? -
zapyta� j� nagle, nim zd��y�a zapyta�, co ma na my�li. - On pisze powie�ci.
Przeszukuj�c sw� pami��, czu�a na sobie wzrok Berenforda. Nie potrafi�a jednak nad��y� za jego my�lami. Od uko�czenia kursu literatury w college'u nie przeczyta�a ani jednej powie�ci. Ci�gle mia�a za ma�o czasu. Potrz�sn�a g�ow�, staraj�c si� zachowa� obiektywizm.
- Mieszka niedaleko st�d - ci�gn�� lekarz. - Ma dom pod miastem, na starej posiad�o�ci zwanej Haven Farm. Trzeba skr�ci� z szosy w prawo. - Wskaza� r�k� w kierunku skrzy�owania. - Przejedziesz przez �rodek miasta. Znajdziesz budynek jakie� dwie mile dalej. Po prawej stronie. Covenant jest tr�dowaty.
Na s�owo "tr�dowaty" jej my�li pobieg�y dwoma r�nymi torami. By� to wynik odbytych studi�w - ambicji, kt�ra uczyni�a j� lekarzem, nie zmieniaj�c jej stosunku do siebie. Choroba Hansena, pomy�la�a i przywo�a�a sw� wiedz�.
Mycobacterium leprae. Tr�d. Choroba zabijaj�ca tkank� nerwow�, zw�aszcza w ko�czynach i rog�wce oka. W wi�kszo�ci przypadk�w mo�na by�o zahamowa� jej post�py za pomoc� szeroko zakrojonej terapii opartej na DDS: diaminodiphenylosulfonie. Nie powstrzymana choroba prowadzi�a do zaniku mi�ni, zniekszta�ce�, zmian w pigmentacji sk�ry i �lepoty. Ponadto pacjent by� nara�ony na wiele towarzysz�cych schorze�, najcz�ciej jednak wyst�powa�o niszcz�ce inne tkanki zaka�enie. Ofiara wygl�da�a jak po�erana �ywcem. Choroba wyst�powa�a nadzwyczaj rzadko i nie by�a zaka�na w potocznym sensie tego s�owa. By� mo�e jedynym statystycznie znacz�cym sposobem zara�enia by� d�ugotrwa�y kontakt z chorym w dzieci�stwie, w tropikalnym klimacie, w ciasnym pomieszczeniu i niehigienicznych warunkach.
Gdy jednak jedna cz�� jej m�zgu gor�czkowo udziela�a wyja�nie�, inna zapl�ta�a si� w pytania i uczucia. Tr�dowaty? Tutaj? Dlaczego mi o tym m�wi? By�a rozdarta mi�dzy g��boko zakorzenionym wstr�tem a wsp�czuciem. Ta choroba przyci�ga�a j�, a jednocze�nie odpycha�a, gdy� nie poddawa�a si� leczeniu, by�a nieuleczalna jak sama �mier�. Musia�a zaczerpn�� g��boko tchu, nim zdo�a�a si� odezwa�.
- Co mam w tej sprawie zrobi�? - zapyta�a.
- No c�... - Przygl�da� si� jej uwa�nie, zupe�nie jakby s�dzi�, �e rzeczywi�cie mo�e jako� temu zaradzi�. - Nic. Nie dlatego o tym wspomnia�em. - Zerwa� si� nagle na nogi i da� wyraz swemu niepokojowi, spaceruj�c po pod�odze z �uszcz�c� si� farb�. Cho� nie wa�y� wiele, deski skrzypia�y lekko z ka�dym jego krokiem. - Rozpoznanie postawiono stosunkowo wcze�nie. Straci� tylko dwa palce. Chorob� wykry� jeden z lepszych technik�w laboratoryjnych w naszym szpitalu okr�gowym. Stan pacjenta nie zmienia si� ju� od ponad dziewi�ciu lat. M�wi� ci o tym tylko po to, �eby sprawdzi�, czy si�... brzydzisz. Tr�dowatych. Ja si� kiedy� brzydzi�em - ci�gn�� ze skrzywion� twarz�. - Ale przyzwyczai�em si�.
Nie da� jej czasu na odpowied�. M�wi� dalej, jakby si� spowiada�.
- Osi�gn��em ju� punkt, w kt�rym nie patrz� na niego jak na uosobienie tr�du. Nigdy jednak nie zapominam o jego chorobie. - M�wi� o czym�, czego nie potrafi� sobie wybaczy�. - To cz�ciowo jego wina - usprawiedliwia� si�. - On r�wnie� nigdy o niej nie zapomina. Nie uwa�a si� za Thomasa Covenanta, pisarza. M�czyzn�. Istot� ludzk�. Uwa�a si� za Thomasa Covenanta, tr�dowatego.
Nie przestawa�a wpatrywa� si� w niego bez wyrazu, a� wreszcie spu�ci� wzrok.
- Ale nie w tym rzecz. Chcia�em zapyta�, czy masz opory przed spotkaniem z nim?
- Nie - odpar�a ostrym tonem. T� twardo�� zachowa�a raczej do siebie, ni� kierowa�a do niego. - Jestem lekarzem. Zajmowanie si� chorymi to m�j zaw�d. Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego chcesz, �ebym tam pojecha�a?
Woreczki pod jego oczyma zadrga�y, jakby j� o co� b�aga�.
- Nie mog� ci tego powiedzie�.
- Nie mo�esz mi powiedzie�. - Cichy g�os maskowa� jej paskudny nastr�j. - Jak mog� mu pom�c, je�li nawet nie b�d� wiedzia�a, dlaczego z nim rozmawiam?
- Mo�esz go sk�oni�, �eby sam ci to powiedzia� - odpar� doktor Berenford rozpaczliwym tonem bezradnego starca. - O to w�a�nie mi chodzi. Chc�, �eby ci� zaakceptowa�. Sam wyzna� ci, co si� dzieje. W ten spos�b nie b�d� musia� z�ama� obietnicy.
- Postawmy spraw� jasno. - Nie pr�bowa�a ju� ukrywa� gniewu. - Proponujesz, �ebym do niego pojecha�a i tak po prostu za��da�a, �eby zdradzi� mi swe tajemnice. Zupe�nie nieznajoma osoba zjawia si� pod jego drzwiami i chce si� dowiedzie�, co go dr�czy, tylko dlatego, �e doktor Berenford potrzebuje czyjej� opinii. B�d� mia�a szcz�cie, je�li nie ka�e mnie aresztowa� za wtargni�cie na teren prywatny.
Doktor, milcz�c, stawi� przez chwil� czo�o jej sarkazmowi i oburzeniu. Wreszcie westchn��.
- Wiem. On ju� taki jest. Nic by ci nie powiedzia�. Zamyka si� w sobie od tak dawna... - W nast�pnej chwili jego g�os sta� si� ostry z b�lu. - S�dz� jednak, �e si� myli.
- W takim razie powiedz mi, o co chodzi - nalega�a Linden.
Otworzy� i zamkn�� usta, poruszy� d�o�mi w b�agalnym ge�cie. Opanowa� si�.
- Zaraz. Po kolei. Najpierw musz� si� przekona�, kt�ry z nas jest w b��dzie. Jestem mu to d�u�ny. Pani Roman w niczym nie pomo�e. To medyczna decyzja. Tyle �e ja nie potrafi� jej podj��. Pr�bowa�em, ale nie potrafi�.
Prostota, z jak� przyzna� si� do pora�ki, zwabi�a j� w sid�a. Linden by�a zm�czona, brudna i rozgoryczona, a jej umys� poszukiwa� drogi ucieczki. Niemniej ta pro�ba o pomoc by�a zbyt bliska impulsom kieruj�cym jej �yciem. Zacisn�a d�onie w poczuciu nieuchronno�ci. Po chwili podnios�a wzrok. Jego twarz obwis�a, zupe�nie jakby ci�ar
�miertelno�ci wyczerpa� mi�nie.
- Znajd� mi jaki� pretekst do tych odwiedzin - powiedzia�a bezbarwnym, profesjonalnym tonem.
Z trudem zdo�a�a znie�� wyraz ulgi na jego twarzy.
- To si� da zrobi� - rzek� wyra�nie o�ywiony. Si�gn�� do kieszeni marynarki, wydoby� z niej ksi��k� w mi�kkiej oprawie i poda� j� Linden. Na br�zowawej ok�adce widnia�y s�owa:
Albo sprzedam dusz� za win�
powie��
THOMAS COVENANT
- Popro� go o autograf. - Stary odzyska� pewno�� siebie. - Niech zacznie m�wi�. Je�li przebijesz si� przez jego skorup�, co� si� wydarzy.
Przekl�a si� w duchu. Nie mia�a poj�cia o powie�ciach. Nigdy nie nauczy�a si� rozmawia� z nieznajomymi o niczym opr�cz ich objaw�w. Spodziewaj�c si� kr�puj�cej sytuacji, poczu�a co� na kszta�t wstydu. W ko�cu umartwia�a si� ju� od tak dawna, �e nie czu�a ani �ladu szacunku do tych cz�ci swej osobowo�ci, kt�re wci�� pozosta�y zdolne do tego uczucia.
- Po spotkaniu z nim b�d� chcia�a z tob� porozmawia� - rzuci�a st�umionym g�osem. - Nie mam jeszcze telefonu. Gdzie mieszkasz?
Jej zgoda sprawi�a, �e wr�ci� do poprzedniego zachowania, pe�nego ironii i troski. Wyja�ni� jej, gdzie znajduje si� jego dom, ponownie zaproponowa� pomoc i podzi�kowa� za to, �e zgodzi�a si� zaanga�owa� w sprawy Thomasa Covenanta. Gdy wyszed�, by�a zdumiona, �e Berenford najwyra�niej nie poczu� si� rozgoryczony, i� musia� si� przed ni� przyzna� do bezradno�ci.
Mimo to, gdy us�ysza�a, jak schodzi po schodach, poczu�a si� opuszczona, zupe�nie jakby musia�a teraz sama d�wiga� brzemi�, kt�rego nigdy nie potrafi zrozumie�.
Dr�czy�o j� z�owieszcze przeczucie, zignorowa�a je jednak. Nie mia�a �adnego innego mo�liwego do zaakceptowania wyj�cia. Siedzia�a chwil� bez ruchu, spogl�daj�c ze z�o�ci� na pozbawione okien ��te �ciany, po czym posz�a wzi�� prysznic.
Gdy umy�a ju� ca�e cia�o myd�em i wod�, w�o�y�a bur� sukni�, kt�ra zawsze skutecznie minimalizowa�a jej kobieco��, po czym po�wi�ci�a kilka minut na sprawdzenie zawarto�ci torby lekarskiej. Zawsze mia�a wra�enie, �e czego� w niej brakuje. By�o tak wiele rzeczy, kt�rych mog�a kiedy� potrzebowa�, a nie by�a w stanie ich d�wiga�. Teraz, gdy stan�a w obliczu nieznanego, zaopatrzenie torby wydawa�o si� szczeg�lnie niewystarczaj�ce. Wiedzia�a jednak z do�wiadczenia, �e bez torby czu�aby si� naga. Westchn�a ze znu�enia, zamkn�a za sob� drzwi i zesz�a na d�, do samochodu.
Jecha�a powoli, by da� sobie czas na zapoznanie si� z okolic�. Kieruj�c si� wskaz�wkami doktora Berenforda, po chwili znalaz�a si� w centrum miasta.
Blask p�nopopo�udniowego s�o�ca i parne powietrze sprawia�y, �e domy wygl�da�y jak spocone, a sklepy zdawa�y si� odchyla� od gor�cych chodnik�w. Gmach s�du, ze swym matowobia�ym marmurem i dachem podtrzymywanym kamiennymi g�owami olbrzym�w wspartymi na pseudogreckich kolumnach, sprawia� wra�enie zupe�nie niezdolnego do wype�niania swej funkcji.
Na chodnikach by�o stosunkowo t�oczno - ludzie wracali z pracy - wzrok Linden przyci�gn�a jednak grupka widoczna pod gmachem s�du. Na stopniach sta�a przedwcze�nie postarza�a kobieta z tr�jk� ma�ych dzieci, odziana w bezkszta�tn� koszul�, kt�ra wygl�da�a na uszyt� z tkaniny workowej. Dzieci by�y ubrane w jutowe worki. Twarz mia�a poszarza�� i pozbawion� wyrazu, zupe�nie jakby bieda i zm�czenie znieczuli�y j� i nie dba�a ju� nawet o los wyg�odzonych male�stw. Wszyscy czworo trzymali kr�tkie kijki zaopatrzone w prymitywne tabliczki.
Widnia�y na nich czerwone tr�jk�ty. W ka�dy w nich wpisane by�o tylko jedno s�owo: Pokutujcie.
Ignorowali przechodni�w. Stali bezmy�lnie na schodach, zupe�nie jakby by� to jaki� akt pokuty, kt�ry doprowadzi� ich do ot�pienia. Linden poczu�a uk�ucie w sercu na widok ich moralnej i fizycznej n�dzy. Takim ludziom nie mog�a w niczym pom�c.
Po trzech minutach wyjecha�a poza granice miasta.
Droga prowadzi�a teraz przez zaorane doliny, le��ce mi�dzy lesistymi wzg�rzami. Poza miastem nietypowy dla tej pory roku upa� i wilgo� nie by�y tak okrutne dla wszystkiego, czego tkn�y. Powietrze po�yskiwa�o od tej pogody, zalewaj�c s�onecznym blaskiem �wie�o wzesz�e zbo�e, poro�ni�te pl�tanin� trawy i zielska stoki oraz drzewa o pokrytych p�czkami ga��ziach. Nastr�j Linden poprawia� si�, w miar� jak okolica coraz wyra�niej ukazywa�a sw� urod�, zwiastuj�c nadchodzenie wieczoru. Zbyt wielk� cz�� �ycia sp�dzi�a w miastach. Nadal jecha�a powoli, pragn�c nacieszy� si� w�t�� nadziej�, �e wreszcie znalaz�a co�, co przyniesie jej rado��.
Przejechawszy jakie� dwie mile, ujrza�a z prawej strony otwarte pole, g�sto poro�ni�te mleczem i dzik� gorczyc�. Po jego drugiej stronie, pod wyrastaj�c� w odleg�o�ci �wierci mili �cian� drzew, sta� bia�y drewniany dom. Bli�ej szosy, pod lasem, wida� by�o jeszcze dwa czy trzy inne, lecz to bia�y budynek przyci�ga� jej uwag�, zupe�nie jakby by� jedynym nadaj�cym si� do zamieszkania obiektem w okolicy.
Bieg�a ku niemu polna droga. Odchodzi�y od niej odnogi prowadz�ce do innych budynk�w, lecz g��wna ga��� wiod�a prosto do bia�ego domu.
Przy wej�ciu ustawiono drewnian� tablic�. Cho� farba wyblak�a, a w desce wida� by�o kilka starych, nieregularnych dziur przypominaj�cych �lady po kulach, napis wci�� by� czytelny: Haven Farm.
Linden zebra�a si� na odwag� i skr�ci�a w poln� drog�.
Nagle, bez ostrze�enia, dostrzeg�a k�cikiem oka plam� barwy ochry. Pod znakiem sta� jaki� cz�owiek w d�ugim p�aszczu.
Co to?
Wydawa�o si�, �e m�czyzna pojawi� si� znik�d. Przed chwil� widzia�a tam tylko
tablic�.
Zaskoczona, szarpn�a odruchowo kierownic�, chc�c unikn�� niebezpiecze�stwa, kt�re by�o ju� za ni�. Natychmiast odzyska�a panowanie nad samochodem i nacisn�a hamulec. Spojrza�a we wsteczne lusterko.
Ujrza�a w nim starca w szacie koloru ochry. By� wysoki, chudy, bosy i brudny. D�uga, siwa broda i przerzedzone w�osy powiewa�y wok� jego g�owy jak op�tane.
Post�pi� krok w jej kierunku, wychodz�c na drog�, po czym z�apa� si� konwulsyjnie za pier� i osun�� na ziemi�.
Wyda�a z siebie ostrzegawczy j�k, cho� w pobli�u nie by�o nikogo, kto m�g�by j� us�ysze�. Rusza�a si� b�yskawicznie, cho� mia�a wra�enie, �e znalaz�a si� w filmie puszczonym w zwolnionym tempie. Przekr�ci�a kluczyk w stacyjce, z�apa�a za torb� i otworzy�a drzwi. Ogarn�� j� niepok�j, strach przed �mierci�, przed niepowodzeniem, lecz do�wiadczenie pomog�o jej nad nim zapanowa�. W mgnieniu oka podbieg�a do staruszka.
Wydawa� si� czym� dziwnym na tej drodze. Nie pasowa� do dzisiejszej epoki, do �wiata, kt�ry zna�a. P�aszcz stanowi� jego jedyny str�j. By� tak zniszczony, jakby nieznajomy nosi� go od lat. Rysy m�czyzny by�y ostre. Dziko�ci przyda�a im n�dza lub fanatyzm. S�abn�cy blask s�o�ca sprawia�, �e jego zwi�d�a sk�ra wygl�da�a jak martwe z�oto.
Nie oddycha�.
Lekarska rutyna kaza�a jej przyst�pi� do akcji. Ukl�k�a obok niego i sprawdzi�a mu t�tno. Jej dusz� wype�ni� jednak lament. Starzec w przyprawiaj�cy o md�o�ci spos�b przypomina� jej ojca. Gdyby �y� wystarczaj�co d�ugo, by zestarze� si� i postrada� rozum, m�g�by teraz by� t� nieruchom�, niezwyk�� postaci�. Nie wyczuwa�a t�tna.
Budzi� w niej wstr�t. Jej ojciec pope�ni� samob�jstwo. Ludzie, kt�rzy to robili, zas�ugiwali na �mier�. Wygl�d starca obudzi� w Linden wspomnienie w�asnego krzyku, kt�ry ni�s� si� echem w jej uszach, jakby nigdy ju� nie mia� ucichn��.
Nieznajomy by� umieraj�cy. Jego mi�nie zwiotcza�y ju�, �agodz�c b�l wywo�any atakiem. A ona by�a lekarzem.
Otworzy�a torb� z pewno�ci� nabyt� dzi�ki d�ugiej praktyce, z samozaparciem, kt�re wzi�o g�r� nad wstr�tem. Wydoby�a latark� i sprawdzi�a �renice.
By�y r�wnej wielko�ci i reagowa�y na �wiat�o.
Mo�na jeszcze by�o go uratowa�.
Przesun�a mu szybko g�ow�, odchyli�a j� do ty�u, by udro�ni� drogi oddechowe, po czym po�o�y�a obie d�onie na mostku, wspar�a si� na nich ca�ym ci�arem i przyst�pi�a do reanimacji.
Rytm masa�u serca i sztucznego oddychania utrwali� si� w niej tak g��boko, �e wykonywa�a go odruchowo: pi�tna�cie silnych uci�ni�� mostka d�o�mi, a nast�pnie dwa g��bokie wdmuchni�cia powietrza w usta, z jednoczesnym zaci�ni�ciem nosa. Smak by� odra�aj�cy - wstr�tny i gnilny - zupe�nie jakby starzec z�by mia� z�arte pr�chnic� lub podniebienie toczy�a mu gangrena. Omal nie zemdla�a. Odraza natychmiast wywo�a�a ostre, fizyczne md�o�ci, jak gdyby pokosztowa�a wydzieliny z czyraka. By�a jednak lekarzem i musia�a wykonywa� sw� prac�.
Pi�tna�cie. Dwa.
Pi�tna�cie. Dwa.
Nie pozwoli�a sobie na najdrobniejsze zak��cenie rytmu.
Mimo to przez md�o�ci zacz�� si� przebija� strach. Wyczerpanie. Przegrana. Reanimacja by�a tak m�cz�ca, �e jedna osoba nie by�a w stanie wykonywa� jej d�u�ej ni� kilka minut. Je�li starzec wkr�tce nie wr�ci do �ycia...
Oddychaj, do cholery, mamrota�a w przerwach mi�dzy ruchami. Pi�tna�cie. Dwa. Do cholery. Oddychaj. T�tna wci�� nie by�o.
Dysza�a ju� gwa�townie. Zawroty g�owy wezbra�y w niej niczym fala ciemno�ci. Powietrze zdawa�o si� stawia� op�r jej p�ucom. Upa� i zachodz�ce s�o�ce utrudnia�y jej wyra�ne widzenie starca. Jego napi�cie mi�niowe opad�o do zera. Opu�ci�y go wszelkie oznaki �ycia.
Oddychaj!
Przerwa�a nagle i z�apa�a za torb�. R�ce jej dr�a�y. Zacisn�a mocno palce, wyci�gaj�c z opakowania jednorazow� strzykawk�, ampu�k� adrenaliny i ig�� do wstrzykni�� dosercowych. Staraj�c si� zapanowa� nad dr�eniem, nape�ni�a strzykawk� i usun�a ba�k� powietrza. Cho� sytuacja wymaga�a po�piechu, po�wi�ci�a moment na przetarcie kawa�ka pokrywaj�cej chud� pier� sk�ry alkoholem. Nast�pnie wk�u�a si� delikatnie mi�dzy �ebra i wstrzykn�a mu adrenalin� do serca.
Od�o�y�a strzykawk� i zaryzykowa�a jedno uderzenie pi�ci� w mostek. Nic to nie da�o.
Z przekle�stwem na ustach wznowi�a reanimacj�.
Potrzebowa�a pomocy. Nie mog�a jej jednak w �aden spos�b znale��. Gdyby przerwa�a akcj� ratownicz�, by zawie�� go do miasta albo poszuka� telefonu, starzec umar�by. Je�li jednak doprowadzi si� do wyczerpania, ratuj�c go sama, czeka go taki sam los.
Oddychaj!
Nie oddycha�. Jego serce nie bi�o. Usta cuchn�y mu jak u trupa. Ca�a ta mord�ga wydawa�a si� bez sensu.
Linden jednak nie rezygnowa�a.
Czu�a w sobie ca�y tragizm swego �ycia. Nazbyt wiele lat po�wi�ci�a na nauk� skutecznej walki ze �mierci�, by mog�a si� teraz podda�. By�a za m�oda, zbyt s�aba i zanadto nie�wiadoma, by uratowa� ojca, matce za� pom�c nie mog�a, teraz jednak wiedzia�a, co trzeba zrobi�, i je�li by�a w stanie tego dokona�, nie mog�a zrezygnowa�. Gdyby to zrobi�a, zdradzi�aby sam� siebie.
Przed jej oczyma pojawi�y si� mroczki. Powietrze przesyca�y wilgo� i zapach pora�ki. Ramiona mia�a ci�kie jak z o�owiu, a p�uca krzycza�y z b�lu za ka�dym razem, gdy wdmuchiwa�a powietrze do gard�a starca. Le�a� bezw�adnie. Po jej twarzy �cieka�y gor�ce �zy w�ciek�o�ci i pragnienia. Nie rezygnowa�a jednak.
By�a ju� p�przytomna, gdy przez le��cego przebieg�o dr�enie. Zaczerpn�� chrapliwie powietrza w p�uca.
Natychmiast opu�ci�a j� si�a woli. Krew uderzy�a jej do g�owy. Bezw�adnie pad�a u jego boku.
Gdy odzyska�a w�adz� w mi�niach do tego stopnia, �e mog�a unie�� g�ow�, oczy przes�ania�a jej mg�a, a twarz l�ni�a od potu. Starzec sta�, skupiaj�c na niej wzrok. Spojrzenie intensywnie niebieskich oczu doda�o jej si� niczym pomocna d�o� wsp�czucia. Wydawa� si� niewiarygodnie wysoki i zdrowy. Sam� sw� postaw� zaprzecza� temu, �e kiedykolwiek by� bliski �mierci. Wyci�gn�� ku niej r�ce �agodnym ruchem i pom�g� jej wsta�. Gdy otoczy� j� ramionami, wspar�a si� na nim bezw�adnie, niezdolna oprze� si� jego u�ciskowi.
- Ach, c�rko moja, nie l�kaj si�.
G�os mia� ochryp�y z �alu i czu�o�ci.
- Nie przegrasz, bez wzgl�du na wszystkie jego napa�ci. Na �wiecie jest r�wnie� i mi�o��.
Nagle wypu�ci� Linden z obj�� i cofn�� si� o krok. W jego oczach zal�ni� rozkaz.
- B�d� wierna.
Wpatrywa�a si� w niego t�po, gdy odwr�ci� si� i oddali� od niej, id�c po polu. Wok� jego p�aszcza zako�ysa�y si� mlecz i dzika gorczyca. Plamy przed oczyma sprawia�y, �e ledwie go dostrzega�a. Pachn�cy pi�mem wietrzyk poruszy� jego w�osami, kt�re w chwili, gdy tarcza s�o�ca dotkn�a horyzontu, upodobni�y si� do aureoli. Starzec rozp�yn�� si� w wilgotnym powietrzu i znikn��.
Chcia�a go zawo�a�, lecz powstrzyma�o j� wspomnienie jego oczu.
"B�d� wierna".
G��boko w piersi jej serce zadr�a�o z niepokoju.
2. Co� zniszczonego
Po chwili dr�enie ogarn�o r�wnie� ko�czyny. Odnios�a wra�enie, �e jej sk�ra stan�a w p�omieniach, zupe�nie jakby skupi�y si� na niej promienie s�o�ca. Poczu�a kurcz w mi�niach brzucha.
Starzec znikn��. Obj�� j� ramionami, jak gdyby mia� do tego prawo, a potem znikn��.
Ba�a si�, �e jej jelita zaraz si� zbuntuj�.
Po chwili przesun�a wzrok ku miejscu, gdzie niedawno le�a� nieznajomy. Zobaczy�a pozostawion� na ziemi strzykawk�, odrzucone opakowania i pust� ampu�k�, a tak�e ledwo dostrzegalny �lad cia�a.
Przeszy� j� dreszcz. Zacz�a si� uspokaja�.
A wi�c starzec istnia� naprawd�. Jego znikni�cie by�o z�udzeniem. Oczy wprowadzi�y j� w b��d.
Przeszuka�a wzrokiem okolic�, s�dz�c, �e go dostrze�e. Nie powinien tak odchodzi�. Potrzebowa� opieki i obserwacji, dop�ki jego stan uzna za bezpieczny. Nie zobaczy�a jednak nieznajomego. Nie zwa�aj�c na dziwn� niech��, jak� nagle poczu�a, wesz�a za nim w dzik� gorczyc�. Gdy jednak dotar�a na miejsce, w kt�rym znikn�� jej z oczu, nic nie znalaz�a.
Zbita z tropu, wr�ci�a na drog�. Nie chcia�a rezygnowa� Z udzielenia pomocy nieznajomemu, wygl�da�o jednak na to, �e nie ma wyboru. Mamrocz�c co� pod nosem, posz�a po torb�.
�mieci pozosta�e po reanimacji wepchn�a do jednej z plastikowych torebek, kt�re zawsze nosi�a ze sob�. Nast�pnie wr�ci�a do samochodu, usiad�a na przednim siedzeniu i zacisn�a mocno obie d�onie na kierownicy, co mia�o jej pom�c wr�ci� do rzeczywisto�ci.
Nie pami�ta�a, po co przyjecha�a na Haven Farm, dop�ki jej wzroku nie przyci�gn�a le��ca na s�siednim siedzeniu ksi��ka.
Niech to szlag!
Czu�a si� rozpaczliwie nie przygotowana do konfrontacji z Thomasem Covenantem.
Przez chwil� zastanawia�a si�, czy po prostu nie z�ama� obietnicy, kt�r� z�o�y�a doktorowi Berenfordowi. W��czy�a silnik i zacz�a zawraca�, lecz powstrzyma�o j� wspomnienie wyrazu oczu starca. �w b��kit nie l�ni�by zadowoleniem, gdyby nie dotrzyma�a przyrzeczenia. Ponadto uratowa�a nieznajomemu �ycie, co by�o dla niej wa�niejsze ni� wszelkie trudno�ci czy umartwienia. Gdy wreszcie ruszy�a z miejsca, podjecha�a poln� drog� prosto pod bia�y drewniany dom, zostawiaj�c za sob� py� i zachodz�ce s�o�ce.
Jego blask nadawa� budynkowi odcie� czerwieni, zupe�nie jakby dom przeradza� si� na jej oczach. Gdy ju� zaparkowa�a samoch�d, musia�a przezwyci�y� kolejny przyp�yw niech�ci. Nie chcia�a mie� do czynienia z Thomasem Covenantem. Nie dlatego, �e by� tr�dowaty, lecz z uwagi na fakt, i� by� kim� tajemniczym i gwa�townym, i chyba tak nieobliczalnym, �e ba� si� go nawet doktor Berenford.
C�, przyrzek�a jednak... Wzi�a w r�k� ksi��k�, wysiad�a z samochodu i podesz�a do drzwi frontowych, licz�c na to, �e za�atwi ca�� spraw� przed zapadni�ciem zmroku.
Po�wi�ci�a moment na przyg�adzenie w�os�w, po czym zastuka�a do drzwi.
Odpowiedzia�a jej cisza.
Jej barki dygota�y jeszcze pod wp�ywem niedawnego wysi�ku. Zm�czenie i wstyd sprawi�y, �e nie by�a w stanie ponownie unie�� r�ki. Musia�a zapanowa� nad sob�, by zapuka� po raz drugi.
Nagle do jej uszu dobieg� zbli�aj�cy si� odg�os ci�kich krok�w. Wyczuwa�a w nich gniew.
Drzwi otworzy�y si� znienacka i ujrza�a przed sob� m�czyzn�, chud� posta� w starych d�insach i koszulce, kilka cali wy�sz� od niej. M�g� mie� ze czterdzie�ci lat. Jego twarz by�a bardzo wyrazista, a usta zaci�te, jak wykute w kamieniu. Policzki mia� zryte bruzdami zmartwie�, oczy za� przypomina�y w�gielki, zdolne rozgorze� ogniem. W�osy nad czo�em by�y pokryte siwizn�, jakby w�asne my�li postarzy�y go bardziej ni� up�yw czasu.
By� doszcz�tnie wyczerpany. Niemal odruchowo zauwa�y�a zaczerwienione bia�k�wki i obrz�k�e powieki, blado�� sk�ry, gor�czkow� niepewno�� ruch�w. Albo by� chory, albo prze�ywa� straszliwy stres.
Otworzy�a usta, by przem�wi�, lecz nie zd��y�a si� odezwa�. Rozwa�a� jej obecno�� przez mgnienie oka, po czym warkn��:
- Cholera jasna, gdybym chcia� przyjmowa� go�ci, wywiesi�bym szyld!
Zatrzasn�� jej drzwi przed nosem.
Zamruga�a kilka razy. Z ty�u zbiera�a si� ju� ciemno��. Jej niepewno�� przerodzi�a si� w gniew. Waln�a w drzwi tak mocno, �e a� zadudni�y.
Wr�ci� niemal natychmiast. Jego g�os ocieka� jadem.
- Mo�e nie rozumie pani po angielsku. Powiedzia�em...
Odpar�a jego mordercze spojrzenie szyderczym u�miechem.
- Nie powinien pan nosi� dzwonka albo czego� w tym rodzaju?
Zamurowa�o go. Zmru�y� oczy, poddaj�c j� ponownej ocenie. Gdy odezwa� si� raz
jeszcze, m�wi� wolniej, jakby pr�bowa� oceni� niebezpiecze�stwo, kt�re nios�o jej pojawienie si�.
- Je�li pani o tym wie, nie musz� pani ostrzega�.
Skin�a g�ow�.
- Nazywam si� Linden Avery. Jestem lekarzem.
- I nie boi si� pani tr�dowatych.
Jego sarkazm by� ci�ki jak pa�ka, potrafi�a jednak odwdzi�czy� si� tym samym.
- Gdybym ba�a si� chorych, wybra�abym inny zaw�d.
Spojrza� na ni� spode �ba, daj�c wyraz niedowierzaniu.
- Nie potrzebuj� lekarza - odpowiedzia� jednak kr�tko i zacz�� zamyka� drzwi po raz drugi.
- A wi�c to pan si� boi - wychrypia�a.
Jego twarz spochmurnia�a.
- Czego pani chce, pani doktor? - wycedzi�, wbijaj�c w ni� ka�de s�owo niczym sztylet.
Ku przera�eniu Linden, jego kontrolowana gwa�towno�� pozbawi�a j� pewno�ci
siebie. Spr�bowa�a jednak po raz drugi spojrze� mu w oczy, kt�re by�y dla niej zbyt pot�ne. Zawstydzi� j� ten widok. Ksi��k� - pretekst do przyj�cia tutaj - �ciska�a w d�oni, kt�r� jednak schowa�a za plecami. Nie potrafi�a sk�ama�, zrobi� tego, co zaproponowa� jej doktor Berenford. Nie przychodzi�a jej te� do g�owy inna odpowied�. Wyra�nie widzia�a, �e Covenant potrzebuje pomocy. Je�li jednak o ni� nie prosi�, jakie� mia�a wyj�cie?
Nagle co� sobie przypomnia�a.
- Ten starzec powiedzia� mi: "B�d� wierna" - odrzek�a, nim mia�a czas, by w siebie ca�kowicie zw�tpi�.
Zdumia�a j� reakcja Covenanta. Jego oczy rozb�ys�y zaskoczeniem i strachem. Barki mu zadr�a�y, a szcz�ka opad�a. Wtem zamkn�� za sob� drzwi. Stan�� przed ni�, wysuwaj�c gniewnie g�ow� do przodu.
- Jaki starzec?
Nie ul�k�a si� jego �aru.
- Sta� pod pana domem. Staruszek w p�aszczu koloru ochry. Gdy tylko go zobaczy�am, straci� przytomno��. - Poczu�a zimny, przelotny dotyk zw�tpienia. Nieznajomy zbyt �atwo przyszed� do siebie. Czy�by zaaran�owa� ca�� t� sytuacj�? Niemo�liwe! Jego serce przesta�o bi�. - Musia�am si� nam�czy� jak diabli, �eby go uratowa�. A potem po prostu sobie poszed�.
Wojowniczo�� Covenanta znikn�a bez �ladu. Chwyta� si� jej spojrzenia jak ton�cy brzytwy. Jego d�onie rozsun�y si�. Dopiero teraz zauwa�y�a, �e brak mu dw�ch ostatnich palc�w prawej r�ki. Na tym, kt�ry ongi� by� �rodkowy, nosi� �lubn� obr�czk� z bia�ego z�ota. Jego g�os by� bolesnym zgrzytem, dobywaj�cym si� z g��bi gard�a.
- Ju� go nie ma?
- Nie ma.
- Starzec w p�aszczu koloru ochry?
- Tak.
- Uratowa�a go pani?
S�o�ce skry�o si� za horyzontem. Posta� Covenanta roztapia�a si� w ciemno�ci.
- Tak.
- I co powiedzia�?
- Ju� panu m�wi�am. - Niepewno�� uczyni�a j� niecierpliw�. - Powiedzia�: "B�d� wierna".
- Powiedzia� to pani?
- Tak!
Spu�ci� wzrok z jej twarzy.
- Ognie piekielne. - Skurczy� si� nagle, jakby d�wiga� na plecach worek pe�en okrucie�stwa. - Miej lito��. Nie mog� tego znie��.
Odwr�ci� si�, opar� o drzwi i otworzy� je, lecz powstrzyma� si� na chwil�.
- Dlaczego pani?
Nast�pnie wszed� do domu i zamkn�� za sob� drzwi, a Linden zosta�a sama w wieczornym p�mroku. Poczu�a si� jak kiedy� - osierocona.
Nie poruszy�a si�, dop�ki potrzeba zrobienia czego�, podj�cia jakiej� czynno�ci, kt�ra na nowo uczyni�aby �wiat znajomym miejscem, nie sk�oni�a jej do powrotu do samochodu. Usiad�a za kierownic� jak og�uszona i zacz�a si� zastanawia�.
"Dlaczego pani?"
C� to mia�o znaczy�? By�a lekarzem, a starzec potrzebowa� pomocy. To proste. O co chodzi�o Covenantowi?
Niemniej starzec nie powiedzia� tylko: "B�d� wierna", lecz r�wnie�: "Nie przegrasz, bez wzgl�du na wszystkie jego napa�ci".
Jego? Czy�by mia� na my�li Covenanta? Czy stara� si� j� przed czym� ostrzec? A mo�e sugerowa�o to istnienie jakiego� innego zwi�zku mi�dzy nim a pisarzem? Co ich ze sob� ��czy�o? A mo�e z ni�?
Nikt nie m�g�by zasymulowa� zatrzymania akcji serca!
Zapanowa�a nad rozproszonymi my�lami. Ca�a ta sytuacja nie mia�a sensu. Mog�a by� pewna jedynie tego, �e Covenant rozpozna� starca na podstawie jej opisu, natomiast mo�na by�o w�tpi�, czy jest psychicznie zr�wnowa�ony.
�ciskaj�c ca�y czas mocno kierownic�, zapali�a silnik i cofn�a samoch�d, by zawr�ci�. By�a przekonana, �e problem dr�cz�cy Covenanta jest powa�ny, lecz zwi�ksza�o to tylko jej gniew na doktora Berenforda, kt�ry niczego jej nie wyja�ni�. Polna droga by�a s�abo widoczna w p�mroku. Linden w��czy�a reflektory i wrzuci�a bieg, by doko�czy� manewru.
Wtem zatrzyma�a si�, s�ysz�c krzyk, kt�ry brzmia� tak, jakby pochodzi� z ust wype�nionych st�uczonym szk�em. Wrzask przebi� si� przez pomruk silnika. Od�amki d�wi�ku wbija�y si� jej w uszy. Krzycza�a kobieta, dr�czona b�lem lub ob��kana.
G�os dobiega� z domu Covenanta.
W jednej chwili Linden wyskoczy�a z samochodu, czekaj�c na drugi krzyk.
Nie us�ysza�a nic. W niekt�rych pokojach pali�y si� �wiat�a, lecz nie porusza� si� tam �aden cie�. Nocy nie m�ci�y odg�osy przemocy. Zatrzyma�a si�, gotowa pogna� do �rodka. Ws�uchiwa�a si� uwa�nie w cisz�. Wrzask si� nie powt�rzy�.
Na d�u�sz� chwil� ogarn�o j� niezdecydowanie. Czy powinna stawi� czo�o Covenantowi i za��da� wyja�nie�? Czy te� odjecha�? Spotka�a si� ju� z jego wrogo�ci�. Jakie mia�a prawo... Pe�ne prawo, je�li torturowa� jak�� kobiet�. Jak jednak mog�a mie� pewno��? Doktor Berenford m�wi�, �e to kwestia medyczna.
Doktor Berenford...
Miotaj�c przekle�stwa, wskoczy�a do samochodu, nacisn�a gaz i ruszy�a naprz�d przy akompaniamencie stukotu �wiru i piachu.
Po dw�ch minutach wr�ci�a do miasteczka. Tam jednak musia�a zwolni�, zmuszona zwraca� uwag� na znaki drogowe.
Gdy dotar�a do domu dyrektora, dostrzega�a jedynie zarys budynku na tle nocnego nieba. Front gmachu wygl�da� srogo, jakby to r�wnie� by�o miejsce, w kt�rym ukrywa si� tajemnice. Linden nie waha�a si� jednak. Wesz�a szybko po schodach i za�omota�a do frontowych drzwi.
Prowadzi�y one na os�oni�t� �aluzjami werand�, kt�ra stanowi�a co� w rodzaju strefy neutralnej, oddzielaj�cej mieszkanie od �wiata zewn�trznego. Gdy zapuka�a, na tarasie rozb�ys�o �wiat�o. Doktor Berenford otworzy� wewn�trzne drzwi, zamkn�� je za sob� i wpu�ci� Linden.
U�miechn�� si� na przywitanie, lecz unika� jej spojrzenia, jakby mia� powody do obaw. Dostrzega�a t�tno pulsuj�ce w woreczkach pod jego oczyma.
- Doktorze Berenford - odezwa�a si� ponurym g�osem.
- Prosz� ci� - powiedzia� z b�agalnym gestem. - Julius.
- Doktorze Berenford. - Nie by�a pewna, czy chce przyja�ni tego cz�owieka. - Kim ona jest?
Opu�ci� wzrok.
- Ona?
- Kobieta, kt�ra krzycza�a.
Sprawia� wra�enie, �e nie mo�e spojrze� jej w twarz.
- Nic ci nie powiedzia� - wyszepta� zm�czonym g�osem.
- Nic.
Zastanawia� si� przez chwil�, po czym skierowa� j� skinieniem d�oni ku dw�m bujanym fotelom stoj�cym na ko�cu werandy.
- Usi�d�, prosz�. Tu jest ch�odniej. - Straci� nagle w�tek. - Ta fala upa��w musi si� kiedy� sko�czy�.
- Doktorze! - napad�a na niego. - On j� torturuje.
- Nieprawda. - Nagle ogarn�� go gniew. - Wybij to sobie natychmiast z g�owy. Robi dla niej wszystko, co tylko mo�e. Cokolwiek j� dr�czy, nie on jest tego przyczyn�.
Wytrzyma�a spojrzenie Berenforda, staraj�c si� oceni� jego szczero��, a� wreszcie nabra�a pewno�ci, �e jest przyjacielem Thomasa Covenanta, bez wzgl�du na to, jaki jest jego stosunek do niej.
- Opowiedz mi wszystko - za��da�a stanowczo.
Jego twarz stopniowo odzyska�a typowy dla niego wyraz ironii.
- Nie usi�dziesz? - zapyta�.
Ruszy�a zdecydowanym krokiem ku bujanym fotelom i spocz�a na jednym z nich. Berenford zgasi� natychmiast lamp� i zza �aluzji nap�yn�� mrok.
- Po ciemku lepiej mi si� my�li.
Nim jej oczy zd��y�y si� przyzwyczai� do ciemno�ci, us�ysza�a, �e drugi fotel zaskrzypia� pod ci�arem jego cia�a.
Przez pewien czas jedynymi s�yszalnymi odg�osami by�y skrzypienie fotela i cykanie �wierszczy.
- Nie wszystko ci powiem - odezwa� si� nagle. - O pewnych sprawach sam nic nie wiem, a innych nie chc� zdradzi�. Niemniej to ja ci� w to wpakowa�em, jestem ci zatem winien pewne wyja�nienia.
Zacz�� m�wi� g�osem przypominaj�cym g�os nocy. S�ucha�a go w stanie zawieszenia - w po�owie skoncentrowana, jakby by� pacjentem podaj�cym objawy, w po�owie za� pogr��ona w my�lach o wychud�ym, gwa�townym cz�owieku, kt�ry z tak wielkim zdumieniem i b�lem zapyta�: "Dlaczego pani?"
- Przed jedenastoma laty Thomas Covenant by� autorem jednego bestsellera. Mia� pi�kn� �on� imieniem Joan i malutkiego synka, Rogera. Nie znosi teraz tej powie�ci. M�wi, �e jest naiwna. �on� i syna jednak nadal kocha. Albo tak mu si� zdaje. Ja sam w to w�tpi�. Jest niewyobra�alnie lojalny. To, co on nazywa mi�o�ci�, ja nazwa�bym raczej lojalno�ci� wobec w�asnego b�lu. Jedena�cie lat temu nabawi� si� zaka�enia prawej d�oni, kt�re okaza�o si� tr�dem. Trzeba by�o amputowa� dwa palce. Wys�ano go do leprozorium w Luizjanie. Joan rozwiod�a si� z nim, by uchroni� Rogera przed dorastaniem w kontakcie z tr�dowatym. S�dz�c z tego, co opowiada Covenant, jej decyzja by�a w pe�ni uzasadniona. Naturalny niepok�j matki o dziecko. My�l�, �e stara si� j� usprawiedliwi�. Uwa�am, �e po prostu si� ba�a. My�l o tym, co choroba Hansena mo�e zrobi� z jej m�em, nie wspominaj�c ju� o niej i o Rogerze, przerazi�a j�. Uciek�a. - Jego ton sugerowa� wzruszenie ramionami. - Ale to tylko domys�y. Faktem jest, �e rozwiod�a si� z nim, a on si� temu nie sprzeciwi�. Po kilku miesi�cach rozw�j choroby powstrzymano i Covenant wr�ci� na Haven Farm. Sam. To nie by� dla niego dobry okres. Wszyscy jego s�siedzi si� wyprowadzili. Niekt�rzy z mieszka�c�w naszego pi�knego miasta usi�owali go st�d wygna�. Par� razy trafi� do szpitala. Za drugim razem by� p�ywy... - Odnios�a wra�enie, �e doktor Berenford wzdrygn�� si� na to wspomnienie. - Choroba znowu si� uaktywni�a. Odes�ali�my go do leprozorium. Kiedy wr�ci� do domu, wszystko si� zmieni�o. Wydawa�o si�, �e odzyska� spok�j. Utrzymuje psychiczn� r�wnowag� ju� od dziesi�ciu lat. Jest mo�e nieco ponury i trudno by go okre�li� towarzyskim, ale mo�na z nim nawi�za� kontakt, zachowuje si� rozs�dnie i jest zdolny do wsp�czucia. Rokrocznie p�aci rachunki za kilku z naszych ubogich pacjent�w.
Doktor westchn��.
- Wiesz co, to dziwne. Ci sami ludzie, kt�rzy usi�owali mnie nawr�ci�, uwa�aj�, �e on r�wnie� potrzebuje zbawienia. Jest tr�dowaty, nie chodzi do ko�cio�a i nie brak mu pieni�dzy. Niekt�rzy z naszych dewot�w uwa�aj� to za obelg� wobec Wszechmocnego.
Zawodowa strona osobowo�ci Linden przyj�a fakty, kt�re przedstawia� doktor Berenford, i wzi�a poprawk� na jego osobiste reakcje. Drugi fragment jej osoby, pogr��ony w zadumie, przywo�a� jednak przed jej oczy wspomnienie Covenanta. Stopniowo jego wyra�aj�ca gwa�towne pragnienie twarz sta�a si� dla niej bardziej rzeczywista. Dostrzega�a wyryte przez samotno�� bruzdy oraz gorycz widoczn� wyra�nie w twarz