9316

Szczegóły
Tytuł 9316
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9316 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9316 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9316 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jack London Sprzysi�enie starc�w W koszarach s�dzono cz�owieka. Stawk� by�o �ycie. Przed s�dem sta� starzec, Indianin znad Rzeki Bia�ej Ryby, kt�ra wpada do Yukonu poni�ej jeziora Le Barge. Sprawa poruszy�a ca�e Dawson, a tak�e ludno�� osiad�� nad Yukonem � tysi�c mil w g�r� i w d� rzeki. Anglosasi � rabusie m�rz i l�d�w � przyj�li zwyczaj narzucania prawa podbitym ludom. Prawo to cz�sto bywa surowe. Ale w procesie Imbera nareszcie okaza�o si� nieudolne i s�abe. Z matematycznego punktu widzenia kara nie mog�a dor�wna� winie. Wyrok by� przes�dzony, niew�tpliwy, lecz chocia� wyra�a� si� kar� g��wn�, Imber mia� tylko jedno �ycie, a wie�� g�osi�a, �e odpowiada za dziesi�tki zab�jstw. Prawd� rzek�szy, d�onie Imbera splami�a krew tylu ludzi, �e dok�adne obliczenie by�o niepodobie�stwem. W izbie s�dowej m�czy�ni palili fajki albo grzali si� przy piecu i nie maj�c nic lepszego do roboty, oceniali z grubsza, ile ofiar pad�o z r�ki oskar�onego. Byli to wy��cznie biali; gin�li pojedynczo, po dw�ch lub w wi�kszych grupach. Morderstwa zdawa�y si� przypadkowe i pozbawione motyw�w, stanowi�y wi�c zagadk� dla policji konnej zar�wno w czasach pionier�w z�otego g�rnictwa, jak p�niej, kiedy rozpocz�a si� masowa eksploatacja strumieni, a rz�d dominium przys�a� gubernatora i nowej krainie kaza� p�aci� za jej dobrobyt. Ale prawdziw� zagadk� stanowi�o przybycie Imbera do Dawson i dobrowolne oddanie si� w r�ce sprawiedliwo�ci. P�n� wiosn�, gdy Yukon huczy i pieni si� pod lodem, s�dziwy Indianin (przyby�y zamarz�� rzek�) wspi�� si� z trudem na stromy brzeg i mrugaj�c oczami stan�� po�rodku g��wnej ulicy miasta. �wiadkowie tego przybycia zauwa�yli, �e starzec by� oszo�omiony i wyczerpany. Z trudem powl�k� si� do stosu budulcowego drewna i usiad�. Przez ca�y dzie� nie rusza� si� z miejsca, patrzy� prosto przed siebie na p�yn�cy nieustannie strumie� bia�ych ludzi. Wiele g��w obraca�o si� ciekawie, aby zajrze� mu w oczy; niejedna z�o�liwa uwaga pad�a na temat szczeg�lnej miny starego Siwasza. Trudno zliczy� tych, co wspominali p�niej swoje zdumienie na widok tej osobliwej figury i do ko�ca �ycia reklamowali bystro��, z jak� od razu przeczuli co� niecodziennego. Ale chwa�a bohatera wielkiego wydarzenia nieodwo�alnie przypad�a w udziale Dickensenowi, zwanemu Ma�ym Dickensenem. Niegdy� przywi�z� on na P�noc g�rne marzenia i kieszenie pe�ne pieni�dzy. Razem z got�wk� znikn�y jednak marzenia i Dickensen, chc�c uzbiera� na powrotn� drog� do Stan�w, przyj�� urz�dnicz� posadk� w kantorze po�rednictwa �Holbrook i Mason�. Na wprost kantoru, po drugiej stronie ulicy le�a� stos belek, na kt�rym usadowi� si� Imber. Dickensen wyjrza� oknem, nim poszed� na obiad, a gdy wr�ci�, zn�w wyjrza� i zobaczy�, �e stary Siwasz tkwi na tym samym miejscu. Dickensen zacz�� raz po raz wygl�da� oknem. P�niej za� (podobnie jak wielu innych) cz�sto pyszni� si� sw� przenikliwo�ci� i sprytem. By� to romantyczny jegomo��, por�wna� wi�c zastyg�y kszta�t starego poganina do b�stwa Siwasz�w, kt�re spokojnym wzrokiem mierzy hord� anglosaskich naje�d�c�w. Mija�y godziny. Imber nie zmieni� pozy ani o w�os, nie drgn�� mu �aden mi�sie� twarzy. Dickensen pami�ta�, �e w swoim czasie jaki� m�czyzna sztywno siedzia� w saniach na tej�e g��wne] ulicy, gdzie ludzie kr�cili si� wci�� tam i z powrotem. Wszyscy my�leli, �e odpoczywa, lecz p�niej, kiedy go kto� dotkn��, okaza�o si�, �e zamarz� na �mier� po�rodku ruchliwego miasta. Zesztywnia� zgi�ty we dwoje. Przed w�o�eniem do trumny trzeba go by�o trzyma� nad ogniskiem i odmra�a�. Dickensen wzdrygn�� si� na samo wspomnienie. P�niej opu�ci� kantor, by na chodniku wypali� cygaro i och�on��. Niebawem nadesz�a Emilia Travis: wdzi�czna, szykowna, urodziwa panna, kt�ra czy to w Londynie, czy na Klondike ubrana by�a zawsze tak, jak przystoi c�rce in�yniera-g�rnika i milionera. Ma�y Dickensen po�o�y� cygaro na zewn�trznym parapecie okna (�eby je p�niej odnale��) i zdj�� kapelusz. Po mniej wi�cej dziesi�ciu minutach gaw�dy Emilia Travis spojrza�a ponad ramieniem Dickensena i wystraszona pisn�a. Dickensen odwr�ci� si�, �eby zobaczy�, o co chodzi, i zdumia� si� niezmiernie. Imber przeszed� z drugiej strony ulicy i sta� w pobli�u niby ogromne, chude, zag�odzone widmo, po�eraj�c wzrokiem bia�� dziewczyn�. � Czego chcesz? � zapyta� Dickensen troch� dr��cym, lecz zadzierzystym g�osem. Indianin odburkn�� co� i post�pi� krok w stron� Emilii Travis. Uwa�nie, bystro ogl�da� j� cal po calu. Najbardziej bodaj interesowa�y go jedwabiste, ciemnoblond w�osy i barwa policzk�w pokrytych delikatnym i zwiewnym puszkiem, jak na skrzyd�ach motyla. Nast�pnie zacz�� okr��a� dziewczyn� i przypatrywa� si� jej w skupieniu niby cz�owiek szacuj�cy budow� konia albo �odzi. W czasie tej w�dr�wki r�owe ucho znalaz�o si� na drodze mi�dzy oczami Indianina i �un� zachodu. Imber przystan��, utopi� wzrok w przezroczystym szkar�acie. Nast�pnie wr�ci� do ogl�dzin twarzy i d�ugo, przenikliwie patrzy� w b��kitne oczy. Burkn�� co� znowu, po�o�y� d�o� mi�dzy �okciem a ramieniem Emilii Travis. Drug� r�k� uni�s� i przygi�� jej przedrami�. Zrobi� pe�n� niesmaku zdziwion� min� i z pogardliwym mrukni�ciem uwolni� r�k� dziewczyny. Potem rzuci� kilka gard�owych sylab, odwr�ci� si� plecami do Emilii i powiedzia� co� do jej towarzysza.. Dickensen nic nie m�g� zrozumie�, a panna Travis wybuchn�a �miechem. Gniewnie zmarszczony Imber spojrza� na jedno i drugie, obydwoje jednak pokr�cili tylko g�owami. Mia� ju� odej��, kiedy dziewczyna zawo�a�a: � Jimmy, hej, Jimmy! Chod� tutaj! Z przeciwnej strony ulicy nadbieg� Jimmy � ros�y, zamaszysty Indianin � ubrany w nienaganny str�j bia�ego cz�owieka i sombrero godne kr�la z�ota z Eldorado. Zacinaj�c si�, j�kaj�c nawi�za� rozmow� z Imberem. By� Sitkanem i narzecza z g��bi kraju zna� bardzo s�abo. � On cz�owiek znad Rzeki Bia�ej Ryby � wyja�ni� Jimmy Emilii Travis, � Nie bardzo du�o wiem, co gada. Chce zobaczy� wodza bia�ych. � Mo�e gubernatora � domy�la� si� Dickensen. Jimmy pom�wi� z cz�owiekiem znad Rzeki Bia�ej Ryby. Stropi� si�, zrobi� powa�n� min�. � Chyba potrzebny mu kapitan Alexander � wyja�ni�. � On m�wi, �e zabi� bia�y m�czyzna i bia�a kobieta, i bia�y ch�opiec, du�o, bardzo du�o bia�ych. On chce umiera�. � Na pewno ma kr��ka � odrzek� Dickensen. � Co ma na pewno? � zdziwi� si� Jimmy. Dickensen wymownie stukn�� si� palcem w czo�o i zrobi� �widrowaty ruch. � Mo�liwe, bardzo mo�liwe � przyzna� Jimmy i raz jeszcze zwr�ci� si� do starca, kt�ry natarczywie ��da� widzenia z wodzem bia�ych. Konny policjant (spieszony na czas s�u�by w mie�cie) przy��czy� si� do towarzystwa i s�ysza�, jak Imber powt�rzy� swe �yczenie. By� to zuch o pot�nych barach, szerokich piersiach i kszta�tnych, dobrze ustawionych nogach, tak wysoki, �e o p� g�owy g�rowa� nad ros�ym Imberem. Oczy mia� ch�odne, szare, a spogl�da� i nosi� si� ze specyficzn� pewno�ci� siebie, kt�ra stanowi dziedzictwo krwi i tradycji. Imponuj�c� m�sko�� podkre�la�o jeszcze rzucaj�ce si� w oczy ch�opi�ctwo; policjant ledwie przesta� by� wyrostkiem, a rumieniec na jego twarzy by�by zjawiskiem r�wnie normalnym jak na twarzy podlotka. Imber z miejsca zapa�a� do niego sympatia. Oczy mu zab�ys�y na widok blizny po ci�ciu szabl� znacz�cej policzek m�odzie�ca. Zwi�d�� d�oni� zacz�� wodzi� po jego �ydce, pie�ci� stalowe �ci�gna. Stuka� palcami w pi�knie sklepion� klatk� piersiow� i obmacywa� pot�ne p�aty mi�ni, co niby pancerz okrywa�y ramiona. Gromadk� powi�kszali zaciekawieni przechodnie: krzepcy g�rnicy, ludzie z pogranicza i z g�r, synowie wielu d�ugonogich, barczystych pokole�. Imber przenosi� wzrok z jednego na drugiego, wreszcie przem�wi� g�o�na w swoim narzeczu znad Rzeki Bia�ej Ryby. � Co on m�wi? � zapyta� Dickensen. � Gada, �e oni wszyscy takie same ch�opy, jak policjant. Ma�y Dickensen by� niski, tote� przez wzgl�d na pann� Travis po�a�owa� w�asnego pytania nie w por�. Policjant ulitowa� si� nad nim i korzystaj�c z pauzy wtr�ci� si� do rozmowy. � My�l�, �e co� jest w tym jego gadaniu. Wezm� go do kapitana na przes�uchanie. Powiedz mu, Jimmy, �eby poszed� ze mn�. Jimmy zacz�� si� zn�w krztusi� i j�ka�. Imber odburkn�� co�, jak gdyby rado�nie, � Aha, zapytaj go jeszcze, Jimmy, co powiedzia�, kiedy trzyma� mnie za r�k� i w og�le dlaczego to robi�. Jimmy powt�rzy� pytanie w imieniu Emilii Travis i otrzyma� odpowied�. � On gada, �e pani si� nie boi � powiedzia�. Dziewczyna u�miechn�a si� nie bez zadowolenia. � On gada, pani nie skookum, nie silna, mi�kka, jak ma�e dziecko. On m�g�by go�ymi r�kami po�ama� pani� na kawa�ki. On m�wi, �e to bardzo zabawne, bardzo dziwne, �e pani mo�e by� matk� takich du�ych, silnych ch�opc�w jak policjant. Emilia Travis nie stropi�a si�, nie spu�ci�a wzroku, ale policzki jej pokra�nia�y. Ma�y Dickensen zawstydzi� si� i poczerwienia� r�wnie�, a ch�opi�ca krew ubarwi�a twarz okaza�ego policjanta. � No, chod� ze mn�! Jazda! � odezwa� si� przedstawiciel w�adzy i pot�nymi �okciami utorowa� drog� w t�umie. W taki oto spos�b Imber trafi� do koszar, gdzie dobrowolnie z�o�y� obszerne zeznania i sk�d nigdy ju� nie wyszed�. Imber sprawia� wra�enie cz�owieka strudzonego. Twarz jego wyra�a�a zm�czenie, beznadziejne zm�czenie s�dziwego wieku. Ci�ko opu�ci� r�ce. Oczy mia� szklane. W�osy, kt�re powinny by� siwe, spali�o s�o�ce i zszarga�y niepogody, tote� odbarwione kosmyki zwisa�y w �a�osnym nie�adzie. Imber nie interesowa� si� tym, co dzia�o si� doko�a. Izba s�dowa pe�na by�a m�czyzn znad strumieni i ze szlak�w, a w gwarze niskich, st�umionych g�os�w d�wi�cza�a z�owroga nuta, kt�ra w uszach pods�dnego brzmia�a tak jak odleg�y szum morza w g��bokich pieczarach. Imber siedzia� blisko okna i od czasu do czasu spogl�da� oboj�tnie na ponury krajobraz. Chmury przes�ania�y niebo, pada�a szara m�awka. By�a pora wylewu Yukonu. Kra sp�yn�a i wody rzeki wtargn�y do miasta. Na g��wnej ulicy ludzie, co nie spoczywaj� nigdy, przesuwali si� tam i z powrotem w cz�nach i pych�wkach. Cz�sto �odzie skr�ca�y, wp�ywa�y na zalany wod� czworok�t znacz�cy miejsce placu alarmowego koszar. Czasami znika�y pod oknem. Wtedy Imber s�ysza� stukanie burt o bale domu, pasa�erowie z ha�asem w�azili przez okna. P�niej chlupota�a woda, kiedy brodzili w stron� schod�w przez zatopion� izb� na parterze. Drzwi wpuszcza�y nowych przybysz�w, kt�rzy mieszali si� z oczekuj�cym t�umem. Kapelusze trzymali w r�kach, wysokie gumowe buty ocieka�y wod�. Wszystkie spojrzenia zmierza�y ku oskar�onemu, jak gdyby publiczno�� czeka�a wyroku i pos�pnie delektowa�a si� nadziej� kary. Imber patrzy� na bia�ych, duma� o ich dziwnych obyczajach, o ich prawie, co nie �pi nigdy, lecz dzia�a nieustannie w dobrych i z�ych dniach, w czasie powodzi i g�odu, zamieszek i �miertelnych zmaga� � o prawie, kt�re dzia�a� tak b�dzie do ko�ca �wiata. Kto� dono�nie uderzy� w st� i gwar rozm�w uton�� w ciszy. Imber spojrza� ku temu cz�owiekowi. Wygl�da� na wa�n� osobisto��, ale Indianin odgad�, �e bia�y o szerokim czole, kt�ry siedzi przy biurku w g��bi izby, jest wodzem wszystkich zebranych, nie wy��czaj�c m�czyzny, co stuka�. Kto� inny podni�s� si� za tym samym sto�em I pocz�� czyta� na g�os z wielu �wiartek cienkiego papieru. Rozpoczynaj�c ka�dy arkusz odkas�ywa�, przy ko�cu ka�dego �lini� palec. Imber nie rozumia� jego mowy, lecz zdawa� sobie spraw�, �e inni rozumiej� i wpadaj� w gniew. Chwilami z�o�cili si� bardziej, a raz kto� z publiczno�ci zakl�� pod adresem oskar�onego siarczy�cie i kr�tko. Znowu rozleg�o si� uderzenie w st� i nasta�a cisza. Bia�y za sto�em czyta� niesko�czenie d�ugo. Jednostajny, �piewny; ton ko�ysa� do snu i kiedy czytanie umilk�o, Imber drzema� na dobre. P�niej jaki� g�os przem�wi� do� w jego w�asnym j�zyku znad Rzeki Bia�ej Ryby. Indianin ockn�� si�, bez zdziwienia spojrza� w twarz syna swojej siostry � m�odzie�ca, kt�ry przed laty porzuci� rodzinne strony, aby zamieszka� po�r�d bia�ych. � Nie poznajesz mnie pewnie � odezwa� si� siostrzeniec zamiast pozdrowienia. � Poznaj� � odrzek� Imber. � Ty� Howkan, co od nas odszed�. Twoja matka umar�a. � By�a stara � powiedzia� Howkan. Imber nic ju� nie s�ysza�. Siostrzeniec dotkn�� jego ramienia i ponownie obudzi� starca. � Powt�rz� ci wszystko, co ten cz�owiek m�wi�, czyli histori� z�a, kt�re wyrz�dzi�e� i o kt�rym, g�upcze, opowiedzia�e� dobrowolnie kapitanowi Alexandrowi. Ty musisz mnie zrozumie� i powiedzie�, czy to prawdziwa historia czy nieprawdziwa. Taki jest rozkaz. Howkan trafi� niegdy� do misji, gdzie nauczono go czyta� i pisa�. Teraz trzyma� w r�kach liczne �wiartki cienkiego papieru (z kt�rych czyta� bia�y za stolem) spisane przez kancelist�, gdy Imber ustami Jimmy'ego spowiada� si� kapitanowi Alexandrowi. Howkan zacz�� t�umaczy�. Starzec s�ucha� czas pewien. Wreszcie zrobi� zdziwion� min� i wzburzonym tonem przerwa� siostrze�cowi: � To moje s�owa, Howkanie! Czemu padaj� z twoich warg, chocia� twe uszy nie s�ysza�y ich nigdy? Zadowolony z siebie Howkan u�miechn�� si� protekcjonalnie. Mia� rozdzia�ek po�rodku g�owy. � S�uchaj, Imberze � powiedzia�. � S�owa padaj� z tego arkusza. Oczywi�cie, moje uszy nigdy ich nie s�ysza�y. Z papieru przez oczy id� do mojej g�owy, a p�niej moimi ustami do ciebie. Tak� odbywaj� drog�. � Tak� odbywaj� drog�? S� tutaj, na papierze? Arkusze zaszele�ci�y mi�dzy palcami starca. Wzrok jego pow�drowa� ku niekszta�tnym literom. G�os przycich� do nabrzmia�ego groz� szeptu: � To czary, wielkie czary, a ty, Howkanie, jeste� pot�nym cudotw�rc�. � Ale� to nic wielkiego, nic wielkiego � zapewnia� m�ody cz�owiek niedba�ym, lecz che�pliwym tonem i na chybi� trafi� odczyta� fragment protoko�u: � �W tym�e roku, przed ruszeniem lod�w, przybyli stary m�czyzna i ch�opiec, co utyka� na jedn� nog�. Ich r�wnie� zabi�em, a stary m�czyzna czyni� wiele ha�asu...� � To prawda � przerwa� Imber zd�awionym g�osem. � Czyni� wiele ha�asu i d�ugo nie chcia� umiera�. Ale sk�d wiesz, Howkanie? Mo�e powiedzia� ci w�dz bia�ych? Jemu jedynie m�wi�em o tym,. a w�wczas nikt mnie przecie nie widzia�. Zniecierpliwiony Howkan pokiwa� g�ow�. � M�wi�em ci przecie, g�upcze, �e wszystko jest na tych papierach. Imber utkwi� wzrok w poznaczonej atramencie bia�ej powierzchni. � �owca spogl�da na �nieg i powiada: w tym miejscu przechodzi� wczoraj kr�lik, a tutaj, ko�o k�py wikliny przystan��, nastawi� uszu i przel�k� si� czego�, co us�ysza�; tutaj zawr�ci� w�asnym �ladem i ruszy� pr�dzej, wi�kszymi susami, a t�dy jeszcze pr�dzej i jeszcze wi�kszymi susami nadbieg� ry�; tam, gdzie pazury g��boko zary�y si� w �niegu, ry� zacz�� ostatni, najd�u�szy skok; tutaj uderzy�, dosta� kr�lika, a kr�lik by� pod nim przewr�cony brzuchem do g�ry; dalej prowadzi� trop samego rysia, bo kr�lika ju� nie by�o wcale... �owca ogl�da znaki na �niegu i m�wi: to w�a�nie sta�o si� tak, nie inaczej i na tym miejscu. Podobnie ty, Howkanie, ogl�dasz papier i m�wisz niby �owca: to w�a�nie stary Imber uczyni� tak, nie inaczej i na tym miejscu. � Mniej wi�cej � powiedzia� Howkan. � A teraz s�uchaj wreszcie i p�ki nie ka�� ci gada�, trzymaj za z�bami sw�j babski oz�r. Nast�pnie Howkan t�umaczy� przez d�ugi czas zeznania, a Imber siedzia� spokojnie w milcz�cej zadumie. Po zako�czeniu przem�wi�: � To s�owa moje w�asne i prawdziwe, ale jestem ju� stary, Howkanie, i powoli przypominaj� mi si� sprawy zapomniane, o kt�rych powinien wiedzie� w�dz bia�ych. Pierwszy by� m�czyzna, co przyszed� zza G�r Lodowych i mia� ze sob� zmy�lne sid�a sporz�dzone z �elaza. Ten szuka� bobr�w nad Rzek� Bia�ej Ryby. Zabi�em go. P�niej, bardzo ju� dawno, trzech ludzi szuka�o z�ota w Rzece Bia�ej Ryby. Tych zabi�em r�wnie�, a cia�a zostawi�em rosomakom. Ko�o Pi�ciu Palc�w by� bia�y, co mia� tratw� i wielkie zapasy �ywno�ci. W chwilach kiedy Imber robi� pauzy, by od�wie�a� wspomnienia, Howkan przek�ada� jego s�owa, pisarz za� bra� si� do notowania. Publiczno�� s�ucha�a w skupieniu drobnych tragedii malowanych z prostot�. Wreszcie oskar�ony wspomnia� o rudym, zezowatym m�czy�nie, kt�rego zastrzeli� z bardzo du�ej odleg�o�ci. � Piekielnik! � odezwa� si� kto� z widz�w stoj�cych w pierwszym rz�dzie. Powiedzia� to z g��bi duszy i ze szczerym b�lem. On te� mia� rude w�osy. � Piekielnik! � powt�rzy�. � To by� m�j brat, Bill! Wyraz �Piekielnik�, powtarzany w regularnych odst�pach, s�ycha� by�o w izbie s�dowej do ko�ca rozprawy. S�siedzi nie uciszali jednak przej�tego groz� cz�owieka, nie przywo�ywano go te� do porz�dku stukaniem w blat sto�u. Imber spu�ci� g�ow�; oczy mu zm�tnia�y, jak gdyby od reszty �wiata odgrodzi�a je szklista b�ona. Duma� tak, jak tylko staro�� mo�e duma� o bezgranicznej nico�ci m�odego wieku. Niebawem Howkan zbudzi� go znowu, m�wi�c: � Wsta�, o Imberze. Rozkazano, aby� wyja�ni�, czemu uczyni�e� du�o z�a, czemu zamordowa�e� wiele ludzi i na koniec przyby�e� tutaj na spotkanie prawa. Starzec d�wign�� si� ci�ko, zachwia� w prz�d i do ty�u. Zacz�� m�wi� co� niskim, g�uchym, ledwie dos�yszalnym g�osem. Howkan przerwa� mu rych�o. � Ten stary to sko�czony wariat � powiedzia� po angielsku do m�czyzny o szerokim czole. � Mowa jego jest nierozumna jak mowa ma�ego dziecka. � Chcemy jednak wys�ucha� jego mowy, mimo �e jest nierozumna jak mowa ma�ego dziecka � brzmia�a odpowied�. � Chcemy wys�ucha� s�owo w s�owo wszystkiego, co m�wi. Zrozumia�e�? Howkan zrozumia�. Imber za� spojrza� rozja�nionym wzrokiem, bo by� �wiadkiem sporu mi�dzy synem swej siostry a wielkim cz�owiekiem. Zacz�a si� opowie��, epopeja nieugi�tego patrioty, godna, by s�owa jej ry� w spi�u dla nauki nie narodzonych pokole�. W t�umie zaleg�a martwa cisza. S�dzia o szerokim czole podpar� g�ow� r�k� i duma� o w�asnej duszy i duszy swojej rasy. S�ycha� by�o tylko niski, gard�owy bas Imbera, na zmian� z dyszkantem t�umacza. Od czasu do czasu rudow�osy m�czyzna rzuca� tonem wyrzutu i zdziwienia jeden wyraz: �Piekielnik�. D�wi�cza�o to niby g�os dzwonu bo�ego. � Jestem Imber z plemienia Bia�ych Ryb. Tak rozpocz�� t�umaczenie Howkan, kt�ry szybko uleg� barbarzy�skiemu dziedzictwu. Rych�o pozby� si� misyjnej og�ady i podziwianej cywilizacji. Porwa� go pierwotny ton i rytm s��w starca. � Moim ojcem by� Otsbaok, cz�owiek silny. W moim kraju grza�o s�o�ce i panowa�a rado��, kiedy by�em ma�ym ch�opcem. Ludzie nie pragn�li nowo�ci i nie s�uchali obcych g�os�w, a obyczaje przodk�w by�y ich obyczajami. M�odzi m�czy�ni ch�tni byli kobietom i spogl�dali na nie z rado�ci�. Niemowl�ta ssa�y piersi matek szerokich i ci�kich w biodrach przysz�o�ci� plemienia. M�czy�ni byli w owe lata m�czyznami. Za dni pokoju i obfito�ci, za dni g�odu i wojny � zawsze byli prawdziwymi m�czyznami. W owe lata wi�cej by�o ni� dzisiaj ryb w wodach i mi�sa w puszczy. Nasze psy niczym wilki nosi�y grube futro i wytrzyma�e by�y na mrozy i burze. A my tak samo jak nasze psy; byli�my r�wnie wytrzymali na mrozy i burze. Kiedy Pellisowie przychodzili do naszego kraju, zabijali�my ich albo oni nas zabijali, bo my, Bia�e Ryby, byli�my m�czyznami, a nasi ojcowie i ojcowie naszych ojc�w wojowali z Pellisami i ustanowili granice kraju. Jak m�wi�em, z nami dzia�o si� tak, jak z naszymi psami. Pewnego dnia przyby� pierwszy bia�y cz�owiek. Wl�k� si� po �niegu na r�kach i kolanach, sk�r� mia� mocno napi�t�, a pod sk�r� ostro stercz�ce ko�ci. Nigdy nie widzieli�my takiego cz�owieka; g�owili�my si� wi�c, sk�d pochodzi i do jakiego osobliwego plemienia nale�y. Bia�y by� s�aby, s�aby niby ma�e dziecko. Dali�my mu miejsce blisko ogniska i ciep�e futra, na kt�rych m�g�by lec, a karmili�my go tak, jak karmi si� ma�e dzieci. Z bia�ym cz�owiekiem przyszed� pies wielki, jak trzy nasze, ale bardzo s�aby. Sier�� mia� kr�tk�, nie grzej�c�, a ogon tak mu przemarz�, �e ca�y koniec odpad�. Obcego psa karmili�my tak�e, uk�adali blisko ognia i p�dzili od niego nasze psy, kt�re na pewno by go zagryz�y. Od �osiowego mi�sa i suszonego na s�o�cu �ososia cz�owiek i pies nabrali si�; uro�li jako� i zhardzieli. Cz�owiek m�wi� g�o�no, szydzi� ze starych m�czyzn i z m�odych m�czyzn, a na dziewcz�ta spogl�da� hardo. Pies walczy� z naszymi ,psami i chocia� mia� kr�tk� sier�� i by� jaki� mi�kki, jednego dnia trzy na �mier� poszarpa�. Kiedy wypytywali�my bia�ego o jego plemi�, odpowiada�: �Mam wielu braci� i �mia� si�, ale to by� �miech niedobry. Wreszcie ca�kiem odzyska� si�y i poszed�, a wraz z nim posz�a Noda, c�rka wodza. Niebawem jedna z naszych suk urodzi�a szczeni�ta. Nigdy nie widzia� nikt podobnego miotu. By�y kr�tkow�ose, niezdarne, o du�ych g�owach i szerokich pyskach. Dobrze pami�tam mojego ojca Otsbaoka, cz�owieka silnego. Twarz spochmurnia�a mu z gniewu na widok takiej niezdarno�ci, chwyci� wi�c kamie� i wnet sko�czy�a si� niezdarno��. A w dwa lata potem wr�ci�a Noda. Na r�ku przynios�a dziecko bia�ego m�czyzny. Tak si� wszystko zacz�o. Przyby� drugi bia�y z kr�tkow�osymi psami, kt�re zostawi�, kiedy rusza� dalej. Wzi�� za to sze�� naszych najsilniejszych ps�w, a w zamian da� Koo-So-Tee, bratu mojej matki, zaczarowany pistolet, co bardzo �atwo m�g� wystrzeli� sze�� razy raz po raz. Koo-So-Tee by� dumny, pyszni� si� pistoletem, drwi� z naszych strza� i �uk�w. �Dobre to dla niewiast� powiedzia� i z pistoletem poszed� �mia�o na srogiego szarego nied�wiedzia. Teraz wiadomo, �e niedobrze polowa� na srogiego zwierza z pistoletem w r�ku. Sk�d jednak mogli�my wiedzie� o tym w�wczas? Sk�d m�g� wiedzie� Koo-So-Tee? Odwa�nie stawi� czo�o nied�wiedziowi i raz po raz wystrzeli� sze�� naboi z pistoletu. Ale zwierz rykn�� tylko i niczym skorupk� jajka zgni�t� �ebra �owcy, a m�zg Koo-So-Tee wyciek� na traw� niby mi�d z pszczelego plastra. Brat mojej matki by� dzielnym �owc� i nie zostawi� nikogo, kto przynosi�by mi�so jego �onie i dzieciom. Zatem gniew nas ogarn�� i rzekli�my: �Co dobre dla bia�ych, dla nas niedobre�. By�a to prawda, bo bia�ych jest mn�stwo i t�ustych, a nas, odk�d poznali�my ich obyczaje, ubywa wci�� i wci�� chudniemy. Zjawi� si� trzeci bia�y z nieprzebranymi skarbami w cudownym po�ywieniu i innych osobliwych rzeczach. Kupi� od nas dwadzie�cia najsilniejszych ps�w, a dziesi�ciu m�odych �owc�w skusi� darami i obietnicami i zabra� w drog�, kt�ra nie wiedzie� dok�d prowadzi�a. Powiadaj�, �e zgin�li wszyscy w G�rach Lodowych, gdzie nie posta�a przedtem ludzka noga, albo po�r�d Wzg�rz Milczenia, co le�� poza granicami ziemi. Tak czy inaczej, plemi� Bia�ych Ryb nie zobaczy�o nigdy ani ps�w, ani m�odych �owc�w. Rok po roku przybywa�o coraz wi�cej bia�ych i za ka�dym razem uprowadzali ze sob� m�odych m�czyzn skuszonych zap�at� i darami. Czasami m�odzi wracali i przynosili dziwne opowie�ci o niebezpiecze�stwach i trudach, kt�rych zaznali w krainach po�o�onych a� za ziemi� Pellis�w. Czasami nie wracali wcale. M�wili�my w�wczas: �Biali nie dbaj� o �ycie, bo s� bardzo liczni. Ale nas jest ma�o nad Rzek� Bia�ej Ryby, a wi�c m�odzi m�czy�ni nie powinni opuszcza� plemienia�. Ale m�odzi m�czy�ni odchodzili, odchodzi�y te� dziewcz�ta, a w nas gniew wzbiera�. Prawda, jadali�my m�k� i solon� wieprzowin�, pijali�my herbat�, co jest rozkosz�. Ale kiedy zabrak�o herbaty, �le si� dzia�o, bo wpadali�my w z�o�� i nie sk�pili obel�ywego s�owa. T�sknili�my do rzeczy, kt�re sprzedaj� biali. Handel! Handel! Ci�gle by� tylko handel. Jednej zimy wymienili�my zapas mi�sa za du�e zegary, kt�re nie chodzi�y, i zegarki, co mia�y wszystko w �rodku potrzaskane; dostali�my te� wyg�adzone do cna pilniki i nicwarte pistolety bez �adunk�w. P�niej przyszed� g��d, a �e nie mieli�my mi�sa, cztery dziesi�tki zmar�y, nim nasta�a wiosna. M�wili�my: �Teraz jeste�my s�abi. Pellisowie napadn� nas i rozszerz� swoje granice�. Ale u Pellis�w dzia�o si� nie inaczej. Te� byli s�abi i nie mogli rozpocz�� wojny. M�j ojciec, Otsbaok, cz�owiek silny, by� wtedy stary i niezmiernie m�dry. Przem�wi� do wodza w takie s�owa: �Spojrzyj na nasze psy, s� nic niewarte. Nie maj� ju� grubego futra ani mocy, gin� od mrozu i padaj� w uprz�y. Chod�my do wioski i ubijmy wszystkie opr�cz suk-wilczyc, a te uwi��my noc� na pustkowiu, �eby mog�y parzy� si� z dzikimi wilkami z puszczy. Inaczej nie odzyskamy ps�w t�gich i wytrzyma�ych na ch�ody�. Rady mojego ojca pos�uchano i plemi� Bia�ych Ryb zas�yn�o w ca�ym kraju z doskona�ych ps�w. Ale nie zas�yn�o ze swych ludzi. Nasza najlepsza m�odzie�, m�czy�ni i kobiety, szli z bia�ymi, �eby w�drowa� do odleg�ych kraj�w po l�dowych i wodnych szlakach. Dziewcz�ta wraca�y postarza�e i zniszczone, jak niegdy� Noda, albo nie wraca�y wcale. M�odzi m�czy�ni przychodzili r�wnie�. Przez czas pewien siadywali ko�o naszych ognisk. M�wili nieprzystojnie i nieprzystojnie post�powali. Pili szkodliwe trunki i dniem, i noc� grali w ko�ci. Serca ich targa� niepok�j, a� wreszcie na nowe wezwanie bia�ych ludzi ruszali do nieznanych krain. Byli bez honoru i nie szanowali nic! Drwili z naszych dawnych obyczaj�w. �mieli si� w nos wodzowi i szamanom! Jak rzek�em, plemi� Bia�ych Ryb sta�o si� s�abe. Wymieniali�my ciep�e futra i sk�rzan� odzie� na tyto� i whisky albo na bawe�niane szmaty, pod kt�rymi dygotali�my z zimna w czasie mroz�w. Nawiedzi� nas niedobry kaszel. M�czy�ni i kobiety krztusili si�, oblewali potem w d�ugie noce. �owcy na szlaku pluli, znaczyli �niegi krwi�. Raz po raz kto� krwawi� gwa�townie z ust i kona�. Kobiety rodzi�y rzadko, a dzieci przychodzi�y na �wiat w�t�e, podatne chorobom. Bo od bia�ych przyw�drowa�y do nas inne choroby, o kt�rych nigdy�my nie s�yszeli i nic nie mogli poj��. Nazywali je ospa i odra. Umierali�my niby �ososie na p�ytkich wodach, kiedy jesieni�, po z�o�eniu ikry, nie potrzeba ju�, by �y�y d�u�ej. Jedno wszelako by�o najdziwniejsze. Biali ci�gn�li do nas niby tchnienie �mierci. Wszystkie ich drogi wiod�y ku �mierci, ich nozdrza zia�y �mierci�, lecz mimo to oni nie umierali. Do nich nale�y whisky i tyto�, i kr�tkow�ose psy. Do nich nale�� choroby: ospa i odra. Do nich nale�y bia�a sk�ra i nieodporno�� na mrozy i burze. Ich pistolety strzelaj� raz po raz sze�� razy, ale s� nicwarte. A przecie biali tyj� od swych rozlicznych niedomaga�, rozkwitaj�, ci�k� r�k� gniot� ca�y �wiat i dumnie depcz� wszystkie ludy. Bia�e kobiety s� takie mi�kkie, mi�kkie jak niemowl�ta, bez trudu mo�na by je po�ama�. Ale nie �ami� si� nigdy i rodz� silnych m�czyzn! Z mi�kko�ci i z chor�b, i ze s�abo�ci powstaje si�a, pot�ga i w�adza. Biali to bogowie albo szatany � jedno i drugie mo�liwe! Nie wiem. C� mog� wiedzie� ja, stary Imber z plemienia Bia�ych Ryb? Wiem tylko, �e niepodobna zrozumie� bia�ych ludzi, w�drowc�w po niesko�czonej drodze, co walcz� wsz�dzie, jak ziemia d�uga i szeroka. Rzek�em tedy, �e mi�sa w puszczy by�o coraz mniej. Prawda, strzelba bia�ego cz�owieka jest doskona�a i zabija z daleka, po co wszak�e strzelba, je�eli nie ma co zabija�, je�eli nie ma mi�sa? W moich m�odych latach by� �o� na ka�dym wzg�rzu w blisko�ci Rzeki Bia�ej Ryby, a co rok przychodzi�y nieprzeliczone karibu. Dzisiaj �owca mo�e dziesi�� dni w�drowa� puszcz� i ani jeden �o� nie uraduje jego wzroku. Nieprzeliczone karibu ju� nie przychodz�. Powtarzam: ma�o warta strzelba, co zabija z daleka, je�eli nie ma co zabija�. Ja, Imber, rozwa�a�em te sprawy i patrzy�em na zgub� plemienia Bia�ych Ryb i Pellis�w, i wszystkich innych plemion w ca�ym kraju, kt�re znika�y tak jak zwierzyna z puszczy. D�ugo to rozwa�a�em. M�wi�em z szamanami i ze starcami, co s�yn�li m�dro�ci�. Wychodzi�em z wioski, aby mi gwar nie przeszkadza�. Nie jada�em mi�sa, aby pe�en brzuch nie os�abia� bystro�ci ucha i oka. D�ugo, bezsennie siadywa�em w puszczy. Oczy mia�em szeroko otwarte, by dojrze� znak. Bacznie, cierpliwie nastawia�em uszu na s�owo, kt�regom oczekiwa�. W ciemne noce w�drowa�em sam nad brzeg rzeki, gdzie wiatr zawodzi i p�acze woda. Tam szuka�em rady u duch�w dawnych szaman�w, zmar�ych i pogrzebanych, obr�conych w drzewa. Wreszcie, jak gdyby w cudownym widzeniu, nawiedzi�y mnie ohydne, kr�tkow�ose psy. Wszystko wyda�o si� jasne. Dzi�ki rozumowi Otsbaoka, mojego ojca i cz�owieka silnego, nasze psy-wilki zachowa�y czyst� krew, grube futra i mocne by�y w zaprz�gu. Wr�ci�em tedy do wioski i wyg�osi�em mow� w gronie m�czyzn. �Biali ludzie � prawi�em � to tylko plemi�, plemi� bardzo liczne, w kt�rego kraju na pewno zabrak�o mi�sa. Dlatego przyszli do nas i zdobywaj� sobie nowy kraj. Oni s� przyczyn� naszej s�abo�ci i wymierania. To lud dziwnie zg�odnia�y. Zabiera nasze mi�so, je�eli wi�c chcemy �y�, trzeba post�pi� z bia�ymi tak, jak post�pili�my z ich psami�. D�uga by�a moja mowa. Doradza�em wojn�. M�czy�ni z plemienia Bia�ych Ryb s�uchali. Jeden powiedzia� to, drugi tamto, a niekt�ry gada� o innych, ma�o wa�nych sprawach. Nikt wszak�e nie rzek� �mia�ego s�owa o bojowych czynach. M�odzi byli s�abi � jak woda chwiejni, tch�rzliwi. Ale ja patrzy�em na starc�w i dostrzega�em, �e siedz� cicho, a w oczach ich zapalaj� si� i gasn� ognie. P�niejsz� por�, kiedy wioska spa�a i nikt o niczym nie wiedzia�, wywiod�em starc�w do puszczy i tam wyg�osi�em zn�w mow�. Rych�o doszli�my do ugody wspominaj�c szcz�liwe m�ode lata i wolny kraj, i czasy obfito�ci, uciechy, s�onecznych blask�w. Nazwali�my si� bra�mi, zaprzysi�gli wielk� tajemnic� i �lubowali�my uroczy�cie, �e oczy�cimy kraj od z�ej rasy, kt�ra nas nawiedzi�a. Dzisiaj pojmuj�, �e byli�my szaleni, ale sk�d mogli�my w�wczas o tym wiedzie� my, starcy z plemienia Bia�ych Ryb. Ja spe�ni�em pierwszy czyn, aby doda� serca innym. Stra�owa�em nad Yukonem, p�ki nie nadp�yn�o pierwsze cz�no. By�o w nim dw�ch bia�ych. Kiedy stan��em nad brzegiem i podnios�em r�k�, oni skr�cili i j�li wios�owa� w moj� stron�, a cz�owiek, co siedzia� na rufie, zadar� g�ow�, aby zapyta�, czego chc�. Dowiedzia� si� rych�o,, bo moja strza�a za�piewa�a w powietrzu i trafi�a go prosto w grdyk�. Drugi, kt�ry siedzia� przy wios�ach na dziobie, nie zd��y� przy�o�y� kolby do ramienia, bo ugodzi� go pierwszy z moich trzech oszczep�w. �Oto pocz�tek � rzek�em starcom, co mnie obst�pili. � Rych�o po��czymy si� z tymi spo�r�d m�odych, kt�rzy moc zachowali, wtedy dzie�o b�dzie �atwe�. P�niej trupy dw�ch bia�ych wrzucili�my do rzeki. A z cz�na (by�o to bardzo dobre cz�no) uczynili�my ognisko. Spalili�my tak�e rzeczy, co w nim by�y. Ale najprz�d obejrzeli�my je, a by�y to sk�rzane wory, kt�re porozcinali�my no�ami. A w workach by�o wiele papier�w takich, z jakich ty czyta�e� dzisiaj, o Howkanie, opatrzonych znakami, kt�rych nie mogli�my zrozumie�, dziwili�my si� wi�c niema�o. Teraz zm�drza�em i wiem, �e te znaki to mowa ludzka, jak mi rzek�e�, Howkanie. Kiedy Howkan sko�czy� t�umaczy� przypadek z cz�nem, w izbie s�dowej podnios�y si� szepty i pomruk, a jaki� g�os powiedzia�: � To by�a poczta, co przepad�a w dziewi��dziesi�tym pierwszym roku. Peter James i Delaney wie�li j� w g�r� rzeki. Ostatni rozmawia� z nimi Mattehews. P�yn�� w stron� uj�cia, a spotka� ich blisko jeziora Le Barge. Pisarz zacz�� gryzmoli� pilnie. Przybywa� nowy rozdzia� do dziej�w P�nocy. � Niewiele wi�cej pozostaje � ci�gn�� z wolna Imber. � To, co�my uczynili, jest na papierach. Byli�my starzy i rozumieli ma�o. Nawet dzisiaj ja, Imber, nie rozumiem jeszcze. Mordowali�my tajemnie i wci�� mordowali, bo byli�my starzy i przebiegli i poznali�my prawd�, �e dzia�a� mo�na szybko, chocia� bez po�piechu. Kiedy przyszli do nas biali ze srogimi twarzami i wzi�li sze�ciu naszych m�odych m�czyzn okutych w �a�cuchy tak, �e nie mogli si� rusza�, poj�li�my, �e zabija� trzeba w dalszych okolicach. Jeden po drugim starcy odchodzili w g�r� rzeki lub w d� rzeki, do nieznanych kraj�w. Zdobywali�my si� na wielk� odwag�, bo chocia� byli�my starzy i m�ni, strach przed nieznanymi krajami to wielki strach i �atwo ogarnia ludzi starych. Zabijali�my tedy bez po�piechu i chytrze. Zabijali�my na prze��czy Chilcoot i w Delcie, i na szlakach, co wiod� do morza; zabijali�my wsz�dzie, gdzie biali zak�adali obozy albo stawali noclegiem. Prawda, umierali, ale nie mia�o to znaczenia. Nieustannie przybywali zza g�r. By�o ich wi�cej i wi�cej, a nas, starc�w, ubywa�o i ubywa�o. Pami�tam biwak jednego bia�ego przy Brodzie Karibu. By� to bardzo ma�y m�czyzna, a trzech naszych starc�w zaskoczy�o go we �nie. Nast�pnego dnia znalaz�em wszystkich czterech. Oddycha� tylko �w bia�y i tyle pozosta�o w nim tchu, �e nim skona�, zd��y� mnie przekl�� raz, ale okropnie. I my gin�li�my zatem. Wci�� przepada� to jeden, to drugi. Czasami po d�ugim czasie dowiadywali�my si�, jak umierali. Czasami nie dowiadywali�my si� wcale. A starcy z innych plemion, s�abi i tch�rzliwi, nie chcieli do nas przystawa�. Jak rzek�em, moi bracia gin�li jeden po drugim, a� wreszcie zosta�em sam. Jestem Imber z plemienia Bia�ych Ryb. Ojcem moim by� Otsbaok, cz�owiek silny. Teraz nie ma ju� plemienia Bia�ych Ryb. Jam jest ostatni ze starc�w. M�odzi m�czy�ni i m�ode kobiety odesz�y. Niekt�rzy �yj� po�r�d Pellis�w, niekt�rzy po�r�d Plemienia �ososi, a najwi�cej trafi�o do bia�ych ludzi. Jestem bardzo stary i bardzo strudzony, a �e, jak m�wi�e�, Howkanie, na pr�no walczy� z prawem, przyszed�em szuka� prawa. � O Imberze! Zaiste, wielki z ciebie g�upiec � powiedzia� Howkan. Ale Imber ju� drzema�. Drzema� tak�e s�dzia o szerokim czole. W marzeniach, jak we wspania�ej wizji, stan�a przed nim jego rasa � zakuta w stal, odziana w kolczugi rasa prawodawc�w i budowniczych �wiata, wybrana spo�r�d innych lud�w. Widzia� jej brzask migoc�cy purpur� po�r�d mrocznych puszcz i pos�pnych fal morza. Widzia� j� w pe�nym blasku, krwawym, p�omienistym triumfie Po�udnia. Widzia�, jak zalane posok� czerwone piaski staczaj� si� w ciemno�ci nocy po cienistym zboczu. A na tle tego wszystkiego dostrzega� PRAWO � bezlitosne i pot�ne, zawsze nieugi�te i zawsze w�adcze, silniejsze ni� ludzkie drobiny, kt�re nim szafuj� albo �ami� si� pod jego brzemieniem, silniejsze ni� on, s�dzia, w kt�rym serce przemawia za mi�osierdziem.