9446
Szczegóły |
Tytuł |
9446 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9446 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9446 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9446 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
J�zef Ignacy Kraszewski - Semko.
Cykl Powie�ci Historycznych Obejmuj�cych Dzieje Polski.
Czasy Bezkr�lewia Po Ludwiku.
Jagie��o i Jadwiga.
Redaguje Komitet Pod Przewodnictwem Profesora Doktora Juliana Krzy�anowskiego.
Cz�� XVI.
Ludowa Sp�dzielnia Wydawnicza, Warszawa 1970.
Skanowa�, Opracowa� i B��dy Poprawi� Roman Walisiak.
Komitet Redakcyjny: Profesor Doktor Wincenty Danek - Rektor WSP w Krakowie, Profesor Doktor Jan Zygmunt Jakubowski - Profesor UW, Profesor Doktor Julian Krzy�anowski - Profesor UW, Cz�onek PAN.
Przygotowa� Do Druku i Przypisami Opatrzy� Kazimierz Daszkiewicz.
Pos�owie Napisa� Wincenty Danek.
Ilustracje Wybra�a i Obja�ni�a Jolanta Wyle�y�ska.
Tom pierwszy.
Rozdzia� 1.
Jesieni� 1382 roku, w pocz�tkach pa�dziernika, ma�o si� jeszcze zbli�anie zimy czu� dawa�o.
Ludzie st�d r�ne wyci�gali wnioski, twierdzili niekt�rzy, �e mrozy i �niegi przyjd� nierych�o.
A �e i ptactwo nie wszystkie jeszcze ku po�udniowi odlecia�o, inne te� znaki przed�u�one ciep�o zapowiada�y - na polach si� jeszcze wie�niacy z rade�kami oko�o roli krz�tali i byde�ko z owcami sz�o na pasz�, bo trawa zielenia�a jakby wiosn�, chocia� tak zdrow� i posiln� jak wiosenna nie by�a.
Na Wi�le tu� pod P�ockiem rybacy i przekupnie, co r�ny towar spuszczali z wod�, korzystali z wezbranej jesiennym przyborem rzeki.
Z wysokiego brzegu, od zamku widzie� by�o mo�na tu i �wdzie przesuwaj�ce si� cz�na, �odzie i wi�ksze statki.
Wiecz�r nadchodzi� i s�o�ce jaskrawo oz�aca�o ob�oki, jak by nazajutrz na wiatr zanie�� si� mia�o, gdy du�a ��d�, kt�r� dw�ch ludzi p�dzi�o, ukaza�a si� w dali i ko�uj�c a zbli�aj�c z wolna ku brzegom szuka�a miejsca dla przystani.
Sz�a ona pod wod�, dwaj powo��cy, to wios�ami, to d�ugimi dr�gami, gdzie dna mogli dosta�, pracowali silnie, aby si� oprze� pr�dowi.
Znali oni wida� dobrze Wis�� sw�, wiedzieli, gdzie by�y g��bie a mielizny, bo mieniali wios�a i d�ugie �erdzie z wielk� pewno�ci�, zawczasu.
Ubi�r ich wskazywa� te�, �e tutejsi by� musieli.
Du�a ich ��d� pe�n� by�a niewod�w i rybo�owskich przybor�w, w cebrzyku pluska�y z�apane p�ocice i ma�e szczupaczki.
Opr�cz dwu przewo�nik�w nie wida� by�o nikogo.
Z bliska dopiero dostrzec mo�na by�o na dnie gar�� s�omy i wiszaru, na nim sukienn� po�ci�k�, a w k�cie pod �aw� skurczonego co�, szar� os�onionego opo�cz�.
Cz�ek ten, w ��dce jakby schowany i ukryty, zdawa� si� spa� czy odpoczywa�, g�ow� mia� os�oni�t�, twarz zakryt�, niewidoczn�.
Nie porusza� si� d�ugo.
Ludzie w milczeniu steruj�cy ku brzegowi spogl�dali na� niekiedy, mi�dzy sob� co� szepcz�c po cichu, jak gdyby budzi� go nie chcieli.
Nie spa� on wszak�e i szara opo�cza, cokolwiek uchylona, dozwala�a mu widzie�, gdzie si� znajdowa�.
��d� mia�a ju� przybija� nie opodal od zamku, kt�rego mury na g�rze i krzy� na tumie wida� by�o, gdy le��cy na pok�adzie ca�kiem opo�cz� odrzuci�, g�ow� uni�s� troch� i pocz�� si� przygotowywa� do wyl�dowania.
Spod kapturka, kt�ry odrzuci�, widzie� si� dawa�a blada twarz jego i g�owa okryta czapeczk� futrem obramowan� z uszami.
Wyszarzana suknia spodnia, ciemnej barwy, z sukna grubego, krojem swym zdawa�a si� oznacza�, �e podr�ny do duchownego nale�a� stanu.
Nosili j� na�wczas i tacy, co �adnych �wi�ce� nie maj�c, do nich si� przysposabiali.
Je�eli klech� w istocie by� le��cy w �odzi, to chyba jednym z tych ubogich, w�drownych, kt�rzy sukni ksi�ej u�ywali, aby w niej po dworach, miastach i klasztorach �atwiej znale�� go�cin�, w��czy� si� i �ebra�.
Znajdowa�o si� na�wczas klech�w niema�o handluj�cych przepisywanymi modlitewkami, ewangeliami, zakl�ciami od chor�b, kt�rzy te� czytywali b�ogos�awie�stwa, �wi�cili domy itp.
Z twarzy naszego w�drowca trudno by�o czego� si� domy�le�, a nawet wiek jego rozpozna�.
Starym nie by�, ale na m�odzieniaszka nie wygl�da�.
Zarostu wcale prawie nie mia�, tylko gdzieniegdzie rzadki w�os kr�tki, na tej wysch�ej roli biednie porastaj�cy.
��ta sk�ra okrywa�a mu policzki, jakby nalane i zbrz�k�e, a fizjognomia, mimo fa�d�w, co j� pokrywa�y, wi�cej wy�yta ni� zestarza�a, nale�a�a do tych, co si� z wiekiem zmieniaj� ma�o.
Dzie�mi tacy ludzie wydaj� si� starzy, pod�ywszy - zdaj� si� m�odzi.
Rysy mia�y babi� jak�� mi�kko��, wyraz dziki, szyderski i niemi�y.
Oczu dwoje ciemnych, ma�ych, ostro patrz�cych, biegaj�cych �ywo i niespokojnie, skierowanych teraz na wod�, wlepione w ni� nieruchomie, oznacza�y, �e si� zaduma� g��boko.
Z na�ogu porusza�y si� one, nie widz�c nic, i do jednego punktu wraca�y machinalnie.
R�k� jedn� spar�szy si� na rozpostartej opo�czy, drug� trzyma� na kolanach.
Obie one z palcami d�ugimi, suchymi, wybiela�e, nigdy pewno nie pracowa�y, bo ani sk�ra na nich zgrubie�, ni opali� si� nie mia�a czasu.
Wypieszczone by�y jak niewie�cie.
��tawa pow�oka twarzy okrywa�a je tak�e.
W�os spod czapeczki wymykaj�cy si�, nie bujny, jakiej� niepewnej barwy, ciemnawy, w sk�pych kosmykach spada� na skro� i szyj�.
Z bia�� t� twarz� i r�kami str�j si� niezbyt godzi�, bo by� zmi�ty, wyszarzany i ubogi.
Sukno, w wielu miejscach barw� postradawszy, �wieci�o ni�mi bia�awymi.
D�ugie po�y sutanny nie okrywa�y n�g, na kt�rych proste buty z ma�o co zadartymi nosami, bez ozd�b i ok�w, jakie w�wczas noszono, zrudzia�e by�y i pop�kane.
Sk�rzany pasek obejmowa� mu biodra, a przy nim z jednej strony lichy, ma�y mieczyk podr�ny w prostej pochwie ze sk�ry zbrukanej, z drugiej wisia�a tobo�ka na guzy spi�ta, jakiej pisarze w podr�y za�ywali.
Zaczyna�o si� ju� �ciemnia�, gdy ��d� nosem si� wry�a w piasek na brzegu, zachwia�a si� i stan�a.
Z ty�u stoj�cy wio�larz ogromnym dr�giem wepchn�� j� tak na l�d, aby such� nog� wysi��� z niej by�o mo�na.
Wstrz��ni�cie tonag�e, kt�re my�li podr�nemu przerwa�o, zmusi�o go te� zaraz powsta� na nogi.
Chwyci� opo�cz�, otrzepuj�c j� z zielska i s�omy, kt�re do niej przylega�y, poprawi� czapki, oci�gn�� pas, obejrza� si� na dno statku, jakby tam jeszcze szuka� czego, i z lud�mi co� poszeptawszy, pocz�� si� na brzeg wybiera�.
Przewo�nicy spogl�dali na� na wp� z poszanowaniem jakim�, wp� z pewn� obaw�.
Gdy wsta�, okaza� si� niepoczesn�, chuderlaw� figurk�, kt�rej r�ce i nogi d�ugie, laskowate, g��wka spiczasta na szyi cienkiej osadzona, troch� przygarbione plecy osobliw� powierzchowno�� nadawa�y.
Twarz zadumana rozbudzi�a si�, gdy powsta�, oczy zacz�y biega� �ywiej, ale trudno by�o znowu odgadn��, czy si� z przybycia radowa�, smuci� lub niepokoi� nim.
Wyskoczy� z �odzi na brzeg dosy� zr�cznie, a �e zapewne tu nie po raz pierwszy go�ci�, oczyma rzuciwszy w prawo i lewo, dopatrzy� zaraz nie opodal �cie�yn�, kt�ra pomi�dzy p�otami dw�ch ogrod�w pi�a si� w g�r�.
Nie potrzebowa� przewodnika i nie�atwo by go tu znalaz� w tej porze.
Ogrody sta�y puste, bo z nich rzep� i inne zieleniny powykopywano, badyle tylko suche, po�amane tyczki, powyrywane zielsko si� gdzieniegdzie wala�o.
Dro�yna do rzeki przez rybak�w wydeptana wprost prawie na przedmie�cie prowadzi�a, pod murami obwodowymi rozsiad�a.
A �e na podzamczu zatrzymywa� si� nie my�la� przychodzie� - dostawszy si� na g�r�, mi�dzy s�om� i dranicami kryte cha�upy - dalej w�skimi i kr�tymi uliczkami musia� przedziera� si� dobry kawa�, nim do miejskiej dosta� si� bramy.
Sta�a ona jeszcze otworem, stra�y nawet przy niej nie by�o; tylko co byd�o z paszy przyp�dzili pastusi i w ulicy, kt�ra od miejskich wr�t do zamku wiod�a, wida� by�o jeszcze sp�nione krowy, powolnym krokiem do znajomych sobie domostw d���ce.
Niekt�re u wr�t sta�y i rycz�c wpuszczenia si� dopomina�y.
W ulicy opr�cz pastuszk�w, byd�a, dziewcz�t, kt�re z wiadrami pe�nymi przesuwa�y si� z jednych podw�rk�w na drugie, ma�o wida� by�o ludzi.
Miasto chocia� grubym murem z basztami obwiedzione, z dala poka�ne, wewn�trz nie bardzo si� czysto i ozdobnie przedstawia�o.
Jesienne ka�u�e sta�y w po�rodku drogi, kt�r� wozy pory�y g��boko, gdzieniegdzie kupy �miecia niedaleko od domostw, w cz�ci ju� traw� poros�e, okazywa�y, �e o wywo�eniu ich nikt nie my�la�, je�eli deszcze nie sprz�tn�y.
Bokami tu i �wdzie le�a�y potrzaskane k�adki, aby czasu b�ota such� nog� z chaty do chaty przebrn�� mo�na.
Dworki ku ulicy zwr�cone lub g��biej stoj�ce w podw�rkach, p�otami od niej oddzielone, z grubych bierwion sosnowych pobudowane, z dachami wysokimi, wszystkie do siebie podobne, niczym si� nie odznacza�y od cha�up w�o�cia�skich, chyba troch� wi�kszymi rozmiarami.
Nad niekt�rymi z nich dym si� ju� podnosi�, paruj�c przez nieszczelne pokrycie i szparami wyciskaj�c si� doko�a.
Ma�o z nich by�o glin� polepionych, a cokolwiek czy�ciejszych lub w dymniki opatrzonych.
Tu i �wdzie zamiast �ciany domu wychyla� si� ogr�dek z drzewami, na kt�rych jeszcze resztka li�ci po��k�ych si� trzyma�a; stercza�y wrota kryte z furt� lub tyn i ostroko�y.
Nad nimi �urawie studnie wyst�powa�y ciemno maluj�c si� na niebie, jeszcze zorz� wieczorn� rozja�nionym.
�ycie przy schy�ku dnia ca�e si� ju� do wn�trza dom�w tuli�o, kt�rych pouchylane okienniczki �wiat�o ognisk i dym czerwony widzie� dawa�y.
Po nich snu�y si� cienie niewie�cie to w namitkach na g�owie, to w wie�cach i kosach.
Podr�ny, pod chatami si� przesuwaj�c, kroczy� d�ugo wi�ksz� ulic� a� ku rynkowi i targowicy, do kt�rej nie doszed�szy, zwr�ci� na prawo mi�dzy cia�niejsze op�otki i ogrody i tu do wr�t wysokich dopad�szy - chwil� si� im przypatrywa�.
Wiele im podobnych pomin��, rozgl�da� si� wi�c, czy nie omyli�.
Wi�ksza brama wjazdowa sta�a ju� zaparta, dla pieszych by�a furta osobna na par� wschod�w podniesiona.
I t� ju� podr�ny znalaz� zamkni�t�, tak �e do niej ko�ata� musia�.
Nierych�o kroki w podw�rzu s�ysze� si� da�y, zasuwa w furcie podnios�a ostro�nie - i otworzono j�, zobaczywszy przychodnia.
Stara kobieta w okopconym od dymu zawiciu na g�owie, milcz�c, sk�oni�a si� nieco go�ciowi, kt�ry �ywo j� pomin�wszy, szed� ku domowi w g��bi stoj�cemu.
Porz�dniejszym on by� i czy�ciejszym od innych wielu, okna mia� nieco wi�ksze i w cz�ci zaszklone, a do budynku g��wnego przytyka� rodzaj ku�ni, teraz ju� zamkni�tej.
W progu domu sta� opas�y m�czyzna, w opo�czy i sk�rzanym pod ni� fartuchu, wygl�daj�cy ciekawie, kto tak p�no si� do niego zg�asza�.
M�czyzna by� lat �rednich, twarzy rumianej, okr�g�ej, z brwiami grubymi, z usty szerokimi, opas�y, za�ywny i �mia�o na �wiat patrz�cy, jakby mu na nim dobrze by�o.
Spostrzeg�szy nadchodz�cego, u�miechn�� si� weso�o i r�k� go wita� zacz��, na co go�� odpowiedzia� znakiem porozumienia i nie dro��c si� zbytnio, ani powitawszy go nawet, wszed� zaraz do �rodka.
Izba, do kt�rej przez sie� si� dostali, musia�a by� go�cinn�, bo w niej, opr�cz sto��w, szaf, �aw i ogniska, nic wi�cej nie by�o.
Na policach kilku, na kt�rych naczynia r�ne ustawiono, przewa�a�y miedziane, bo gospodarz z powo�ania by� kotlarzem i sporz�dza� je do dwor�w i ko�cio��w.
Niekt�re z nich, cale misterne, wyobra�a�y dziwaczne zwierz�ta z dziobami i paszczami do nalewania s�u��cymi.
Pod�oga by�a z grubych dyl�w u�o�ona, co na�wczas prawie si� za zbytek uwa�a�o, gdy� w wi�kszej cz�ci domostw tok ubity i piaskiem posypany j� zast�powa�.
Gdy podr�ny wszed�, a opas�y gospodarz drzwi za nim zamkn��, zrzuci� z siebie grub� opo�cz� i jeszcze suchszym a chudszym si� wyda� w czarnej sutannie, kt�ra go okrywa�a.
Nie przem�wiwszy s�owa przeci�gn�� si�, strz�s� i obejrzawszy doko�a, dopiero z cicha do gospodarza po niemiecku zaszwargota�.
Z pewnym poszanowaniem obchodzi� si� z nim kotlarz i nalega� nawet rozmow� nie �mia�.
Po chwili namys�u zdj�� ma�y kubek z p�ki, pocz�� go ociera� wisz�cym przy nim r�cznikiem, poszed� do alkierza i wyni�s� pod pach� beczu�k�, z kt�rej go nape�ni�.
- Napijcie si� - rzek�.
- Po podr�y to zdrowo.
Niech B�g szcz�ci!
A jak przybyli�cie, l�dem?
Go�� ramiona podni�s�.
- Gdzie� tam, na cz�nie, wod�...
- Tym pilniej si� rozgrza� potrzeba, bo teraz na wodzie ch��d do ko�ci przejmuj�cy.
Przyj�� kubek ofiarowany przyby�y, ale drug� r�k� wskaza� na zrzucon� opo�cz�, kt�ra go od zimna chroni�a.
- Sk�d jedziecie?
Wolno zapyta�?
- zagadn�� gospodarz, w oczy patrz�c pij�cemu.
Zamiast odpowiedzi klecha pokaza� w stron�, w kt�r� Wis�a p�yn�a.
Rozumieli si� wida�, bo oty�y gospodarz nie pyta� wi�cej, odebra� opr�niony kubek i nala� go po raz wt�ry, ale klecha, nie pij�c, na stole postawi�.
Zapach wina mocny rozszed� si� po izbie.
Go�� przyst�pi� bli�ej ku ognisku, kt�re by�o troch� przygas�o.
Zaciera� r�ce, duma�, jakby si� gotowa� do rozmowy, na kt�r� kotlarz czeka� niecierpliwie.
- Ksi��� wasz doma?
- odezwa� si� podnosz�c g�ow�.
- By� tych dni oko�o Rawy na �owach - odpowiedzia� oty�y - ale powr�ci� pewnie musia� lub tylko co go nie wida�.
- Co u was s�ycha�?
- bystro spozieraj�c pocz�� klecha.
- Cicho dot�d, nowego tak bardzo nie ma nic.
M�odemu nudno na pustym gnie�dzie, cho� ko�o niego zawsze kupy ludzi dworuj� z Mazur�w i z Wielkopolski.
Po ojcu, co si� zosta�o, na soko�y, psy i konie, i na druh�w si� rozesz�o.
Grosza podobno sk�po - a bez niego �ycie nie mi�e.
- Czym�e si� on zaprz�ta?
- �owami, no i tymi, co mu dworuj�, albo to wy nie wiecie - m�wi� kotlarz.
- Jak go ojciec wychowa�, takim wyr�s�.
Inni ksi���ta, ot, niechaj na przyk�ad szl�scy, wygl�daj� zupe�nie jak nasi niemieccy, strojno, g�adko, kochaj� si� w sukniach pi�knych, w �piewie, w muzyce, w igrzyskach rycerskich, po kilka j�zyk�w umiej�.
Tego ojciec trzyma� przy sobie, mi�dzy grubymi lud�mi, nie puszcza� w �wiat, ba� si� z niego zrobi� Niemca, jak powiada�, a wyros�oi to na takiego dzikiego szlachcica jak inni i z nimi te� mu najmilsza zabawa.
Prawda, lubi i on wyst�pi�, ubra� si�, ale tak jak tu z wiek�w bywa�o...
Ruszy� ramionami kotlarz.
- I nie zachciewa mu si� to nic wi�cej nad �owy po lasach?
- zapyta� go��.
- Kto go wie?
- odpar� gospodarz.
- Z ojcai to oni maj�, �e si� na niebezpieczne sprawy porywa� nie chc�, a i si�y nie po temu.
Janusz czerski szczeg�lniej rad by ze wszystkimi w zgodzie �y�, aby jego w pokoju zostawiono.
Gdyby nie to, nie osta�yby si� Mazury ca�e, bo nad granicami raz w raz gore.
Klecha g�ow� pokr�ca�.
- Z tym m�odszym, co go tak szlachta bardzo kocha, bo do niej jest podobny, zosta� to tak nie mo�e - odezwa� si�.
- Co� si� tu ju� podobno rusza - doda� ciszej - i jam po to przyby�, a�eby si� dowiedzie�.
S�uchaj, Pelcz, maszli kogo, po�lij pod zamek, aby mi si� dopyta�, czy Semko powr�ci� z Rawy.
Pos�uszny kotlarz natychmiast pospieszy� do sieni, zawo�a� g�o�no, da� rozkaz i bosy ch�opak przez schody, na wprost, wyrwa� si� ku zamkowi.
�ciemnia�o tymczasem dobrze, i stara s�uga zabrukana, kt�ra wrota otwiera�a, wesz�a st� nakry�, a tu� za ni� w progu zjawi�o si� m�ode dziewcz�, do�� �adne, z mink� bardzo zalotn�, przystrojone do go�cia, kt�re zobaczywszy kotlarz si� zmarszczy�.
By�a to Anchen, c�rka jego, na kt�r� gor�ce, po��dliwe oczy skierowa� klecha, r�k� jej �l�c powitanie.
Dziewcz� si� mocno zarumieni�o, chcia�o pozosta�, mia�o ochot� zabawi�, ale Pelcz tak si� krzywi� i z�yma�, i� wkr�tce odej�� musia�o.
Tym grzeczniej potem, p�ac�c za to, kotlarz pocz�� sam pos�ugiwa� klesze, gdy mu jedzenie przyniesiono.
- Po�ywajcie, co B�g da� - rzek� do niego - nie wyda si� wam smaczn� strawa nasza tutejsza, bo tu nie ma ani z czego, ani komu zwarzy� po ludzku.
P�ki �y�a nieboszczka, wszystko by�o inaczej, a Anchen do kuchni szkoda.
- O mnie si� nie frasujcie - odezwa� si�, zajadaj�c chciwie, klecha - mnie wszystko jedno, czym si� nakarmi�, bylem g�odny nie by�.
Sam, nie siadaj�c, Pelcz sta� przy stole i patrza�, czeka�, nalewa�, podsuwa� - nierych�o o�mielaj�c si� na now� rozmow�.
- A u naszych pan�w co s�ycha�?
Klecha mrucza� jedz�c.
- C� ma by�!
Zawsze jedno.
Wojna i wojna, bez niej by �ycia nie by�o.
Jak nie ma kogo bi�, trzeba my�le�, �eby si� z czego sp�r zrodzi�.
Gdy go�cie przyjad�, ma�o ich sto�em przyjmowa�, trzeba, �eby mieli pogan, na kt�rych by zapolowali.
Litwa na to dobra, �e tam, nim si� jedna sko�czy wyprawa, do drugiej zawsze ju� jest przyczyna.
- O tera�niejszym mistrzu m�wi�, �e on sam podobno do wyprawy nie tak jest skory?
- m�wi� Pelcz.
- Ma on co robi� bez tego - ci�gn�� dalej klecha - a wyr�czy� si� jest kim.
Wie on lepiej, co mu przysta�o.
Kraj nie ma�y do rz�dzenia i zagospodarowywania; to� to monarcha niemal jest, tak� ma si�� i w�adz�.
Na �o�nierzach, wodzach mu nie zbywa.
Rycerstwo p�ynie z ca�ego �wiata, a jakie!
To widzie� potrzeba!
- Ale co ono kosztuje!
- sykn�� Pelcz.
- Go�cie to drodzy, karmi� ich trzeba, poi� i to nie lada czym, a w ko�cu i obdarzy� po kr�lewsku.
- Nie b�jcie si�, na wszystko stanie!
- roz�mia� si� klecha.
Pelcz da� znak pokornego przyzwolenia, a �e kubek sta� pr�ny, nala� go.
- Z Litw�, s�ysz� - pocz�� znowu - pono do jakiego� przyjdzie ko�ca.
Powiadaj�, �e ksi���ta ich przyci�ni�ci, chc� si� chrzci� wszyscy, a kraj gotowi odda� w opiek� panom naszym.
Z Polakami trudniej, bo to ju� niby chrze�cijanie s�, a z nimi coraz si� trzeba o jaki kawa� ziemi ujada�.
- Z nimi!
- wtr�ci� klecha.
- Eh, p�jdzie �atwiej ni� z Litw�, byle si� Zygmunt Luksemburczyk utrzyma�, to� nasz!
- A z nim zrobi�, co zechc�.
- A jak�eby on znowu mia� si� nie utrzyma�!
- m�wi� Pelcz.
- Si�� ma wielk�, W�gr�w, Czech�w, Niemcy pomog�.
Chc� go Polacy czy nie, a b�d� musieli przyj��.
Klecha, nic na to nie odpowiadaj�c, ociera� ju� usta, gdy ch�opiec zjawi� si� w progu i nie id�c dalej, zawo�a� g�osem ochryp�ym: - Wr�ci� Semko!
Wiadomo�� ta wyja�ni�a klesze twarz - ch�opiec znikn��.
- Do zamku dzi� ju� nie pora - odezwa� si� - ka�cie mi gdzie pos�a�, cho�by ku� s�omy, abym si� przespa� do rana.
Opas�y Pelcz poszed� �ywo do ogniska, zapali� przygotowane �uczywo i nios�c je w r�ku wprowadzi� podr�nego do s�siedniego alkierza, pokazuj�c mu �o�e ju� przygotowane, szerokie, wygodne, na kt�rym we dwu przespa� si� mogli.
- U mnie dla was gospoda, zawsze gotowa - rzek� - i dla tych, co od naszych pan�w przybywaj�.
Napijcie si� jeszcze, aby sen przyszed� pr�dko, k�adnijcie z Bogiem, i odpoczywajcie.
Mia� mo�e ochot� Pelcz d�u�sz� prowadzi� rozmow� z go�ciem, aby si� od niego co� wi�cej o panach swoich dowiedzie�, ale klecha przera�liwie ziewa�, opo�cz� sw� z �awy wzi�� i zaraz szed� na �o�e, na kt�rym si� wygodnie do snu umie�ci�.
Pelcz, pozostawszy na nogach, st�pa� na palcach ostro�nie, a�eby snu mu nie przerywa�.
Nazajutrz ranek przy pogodzie szronem jesiennym pokry� dachy i powietrze znacznie och�od�o.
Ale s�o�ce wschodzi�o jasne, dzie� si� obiecywa� pi�kny.
O wczesnej godzinie polewka grzana ju� by�a dla klechy gotowa, kt�ry, kamiennym snem ca�� noc na jednym boku przespawszy, zerwa� si�, gdy pos�ysza� krz�taj�cego gospodarza.
Przez podniesione w pierwszej izbie u okien klapy jasne promienie s�o�ca, wpada�y.
- Bylem si� na zamek nie op�ni� - zawo�a� przebudzony - bo ksi��� got�w gdzie wyruszy� na �owy!
Dzie� by by� stracony.
Pospiesznie si� zawin�� z umywaniem i polewk�, a cho� jak powiada�, do ksi�cia si� wybiera�, stroju nie odmieni�.
Ta� sama suknia wyszarzana i pomi�ta s�u�y�a mu znowu.
Opo�cz� tylko ci�k� u gospodarza zostawiwszy, kt�remu co� szepn�� na ucho, cho� ranek by� ch�odny, w sutannie jednej z dworku wyszed�.
Po drodze wygl�daj�c� przez drzwi Anchen pozdrowi� od ust ca�usem i spiesznie ci�gn�� na zamek, dop�ki w ulic� nie wszed�.
Tu zwolni� kroku.
Oczyma pocz�� rzuca� na wszystkie strony, �ledz�c pilno, co mu si� nawin�o - ludzi, wozy, dwory, ruch ko�o nich, przechodni�w i po budach przy oknach siedz�cych przekupni�w.
Nic jego uwagi nie uchodzi�o, ani konie do wody prowadzone, ani czelad� zamkowa, kt�ra si� po mie�cie uwija�a, ani nawo�ywania przeje�d�aj�cych zbrojnych...
A cho� do ko�cio��w w tumie i u benedyktyn�w na msze w�a�nie dzwoniono, a suknia jego powinna go tam by�a naprz�d zawr�ci�, prosto zmierza� ku zamkowi.
Tu, mimo wczesnej godziny, wida� by�o ruch do�� �ywy i przytomno�� ksi�cia czu� si� dawa�a.
We wrotach sta�a stra� dobrze, ale ze staro�wiecka uzbrojona, w pierwszym podw�rzu konie opatrywano, s�u�by i dworak�w r�nie poodziewanych kr�ci�o si� si�a.
W drugim dziedzi�cu, gdzie sta�y izby ksi���ce, gawiedzi wszelakiej wi�cej jeszcze by�o.
Na wchodz�cego klech� ma�o kto zwa�a�, ale on, z wolna posuwaj�c si� ku g��wnemu wnij�ciu, ogl�da� si�, stawa� i bacznie rozpatrywa�.
Tak si� dosta� do wielkich drzwi otwartych, kt�re spod s�up�w do sieni prowadzi�y.
Wielka sie� ludzi i gwaru pe�n� by�a.
Czelad� miejscowa i go�cinna, zobaczywszy ubogiego klech�, nie zdziwi�a mu si�, ale go i nie uszanowa�a.
By�a to w�a�nie godzina rannego obiadu, kt�ry w�wczas, zaledwie wstawszy, po�ywano.
Zatrzymawszy si� tu, klecha m�g� si� napawa� woni� niesionych mis, kt�re silnie korzennymi zaprawami czu� by�o.
Do �rodka go nikt nie prosi�, a on te� si� nie napiera�.
Popychano go, na co si� nie skar�y�, na stawiaj�c uszu i oczu.
By�by tak mo�e d�u�ej tu pozosta� na przesmyku, gdyby powa�ny z lask� w r�ku m�czyzna, wyszed�szy z komnat ksi���cych, nie zobaczy� go i nie zagadn��.
By� to marsza�ek ksi���cy, kt�rego �ebro zwano, jeszcze z czas�w starego Ziemowita b�d�cy na dworze.
Przyst�pi� do niego z wolna.
Pokornie, z przesadzon� uni�ono�ci� pok�oni� mu si� klecha.
- Jestem skryptorem - rzek� - czasem ksi�dz kanclerz dawa� mi jak� robot�.
- Jak was zowi�?
Sk�d jeste�cie?
- zapyta� �ebro, patrz�c na wytart� sutann�.
- Z Poznania jestem, klecha w�drowny - j�ka� si� nieco przyby�y.
- Zowi� mnie Bobrkiem.
Po pa�skich dworach, po plebaniach, gdzie albo czasem co przeczyta�, lub napisa� potrzeba, s�u��.
Ksi�dz kanclerz mnie zna troch�.
�ebro popatrza� mu w oczy.
- Ano to dobrze - rzek� - ale u nas nie zbywa na skryptorach: dwa klasztory mamy pod bokiem.
Pok�oni� si� Bobrek.
- Nie odpychajcie biednego klechy - rzek� pokornie.
Marsza�ek, pomy�lawszy, na drzwi mu ukaza�, kt�re w�a�nie s�u�ba otwiera�a, misy jedne nios�c, drugie opr�nione wynosz�c i li��c po drodze.
Izba, do kt�rej Bobrek wsun�� si� bardziej, ni� wszed�, obszern� by�a dosy�, sklepion� i kilk� g��boko w murze osadzonymi oknami o�wietlon�.
W jednym jej ko�cu st� by� zastawiony w�a�nie, przy kt�rego jednym ko�cu na wys�anym krze�le siedzia� m�ody Semko, czyli Ziemowit, ksi��� mazowiecki.
Dalej po obu stronach wida� by�o os�b kilkana�cie, w wi�kszej cz�ci poubieranych po staremu, z prosta i niewykwintnie, szlacht� mazowieck� i wielkopolsk� - i starych dworzan a urz�dnik�w ksi���cych.
G�osy weso�e, podniesione, niemal poufa�e s�ysze� si� dawa�y, rozlegaj�c po sali.
Ci, co si� nie �mieli, do �miechu pobudzali.
Dw�ch tylko powa�niejszych biesiadnik�w, bli�ej ksi�cia siedz�cych, twarze by�y zas�pione.
Jednym z nich by� m�� rycerskiego oblicza, pi�knej twarzy bliznami kilk� przeci�tej, z w�osem ju� popr�szonym siwizn�.
Odziany by� w kaftan sk�rzany, wyszywany wzorzysto, ale ju� dobrze wys�u�ony.
Ten s�ucha� rozprawiaj�cych g�o�no i g�ow� tylko potrz�sa�.
Drugim by� duchowny �rednich lat, z �a�cuchem na szyi, twarzy rys�w pospolitych, lecz my�l�cej, jasnego wejrzenia.
Ten tak�e do wrzawliwej nie miesza� si� rozmowy.
Ksi���, naprzeciw rozparty w swym krze�le, by� zaledwie rozkwitaj�cym m�odzie�cem, cho� z obyczajem tamtych wiek�w, gdy pi�tnastoletni ju� na wojn� chadzali, m�g� si� za dojrza�ego uwa�a�.
Pi�kn�, zdrowiem ja�niej�c� twarz jego, opalon� nieco, okala� bujny w�os d�ugi, spadaj�cy na ramiona.
Br�dka i w�s, zaledwie si� wysypuj�ce, nie tkni�te jeszcze by�y �elazem.
Czarne oko �ywe, usta dumne a pa�skie, rysy regularne, cera �wie�o�ci pe�na - dawa�y mu prawdziwie rycerskie i pa�skie oblicze, ale w postawie, ruchach, w twarzy nawet by�o razem co� rubasznego i prostaczego.
Tej og�ady rycerskiej, jak� dawa�y obyczaje zachodnie, ju� zniewie�cia�e troch� i pieszczone, nie by�o w nim �ladu.
Pr�cz tego wyraz m�odzie�czej twarzy nie by� wcale �agodnym.
Szczeg�lniej brwi, oczy i usta, gdy je �ywsze poruszy�o uczucie przybiera�y �atwo co� butnego i sierdzistego.
Ojcowska krew gor�ca odzywa�a si� mo�e w m�odym mazowieckim ksi�ciu.
Semko ubrany by� wedle �wczesnej mody, lecz nie tak wytwornie jak inni ksi���ta, co si� na francuski i niderlandzki obyczaj zapatrywali.
Mia� na sobie kaftan jedwabny, szyty jedwabiami, ale ju� dobrze przenoszony, na nim zwierzchnia suknia z r�kawami d�ugimi, spu�cistymi, kt�re po obu stronach krzes�a si� zwiesza�y a� do ziemi.
Na nogach obcis�e spodnie wchodzi�y w owe polskokrakowskie buciki z nosami zakrzywionymi do g�ry, kt�re ca�a Europa od nas przej�a.
Ujrzawszy wchodz�cego klech�, ksi��� si� zmarszczy� i zaduma�, jakby go chcia� sobie przypomnie�.
Z wolna oblicze mu si� wyja�ni�o, skin�� g�ow� oboj�tnie, a jasnego oblicza duchowny siedz�cy za sto�em pozdrowi� klech� r�k� i rzek� do� �artobliwie: - Ave, frater.
Bobrek, r�ce na piersiach po�o�ywszy, k�ania� si� nisko.
- Sk�d�e� to znowu do nas zab��dzi�?
- zapyta� duchowny.
- W��cz� si� po �wiecie, jak zawsze - rzek� klecha.
- Gdzie mnie nie ma?
Jak ptak za �erem biedny klecha musi w�drowa�.
- Je�eli mu to w�drowanie do smaku - przerwa� duchowny - bo� gdyby chcia� miejsca zagrza�, �acno by je znalaz�, ale s� ludzie jak ptacy, kt�rych natura do w�dr�wek zmusza.
- A, s� mo�e, inni, ale cz�ek by ch�tnie siedzia�, gdyby by�o gdzie si��� - m�wi� Bobrek.
- Po klasztorach obcych ludzi pe�no, kt�rzy nam chleb odjadaj�, na prebendy i urz�dy chudy pacho�ek si� nie dostanie.
Niekt�rzy z go�ci, nie przys�uchuj�c si� tej rozmowie, pomi�dzy sob� szeptali, �mieli si� i czym innym zajmowali, Semko niekiedy na klech� spogl�da�.
- Z czeg� �yjesz?
- zapyta� jeden z panosz�w.
- Z �aski Bo�ej i pa�skiej - kornie odpar� Bobrek.
- Dla biedaka i pr�szyny ze sto��w bogaczy spadaj�ce starcz�.
Napisze si� b�ogos�awie�stwo, odm�wi modlitewk�, przeczyta ewangeli�, od�piewa pie�� pobo�n�.
Niejednemu przywilej drogi zechce si� kaza� przepisa� dla dzieci.
Zakl�cia od febry, od innych chor�b, do noszenia na piersiach, i inne �wi�to�ci pisane tak�e si� potrafi dostarczy�.
Wtem Semko przerwa� nagle: - Z Poznania jeste�?
Idziesz wi�c stamt�d?
Bobrek si� troch� zawaha� z odpowiedzi�.
- Troch� dawno jestem z Poznania - rzek�.
- Cz�owiek si� wlecze ode dworu do dworu, od miasteczka do miasteczka, nie jako chce, ale jako mo�e.
- A nie ograbili ci� tam po drodze?
- wtr�ci� weso�o jeden ze szlachty.
Bobrek pokaza� sw� ubog� odzie� i pr�ne kieszenie.
- Nie ma co ze mnie wzi�� - odpar� - chyba �ycie, a to si� nikomu na nic nie zda�o.
- Je�eli teraz roboty �adnej nie masz - odezwa� si� duchowny w �a�cuchu, za sto�em siedz�cy - przyjd� do mnie, znajd� ci co do przepisywania.
Ale lada gryzmo�� mnie nie zb�dziesz, bo ja lubi�, �eby by�o malowano, nie pisano, a litery na papierze musz� mi sta� jak kwiatki na polu.
Klecha pok�oni� si� nisko, wykrzywiwszy usta.
Semko, po trosze jedz�c, troch� popijaj�c, gwarz�c ze szlacht�, przypatrywa� si� Bobrkowi, mo�e w nadziei, �e taki ubogi w��cz�ga, jak to by�o w obyczaju, pocznie b�aznowa�, zabawia� ich i do �miechu pobudzi.
Ale Bobrek nie zdawa� si� do tego przydatnym, spode �ba tylko patrza�, ubieraj�c si� w tak� pokor� i uni�ono��, �e si� a� �al robi�o, patrz�c na biedaka, a to upokorzenie sukienki zakonnej lito�� budzi�o.
Pos�uchanie dane biedakowi zdawa�o si� uko�czonym, przybysz nie mia� ju� tu co robi�, otrzymawszy od kanclerza obietnic� zaj�cia, ale nie wyganiano go i on sam wynosi� si� nie my�la�.
Sta� przy drzwiach, do �ciany si� przytuliwszy.
Duchowny w �a�cuchu, kanclerz ksi���cy, najwi�cej si� nim zajmowa�.
Czu� w nim brata po pi�rze, bo w ca�ym tym dosy� licznym towarzystwie ich dwu podobno tylko by�o, co pisa� i czyta� umieli.
Bobrek by�by mo�e musia� si� wysun��, cho� mu si� odchodzi� nie chcia�o, gdyby w tej�e chwili w dziedzi�cu nie da�y si� s�ysze� �ywo nadbiegaj�ce konie, a wprawne ucho siedz�cych u sto�u chwyci�o, opr�cz t�tentu koni, brz�k �elaza, zwiastuj�cy przybycie ludzi zbrojnych.
Wszyscy ku drzwiom zwr�cili wejrzenia ciekawe, zrobi�o si� cicho, a w sieni g�os marsza�ka zwiastowa� czyje� przybycie.
Jak zawsze, gdy co� na nim niespodziane czyni�o wra�enie, Semko podni�s� g�ow� i brwi mu si� �ci�gn�y gro�no.
Na�wczas twarz jego pi�kna i m�oda tym, co starego Ziemowita pami�tali, przypomina�a nieco oblicze jego chmurne i nasro�one.
Z g�ow� ku drzwiom zwr�con� ksi��� czeka� na oznajmienie marsza�ka o przybyciu jakiego� go�cia, nie domy�laj�c si�, kto to m�g� by�.
Go�� zreszt� nie by� tu rzadkim, bo szlachta si� ch�tnie do niego zbiega�a.
By� on niemal jedynym z ksi���t krwi Piast�w, z kt�rym si� swoim j�zykiem rozm�wi� mog�a.
Korzystaj�c z tego, i� uwaga zosta�a odwr�con� od jego biednej os�bki, klecha u drzwi stoj�cy odsun�� si� od nich nieco, a przylgn�� do �ciany w k�cie tak, �e go prawie wida� nie by�o.
Nie ust�powa� jednak.
G�os marsza�ka zbli�a� si� do drzwi, otwarto podwoje i w ramach ich ukaza�a si�, jak oprawna w nie, �liczna posta�, niby pos�g rycerza.
M�czyzna by� lat �rednich, ca�y jak z �elaza Wykuty, trzymaj�cy si� prosto, wzrostu s�usznego, odziany po podr�nemu a �o�niersku.
Z g�owy by� nawet nie zdj�� jeszcze b�yszcz�cego he�mu, na kt�rego wierzchu wida� by�o na drutach rozpi�t� bia�� chust� zawi�zan� i czerwono, jakby krwi kroplami, poznaczon�.
By�o to god�o jego, stary Na��cz.
Nie by� on tak dla oka przystrojony, jak wielu na�wczas rycerzy dworak�w i turniejowych szermierzy, kt�rzy wi�cej si� na podw�rcach pa�skich popisywali przed kobietami ni� w polu przed nieprzyjacielem.
Zbroja na nim nie by�a z�ocona ani szmelcowana, prosta, �elazna, ale zrobiona do miary, do kaftana, i le�a�a na nim jak ulana.
Wszystkie jej cz�ci, naramienniki, nagolenniki, napier�nik przystawa�y do siebie, a rzemyk�w im w podr�y nie popuszczono.
Ogromny miecz na pasie rycerskim wisia� u boku, ma�y mieczyk mia� pod r�k�.
Z obramowania �elazem wygl�da�a twarz z w�sami i kr�tk� br�dk�, m�ska, opalona, pe�na, kra�na, z oczyma szczerymi a m�nymi, kt�re k�ama� nie umia�y.
Patrza� �mia�o i dumnie.
Zobaczywszy go, ksi��� pozdrowi�, nie powstaj�c z siedzenia, niekt�rzy z szlachcic�w siedz�cych przy stole popodnosili si� z �aw i r�ce wyci�gn�li wo�aj�c: - Bartosz!
Bartosz!
On, he�m zdj�wszy, szed� wprost do ksi�cia.
- Mi�o�ciwy Panie - rzek� - przebaczcie, �e naje�d�am jak Tatarzyn...
(obejrza� si� doko�a, jakby chcia� by� pewnym, �e obcych tu nie ma).
Wielka mnie tu i pilna sprawa przygna�a.
- Ale�cie mi wy mi�ym go�ciem zawsze - odezwa� si� Semko weso�o, uprzejmie patrz�c na niego.
- Jeste�cie w domu, w kt�rym, spodziewam si�, wojowa� z nikim nie b�dziecie, id�cie� naprz�d z�o�y� ci�k� zbroj� i przybywajcie do nas.
Rycerz sta� jeszcze, u�miechaj�c si� do witaj�cych go panosz�w.
- Tyle tylko, Mi�o�ciwy Panie - odpar� - �e z ramion to �elazo zdejm� i na powr�t je zaraz znowu przyjdzie wdzia�, bo - czasu omal, robota pilna!
Odwr�ci� si� i szed�, ale po drodze bracia szlachta d�onie mu wyci�gali, a zatrzymywali, spogl�daj�c z poszanowaniem i mi�o�ci�.
Ledwie si� za nim drzwi zamkn�y, biesiadnicy ksi���cy z wielk� �ywo�ci� rozprawia� zacz�li.
- Bartosz z Odolanowa, Bartosz z Ko�mina - odzywa�o si� ze wszystkich stron.
- Bartosz kiedy przybywa, to nie darmo!
Kanclerz tymczasem, rozgl�daj�c si� po sali, klech� w k�cie zobaczy�.
Da� mu znak.
- Id�cie do mojej izby - rzek�.
- Poczekajcie tam krzyn�, przyjd� niebawem.
Nie chcia�o si� wcale Bobrkowi st�d wychodzi�, w�a�nie teraz, gdy si� spodziewa� pos�ysze� co� ciekawego, poskroba� si� po g�owie, sk�oni� niezgrabnie, skrzywi� usta i rad nierad wysun�� si� za drzwi.
W sieniach troch� si� namy�liwszy, zawsze z tak� pokor�, kt�ra, wedle przys�owia, ma przebija� niebiosa, ale na ziemi najcz�ciej wzgard� obudza i lekcewa�enie, Bobrek dla zyskania na czasie u najg�upszego z czeladzi pocz�� pyta� o izb� kanclerza.
Pokazano mu j� natychmiast, tu� oko�o zamkowego ko�cio�a.
Klecha poszed� w t� stron�, lecz czy przez niepohamowan� ciekawo��, czy z na�ogu zatrzyma� si� po drodze oko�o ludzi i koni przyby�ych z panem Bartoszem z Odolanowa, kt�ry przyjecha� si� ksi�ciu pok�oni�.
Suknia jego duchowna, cho� wytarta, wzbudza�a zawsze troch� uszanowania, pacho�kowie tak butno jak sam pan wygl�daj�cy na zapytanie, sk�d przybyli, odpowiedzieli, �e spod Kalisza jechali, z panem Bartoszem z Odolanowa.
Imi� to samo ju� dosy� m�wi�o.
Na Kujawach i w Wielkiej Polsce imi� starosty, pana na Odolanowie, Wi�cborku, Ko�minie, Ko�minku, Niebo�ycach i Z�otej, by�o tak powszechnie znane, i� nie potrzebowano �adnego obja�nienia.
M�� to by� dzielno�ci wielkiej, umys�u �ywego, niczym nie ustraszonej odwagi, ducha niespokojnego i przedsi�biorczego, a przy tym taki mi�o�nik spraw rycerskich, �e gdy mu ich zabrak�o doma, got�w by� szuka� i za granic�.
Potwarz� to mo�e by�o, ale rozpowiadano, �e t�skni�c za turniejami i zabawami rycerskimi czasami ich nawet u Krzy�ak�w szuka�, a oni, co polskiego imienia i cz�owieka znosi� nie mogli, pana Bartosza z Wi�cborka szanowali i wychwalali, powiadaj�c, �e teuto�skim ani �adnym z rycerzy Zachodu nie ust�powa�.
Ale znano go te� jako dumnego i nieunoszonego panka, z kt�rym po dobremu mo�na by�o uczyni� wszystko, przemoc� za� i si�� - nic, bo nad sob� nie cierpia� nikogo.
W szyku bojowym taki Bartosz sta� za dziesi�ciu, bi� si� straszliwie, a gdy miecz sw�j obosieczny uj�� w szerokie d�onie, got�w by� nim cz�owieka przeci�� na po�y.
Z kopi� w r�ku, gdy ni� tkn�� je�d�ca, nie by�o przyk�adu, aby si� kt�ry w starciu na siodle utrzyma�.
On to by�, co wyzwany na ostre przez Bia�ego ksi�cia, gdy si� on podda� musia�, w��czni� mu rami� strzaska� tak, �e d�ugo na nie le�e� musia� i ju� mu potem na zawsze od wojaczki ochota odpad�a.
Dosy� wi�c by�o powiedzie� o Bartoszu z Odolanowa lub Ko�mina, aby ludzie wiedzieli, �e to znaczy�o albo wojn� jak��, lub rycerskie zapasy.
Pos�yszawszy to imi�, klecha si� zaduma�, bo i on zna� go i wiedzia�, �e darmo czasu nie traci, a gdy do P�ocka przyby�, co� za nadr� wi�z� ci�kiego.
Bobrek oczyma rzuci� na dworzec ksi���cy i - westchn��, �al mu by�o st�d odchodzi�, bo chudzina pods�uchiwa� by� bardzo ciekawy.
Nazad powraca� tam, sk�d go odprawiono, niepodobna by�o i, po kr�tkim namy�le, powl�k� si� ku mieszkaniu kanclerza.
�atwo mu by je by�o znale��, cho�by nie wiedzia� o nim, bo w�a�nie w takiej�e wyszarzanej p�duchownej sukienczynie, z kr�tko postrzy�on� g�ow�, z du�ymi r�kami z ciasnych r�kaw�w wystaj�cymi, blady wyrostek sta� tu w progu i ziewa�, to usta zas�aniaj�c d�oni�, to robi�c znak krzy�a �wi�tego przed nimi, aby szatana nie dopu�ci� do �rodka.
By� to, jak si� �atwo domy�la�, ucze�, amanuensis, pisarzy na pocz�tkuj�cy przy kanclerzu.
Pozdrowi� go Bobrek tym oznajmieniem, �e mu tu oczekiwa� kazano.
Popatrzyli si� na siebie oba, a �e �awa pod �cian� sta�a pr�na i kot tylko drzema� na niej, siedli razem.
Ch�opak miejscowy, na w�asnych �mieciach czuj�c si� �mia�ym, cho� starszego od siebie klech� w�drownego rozpytywa� pocz��, sk�d, po co i od kogo tu przyby�.
Bobrek tak mu si� prawie wyspowiada� jak we dworze, a doda�, dla rozproszenia obawy, i� d�ugo tu bawi� nie my�li.
Pos�dza� bowiem ch�opaka, �e na� mo�e koso i niech�tnie patrze�, gdy si� zl�knie, aby mu chleba nie odebra�.
Ch�opcu rzeczywi�cie dopiero teraz si� usta otworzy�y swobodniej i pocz�� na rzucane pytania odpowiada� ochoczo.
Bobrek okaza� na tej indagacji niepospolity talent do wyci�gania z cz�owieka, co chcia�.
Marne s��weczko puszcza� jak w�dk�, na kt�rej ko�cu drga� robaczek, i za ka�dym razem z ch�opca co� wydoby�.
Nie tylko pana swojego kanclerza musia� mu odmalowa� s�u�ka, ale i ksi�cia Semka, i dw�r jego, na ostatek siebie samego i tych, co tu kiedykolwiek go�cili.
Rozmowa albo raczej wyci�ganie na s�owa sz�o tak �licznie i g�adko, �e ten, co si� spowiada�, sam nie wiedzia�, jak si� wygada� i, co tylko mia� gdzie schowanego, wydoby� dla go�cia.
S�uchaj�c Bobrek nie spuszcza� z oka podw�rca ani ludzi, co po nim chodzili, nie usz�o ucha jego �adne wo�anie, �adne poruszenie oko�o pa�skiego dworu.
Oczy biega�y �ywo i jak skoro si� nie znana posta� pokaza�a, o ka�d� poczyna�o si� badanie.
- A to kto?
Nazwisko us�yszawszy, wnet gadatliwe ch�opi� za j�zyk ci�gn��: - Co ten kto� robi�?
W ko�cu tej coraz poufalszej i wi�cej o�ywionej gaw�dki, gdy kanclerz, przeciw wszelkiemu oczekiwaniu, nie przybywa�, spyta� o to ch�opca, czy Bartosz z Odolanowa, kt�ry w�a�nie tu nadbieg�, cz�stym go�ciem w P�ocku bywa�.
- Dawniej to go tu s�ycha� nie by�o - odpar� ch�opak - ano teraz ju� niema�o razy przyje�d�a�.
- Ksi��� go lubi?
- Pewnie!
Powiadaj�, �e do spraw rycerskich mistrz to wielki, a ksi�ciu one mi�e, bo si� do nich urodzi�.
- I na �owy go pewnie zaprasza� musz�, do Rawy, a mo�e do Czerska i Warszawy?
- wtr�ci� Bobrek.
Ch�opiec g�ow� potrz�sa�.
- O Czersku nie wiem nic - rzek�.
- Do �ow�w innych ksi���ta maj� towarzysz�w, a to cz�owiek do wojny.
Prawi� o nim, �e jest jak te ryby, kt�re w stoj�cej wodzie nie wy�yj�.
Jakby wojny nie sta�o, zrobi�by j� umy�lnie.
�miej�c si� Bobrek poklepa� go po ramieniu.
Rozdzia� II.
Chocia� ksi��� i go�cie jego ju� byli zjedli i obrusy ze sto��w zdejmowa� miano, gdy przyby� Bartosz z Odolanowa, kazano dla niego nowe misy przynosi� i wina, kt�re a� z Torunia tu przywo�ono, wi�c te� je toru�skim zwano.
U Krzy�ak�w bowiem, cho� wojn� �yli, teraz kupczenie wszystkim coraz g�r� bra�o.
Nie handlowali oni sami, ale pod ich bokiem i zas�on� niemieckie przyb��dy.
Po miastach ich kupi wszelakiej by�o podostatkiem, u nich we wszystko zamorskie naj�atwiej si� by�o zaopatrze�, tak co do stroju, uzbrojenia, jak i co do g�by nale�a�o.
Owe drogie na�wczas pieprze indyjskie, imbiery, muskaty, ziarna rajskie, przyprawy wszelkie, w kt�rych si� lubowano, niemieccy kupcy i dla pan�w swych, i dla tych, co dobrze p�acili, okr�tami sprowadzali.
W Toruniu sk�ady wina wielkie by�y i przednie, bo Krzy�aka lada czym poi� nie by�o mo�na, i go�cie, co do nich przybywali zza �wiata, tak�e do dobrego byli przywykli.
St� na nowo zastawiony czeka� na Bartosza, cho� cz�� szlachty, r�ce pomywszy, rozchodzi� si� zacz�a po zamku.
Bartosz, zbroj� z�o�ywszy, miecz odpasawszy, w kaftanie jednym, z ma�ym tulichem tylko u pasa, wszed� na powr�t, pok�on czyni�c ksi�ciu.
Opr�cz kilku Mazur�w w ko�cu sto�a pozostali przy ksi�ciu kanclerz i stary wojewoda Abram Socha.
Ten w wojskowych sprawach jak za starego Ziemowita, tak i teraz by� praw� r�k�, bo rozum i do�wiadczenie mia�, a wierno�� dla swych pan�w wypr�bowan�; Semkowi za� lat jeszcze dwudziestu nie maj�cemu na tym zbywa�o w�a�nie, co hetman przynosi�.
Cho�, szyszaka i zbroi pozbywszy, ka�dy cz�owiek maleje, Bartosz w kaftanie jednym nie wydawa� si� ani szczuplejszym, ni mniej barczystym, jak by� w pancerzu.
Twarz, kt�rej teraz �elazo doko�a nie bramowa�o, odkryta ca�a, jeszcze by�a pi�kniejsz� i dzielnego rycerza godn�.
M�stwo na niej wypisane sta�o, nie chlubi�ce si� z sob� - wprost z krwi, rodu, obyczaju pochodz�ce, a tak jej przyrodzone, �e nic pi�tna tego zetrze� nie mog�o, chyba niszcz�c to pi�kne oblicze.
Ksi��� Semko poufale okaza� Bartoszowi miejsce nie opodal od siebie i sam mu nala� powitalny kubek.
- Prze zdrowie!
Nie da� si� go�� prosi�, wypi� duszkiem i wnet no�a doby�, aby sobie chleba ukroi�, bo g�odnym by�.
- Sk�d jedziecie?
- zapyta� Semko.
- Z domu i nie z domu - wahaj�c si� nieco i ogl�daj�c rzek� Bartosz, jakby chcia� wiedzie�, kto go s�ucha.
- Z dobr� albo z�� my�l�, z pokus� tu przybywam, usta mi ona piecze.
Wida� by�o z powolnej mowy, �e rycerz ten, kt�remu z �elazem �atwo si� by�o obchodzi�, s�owem nie tak w�ada� zr�cznie i sam si� go obawia�.
Po rycersku chcia� mo�e nag� i szczer� my�l rzuci� od razu, a co� go wstrzymywa�o.
L�ka� si�, aby tak z prosta objawiona celu nie chybi�a.
- Mi�o�ciwy Panie - ci�gn�� dalej - to, co mnie tu przygna�o, i dla was nie oboj�tne.
Mazowsze sobie samo zawsze Mazowszem, daj wam Bo�e nad nim panowa� szcz�liwie, ale Mazur�w z nami Polakami wi��e w�ze� stary i mocny.
My te� do was, a wy do nas nale�ycie.
Piast�w krew p�ynie w waszych �y�ach.
Spojrza�, westchn�� i znowu pocz��.
Szlachta, gdzie jaka by�a po k�tach, zbli�y�a si� przys�uchiwa� ciekawie.
- Kr�lowi Loisowi, �wie� panie nad grzeszn� jego dusz�, zmar�o si� w Tyrnawie na W�grzech!
Spodziewa� si� Bartosz, i� nowina ta wra�enie na wszystkich uczyni� musi i powinna, ale nie przewidzia� pewnie, i� Semka ni� poruszy tak gwa�townie.
Ksi��� porwa� si� z krzes�a zrazu, o st� opar� i krzykn��: - Lois zmar�!
Po izbie wszyscy powtarzali z trwog� jak��: - Kr�l umar�!
Semko jednak po kr�tkim namy�le usiad� zadumany.
Pi�kna twarz jego ca�a si� nasro�y�a, zmarszczy�a i pofa�dowa�a.
- Lois zmar� - szepn�� raz jeszcze.
Kanclerz g�ow� spu�ci�, jak gdyby za nieboszczyka si� modli�, Socha patrza� jak w t�cz� na m�wi�cego, oczekuj�c co� wi�cej.
- Wiecie o tym na pewno?
- zapyta� kanclerz g�ow� podnosz�c.
- Przybyli go�ce do Zygmunta, nikomu ju� to nietajno.
Zosta�a nam kr�lowa tylko z dwiema c�reczkami.
Popatrza� na Semka, kt�ry oczy trzyma� spuszczone.
- Mi�o�ciwy Panie - ci�gn�� powoli.
- Wielkopolska nasza Luksemburskiego m�odzieniaszka sobie nie �yczy ani babskich rz�d�w z faworytami i wielkorz�dcami.
Mamy swoj� krew, dawnych pan�w naszych.
Szeroko ja m�wi� o tym ani s��w w jedwabie owija� nie umiem, z prosta wi�c rzek�, na was patrz� wszyscy, na was!
Po nale�n� wam spu�cizn� tylko r�k� wyci�gn��, sama si� wam Polska prosi!
Milczeli wszyscy jak przybici t� wielk� otwarto�ci� Bartoszow�, ale z ocz�w Sochy wojewody wida� by�o i przestrach a niepok�j jaki�.
Marszczy� si� dziwnie, kanclerz te� usta zacisn��, g�ow� potrz�sa�.
Szlachta za Bartoszem stoj�ca gor�co mu potakiwa�a.
Co si� z Semkiem dzia�o, zgadn�� by�o trudno.
Siedzia� ze wzrokiem w st� wlepionym, namarszczony srodze, to bledn�c, to czerwieniej�c, ocz�w podnie�� nie �miej�c, jakby si� obawia�, �e zdradzi� go mog�.
Up�yn�a tak chwila w milczeniu.
Bartosz do tego, co tak otwarcie powiedzia�, nic dodawa� nie �mia�, czeka� jak ten �owiec, co strza�� pu�ciwszy patrzy, azali zwierza ubi�, czy skaleczy� tylko.
Po bardzo d�ugim namy�le Semko pocz�� g�osem jakim� niepewnym: - Loisa nie sta�o, ale Zygmunta ju� macie.
Przecie� go tam ju�, s�ysz�, i w Poznaniu, i w Gnie�nie, wsz�dzie jako prawowitego kr�la a pana przyjmowali, bo�cie wprz�d Mari�, jego przysz�� �on�, za pani� sobie obrali i na to przysi�gali.
- Jako �ywo!
- wybuchn�� Bartosz.
- Nasza Wielkopolska nigdy nie chcia�a kobiecych rz�d�w zna�, a co na niekt�rych si�� wymo�ono, zamkn�wszy i g�odem zmusiwszy, nas to przecie nie wi��e.
My teraz, wi�cej ni� kiedykolwiek, Zygmunta zobaczywszy na oczy, zna� nie chcemy.
Strojny i dumny niemczaszek depta� nas my�li.
Ani my jego, ani on nas rozumie, my jemu obcy, on nam.
Niechaj wraca, sk�d przyby�!
Bartosz, m�wi�c, rozogni� si� bardzo i o jadle zapomniawszy, kt�re przed nim na misie styg�o, m�wi� dalej, coraz g�os podnosz�c.
- Kr�lewna Maria obiecana mu, ale nie po�lubiona.
Dzie�mi by�y, gdy j�, tak samo jak drug�, Jadwig�, z rakuskim Wilhelmem poswatano.
Ale �adne to �luby nie by�y, tylko pa�skie uroczyste zr�kowiny i kontrakty.
Duchowni m�wi�, �e takich �lub�w dziecinnych ko�ci� nie zna.
Obejrza� si� ku kanclerzowi, kt�ry po ma�ym namy�le rzek�: - Dekretalia �lub�w mi�dzy ma�oletnimi nie znaj�.
Gdyby do prawego ma��e�stwa przychodzi� mia�o, �luby by powt�rzy� pewnie potrzeba.
Nie �aden to �lub, gdy w pieluchach dzieci dla ziemskich widok�w bodaj do jednej k�adn� kolebki.
Gdy kanclerz to m�wi�, Semko oczy pilno w niego wlepia�, s�uchaj�c z uwag� wielk�.
- Na tym nie koniec - odezwa� si� Bartosz.
- Luksemburczyk obszed� si� z nami, jak by�my tu nie ojczycami, nie rycerstwem byli, ale kuma�skimi jego niewolnikami.
Wiecie, �e tu �ywa dusza cierpie� nie mo�e Domarata z Pierzchna, kt�rego wielkorz�dc� zrobili, i jego prawej r�ki, tego Diab�a Krwawego, jak go zowi�, Jana P�omie�czyka z Wie�ca, s�dziego pozna�skiego.
Okrutnicy s� oba, zb�je, na �ycie i mienie nasze czyhaj�cy.
Nie rz�dz� nami po bo�emu, ale krew z nas pij�.
Prosili wi�c Luksemburczyka nasi raz: - We� nam z karku Domarata i Domaratowych.
- Odrzek� dumnie: - Ten jest nad wami postawiony i s�ucha� go musicie!
Nie wezm� go st�d, a niepos�usznych ukarz�!
- Ma�o tego - bieg�a za nim szlachta nasza drugi raz, b�agaj�c i prosz�c jeszcze: - Domarata we�, bo my pod nim i z nim �y� nie mo�emy.
- Go�ow�s si� ofukn�� na prosz�cych i rzek� im przez swe s�ugi, �e bunty podnosz�, �e do ciemnicy ka�e herszt�w na chleb i wod� sadzi�.
- Bodaj nawet gard�em pogrozi�!
Tego nam ju� nadto by�o.
Jako jeden cz�owiek, Wielkopolanie, okrom zausznik�w Domaratowych, krzycz� na g�os: - Luksemburczyka nie chcemy!
Precz z nim- na W�gry!
Czuje on to ju� sam, �e mu si� tu ziemia spod st�p usuwa.
Nie mamy pana, a kog� we�miemy?
Kogo?
Semko siedzia� zadumany ponuro.
- C�rce�ci� Loisowej przez swoich pos��w przysi�gali - rzek� cicho - podpisali�cie to, piecz�cie wasze przywiesili.
Wiaro�omcami by� nie mo�ecie.
- Czyje tam piecz�cie wisz� u tej sk�ry - odezwa� si� Bartosz - ten niech sobie Mari� ma za sw� kr�low�, a my jej nie chcemy.
Gdyby nawet w ostatku krew Loisow� po k�dzieli przysz�o poszanowa�, to� obie dziewki bez�lubne s�, cho� je matka zar�czy�a.
Mo�emy swojego pana z jedn� z nich �eni�!
Kanclerz spojrza� bystro, lecz wnet si� postrzeg�szy, oczy spu�ci�.
Socha milcza�, nie daj�c znaku przyzwolenia.
Szlachta tylko Bartoszowi wt�rowa�a gor�co.
Semko milcza�.
W twarz jego patrz�c, my�le� by�o mo�na, �e go na m�ki brano, tak si� ona marszczy�a, zdradzaj�c w duszy b�j straszny.
Porwa�, milcz�c tak, kubek ze sto�u i jednym �ykiem go wychyli�; chwyci� potem mieczyk od pasa i obraca� nim pocz��, kr�ci�, a� z pochew doby� i st� bez my�li rzeza�, jakby mu to ulg� czyni�o, �e drzewo psowa� i r�ce m�czy�.
Nikt odzywa� si� nie �mia�.
Bartosz chodzi� po nim oczyma, a cho� op�r znajdowa�, nie zrozpaczy� snad�, bo twarz zachowa� wielce spokojn�.
Po d�ugim przestanku Semko jakby sam do siebie mrucze� pocz�� niewyra�nie: - Ojcowskiej nauki ja i brat Janusz jeste�my pami�tni.
M�dry pan by�, kt�ry si� w cudze sprawy nigdy nie miesza�.
Jemu�my winni, �e dot�d spokojni na Mazurach naszych siedziemy.
Ci�gn�li go niejeden raz, po �mierci Ka�mierzowej i za �ywota.
Kusili Krzy�acy, nagabali inni, Szl�zacy nasi powinowaci nieraz si� wpl�ta� w swoje sprawy starali.
Nieboszczyk mawia�, �e palca we drzwi k�a�� nie chce, aby mu go nie przyskrzypni�to.
Bez wojny odzyska� P�ock, z�o�y� ho�d, gdy by�o potrzeba; my�my u siebie panami zostali i jeste�my.
Ja te� na moim chc� poprzesta� - doko�czy� Semko.
- Luksemburczyk b�dzie mia� przeciwko sobie gar�� szlachty wielkopolskiej - i - tyle tego.
Za nim i z nim Krakowianie i Sandomierzanie, i wszyscy tamci, w dodatku i Krzy�acy.
Niemcy z Niemcem �atwo si� zw�chaj�.
Przeciwko tym wszystkim Semko jeden nie doka�e nic.
Janusza brata i �elaznym dr�giem nie podwa�y�.
Siedzi on w swych lesiech, dobrze mu w nich, nie ruszy si�.
Zechce si� polskiej korony - mo�na dla niej straci� mazowieckie ksi�stwo.
M�wi�, a cho� to z m�odych ust p�yn�o, kanclerz, wojewoda, nawet sam Bartosz czuli, �e rozumu tej mowie nie brak�o.
Wprawdzie Socha stary, kt�ry nieraz to� samo s�ysza� z ust Ziemowita ojca, wiedzia�, �e rozum ten nieca�y jego by�, �e powtarza�, co si� od nieboszczyka nauczy�, co on mu za �ywota nieustannie w g�ow� k�ad�, ale prawda prawd� by�a.
Ci�ko przychodzi�o zaprzeczy� temu, co si� w oczy rzuca�o.
Odezwa� si� te� kanclerz zaraz: - �wi�te s�owa, nie po��daj cudzego, aby� swojego nie utraci�.
A Socha doda�: - Nie wabcie nas, nie ku�cie, mi�y starosto.
�acna to rzecz za��da� wielko�ci, ale zdoby� j� trudno, gdy nieprzyjaci� tylu i w razie z�ym nawet na druh�w rachowa� nie mo�na.
Si�a z�ego tylu na jednego.
Ani skarb, ani ludzie nie starcz� na to.
Bartosz si� zas�pi� i zniecierpliwi� razem.
- M�wcie zdrowi!
- rzek�.
- Kto soko�a na czapl� nie puszcza z obawy, aby mu go dziobem nie przebi�a, ten czaplej kity u ko�paka nosi� nie b�dzie.
Dla tej Boles�awowskiej korony, a z niebios przyniesionego Szczerbca warto przecie co� stawi�, bo i cesarska niemiecka korona ja�niej od tej nie �wieci.
- Cha!
cha!
- roz�mia� si� gorzko Semko.
- Korony tej ju� nam nie uwidzie�, gdy�my j� raz z Gniezna wydali!
Lois nieboszczyk uwi�z� j� z sob� i zamkn�� w Budzie!
- E, poszliby�my po ni�, rozochociwszy si�, i do onej Budy - odpar� �ywo Bartosz - gdyby tylko by�o z kim i dla kogo!
Serca brak; z nim by i korony nie zabrak�o!
Na to �artkie s�owo Semko zadrga� ca�y.
P�omienie mu twarz obla�y.
Spojrza� na Bartosza i wzrokiem go przeszy� jak sztyletem.
Brwi czarne zbieg�y mu si� na czole w jeden pas i usta si� trz��� pocz�y.
No�yk, kt�ry w r�ku trzyma�, g��boko wry� si� w drzewo i ogromn� drzazg� od�upa�.
- Serca by nie brak - zawo�a� g�osem wielkim - ale rozum te� trzeba mie�!
Kanclerz i wojewoda ksi�ciu potakiwali, pochwalaj�c; szlachta milcza�a ponuro.
Bartosz wzi�� si�, milcz�c, do chleba i zastyg�ej misy.
Nikt si� odzywa� nie �mia�, bo widzieli ju� Semka zagniewanym, a cho� m�odym by�, gdy krew w nim zagra�a owa ojcowska, wiedzieli, �e by� got�w no�em, kt�ry dr�a� w r�kach jego, w cz�owieka cisn��.
Wszelako uspokoi� si� zaraz, och��d�, napi� si� z pr�nego ju� kubka i zaduma�.
- Domarata nie Domarata - rzek� powoli - przyjmiecie w ko�cu, kogo wam naznacz�.
Wojna w domu a niepokoje uprzykrz� si�.
Pojednacie si� z Zygmuntem i Mari�.
Go�� g�ow� tylko potrz�sn�� - nie zmieni�a mu si� twarz wcale - czu� by�o, �e tego ksi���cego wyrzeczenia nie uwa�a� za ostatnie s�owo.
- Ani ja, ani ci, co z