9536
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 9536 |
Rozszerzenie: |
9536 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 9536 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 9536 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
9536 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
SYLWIN ZABORSKI
CZEGO ��DA CZERWONA PIWONIA?
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gda�sk 2000
Dzidce
i wszystkim wyznawcom strachu
I
Ostatni autobus
Pewnego lipcowego dnia 19� roku Sylwin Radzikowski, zwany �Dzikiem�, wbieg� do
budynku dworca autobusowego i nie bez irytacji spojrza� w kierunku zegara. Du�a wskaz�wka
przeskoczy�a w�a�nie kolejn� minut�. By�o jedena�cie po szesnastej. Schy�ek upalnego
dnia nie przyni�s� och�odzenia. Przeciwnie, rozgrzane s�o�cem mury nie dopuszcza�y do
wn�trza miasta nadmorskich powiew�w. Szczeg�lnie dotyczy�o to gda�skiego dworca, kt�rego
nowoczesne budynki mia�y t� dziwn� w�a�ciwo��, �e ogrzewa�y latem, natomiast ch�odzi�y
zim�.
W kilku d�ugich kolejkach stali ludzie nie zra�eni dusznym klimatem hali. Ich spocone
twarze wyra�a�y zdeterminowane pragnienie nabycia tego skrawka papieru, przepustki poza
mury miasta. Sylwin nie zatrzyma� si� przy �adnej z kas. Poprzestawszy na kilku niezbyt pochlebnych
my�lach dotycz�cych zastanej sytuacji pop�dzi� dalej, czemu nie nale�y si� dziwi�.
Autobus, na kt�ry spieszy�, odchodzi� zwykle o szesnastej dziesi��. Jednak pomi�dzy teori�
rozk�adu jazdy a praktyk� istnia�y rozbie�no�ci, o kt�rych ten i �w na tej trasie podr�ny wie-
dzia�. Wbieg� po schodkach prowadz�cych na peron i zgodnie z przewidywaniami ujrza�
pstrokaty t�umek ludzi st�oczonych w oczekiwaniu na w�a�nie zbli�aj�cy si� do kraw�nika
pojazd. By� to stary Jelcz nie przypominaj�cy na pierwszy rzut oka autobusu. Jego silnik ki-
cha� co chwila, jak gdyby ma�o jeszcze rozgrzany. W skwarnym powietrzu unosi�y si� k��by
czarnego dymu. Bez w�tpienia by� to �szesnastowy�, jak mawiano o tym autobusie k�ad�c
akcent na trzeci� sylab� od ko�ca. Sylwin zaj�� dogodn� pozycj�, bowiem, �szesnastowy�
wkroczy� w�a�nie do akcji.
� Miesi�czne! � powiedzia� kierowca otwieraj�c przednie drzwi. By� kr�pym m�czyzn� o
wygl�dzie budz�cym zaufanie. Mia� na sobie spodnie ze �ladami zaprasowanych kant�w i
rozpi�t� koszul� z kr�tkimi r�kawami. Jego w�adcza sylwetka widoczna nad faluj�cym t�u-
mem przywodzi�a na my�l �wilka morskiego�. Na ow�osionej piersi i r�wnie zaro�ni�tych
r�kach szuka�o si� mimo woli tatua�u. Niedba�ym ruchem strz�sn�� ze stopni autobusu pierwszych
�mia�k�w pr�buj�cych dosta� si� do �rodka poza ustalon� hierarchi�, a nast�pnie,
wrzuciwszy w t�um sw� maczugowat� r�k�, utworzy� przej�cie, kt�rym pospieszyli posiadacze
bilet�w miesi�cznych. Za nimi szli szcz�liwi w�a�ciciele bilet�w �w og�le�, a na ko�cu
czaili si� kandydaci do podr�y, kt�rzy nie nabyli jeszcze do niej uprawnie�. W�r�d tych
ostatnich wi�kszo�� stanowi�y wiejskie kobiety z niezliczon� ilo�ci� pakunk�w. Umia�y one
zabiega� o swoje prawa i Sylwin nie m�g� pozby� si� niepokoju o losy dalszej podr�y.
�Szesnastowy� zgodnie z rozk�adem jazdy przeznaczony by� dla podr�nych z biletami mie-
si�cznymi, niemniej nikt si� tym faktem specjalnie nie przejmowa�. Kasy sprzedawa�y bilety
ka�demu, kto chcia�, a starzy bywalcy przychodzili wprost na przystanek. Sylwin nie by� ju�
�starym bywalcem� od dawna.
Teraz, popychany przez jak�� energiczn� staruszk� kobia�k� uplecion� z korzenia sosny,
znajdowa� si� ju� w pobli�u drzwi.
� Full � stwierdzi� pogromca rozdygotanego pojazdu. Tym obcym s�owem znanym najbardziej
z etykietki od piwa dawa� do zrozumienia, �e autobus jest pe�en. Szmer dezaprobaty
przetoczy� si� po oczekuj�cych. Kierowca dokona� niewielkiego manewru swym zwalistym
cia�em, przez co drzwi utraci�y w�a�ciw� im na og� przelotowo��. Wpuszczeni ju� do �rodka
szcz�liwcy w pe�ni popierali to post�powanie. Z niesmakiem spogl�dali na ��dn� podr�o-
wania t�uszcz�, kt�ra zagra�a�a komfortowi ich jazdy.
� Z gumy nie jest � perswadowa� kierowca. Pukaj�c wielkim paluchem w blach� karoserii
pokazywa� zebranym, niczym jak�� kabalistyczn� cyfr�, to miejsce, w kt�rym wymalowano
czarn� farb� maksymaln� liczb� pasa�er�w mog�cych podr�owa� jego pojazdem. Wykazy-
wa� niestosowno�� dalszych nalega� oraz n�dz� moraln� p�aszcz�cych si� przed nim podr�-
nych, rysowa� pesymistyczn� wizj� przysz�o�ci przez przypomnienie, �e jest to ostatni w tym
dniu autobus jad�cy do Wdzydz, aby pod koniec umiej�tnie podkre�li� w�asn� dobroczynno��
i cechy ludzkie. � Paru jeszcze mog� wzi�� � powiedzia� wreszcie.
Stoj�cy pocz�li jeden przez drugiego podsuwa� i uzasadnia� swoje kandydatury, ale umilkli
wkr�tce pod surowym spojrzeniem rozkazodawcy. Ten popatrzy� badawczo, patriarchalnym
gestem wyci�gn�� d�o� i w milczeniu wskaza� kolejno pi�� os�b. Z niewiadomych dla
niego samego przyczyn Sylwin okaza� si� czwart� z nich. Nast�pnie drzwi zawar�y si� z trzaskiem
poci�gni�te ramieniem Temidy w m�skim przebraniu, a pi�tka wybra�c�w zaopatrzona
zosta�a w bilety. Pyrkaj�cy ca�y ten czas silnik zacharcza� zn�w pe�n� si�� i autobus mia� ru-
szy�, gdy nagle jego w�adca odwr�ci� si� i ku zdumieniu publiczno�ci wyg�osi� nast�puj�c�
mow�:
� Panowie! �eby mi nie by�o pustych butelek i plucia na pod�og�. Gra� w karty mo�eta, ale
czysto, bo sprz�taczka na urlopie.
� Tak jest � odpowiedziano potulnie z k�ta, gdzie kilku m�czyzn zabiera�o si� istotnie do
partii �ba�ki�. Mieli wszyscy oko�o czterdziestki i roztaczali �agodn� wo� piwa. Ich twarze,
nie nosz�ce ju� �lad�w rannego golenia, wyra�a�y dzieci�ce zak�opotanie, gdy� niespodziewanie
stali si� obiektem zainteresowania ca�ego autobusu. Pochrz�kiwali tr�caj�c si� �okcia-
mi, gestami dawali do zrozumienia, �e zachowaj� si� porz�dnie. Wreszcie usatysfakcjonowany
kierowca potoczy� wzrokiem po g�owach swych podopiecznych i odwr�ciwszy si� przy-
st�pi� do jazdy.
Ostatni raz przemierza� Sylwin t� tras� kilkana�cie lat temu, gdy zniech�cony wiadomo�ci�
o budowie motelu we Wdzydzach postanowi� szuka� miejsc ustronniejszych i r�wnie odpowiednich
do letnich eskapad. Odt�d t�skni� do tych okolic wielokrotnie. Tajemnicze wezwanie
Waldemara by�o stosownym pretekstem do przerwania cichego �alu, jaki �ywi� do
wdzydzkiej strony za jej flirt z nowoczesno�ci�. Na tyle stosownym, �e a� dot�d nie zastana-
wia� si� nawet, co mog�o przyjacielowi podsun�� stylistyk� tak przeciwn� jego naturze: �Zaklinam
� stop � przyje�d�aj � stop � Czarli�ski o�y��. Tej tre�ci telegram obraca� Sylwin w
palcach na pr�no usi�uj�c doj�� do �adu ze swoj� pami�ci� i odszuka� w niej owego Czarli�-
skiego. T�ok i gwar nie u�atwia�y zadania. Koszula przylepi�a mu si� z upa�u do plec�w, do
koszuli za� przywar�a baba z kobia�k�, gor�ca jak stary piec, w kt�rym diabe� pali. Machinalnie
wsadzi� telegram do kieszeni podr�cznej torby i zapad� w letargiczn� zadum�. Jego umys�
pracowa� na ja�owych obrotach. W takich chwilach wydawa�o si�, �e w m�zgu iskrz� poszczeg�lne
neurony. Jedyn�, powracaj�c� za to w r�nych wariantach my�l� by�a w�a�nie ta,
o odmienno�ci stylu telegramu i usposobienia Waldemara Boruty. Przyjaciel Sylwina pomimo
satanicznego nazwiska odznacza� si� wielk� �agodno�ci� charakteru i oszcz�dno�ci� emocjo-
naln�. Jego legendarna pracowito�� sz�a w wy�cigi z milkliwo�ci�, kt�ra w istocie by�a tylko
sztuk� powstrzymywania s��w niepotrzebnych. Jeszcze w szkole, do kt�rej przez pewien czas
chodzili razem, m�wiono z przek�sem o Waldemarze, �e id�c przez las z dwiema walizkami
ksi��ek, jeszcze chrustu na ca�� zim� przyniesie, a na pytanie, czy si� nie zm�czy�, pokr�ci
tylko g�ow�. Je�li ten cz�owiek zaklina�, to znaczy �e by�o co zaklina�. Taka by�a jedyna konkluzja,
na jak� Sylwin w danym momencie si� zdoby�.
Tymczasem autobus zd��y� zatrzyma� si� na kilku przystankach, przez co jego ludzka za-
warto�� uleg�a znacznemu zmniejszeniu. Wysiad�o sporo os�b z podmiejskich okolic Gda�-
ska, wracaj�cych �szesnastowym� z pracy. Autobus stawa� si� coraz bardziej regionalny.
Swojsko�� naciera�a na Sylwina ze wszystkich k�t�w pojazdu. Podr� zrobi�a si� nagle przyjemna.
Strz�py rozm�w dolatuj�ce do niego z r�nych stron wskrzesza�y wspomnienia sprzed
lat. By�y niczym fragmenty mozaiki, kt�ra po z�o�eniu ukazuje niespodziewanie obraz tak�e
po swojej przeciwnej stronie. W�r�d tych kaszubskich s��w widzia� Sylwin tamte Wdzydze i
siebie nastoletniego w upalne noce bez snu. Inwazja letniej, rozbuchanej przyrody i narastaj�-
cej m�odzie�czo�ci nadawa�a �yciu nies�ychan� intensywno��, do kt�rej ju� nigdy nie wr�ci�.
Po uciszonej wodzie p�yn�y wtedy s�owa takie jak te. Teraz poczu� nagle tamt� �wie�o�� i
niepowstrzymany g��d �ycia.
Pod Ko�cierzyn� rozlu�ni�o si� na tyle, �e w�r�d podr�nych m�g� Sylwin rozpozna� kilku
mieszka�c�w Wdzydz. Byli to m�odzi m�czy�ni wracaj�cy z pracy. Kilkana�cie lat temu,
jako mali ch�opcy, asystowali w jego w�dkarskich poczynaniach, zauroczeni egzotyk� sprz�tu
u�ywanego przez miastowych do �wandzenia�. Teraz nie poznawali go. W rutynowanej, pozbawionej
wyobra�ni rozmowie, jak� teraz prowadzili, trudno by�o odnale�� ci�g�o�� z tamtym
rozgor�czkowanym dzieci�stwem. Nie przypominali swoich wielkomiejskich r�wie�ni-
k�w, kt�rzy pracuj�c czy s�u��c w wojsku d�ugo jeszcze s� ch�opcami bawi�cymi si� w prac�
i wojsko. Nie bawi� si� w wojsko przecie� �w �zlew� spod okna � S�awek od so�tys�w, przebrany
w mundur bosma�ski. Czy umia� jeszcze beztrosko �apa� karaski w �kaszorek� albo
go�ymi r�kami wy�awia� spod kamieni mi�tusy? � pyta� retorycznie Sylwin. I zaraz roz�ado-
wa� t� now� fal� nostalgii wizj� S�awka � zawodowego marynarza, �api�cego ryby z pok�adu
kutra torpedowego. Rozumia�, �e jego utopijna wizja wdzydzkiej strony nie wytrzymuje konfrontacji
z rzeczywisto�ci�. Wdzydzkie piaski, tyle pi�kne co ma�o p�odne, dawa�y cz�sto
mniej ziarna, ni� si� zasia�o. Bosonogim ch�opcom pozwala�y kocha� si� bezinteresownie, ale
c� mia�y do zaoferowania m�czyznom? Wdzydze to pi�kna i zimna kobieta � pomy�la�
Sylwin. Mali boj� si� j� kocha�, bo wysysa nie daj�c nic w zamian. Tych paru, kt�rzy si� na
to odwa�yli, pochodzi�o z zewn�trz. Mieli si�� w�drowc�w z niczym na sta�e niezwi�zanych.
Nie dali si� zwie�� jak stolem Sorka, kt�ry w pogoni za u�udn� Wdzydzan� wykopa� wspa-
nia�e, lecz zimne jezioro. Nie byli te� podobni tym kochaj�cym, cho� pozbawionym pasji; ci
gospodaruj�c wytrwale po jego brzegach, niezdolni byli do rozmachu i fantazji, jak gdyby
zniewoleni zimnym pi�knem, zastyg�ym w dumnej kaszubszczy�nie. Byli zupe�nie inni. W
jaki� spos�b nale�a� do nich tak�e Waldemar Boruta, w�a�ciciel sporego gospodarstwa na
najwi�kszej z wdzydzkich wysp. Jakim cudem ten stateczny m�odzieniec, z woli ojca in�ynier
budowy maszyn, objawi� nagle wol� gospodarowania ziemi�, tego nikt nie wiedzia�. Tym
bardziej nie by�o wiadomo, sk�d �wie�o upieczony ziemianin zdoby� dokumenty potwierdza-
j�ce jego rolnicze kwalifikacje, kt�rymi musia� si� wylegitymowa� kupuj�c ziemi� od poprzedniego
w�a�ciciela Ostrowia. Ten ostatni z rado�ci� odst�pi� wi�ksz� cz�� swojego po-
ka�nego gospodarstwa, obrabianego z dawien dawna przez rodzin� Ginter�w. Pan Franciszek,
�gbur� jak si� patrzy, pomimo niezwykle cichego i �agodnego usposobienia gospodarzy� z
rozmachem. Jego pola na tle nieurodzajnej okolicy prezentowa�y si� okazale i by�y przedmiotem
podziwu s�siad�w za wod�. Weronika Ginter, �ona gospodarza, potrafi�a potulnego i
pracowitego m�a oraz swych ros�ych syn�w natchn�� energi�, o kt�r� trudno ich by�o podej-
rzewa�. �elazna dama wyspy stanowi�a m�zg gospodarstwa, a �tatko� wraz z �trzema kr�lami�,
jak nazywa�a najm�odszych syn�w pozosta�ych jeszcze na Ostrowiu, jego moc nap�do-
w�. Z czasem jednak si�y obojga s�dziwych ju� gospodarzy zmala�y. Synowie my�leli tylko o
wyniesieniu si� za wod�. Co roku nowy skrawek wyspy zdawano pod zalesienie pa�stwu.
Wreszcie licz�ce ju� oko�o czterdziestu hektar�w gospodarstwo rozpisano na dw�ch syn�w.
Trzeci uton�� wiosn� poprzedniego roku. Nad wysp� zawis�a �a�oba i zdawa�o si�, �e nigdy
ju� nie powr�ci ona do dawnej �wietno�ci. Tymczasem jednak Waldemar Boruta dokona�
cudu. Sylwin �artowa� na temat studi�w przyjaciela, �e nie tyle mechanik�, co machinacje
musia� zg��bia�, skoro gospodarstwo uda�o mu si� od Gintera wytargowa�. Potrzebna w tym
celu by�a przecie� nie tylko spora suma pieni�dzy, ale te� si�a perswazji, przekona� musia�
bowiem pana Franciszka o sensowno�ci wsp�lnego na Ostrowiu gospodarowania. Co si� tyczy
syn�w, Stacha i Jerzego, gospodarowali oni jeszcze ze starymi, ale bez entuzjazmu. Trzeba
si� by�o liczy� z mo�liwo�ci�, �e za kilkana�cie lat staruszkowie pozostan� na wyspie samotni,
oddzieleni pasmem wody od udogodnie� cywilizacyjnych. Waldemar musia� wida�
przekona� ich o swych opieku�czych zamiarach, skoro w dobrej wierze przyj�li perspektywy
nowego s�siedztwa. Odt�d dwa domy sta�y kilkaset metr�w od siebie: jeden zwyczajny, �tutejszy�
i drugi pe�en dziwacznych wymys��w, budz�cych w okolicy zrozumia�e poruszenie.
Nale�a� do nich olbrzymi wiatrak, g�ruj�cy nad lasem. W swe zach�anne skrzyd�a �apa� on
wdzydzkie wiatry i za po�rednictwem in�ynieryjnych uzdolnie� Waldemara zmaterializowanych
pod postaci� poka�nej pr�dnicy i baterii akumulator�w o�wietli� po raz pierwszy w historii
wyspy tamtejsze domostwa. Z tego dobrodziejstwa korzysta�y oba domy, jak r�wnie� z
zapas�w piwniczki Waldemara, kt�r� umia� wype�nia� ze znawstwem rozmaitymi produktami
fermentacji miejscowych owoc�w le�nych. Nie spos�b by�o natomiast zrozumie�, jakie by�o
przeznaczenie wielkiego pokoju wype�nionego po brzegi ksi��kami, po co by�y potrzebne w
domu Waldemara a� dwie �azienki � na ka�dym pi�trze jedna, czemu s�u�y� wysypany �wi-
rem placyk na zapleczu willi. Najwi�ksze zdziwienie budzi�a jednak, licz�ca mo�e ar powierzchni,
sadzawka wykopana na ��ce, z kt�rej w�a�ciciel czerpa� w razie potrzeby ryby na
sw�j st�. Tutejsi tak dalece ufali zasobom �wdzydzciego jezora� i nielegalnym praktykom
rybackim, �e taki spos�b zapewniania sobie �wie�ych ryb wydawa� si� nie lada wymys�em.
Inna sprawa, �e Waldemar, jako przyjezdny, nie mia� nawet swojej dzia�ki jeziora, na kt�rej
owym praktykom m�g�by si� oddawa� i to go cz�ciowo t�umaczy�o. Tutejsi sankcjonowali
podzia� ustalony przed wiekami. Taka czy inna administracja jeziorem bynajmniej tego po-
dzia�u d�br nie burzy�a. Nie stara� si� tak�e niczego burzy� Waldemar. A jednak jego gospodarstwo
promieniowa�o jakim� materialnym �adem, kt�ry milcz�c prowokowa� i nie chc�c �
zmienia�.
By�o kilka minut przed osiemnast�, gdy autobus znalaz� si� w Ko�cierzynie. Kierowca z
werw� zajecha� na odpowiednie stanowisko.
� Koscerzyna! Weskakiwac! Bilety sztrajchowane czerwonym blajsztyftem nie rychtuj� �
og�osi�, po czym zapowiedzia� przerw� na papierosa. Sylwin nie wysiada�. Patrzy� przez okno
na smutny plac, po kt�rym ko�ata�o si� troch� niesionych wiatrem papier�w. Ludzie przechodzili
grupkami i gwarzyli mi�dzy sob�. Dw�ch �le�nych� przesz�o tu� ko�o autobusu. Przy-
pomnia� mu si� dawny le�niczy wdzydzki. Ten umia� nosi� sw�j mundur! Nie pozna� by�o
nigdy, ile �mia� wypite�, taki dumny i wyprostowany chodzi�, a ewentualne potkni�cie czy
zatoczenie umia� zamieni� na �dzie� dobry� wypowiedziane z godno�ci�. Potrafi�a ludno��
wdzydzka ceni� sobie przychylnego im �le�nego� a� do jego nieoczekiwanej �mierci.
Tymczasem najwytrwalsi pasa�erowie autobusu pocz�li schodzi� si� przewiduj�c rych�y
jego odjazd. Istotnie zjawi� si� wkr�tce szef wehiku�u. Obrzuci� spojrzeniem podr�nych,
nowo przyby�ym sprzeda� bilety i ruszy�. Od Wdzydz dzieli�o Sylwina osiemna�cie kilometr�w.
W�r�d nowo przyby�ych tylko trzy osoby by�y znane Sylwinowi. Jedn� z nich by� J�zek
zwany �bezpalcym�, z kt�rym znajomo�� by�a jednostronna, z powodu notorycznych luk po-
wstaj�cych w pami�ci tego ostatniego. J�zek nadu�ywa� alkoholu, m�wi�c delikatnie, nie
najlepszej jako�ci. W ka�dym razie obs�uga okolicznych sklep�w spo�ywczo-przemys�owych
na serio zastanawia�a si� nad wydaniem imiennego zakazu sprzeda�y denaturatu. Utrata palca
by�a J�zkowi � je�li mo�na tak powiedzie� � na r�k�, gdy� spowodowa�a przyznanie mu renty
inwalidzkiej. Nast�pi�o to w do�� dziwnych okoliczno�ciach, w pobliskim tartaku. Na uwag�
zas�uguje fakt, i� pomimo intensywnych poszukiwa� odci�tego pi�� tarczow� palca nie odnaleziono.
Stawia�o to pocz�tkowo pod znakiem zapytania spraw� renty, jednak w ko�cu brak
palca u r�ki J�zka uznano za znacznie wa�niejszy dow�d, ni� jego brak w trocinach zalegaj�-
cych pobli�e maszyny. W wiosce J�zek by� postaci� do�� lubian�, aczkolwiek unikano z nim
bliskich spotka� jakiegokolwiek rodzaju ze wzgl�du na kategoryczne ��danie kupna piwa,
jakie ten w�wczas wysuwa�. Pozosta�ymi palcami ucapia� rozm�wc� niezwykle mocno, niczym
poeta Rydel, o ile jednak tamtemu zostawa� zwykle tylko guzik od marynarki partnera,
J�zek pozostawa� na placu z portfelem.
Po przeciwleg�ej stronie autobusu siedzia�y dwie osobisto�ci zupe�nie innego kalibru. By�o
to ma��e�stwo w starszym wieku. Sylwin rozpozna� ich natychmiast, jeszcze na przystanku
ko�cierskim. Weszli do autobusu razem z J�zkiem, kt�ry by� mo�e usi�owa� uprzednio bawi�
ziomk�w rozmow�, ale zaj�li miejsca odr�bne. Uczynili to skromnie, z pe�n� prostoty godno-
�ci�. Mieli siwe w�osy zaczesane starannie, ich twarze emanowa�y spokojem. Na kolanach
trzymali pakunki. Kobieta, o twarzy surowej i ogorza�ej, zerka�a dyskretnie na boki i wtedy w
jej spojrzeniu dawa�o si� dostrzec oznaki filuternej weso�o�ci, kt�r� pokrywa�a godna postawa
gospodyni. Jedno oko by�o umieszczone cokolwiek asymetrycznie, czy te� pokryte delikatnym
bielmem, co owo wra�enie filuterno�ci tylko powi�ksza�o. M�czyzna patrzy� przed siebie
oczyma niezwyk�ej �agodno�ci, o barwie jasnoniebieskiej. B�yszcza�y matowo w�r�d
zmarszczek twarzy niczym g�rskie sadzawki. Razem tworzy�o to konstelacj� przepojon� ja-
kim� dzieci�cym dobrem, melancholijnym u�miechem. Stanowili par� dobran� na zasadzie
uzupe�niaj�cych si� przeciwie�stw.
Po kilku minutach podr�y niepozorny m�czyzna siedz�cy za obserwowanym przez Sylwina
ma��e�stwem przechyli� si� do przodu i zagada�.
� A my si� z pa�stwem musowo znamy!
Mia� inteligentn� twarz z w�skimi ustami i charakterystycznym nosem. U�miecha� si�
uprzejmie, aczkolwiek siedz�cy ty�em ma��onkowie nie mogli dostrzec wyrazu jego twarzy.
Kobieta odwr�ci�a si� wolno i popatrzy�a badawczo.
� A sk�d by? � zapyta�a.
� Z wyspy. Sk�rki baranie targowa�em.
Twarz kobiety nie promienia�a entuzjazmem, aczkolwiek dostojnym mrukni�ciem po-
twierdzi�a znajomo��. Wtedy m�� obr�ci� si� tak�e i co� zagada�. Sylwin przypomnia� sobie
tego cz�owieka r�wnie�. P�aci� za sk�rki �z do�u�, dzi�ki czemu niemi�osiernie gospodyni�
okantowa�. Przyjecha� na wysp� z �dochtork��, kt�ra by�a ca�a mokra na skutek stawania na
r�kach w �odzi i wypadni�cia z niej. Chcieli gorza�ki, ale gospodyni nie da�a, nadmieniaj�c w
dodatku, �e jak taka g�upia jest, to nie mo�na jej w�dki dawa� i �e ona u takiej �dochtorki�
nawet by si� nie leczy�a. Teraz m�czyzna prawi� ma��e�stwu jakie� komplementy, od kt�rych
asymetryczne oko gospodyni b�yska�o coraz �wawiej.
� A pani m�oda, jakby mia�a za m�� dopiero i��!
� O, ja pierwsza przed tatkiem umr�.
� To tatko sobie wtedy bie�ki poszuka.
� Jo, jak ja kojfn�, on si� wtedy od razu opartoli.
Tatko ucieszy� si�.
� Pewnie, pewnie � powiedzia� ugodowo. Mia� min� Harry�ego Langdona. M�wi� niewiele,
gdy� nie wszyscy go rozumieli. Mia� �ska�on� mow�.
Autobus mija� w�a�nie Grzybowo. Droga wi�a si� coraz bardziej kr�tymi serpentynami.
Kierowca powesela�. Niczym wilk morski za sterami rozko�ysanego okr�tu pod�piewywa�
dziarsko, a spracowane opony pojazdu popiskiwa�y na zakr�tach. Przez d�u�sz� chwil� nie
by�o s�ycha� ani s�owa z rozmowy prowadzonej na przodzie autobusu. Obcy wyci�gn�� w tym
czasie jak�� pokraczn� machin� i pocz�� j� sk�ada� zachwalaj�c jej zalety. Sylwin usi�owa�
zrozumie� co� z gest�w nieznajomego. Po chwili oczom obserwator�w ukaza�o si� urz�dze-
nie przypominaj�ce wir�wk� do mleka. Kierowca przywo�a� do porz�dku harcuj�cy pojazd i
tak�e obserwowa� scen� w lusterku. Na kolejnych zakr�tach Sylwin czu� si� nieswojo.
� Nigdzie ju� pani nie dostanie takiej � t�umaczy� m�czyzna. � Ju� nie produkuj�.
� Takiej to jo, boby zbankrutowali � odpowiada�a gospodyni, akcentuj�c s�owo �zbankrutowali�
na pierwszej sylabie. M�czyzna kr�ci� coraz szybciej korb� urz�dzenia. Rozleg�o si�
wycie przewy�szaj�ce g�o�no�ci� nawet warkot silnika. M�czyzna przesta� kr�ci� i ws�ucha-
ny z lubo�ci� w jednostajny turkot wykonywa� gesty oburzenia. Tatko przybra� p�aczliw� mi-
n�. Zdawa� si� zasypia�.
� Przy takiej cenie to na pewno � potwierdzi� obcy � bo to jest cena specjalnie dla pani.
� Na dobroczynno�� pieni�dzy nie mam.
� To ja pani dobroczynno�� robi� i p� darmo daj� maszynk�, jakiej nigdzie ju� pani nie
dostanie.
� Za te pieni�dze now� obstaluj�.
� Pi��set z�otych spuszcz� dla pani pi�knych oczu. Za tyle nawet na blach� by nie star-
czy�o.
� A ja my�la�am, �e �ydzi teraz nie handluj�, ale pan jeden jeszcze jo.
� Pani sama nie po chrze�cija�sku pazerna.
� Nie pan mnie chrze�cija�stwa b�dzie uczy�. Chrystus cierpia� za ludzko�� i nawet czterdziestki
nie do�y�, a ja ju� sze��dziesi�t dobijam i nie wiem, za kogo cierpi�.
M�czyzna uj�� maszyn� dramatycznym gestem i wzni�s� nad g�ow�.
� Jak ja mam tyle traci�, to ju� lepiej mi si� op�aca pot�uc.
� T�ucz pan, to ja panu jeszcze pomog� � dogadywa�a gospodyni si�gaj�c tak�e do wir�wki.
� Pewnie, pewnie � dodawa� tatko. Kierowca ku zaniepokojeniu Sylwina ca�kowicie prze-
rzuci� si� na obserwacj� zaplecza, podczas gdy samoch�d zje�d�a� samopas w d� pokonuj�c
zawrotne zakr�ty. Znajdowali si� ju� ko�o potoku zwanego Studzienicami. Gdy Sylwin jecha�
do Wdzydz po raz pierwszy, wiod�a t�dy stroma, ci�gle osypuj�ca si� od deszczu, piaszczysta
droga. Polano j� asfaltem i puszczono w ruch autobusy, kt�re co i raz wpada�y w tym miejscu
do rowu, zanim ich kierowcy przywykli do owego g�rskiego fenomenu w sercu Kaszub. Na
szcz�cie targ dobiega� ko�ca. Gospodyni �adowa�a nabytek w przepastn� siatk�, a m�czyzna
chowa� pieni�dze ukradkiem je przeliczywszy. Kierowca na powr�t zwr�ci� swoj� uwag� na
szos�. Na rozleg�ych ��kach pokrywaj�cych brzegi Studzienic pas�y si� krowy. Pod lasem
widnia�a sylwetka Jerzyka od Bratk�w. Autobus wspina� si� teraz z powrotem do przeci�tne-
go poziomu drogi. Na ko�cu ostatniej prostej wida� ju� by�o zabudowania Wdzydz. Zatrzymali
si� przy le�nicz�wce, gdzie wi�kszo�� os�b wysiad�a. Sylwin jecha� do ko�ca. Z �Krzy-
�a�, jak nazywali miejscowi skrzy�owanie odn�g jeziora, by�o na wysp� najbli�ej. Teraz m�g�
wsta� ze swego miejsca i podej�� do ma��e�stwa. Byli to pa�stwo Ginterowie, w�a�ciciele
�gburstwa� na wyspie. Poznali go. Przez chwil� rozmawiali konwencjonalnie, �wiadomie
prowadzili �onglerk� utartymi schematami. Bez zak�opotanego milczenia, jakie praktykuj�
ludzie w mie�cie, gdy nie maj� temat�w do rozmowy, poruszali si� w bezpiecznej strefie pogody,
zasiew�w, zbior�w. Pogoda by�a nieustalona, termin �niw jeszcze daleki, a �yto � kiepskie.
Ludzie coraz m�drzejsi, a �yto coraz g�upsze � m�wi�a pani Weronika.
Sylwin ogl�da� przez szyb� autobusu nie znane mu dot�d budowle. Nie widzia� przecie�
jeszcze skansenu, w kt�rym uciekaj�ce z wioski �ycie mia�o sta� si� obiektem muzealnym.
Zza wzg�rza po przeciwnej stronie szosy mign�� dach motelu �Pod Nied�wiadkiem�. Jego
nazwa posz�a od niewielkiego jeziorka kryj�cego si� w le�nym uroczysku. Dzi� Nied�wiadek
niewiele r�ni� si� od pierwszej lepszej miejskiej sadzawki. Ko�cowy przystanek wypada�
ko�o stanicy PTTK. Przyby�o tam domk�w, las namiot�w pokrywa� brzegi Jelenia � p�noc-
nej odnogi jeziora. Kierowca zatrzyma� pojazd, kt�ry w tym momencie z �szesnastowego�
sta� si� �si�dmowym�. Kilka os�b czeka�o ju� na ostatni autobus do Gda�ska. Sylwin pom�g�
gospodarzom w wynoszeniu paczek. Szli milcz�c wzd�u� drucianej siatki.
W piwnym barze siedzia�o jeszcze kilka os�b. Sier�ant Jedziniak rozmawia� z dwoma cywilami
w sk�rzanych kurtkach. Sylwin pozna� go i pozdrowi�. W rogu grupa m�odych m�-
czyzn pi�a ha�a�liwie swoje piwo. Dw�ch nowych zjawi�o si� nagle na rycz�cych pe�n� moc�
silnika motocyklach i przywitawszy si� z cywilami przysiad�o do ich kompan�w.
Ko�o kiosku warzywnego zeszli nad jezioro, gdzie czeka�a ��d�. Sprzedawca warzyw,
Antoni Celiniak, zamyka� w�a�nie sw�j kiosk.
Sylwin patrzy� na zimne wody Wdzydzkiego Jeziora, kt�re kocha� mi�o�ci� beznadziejn� i
nieodwzajemnion�.
II
Dom
Nie opodal Bukowej G�ry sta� dom. Jego pobielone niegdy� �ciany wyrasta�y z masywnych
fundament�w u�o�onych z granitowych g�az�w. Od strony jeziora teren obni�a� si� i
patrz�cy m�g� odnie�� wra�enie, �e budynek wzniesiono na nadbrze�nej skale. Z frontu wy-
gl�da� bardziej swojsko. Po podw�rzu spacerowa� dr�b, z chlewika dobiega�o �wi�skie po-
chrz�kiwanie. Sklecone do�� niedbale obszerne budynki gospodarcze rzuca�y posuwiste cienie
�agodz�ce ostre kontury domu. Wszystkie dachy pokryte by�y s�om�. Wieczorem, gdy
s�oma stawa�a si� jednolicie czarn� mas� strzechy, a trawnik porastaj�cy przestrze� dziel�c�
dom od jeziora nie ujawnia� swej soczystej zieleni, zabudowania mia�y w swoim wygl�dzie
co� naprawd� drapie�nego.
Nad czarn� �aw� las�w gas�y ostatnie promienie s�o�ca. Przed laty Waldemar Boruta sta�
na szczycie Bukowej G�ry wpatrzony w to banalne, lecz zawsze podnios�e zjawisko. P�noc-
ny wiatr gna� wody jeziora wzd�u� stromego brzegu wyspy. Przeciwleg�y brzeg, poro�ni�ty
g�stym lasem, by� ju� niewidoczny. Czarne czelu�cie zatok pozwala�y tylko domy�la� si� ich
prawdziwego wygl�du. Zdawa�o si�, �e las patrzy na Waldemara tymi zatokami, niczym pustymi
oczodo�ami. Jego sylwetka stercza�a na szczycie �ysej g�ry dominuj�cej nad ca�� okoli-
c�. Stoj�c tam mia�o si� ochot� pobiec w d� stromizny, aby po chwili wzlecie� wysoko nad
powierzchni� wody i poszybowa� z wiatrem. P�nocny stok g�ry stanowi�o urwisko poro-
�ni�te gigantycznymi bukami i d�bami, po�r�d kt�rych ros�y g�sto ja�owce, �wierki oraz
mnogo�� rozmaitych krzew�w. Ta otch�a� wype�niona kolczast� g�stw� wabi�a r�wnie�, ale
w inny, przewrotny i zdradliwy spos�b.
Ciemno�ci ros�y z minuty na minut�. Waldemar pocz�� schodzi� ku gospodarstwu, po�o�o-
nemu niespe�na dwie�cie metr�w dalej. Le�a�o ono w dolinie, za kt�r� teren ponownie si�
wznosi�, ale nie na tyle, aby zas�oni� tafl� wody na wschodnim brzegu wyspy i dalekie Zabrody
za w�skim przesmykiem. Z tej strony g�ra opada�a �agodnie przechodz�c w r�wnin�
��ki. Wzd�u� zaro�ni�tego jaru, nad jeziorem, ci�gn�a si� w�t�a �cie�ynka, nik�y �lad, �e kto�
t�dy czasami chadza. Po ��ce pe�z�y ju� mleczne opary wieczornej mg�y. Waldemar poczu�
ch��d i przyspieszy� kroku.
Pas bujnych chwast�w i kar�owatych drzew owocowych oddziela� obej�cie od ��ki. Przej��
t�dy mo�na by�o przez w�ski tunel wyrobiony w ro�linno�ci cz�stym chodzeniem. Waldemar
da� nura w otw�r i znalaz� si� w kompletnej ciemno�ci. Poczu� md�y zapach wilgoci, zieleni i
gnij�cych li�ci. Pochyli� si�, gdy� rozwiane wiatrem w�osy zaczepia�y o ga��zie. Roje owad�w
szukaj�cych schronienia przed wiatrem kr��y�y w powietrzu zderzaj�c si� z twarz� Waldemara.
Nareszcie ukaza� si� wylot przej�cia. O ma�o nie wpad� na masywn� glinian� kopu��
ziej�c� czarnym otworem, kt�ra okaza�a si� chlebowym piecem. Teraz by� ju� w obej�ciu.
Wiatr tutaj nie dochodzi�. By�o s�ycha�, jak pomyka gdzie� bokiem, nad dachami, tu za� pa-
nowa�a napi�ta cisza, nasycona uporczywym brz�czeniem komar�w unosz�cych si� pod okapem
domu. Z komina wydobywa� si� dym. Wiatr porywa� go od razu, sk��bia� i ni�s� w dale-
k� przestrze� poza bezpiecznym azylem obej�cia.
Waldemar pchn�� drzwi i znalaz� si� w niskiej sieni. Przez chwil� przyzwyczaja� wzrok do
ciemno�ci �owi�c uchem odg�osy domu. Nie us�ysza� �adnych oznak ludzkiej obecno�ci. Tylko
s�dziwe belki pu�apu skrzypia�y miarowo w takt podmuch�w wiatru. Chrz�kn�� do�� g�o-
�no i czeka�, ale w g��bi nadal panowa�a cisza. Nacisn�� klamk� po prawej stronie sieni i uj-
rza�, a raczej tylko wyczu� w mroku przestrze� sporej izby, z boku za� zarys jeszcze jednych
otwartych drzwi do innego pomieszczenia. W tej ciszy poczu� si� niepewnie, jak intruz. Instynktownie
cofn�� drzwi, a potem otworzy� je zn�w, ze sztucznym rumorem wydobytym
ponad potrzeb� i zaraz zawstydzi� si� w�asnego udawania.
� Dobry wiecz�r � powiedzia�, ale w g��bi nikt si� nie odezwa�. Pu�ci� drzwi, kt�re za-
mkn�y si� z trzaskiem tu� za jego plecami. Otworzy� drzwi przeciwleg�e. Za nimi dostrzeg�
wn�trze kuchni, po kt�rym snu�y si� odblaski ognia prze�wituj�cego przez niedomkni�te
drzwiczki pieca. Fala gor�ca wdar�a si� do sieni. Ogie� pali� si� wyj�tkowo niespokojnie,
hucza� w nag�ych porywach albo przygasa� wt�oczony w g��b pieca, to zn�w pr�bowa� wydo-
sta� si� szparami na zewn�trz. Waldemar odczu� nagle jak�� niestosowno�� tego ognia, kt�ry
powinien by� koj�cym azylem, schronieniem przed ch�odem panuj�cym na zewn�trz.
� Jest tu kto? � zapyta�, a po chwili z braku odzewu zamkn�� i te drzwi. Pozosta�y jeszcze
jedne, naprzeciw wej�ciowych. By�y co najmniej o dwadzie�cia centymetr�w ni�sze od pozo-
sta�ych, a poza tym nie wyr�nia�y si� niczym szczeg�lnym. Nacisn�� klamk� i po chwili
znalaz� si� w pomieszczeniu nader dziwnym. By�a to komora o kwadratowej pod�odze, kt�rej
ka�dy bok mierzy� oko�o dw�ch metr�w. Poczu� sw�d dymu. By�o tu, rzecz dziwna, s�ycha�
jednocze�nie huczenie ognia i skowyt wiatru w innych pomieszczeniach przyt�umiony, daleki.
Waldemar post�pi� krok naprz�d i spojrza� w g�r�. Na wysoko�ci trzech metr�w pomieszczenie
zw�a�o si� gwa�townie przybieraj�c kszta�t butelki. U samej g�ry widnia� niewielki pro-
stok�t nie przypominaj�cy w pierwszej chwili niczego znanego. Wygl�da� jak ekran filmowy,
po kt�rym na granatowym tle przesuwaj� si� z wielk� szybko�ci� ob�oki jakiego� jasnego
oparu. Nagle poczu�, �e st�enie dymu w powietrzu sta�o si� dusz�ce. Pomy�la�, �e trzeba
wyj�� i zrobi� p� obrotu w ty�, gdy nagle zobaczy� j�zyk ognia buchaj�cy ze �ciany. W tym
momencie zrozumia�, gdzie trafi�, ale zanim zd��y� u�wiadomi� sobie to w pe�ni, poczu� nagle
silne pchni�cie w pier�. Olbrzymia posta� ca�ym ci�arem ruszy�a na niego. Usi�owa� usko-
czy� do ty�u, ale potkn�� si� o co� i upad�. Ju� z ziemi, w blasku ognia, zobaczy� niesamowit�
twarz z bia�ymi oczami. Z rozchylonych ust wygl�da�y dwa k�y zachodz�ce a� na doln� war-
g�. Tyle zd��y� zobaczy�, nim posta�, wydawszy przenikliwe i g��bokie st�kni�cie � co� na
kszta�t �Ooe� � skorzysta�a z wolnej przestrzeni i znikn�a w okamgnieniu.
Zanim jeszcze Waldemar zd��y� si� podnie��, us�ysza� w sieni nowe kroki. W szparze po-
mi�dzy deskami pojawi�o si� �wiat�o. Nie by�o wyboru. Wsta� czym pr�dzej i mo�liwie najo-
gl�dniej, ale te� do�� �mia�o, by nie wygl�da�o, �e robi to ukradkiem, otworzy� drzwi.
� Niech b�dzie pochwalony � powiedzia� w przyp�ywie natchnienia.
� A dy� co pan robi w kominie, na wieki wiek�w? � odpar�a kobieta stoj�ca w sieni. W
jednej r�ce trzyma�a naftow� lamp� z os�on� przeciw wiatrowi, w drugiej za� puste wiadro.
Przypatrywa�a mu si� bez strachu, bacznie i �yczliwie jednocze�nie, a mo�e i troch� ironicznie.
Nie wykluczone jednak, �e by�o to mylne wra�enie wywo�ane faktem, �e jedno oko kobiety
by�o pokryte szelmowskim bielmem i lekko zezowa�o.
� My�la�em, �e kto� tam jest � powiedzia� Waldemar. Gospodyni spojrza�a na� uwa�nie.
� A kto by?
� No, tak w og�le! � odpar� niezbyt sk�adnie.
Kobieta uchyli�a drzwi do kuchni i powiedzia�a:
� Ta tu przecie� siedzi.
Waldemar ujrza� olbrzymi� dziewuch� o okr�g�ej twarzy. Na jego widok zeskoczy�a z zydla
i pr�bowa�a ukry� si� za tym sprz�tem. Gdy to si� nie powiod�o, przybra�a min� niezmiernie
bole�ciw� i wypowiedzia�a z g��bi piersi, tonem tragicznym, z przydechem i akcentem na
pierwszej sylabie:
� O Bo�e!
� Dobry wiecz�r � powiedzia� Waldemar, speszony jako �e rozpozna� w tym �Ooe� sprzed
chwili.
� Taak! � st�kn�a dziewczyna z jeszcze wi�kszym przydechem i pokaza�a w u�miechu
dwa imponuj�ce k�y.
� No prosz�, niech pan wejdzie do pokoju � powiedzia�a gospodyni. � Jedyna c�rka, a� �
machn�a r�k� z widoczn� rezygnacj�. � A pan si� w tym kominie pobrudzi�.
Dopiero p�niej dowiedzia� si�, �e takie kominy s� powszechnie stosowane w tradycyjnych
kaszubskich chatach. Pomieszczenie w kszta�cie butelki z kwadratowym dnem stanowi
rdze� budynku. Wpadaj� tam wyloty z poszczeg�lnych piec�w. Dym, zanim uleci g�rnym
otworem przypominaj�cym z zewn�trz normalny komin, oddaje swe ciep�o �cianom domu.
Wielu innych rzeczy mia� si� jeszcze dowiedzie� w ci�gu lat, kt�re up�yn�y od tej pierwszej
wizyty na wyspie. Nie spodziewa� si� nawet, �e polubi t� ziemi� i jej mieszka�c�w � Ginter�w,
a nawet Karusi�, straszn� dziewczyn� z komina. Ani si� obejrza�, jak zamieszka� na tym
pustkowiu na sta�e. Teraz siedzia� w bibliotece swego domu �Pod Lasem� i usi�owa� rozpro-
szy� nieweso�e my�li wspomnieniami. Tak samo jak wtedy wiatr wy� w szparach okiennic.
Niewielka lampka pali�a si� w rogu pokoju o�wietlaj�c grzbiety ksi��ek na p�kach. Pok�j
wygl�da� do�� zwyczajnie. Wyr�nia� si� tylko do�� sporymi rozmiarami i nat�okiem ksi��ek.
Ale w tej samotni sprawia� wra�enie niezwyk�ego, urz�dzonego z przepychem salonu. Na
kominku p�on�y brzozowe szczapy, a w poka�nym kielichu stoj�cym na biurku nie opodal
Waldemara szkli� si� p�yn o intensywnej karminowej barwie.
Z zadumy wyrwa�o go nag�e ujadanie ps�w. Popatrzy� nieufnie w okno, za kt�rym wid-
nia�a jednak tylko zielona powierzchnia okiennicy. Wsta� i niepewnym krokiem wyszed� na
ganek. Dom otoczony by� drewnian� palisad� monstrualnej wielko�ci. Naprzeciw, w odleg�o-
�ci mo�e trzydziestu metr�w, rysowa�a si� furtka, do kt�rej bieg�y rozsierdzone psy. Ju� do-
si�ga�y jej Herod i Gruby, pr�gowany dog i czarny nowofundlandczyk, ju� dostojnym truchtem
dobiega� basset Horacy, ju� doskakiwa� niczym pche�ka genialny pudelek Genio. Nawet
Przyg�up, niefortunny pasterz miejscowych kr�w, cudem uratowany przez Waldemara przed
kar� �mierci za niedope�nianie obowi�zk�w s�u�bowych w gospodarstwie Ginter�w, teraz
poszczekiwa� chwacko wbrew swej nieporz�dnej i rozproszonej naturze. Przez okratowane
okienko, umieszczone w furtce na wysoko�ci oczu, mo�na by�o zobaczy� uz�bione paszcze
Heroda i Grubego, z kt�rych zion�o nienawi�ci� i zalatuj�cym padlin� gor�cem. Sylwin,
gdy� on to sta� po drugiej stronie palisady, wzdrygn�� si� na my�l o bezpo�rednim kontakcie z
tak� paszcz�k�, w kt�rej ogni�cie czerwieni� si� och�ap j�zora, a na tym tle biela�y k�y. Na
szcz�cie nim furtka stan�a otworem, kto� z drugiej strony wyp�dzi� bestie, niewybrednym
s�owem popieraj�c r�koczyn. Zgrzytn�y zasuwy. Sylwin i Waldemar stan�li oko w oko.
Przez kr�tk� chwil� mierzyli si� wzrokiem, potem pad�szy sobie w ramiona u�ciskali si� serdecznie.
Podczas tego kr�tkiego zbli�enia Sylwin poczu� ostry zapach alkoholu i skojarzy� go
natychmiast z t� dziwn� mi�kko�ci�, z jak� Waldemar opar� si� o niego. Nic nie m�wi�c szli
w kierunku ganku. Odgonione brutalnie psy przybli�y�y si� ukradkiem, aby nieufnym powarkiwaniem
wyrazi� swe w�tpliwo�ci co do reputacji go�cia. Tylko Przyg�up zapomnia� nagle o
swoim gniewie i wykonywa�, nietypowe dla psa, koliste ruchy ogonem.
� MistrzSylwin pozdrawia mistrza Waldemara � powiedzia� Sylwin.
Waldemar wprowadzi� go�cia do �rodka i usadziwszy go w fotelu zaj�� si� nalewaniem
wina. Gdy ju� siedzieli obaj trzymaj�c w r�kach kielichy, napi�cie znik�o z twarzy Waldemara
ust�puj�c miejsca sztubackiemu �miechowi.
� W pa�skie r�ce perswaduj� � powiedzia�.
� Bynajmniej, bynajmniej � mitygowa� Sylwin. Obaj wypili do dna i teraz znowu przygl�-
dali si� sobie.
� Czarna porzeczka? � zaryzykowa� Sylwin.
� Z je�yn� � sprecyzowa� Waldemar chwytaj�c znowu za karafk�.
Sylwin tymczasem rozgl�da� si� po mieszkaniu. Wypite wino grza�o przyjemnie. Czu�
niemal, jak cz�stki czerwonego nektaru dostaj� si� do krwi wzbogacaj�c j� swoim barwnikiem
i nape�niaj� cia�o tw�rczym �arem.
Dzia�anie alkoholu uwarunkowane jest nie tylko jego jako�ci�, ale te� tym, co mo�na by
nazwa� aur� psychiczn� biesiady. Ta za� zale�y w r�wnej mierze od ludzi, pogody i nieuchwytnych
fluid�w tworz�cych tak zwany nastr�j. O ile pod wp�ywem znakomitego trunku
mowa Sylwina stawa�a si� bogatsza i pe�na fantazji, o tyle Waldemar coraz widoczniej pogr�-
�a� si� w jakim� topielczym alkoholizmie, daj�c si� zdradliwemu p�ynowi mami� i zamracza�.
Jego masywna posta� zdradza�a s�abo�� i bezradno�� poruszaj�c si� oci�ale po pokoju. R�ce
dr�a�y nieznacznie. Wida� nie po raz pierwszy sp�dza� Boruta w ten spos�b wiecz�r.
Sylwin nie dawa� po sobie pozna�, �e zauwa�y� to wszystko, a mo�e naprawd� nie zauwa-
�y�, bo od momentu, gdy wraz z Ginterami pocz�� przeprawia� si� przez jezioro, trwa� w �a-
godnej euforii. Gdy siedzia� tak delektuj�c si� miejscowym specja�em, ogl�daj�c go pod
�wiat�o, w�chaj�c, pukaj�c paznokciem w kieliszek, aby wreszcie upi� ma�y �yk, jego ch�o-
pi�ca sylwetka wyra�a�a pe�ne zadowolenie, pogodn� �yczliwo�� dla ca�ego �wiata. Gdy
wstawa�, niby ros�y i barczysty, ale jednocze�nie jaki� efemeryczny, pok�j nape�nia� si� jego
zapa�em, promieniowa� jego ciep�em. W tym cieple od�ywa� tak�e Waldemar, coraz bardziej
upodabniaj�c si� do tamtego Waldemara, kt�rym by�, gdy si� znali przed laty. Rw�ca si� po-
cz�tkowo rozmowa stawa�a si� wartkim dialogiem przyjaci�. Niespokojne j�zyki ognia rzu-
ca�y na pok�j d�ugie cienie. Twarze, a szczeg�lnie oczy, nabiera�y niezwyk�ego, g��bokiego
wyrazu.
� Siedzisz w tej samotni � m�wi� Sylwin � niczym jaki� pras�owia�ski ksi���. Masz dom,
par� hektar�w ziemi, tyle to i rad�em by� obrobi�, no i masz palisad� z bali. Fosy jeszcze nie
masz, ale jak ci� znam, b�dziesz mia�. Zrobi�e� sobie skansen i masz gdzie� natr�tnych turyst�w,
o�rodki, nawet kryzysy energetyczne i wszelkie uci��liwo�ci cywilizacyjne. A ja, c�
jak si� to wszystko zacz�o, to wulgaryzowanie Wdzydz, wyp�dzanie do muzeum ca�kiem
jeszcze krzepkiej tutejszej ludowo�ci, nawia�em po prostu.
� Napisa�e� wtedy ten reporta� � przypomnia� zdawkowo Waldemar.
� Owszem. Naczelnemu wm�wi�em co prawda, �e jest to fantastyka naukowa nawi�zuj�ca
do problem�w wsp�czesnej ochrony �rodowiska. Wierzysz w moc s�owa pisanego?
Waldemar mimowolnie powi�d� wzrokiem po p�kach. By�y wype�nione po brzegi. Stos
ksi��ek pi�trzy� si� tak�e na stole. Szczeg�lnie przyci�ga� wzrok niewielki tomik oprawny w
sk�r�.
� Gospodarz�, dzia�am � powiedzia� Boruta. � Nie mo�na liczy� na regu�y, zasady. Musimy
kszta�towa� swoje przestrzenie psychiczne, a potem dopasowywa� do nich te fizyczne
obszary, nasze otoczenie.
Sylwin spojrza� na pust� niemal karafk�.
� Je�li dalej w ten spos�b b�dziemy kszta�towa� te, jak m�wi�e�, psychiczne i fizyczne
przestrzenie, jutro ca�y ten las b�dzie mia� kaca. � Milcza� przez chwil�, a potem doda�: �
Dzia�asz, ale chronisz si� te� w enklawie. Odgrodzi�e� swoj� przyrod�, swoje drzewka,
kwiatki i co tam jeszcze, bo tylko sobie ufasz.
Boruta s�ucha� nieuwa�nie. Zdawa� si� b��dzi� my�lami w zupe�nie innych regionach.
� Nie trzeba teorii � powiedzia�. � Nie trzeba idea�u, nie trzeba �adnych my�lowych konstrukcji.
Rzeczywisto�� jest pe�na anomalii. � Schowa� twarz w d�oniach i trwa� chwil� w tej
pozycji. Potem spojrza� na Sylwina zm�czonymi oczami. � Osi�gn��em rodzaj pogodzenia,
harmonii z rzeczywisto�ci�. T� � wskaza� w kierunku drzwi � a nie t� � zakre�li� �uk obejmu-
j�cy bibliotek�. To tylko wygl�da na utopi�, ten dom w �rodku lasu, sad, ogr�d, no i palisada i
inne wymys�y. W rzeczywisto�ci jest bardzo normalne, dalekie od naszego m�odzie�czego
katastrofizmu, od wybrzydzania na cywilizacj�, od burzycielskich min. Pewnie, �e nie jestem
jak�� tutejsz� Si�aczk�, ale te� daleko mi do dawniejszego surowego d��enia� ja wiem?�
ascetycznego pragnienia radykalnej naprawy, nag�ej zmiany �wiata. O tak, kto� zawsze musi
g�osi� katastroficzne ewangelie, bo to swoista prawda i to powstrzymuje. Ale ja nie mam predyspozycji
na �g�odomora�, za bardzo mi smakuje tyle rzeczy na tym �wiecie�
Sylwin popatrzy� z udan� uwag� na nieco p�kate kszta�ty Waldemara.
� I owszem, na ascet� nie wygl�dasz � powiedzia�.
By�o jasne, �e tematy ich m�odzie�czych rozm�w, w kt�rych egoistyczny �al nad zak�t-
kiem �wiata, gdzie prze�yli tak wiele, nim bezimienna masa ludzka przyst�pi�a do wyniszczania
go, miesza� si� z autentyczn� refleksj� nad wszystkim co w kulturze ulotne, straci�y aktu-
alno��. Trzeba by�o zrozumie�, �e Waldemar po swoim antytechnologicznym przewrocie
wewn�trznym sta� si� trze�wym praktykiem. Ludzie najcz�ciej chc� by� czym� przeciwnym,
ni� s�, lub chocia� rozmawia� o tym. Gdy za� przypadkiem ich pragnienie si� zrealizuje, co
innego maj� w�wczas w g�owie.
� A ty dalej �wolny strzelec�? � pyta� Waldemar.
Sylwin jak nigdy poczu� swoj� ch�opi�co��. Poczu� nik�o�� wszystkiego, co robi� dotychczas
i o czym chcia� Waldemarowi opowiedzie�. Blad�y subtelne rozprawy literackie: �O klimacie,
jako komponencie wizji cz�owieka kosmicznego w alchemii�, lub �O j�zyku pogody�,
traci�y ostrze kampanie publicystyczne w sprawie po�aci ziemi zagro�onych wielkim przemy-
s�em, a nawet reprezentowanie Polski na ostatnim mi�dzynarodowym zje�dzie po�wi�conym
terenom bagiennym. Zrozumia�, �e w swym troskliwym pochyleniu nad wszystkim co tradycyjne
i naturalne nie dor�wna ani przez chwil� konkretowi, jaki przypad� w udziale temu
cz�owiekowi: obcowaniu z ziemi�. Przypad� w udziale? Raczej wywalczy� go sobie. A teraz
siedzi tu, niby powalony gigant.
� Kto to jest Czarli�ski? � zapyta� nagle Sylwin.
Przez twarz Waldemara przebieg� cie� � lub tylko zdawa�o si� tak Sylwinowi, bo po chwili
odpowiedzia� lekko i niewymuszenie:
� Czarli�ski? Poznasz go jutro. Dzi� ca�e towarzystwo pojecha�o do Gda�ska.
� Ale kim by�? Co znaczy �o�y��?
Waldemar uni�s� brwi. By� zdziwiony.
� Najstarsi ludzie pami�taj�, �e by� lekarzem. Jest nim nadal. Nie rozumiem, co masz na
my�li.
Sylwin si�gn�� do kieszeni spodni, gdzie ostatnio znajdowa� si� telegram. Kartki jednak
tam nie by�o. Nerwowo przetrz�sn�� pozosta�e kieszenie. Bez rezultatu.
Waldemar przygl�da� si� tym zabiegom sceptycznie.
� Mocne wino � powiedzia� znacz�co.
� Musia�em zgubi� w autobusie, by� cholerny t�ok�
� Mhm � przytakn�� Waldemar. Takim tonem przemawia si� do gro�nego wariata.
� Do diab�a, m�wi� o telegramie od ciebie � wybuchn�� Sylwin.
� A c� tam pisa�o? � g�os Waldemara by� ironiczny.
Sylwin patrzy� na niego nic nie rozumiej�cym wzrokiem. Wreszcie zapyta�:
� Nie wysy�a�e� telegramu?
Boruta pokr�ci� przecz�co g�ow�. By� ju� ca�kiem powa�ny.
� Dosta�em od ciebie telegram, przecie� czeka�e� na mnie � powiedzia� Sylwin.
� Na nikogo nie czeka�em, to znaczy czeka�em, od pewnego czasu, m�wi� mi Bartosz, �e
jeste� w kraju, wi�c jak�e by� mia� mnie nie odwiedzi�. Ale nie mia�em poj�cia, �e akurat
dzisiaj. No, po prostu ucieszy�em si�, ale gdybym wiedzia�, przecie� uczt� bym ci tutaj wy-
prawi�. Nie pu�ci�bym ferajny do Gda�ska.
� A to wino, przygotowane na stoliku, no i przecie� wcale si� nie zdziwi�e�.
� I owszem, jeszcze jak! Co do wina, takie u nas obyczaje, zawsze tu stoi.
Sylwin patrzy� na lekko dygoc�c� r�k� przyjaciela, gdy ten nalewa� wino. W jego spojrzeniu
by�o wida� co� szczeg�lnego, gdy� Boruta nagle wybuchn��.
� Mo�e my�lisz, �e wys�a�em ten telegram po pijanemu?
Radzikowski zawstydzi� si� swego spojrzenia. Machn�� r�k� i powiedzia�:
� Kto� zrobi� g�upi kawa�. Bardzo g�upi kawa�.
� A c� tam by�o napisane? � spyta� Waldemar
Sylwin zn�w machn�� r�k�, ale po chwili powiedzia� niech�tnie:
� Zaklinam, przyje�d�aj. Czarli�ski o�y�.
Teraz Boruta patrzy� na niego jak na pijanego w sztok. On sam zreszt� nie wiedzia� ju�,
czy telegram nie jest wytworem alkoholu, kt�ry zdobywa� nad nim coraz bardziej przemo�ny
wp�yw. Kwestia telegramu sta�a mu si� oboj�tna. Kto� �ci�gn�� go w ten spos�b w go�cin�,
no i dobrze.
� I ty my�la�e�, �e ja bym takim tandetnym stylem z zesz�owiecznego dramatu? Ty, pisarz�
� W�a�nie dlatego od razu przyjecha�em. No, ale c�, kto� go musia� wys�a�
� O ile w og�le go dosta�e�.
� Kto� go musia� wys�a� � powt�rzy� uparcie Sylwin. � Ale pan doktor Czarli�ski zrobi
min�, gdy si� dowie, �e kto� go u�mierci� i wskrzesi� w jednym telegramie!
� Ach nie, nie r�b tego � krzykn�� Waldemar, po chwili jednak zmitygowa� si�. � To egzaltowana
figura bez poczucia humoru. Zreszt� to brzmi tak cudacznie, �e� Nie obra�aj si�,
przecie� wierz� w ten telegram, ale inni pomy�l�� Najlepiej popytam w�r�d go�ci, mo�e to
�koza�?
Sylwin spojrza� pytaj�co.
� Ach, nie pami�tasz, ale ona ciebie owszem, bardzo jej zale�a�o na twoim przybyciu.
� A �adna? � spyta� Sylwin.
By�o mu dobrze. Cieszy� si� z przyjazdu nie wnikaj�c w jego przyczyny. Kuzynka mia�a
by� podobno �adna i posiada� inne przymioty, o kt�rych Waldemar informowa� ju� zza drzwi,
gdy� udawa� si� do toalety. Potem jeszcze wymieni� jej imi�, Jolanta, ale tak niefortunnie, �e
s�siadowa�o ono z grubym przekle�stwem wypowiedzianym na skutek potkni�cia si� w
przedpokoju o torb� Sylwina. Ten ostatni w odpowiedzi pocz�� broni� dobrego imienia dzieweczki
i nast�pi�a k��tnia, ale gdy Waldemar wr�ci�, wypili na zgod� i u�ciskali si�, i znowu
wypili, a wszystko to po�r�d radosnej tw�rczo�ci j�zykowej uprawianej przez obu jednocze-
�nie. A potem, nie wiedzie� jak, psi weszli do pokoju, a oni si� z nimi bratali, a� wszyscy po-
spo�u roz�o�yli si� na dywanie i ju� Herod z Grubym m�g� uszczkn�� troch� ludzkiego ciep�a,
ju� Genio wylizywa� twarz Waldemara, a Horacy pr�bowa� bezczelnie po�o�y� si� na brzuchu
Sylwina, Przyg�up za� biega� wko�o tego �ywego obrazu i szczeka� jak wariat. Wtedy to we-
sz�a Janka, kt�ra wida� zagada�a si� u Ginter�w, powiedzia�a: �A to ci dopiero� i rozp�dzi�a
towarzycho. Jak znalaz� si� w ��ku, tego Sylwin ju� nie pami�ta�.
W nocy obudzi� si� nagle. By�o duszno i ca�kiem czarno. Panowa�a niczym nie zm�cona
cisza. Le�a� bez ruchu my�l�c nad tym, gdzie si� znajduje. Natr�tna obsesja dzieci�stwa o
zakopaniu �ywcem w grobie na skutek letargu powr�ci�a na chwil� przejmuj�c go nag�ym
dreszczem. Uni�s� si� gwa�townie a� do pozycji siedz�cej, ale jego g�owa nie uderzy�a w
wieko trumny. Bola�a, owszem, ale z ca�kiem innych powod�w. Teraz Sylwin pami�ta� ju�,
co dzia�o si� wieczorem i dlaczego boli go g�owa. Dlaczego si� obudzi�? W�ziutka granica
pomi�dzy jaw� a snem by�a w jego wspomnieniu naznaczona czym� niezwyk�ym, co w�a�nie
spowodowa�o obudzenie i ca�y niepok�j. Przezwyci�aj�c oci�a�o�� cz�onk�w wsta� i pocz��
po omacku porusza� si� po ca�kowicie nieznanym sobie pomieszczeniu. Doszed�szy do �ciany
napotka� dotykiem jak�� wn�k�, a w niej drewnian� powierzchni� desek. Zrozumia�, dlaczego
w pokoju jest tak duszno. Skrzyd�a okiennicy nie by�y co prawda zaparte �elazn� sztab�, ale
przys�ania�y ca�kowicie okno, kt�re poza nimi pozostawa�o ledwo odemkni�te.
Sylwin pchn�� okno i stwierdzi�, �e powietrze na zewn�trz wcale nie tchnie o�ywczym
ch�odem. By�a parna, pochmurna noc, do�� widna jednak, jako �e zbli�a�a si� pe�nia ksi�yca.
Panowa�a cisza, jedynie r�wnomierny bzykot owad�w dobiega� spod okapu, a mo�e spo�r�d
�wierk�w, kt�re w cichej zadumie k�oni�y swe niebosi�ne g�owy ponad ostrym szczytem
palisady. W dalekich Rybakach poszczekiwa�y psy.
Nagle cisz� przeszy� wysoki, nieludzko rozdzieraj�cy krzyk. Sylwin w jednej chwili zro-
zumia�, co wybudzi�o go ze snu i �e jego niepok�j by� pod�wiadomym oczekiwaniem na powt�rzenie
wrzasku. Pr�bowa� racjonalizowa� por�wnuj�c go z krzykiem �urawi, ale w tym
samym momencie rozleg� si� potworny, r�wnie wysoki i przenikliwy chichot, kt�ry niczym
ironiczne zaprzeczenie my�li Sylwina odbi� si� po lesie dalekim echem. Potem zapanowa�a
dziwna, dygoc�ca cisza i tylko las trwa� niczym nie poruszony.
Obudzi� si�, gdy promienie s�o�ca wpadaj�ce przez okno si�gn�y jego ��ka. By�a jedenasta.
Z zewn�trz dobiega�y zwyk�e odg�osy gospodarskie: gdakanie kur, dalekie porykiwanie
byd�a i naszczekiwanie Ginterowych ps�w. Piskliwy kobiecy g�os �piewa� miejscow� piosen-
k�:
Dzys� tak� mueda je na ca�ym swiece,
jeden m� za wiele, dr�d�ich bi�da gniece,
dzys� tak� mueda, wsz�tkue jidze lotem,
n�prz�d robi� chrzc�n�, a wiesel� puet�m.
W wysokich te� rejestrach ulokowa�y si� g�osy lasu, tworz�c nieustaj�ce �wiergotliwe t�o
dla tamtych. Wsta� z ��ka i podszed� do okna.
Po�r�d drobiu krz�ta�a si� Janka rozsypuj�c wok� ziarno. Psy pok�ad�y si� w ocienionych
miejscach, tylko Przyg�up bez przekonania pr�bowa� je�� kurz� straw�. Wszystko co �ywe
zdawa�o si� porusza� na zwolnionych obrotach.
� Dzie� dobry panu Sylwinowi � powiedzia�a Janka ujrzawszy go w oknie. � Jak si� panu
spa�o � doda�a, a w jej g�osie mo�na by�o wyczu� lekk� ironi�.
� I owszem � odpar� Sylwin uk�oniwszy si� najpierw. � Tylko jakie� krzyki nie dawa�y mi
spokoju.
Janka pokiwa�a g�ow� ze zrozumieniem i powiedzia�a:
� Nie wszyscy mog� tyle pi� co pan Waldemar. Lepiej radz� panu po lesie z nim si� uga-
nia� albo i po jeziorze, ni� za sto�em siada�.
Waldemar, gdy nie jad� i nie pi�, co jednako bardzo lubi�, w��czy� si� cz�sto po okolicy �
je�li robota na to pozwala�a.
� A pani ma pok�j po drugiej stronie? � zapyta� Sylwin.
� A mam � Janka spojrza�a podejrzliwie. � Na co to panu?
Popatrzy�a na� hardo. Nagie, nie opalone ramiona, masywna posta� tej mniej wi�cej trzydziestoletniej
kobiety wsparta teraz o mur domu przywodzi�y na my�l marmurow� kariatyd�.