9286
Szczegóły |
Tytuł |
9286 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9286 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9286 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9286 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jack London
Li-Wan o jasnej sk�rze
Obni�a si� s�o�ce, Canimie, upa� dnia min�� � zawo�a�a Li-Wan do m�czyzny, kt�ry spa�, a g�ow� mia� okryt� �piworem z wiewi�rczych sk�rek. Zawo�a�a po cichu, jak gdyby obowi�zek walczy� w niej ze strachem przed chwil� przebudzenia. Bo Li-Wan ba�a si� tego swojego ros�ego m�a, zupe�nie niepodobnego do innych znanych jej m�czyzn.
�osiowe mi�so zaskwiercza�o nieprzyjemnie. Kobieta przesun�a patelni� na skraj czerwonego �aru i zerkn�a z ukosa w stron� dw�ch ps�w znad Zatoki Hudsona. Wilczury wodzi�y wzrokiem za ka�dym jej ruchem i �akomie wysuwa�y ociekaj�ce �lin� czerwone j�zory. Ogromne, kud�ate bestie siad�y ko�o ogniska pod wiatr i w cienkiej smudze dymu chroni�y si� przed niezliczonymi chmarami komar�w. Kiedy Li-Wan spojrza�a w d�, na stromy brzeg Klondike tocz�cej wezbrane wody mi�dzy wzg�rzami, jeden z ps�w jak robak podpe�zn�� do patelni. Zwinnym ruchem wyci�gn�� �ap� i str�ci� w popi� kawa� gor�cego mi�sa. Li-Wan dostrzeg�a to k�cikiem oka. Pies trafiony w nos polanem, odskoczy� i warkn��. Nie odrywaj�c od niego wzroku kobieta podnios�a uratowane mi�so.
� Fuj! Olo! � krzykn�a. � Ci�gle� g�odny i g�odny! Dlatego dostajesz za swoje, �e pchasz nos, gdzie nie trzeba.
Drugi pies stan�� po stronie Olo i wraz z nim gotowa� si� do walki. Je�y�a si� im sier�� na karkach i grzbietach, cienkie wargi unosi�y si�, marszcz�c brzydko i ods�aniaj�c okrutne, gro�ne k�y. Nosy fa�dowa�y si�, wykrzywia�y w srogiej pasji. W gardzielach bulgota�o warczenie � wilczy charkot dzikich bestii, kt�rym sama natura rozkazuje rzuci� si�, powali� przeciwnika.
� A ty, Bash, z�y� zawsze, niczym tw�j pan! Nie szanujesz r�ki, co ci� karmi. Nie dajesz mi spokoju! To nie twoja sprawa! Ale chcesz? Niech b�dzie twoja! Masz! Masz! A masz!
Krzycz�c tak Li-Wan rzuca�a szczapami, ale psy zr�cznie unika�y cios�w i ani my�la�y o kapitulacji. Roz��czy�y si� i przycupni�te do ziemi czo�ga�y si� na brzuchach. Warcz�c g�ucho nadci�ga�y z dw�ch stron, oskrzydla�y wroga. Li-Wan wojowa�a z wilczurami od czasu, gdy zacz�a raczkowa� mi�dzy wi�zkami sk�r w wigwamie. Wiedzia�a, �e sytuacja jest gro�na. Bash stan��, napi�� mi�nie, gotowa� si� do skoku. Olo pe�za� jeszcze, ale by� coraz bli�ej i bli�ej.
Kobieta porwa�a dwie g�ownie za zw�glone ko�ce. �mia�o stawi�a czo�a buntownikom. Olo cofn�� si�, lecz Bash da� susa i w powietrzu natkn�� si� na ognisty or�. Zaskowycza� bole�nie. Rozszed� si� sw�d przypalonych kud��w i sk�ry. Pies pad� na ziemi�, a kobieta resztk� roz�arzonego drewna rzuci�a mu w pysk. Zawy� w�ciekle, rzuci� si� w bok, uskoczy� spod jej r�ki i w dzikim pop�ochu zacz�� szuka� schronienia. Olo umyka�, lecz Li-Wan przypomnia�a mu o swej w�adzy t�go zdzieliwszy szczap� po �ebrach. P�niej oba wilczury wycofa�y si� pod gradem polan, aby na kra�cu biwaku liza� rany, skowycz�c i warcz�c na przemian.
Li-Wan zdmuchn�a popi� z ocalonego mi�sa. Serce bi�o jej nie mocniej ni� zwykle. Pospolite, codzienne wydarzenie sz�o ju� w niepami��. Podczas wrzawy i zamieszania Canim ani si� ruszy�. Za to pocz�� pot�nie chrapa�.
� Hej, Canim! � zawo�a�a kobieta. � Upa� dnia mija. Czas w drog�. �cie�ka czeka naszych st�p.
Peleryna z wiewi�rczych sk�rek drgn�a. Odrzuci�o j� na bok brunatne rami�. Powieki �pi�cego unios�y si� i zaraz opad�y.
�D�wiga� ci�kie juki � pomy�la�a Li-Wan. � Utrudzi�a go poranna praca�.
Poczu�a na szyi uk�ucie komara, pomaza�a wi�c ods�oni�te miejsce wilgotn� glin�, kt�rej pecyn� mia�a dla wygody pod r�k�. M�czyzna i kobieta pi�li si� przez ca�y ranek zboczem dzia�u wodnego i dla ochrony przed chmarami napastliwych owad�w smarowali twarze lepkim mu�em. B�oto wysycha�o na s�o�cu, zastyga�o w mask�, kt�ra p�ka�a raz po raz przy poruszeniu mi�ni. Dziury trzeba by�o wci�� �ata�, tote� skorupa mia�a nier�wn� grubo�� w rozmaitych miejscach i twarze w�drowc�w przedstawia�y dziwaczny widok.
Li-Wan zacz�a potrz�sa� m�em delikatnie, lecz wytrwale. Wreszcie Canim ockn�� si�, usiad�. Przede wszystkim spojrza� na s�o�ce, a zasi�gn�wszy rady niebieskiego zegara, przycupn�� ko�o ognia i �apczywie rzuci� si� na mi�so. By� to ros�y, barczysty Indianin o szerokiej klatce piersiowej i pot�nych musku�ach. Mierzy� pe�ne sze�� st�p. Oczy mia� bystrzejsze ni� wi�kszo�� jego ziomk�w, bardziej inteligentne, �ywe. Bruzdy znamionuj�ce wol� g��boko poora�y mu twarz, a �e by�a to twarz pierwotna i uparta, wyraz jej zdawa� si� m�wi� o cz�owieku z natury nieugi�tym, �wiadomym celu i w razie potrzeby zdolnym do zimnego okrucie�stwa.
� Jutro, Li-Wan, urz�dzimy biesiad�.
Do czysta wyssa� ko�� szpikow�. Rzuci� j� wilczurom.
� B�dziemy jedli racuchy sma�one na bekonowym t�uszczu i cukier. To smaczniejsze ni�...
� Racuchy? � spyta�a zaciekawiona Li-Wan z trudem wymawiaj�c dziwne s�owo.
� Aha! � odpowiedzia� tonem wy�szo�ci. � Naucz� ci� nowych sposob�w gotowania. Nie masz poj�cia o tych rzeczach, o kt�rych teraz m�wi�, no, i o bardzo wielu innych. �y�a� przecie w ma�ym, odludnym k�tku ziemi, nic nie rozumiesz. Ale ja... � Wyprostowa� si� i dumnym wzrokiem zmierzy� �on�. � Wielki podr�nik ze mnie. Bywa�em we wszystkich krajach, nawet po�r�d bia�ych ludzi. Znam ich obyczaje i obyczaje wielu, wielu lud�w. Nie jestem jak drzewo, kt�re wyrasta po to, �eby zawsze sta� na jednym miejscu i nie wiedzie�, co si� dzieje za najbli�szym wzg�rzem. Jestem Canim, Canim-Cz�no, urodzony do w�dr�wek po �wiecie, do podr�y, do poznawania ziemi jak d�uga i szeroka.
Kobieta pokornie chyli�a g�ow�.
� S�usznie m�wisz. Przez ca�e �ycie jada�am ryby, mi�so i jagody. �y�am w ma�ym, odludnym k�tku ziemi. Nigdy nie marzy�am, �e �wiat jest taki wielki. Dopiero gdy uprowadzi�e� mnie z mojego plemienia, bym ci gotowa�a i d�wiga�a za tob� ci�ary na niesko�czenie d�ugiej �cie�ce...
Urwa�a nagle, podnios�a wzrok na m�a.
� Powiedz, Canim, czy ta �cie�ka ma koniec?
� Nie � odpowiedzia�. � Moja �cie�ka jest jak �wiat: nie ko�czy si� nigdzie. Moja �cie�ka to w�a�nie �wiat, kt�ry przemierzam, odk�d nogi zacz�y mnie nosi�, i przemierza� b�d� a� do �mierci. M�j ojciec i matka mo�e ju� nie �yj�, ale nie dbam o to; dawno widzia�em ich ostatni raz. Moje plemi� jest podobne twojemu. Siedzi na miejscu, bardzo st�d daleko. Ale ja nie dbam o swoje plemi�, bo jestem Canim, Canim-Cz�no.
� A czy ja, Li-Wan, musz� do �mierci w�drowa� twoj� �cie�k�, chocia� jestem strudzona?
� Ty, Li-Wan, jeste� moj� �on�. �ona w�druje �cie�k� m�a wsz�dzie, dok�d ta �cie�ka wiedzie. Tak chce prawo. A gdyby nawet chcia�o inaczej, takie by�oby prawo Canima, kt�ry jest prawodawc� dla siebie i swoich.
Li-Wan pochyli�a zn�w g�ow�, bo jedyne prawo, jakie zna�a, g�osi�o, i� m�czyzna jest panem kobiety.
� Nie spiesz si� � rzek� Canim, kiedy �ona zacz�a si� krz�ta� i zwija� w swoje juki ubogi sprz�t domowy. � S�o�ce jeszcze piecze, a �cie�ka idzie teraz w d�, wi�c droga b�dzie lekka.
Pos�usznie zaniecha�a pracy. Wr�ci�a na dawne miejsce i usiad�a. Canim spojrza� na ni� z nagle zbudzonym zainteresowaniem.
� Nie siadasz na pi�tach, jak inne kobiety � powiedzia�.
� Nie, nie mog�am si� jako� nauczy�. M�czy mnie to. Nie wypoczywam wcale.
� A czemu twoje stopy nie wskazuj� prosto przed siebie?
� Nie wiem. Wiem tyle, �e stopy moje r�ni� si� od st�p innych kobiet.
Canim odpowiedzia� tylko b�yskiem zadowolenia w oczach i my�li swych nie zdradzi� bodaj gestem.
� W�osy masz czarne, jak wszystkie kobiety, ale czy zauwa�y�a� kiedy, �e s� bardziej delikatne i mi�kkie ni� w�osy innych kobiet?
� Zauwa�y�am � odpowiedzia�a kr�tko, bo nie by�a zadowolona z ch�odnego rozwa�ania jej brak�w i niedomaga�.
� Przed rokiem zabra�em ci� twojemu plemieniu � podj�� Canim � a jeste� r�wnie nie�mia�a i tak si� mnie boisz, jak w dniu, kiedym pierwszy raz spojrza� na ciebie. Jak to si� dzieje?
Li-Wan skin�a g�ow�.
� Strach mi ci�, Gammie, bo jeste� du�y i dziwny. A zreszt�, zanim ty spojrza�e� na mnie, ba�am si� wszystkich m�odych m�czyzn. Nie wiem... Nie potrafi� wyt�umaczy�... ale... Ale tak mi si� jako� wydawa�o, jak gdybym nie by�a dla nich.., jak gdyby...
� No! � niecierpliwie ponagli� �on�, gdy g�os jej si� za�ama�.
� Jak gdyby oni nie byli z mojego plemienia.
� Nie z twojego plemienia? � zapyta� powoli. � A jakie� jest twoje plemi�?
� Nie wiem. Ja... � bezradnie roz�o�y�a r�ce. � Nie umiem wyrazi� tego, co odczuwa�am. By�o we mnie co� dziwnego. Nie robi�am jak inne dziewcz�ta, co zabiegaj� chytrze o ch�opc�w. Wcale nie dba�am o nich. My�la�am, �e to co� z�ego, �e wstyd...
� Co najdawniej pami�tasz? � zapyta� Canim zmieniaj�c nagle temat.
� Pow-Wah-Kaan, matk�.
� I nic wi�cej? Nic przed Pow-Wah-Kaan?
� Nic wi�cej.
Canim bystro spojrza� jej w oczy, si�gn�� do g��bi duszy i dostrzeg� niepewno��.
� Namy�l si�, namy�l dobrze, Li-Wan � pogrozi�.
Zaj�kn�a si�, spojrza�a na m�a smutnym, b�agalnym wzrokiem, uleg�a jednak silniejszej woli, jak gdyby mimo oporu wydarto jej z ust s�owa:
� Ach, to by�y tylko sny, Canim, niedobre, dziecinne sny, cienie rzeczy nieprawdziwych, przywidzenia, jakie miewaj� psy, kiedy drzemi�c na s�o�cu zaczynaj� nagle skomle�.
� Gadaj � rozkaza� � o tym, co by�o przed Pow-Wah-Kaan, twoj� matk�.
� To prawie zatarte wspomnienia � odpar�a. � Jako dziecko marzy�am czasami, chocia� oczy mia�am otwarte na �wiat�o dnia. Kiedy opowiada�am p�niej o dziwach, kt�re mi si� jawi�y, ludzie mnie wy�miewali, a inne dzieci ba�y si�, stroni�y ode mnie. Jak m�wi�am Pow-Wah-Kaan o tym, co widywa�am w snach, matka �aja�a mnie i krzycza�a, �e to z�e rzeczy. Bi�a mnie nawet. To pewnie by�a choroba, co� jak padaczka, na kt�r� nieraz cierpi� starzy. Kiedy podros�am, ozdrowia�am jako� i przesta�am marzy�. A teraz... teraz nie mog� sobie przypomnie�...
� Zaniepokojona podnios�a r�k� do czo�a. � Wspomnienia s� tam gdzie�, g��boko, ale nie umiem ich odnale��... Tylko...
� Tylko... � powt�rzy� Canim ujmuj�c jej r�k�.
� Tylko jedno, ale b�dziesz si� �mia�, bo jest ca�kiem niedorzeczne, niepodobne do prawdy.
� Nie, Li-Wan, nie b�d� si� �mia�. Sny s� snami, ale mog� by� tak�e odbiciem innego, poprzedniego �ycia. Ja wierz�, na przyk�ad, i� by�em niegdy� �osiem, a wiem o tym dzi�ki temu, co widzia�em nieraz i s�ysza�em w snach.
Wida� by�o, �e Canim jest coraz bardziej zaniepokojony, chocia� usi�uje nad sob� zapanowa�. Ale Li-Wan tego nie dostrzega�a. Z wysi�kiem szuka�a s��w, by odmalowa� dziwaczny obraz.
� Widz� us�any �niegiem szlak mi�dzy drzewami � zacz�a. � Widz� przecinaj�cy �nieg trop cz�owieka, co z trudem wl�k� si� na r�kach i kolanach. Widz� te� w �niegu cz�owieka, tak mi si� zdaje, �e patrz� na niego z bardzo bliska. Nie jest podobny do prawdziwych ludzi, bo na twarzy ma w�osy, du�o w�os�w, a w�osy na jego twarzy i g�owie s� ��te jak letnia sier�� �asicy. Powieki ma zamkni�te, ale podnosi je i spogl�da doko�a. Oczy s� b��kitne jak niebo. Patrz� w moje oczy i przestaj� si� rozgl�da�. Cz�owiek porusza r�k� ci�ko, powoli, jak gdyby by� bardzo s�aby. Wtedy czuj�...
� Aha � przerwa� Canim ochryp�ym szeptem. � Co czujesz?
� Nie, nie!� zawo�a�a �ywo. � Nic nie czuj�! Czy powiedzia�am �czuj�? Nie to mia�am na my�li. Nie mog�am tego mie� na my�li. Widz�. Tylko widz�! Widz� na �niegu cz�owieka z oczami jak niebo i w�osami koloru sier�ci �asicy. Widywa�am to wiele razy i zawsze wygl�da�o tak samo: w �niegu cz�owiek...
� A siebie widzisz? � zapyta� pochylaj�c si� nad ni� i mierz�c j� przenikliwym wzrokiem. � Czy widywa�a� kiedy� siebie przy cz�owieku w �niegu?
� Dlaczego mia�bym widywa� siebie? Przecie� ja jestem prawdziwa.
Twarz Canima z�agodnia�a. Odchyli� si� do ty�u i odwr�ci� wzrok, aby �ona nie mog�a zobaczy� wyrazu szczerego zadowolenia.
� Wszystko ci wyt�umacz�, Li-Wan � powiedzia� mentorskim tonem. � W jakim� dawniejszym �yciu by�a� ptaszkiem, ma�� ptaszyn�. Wtedy widzia�a� te rzeczy i pami�� ich dotychczas trwa w tobie. Nic w tym dziwnego. Ja by�em niegdy� �osiem, a ojciec mojego ojca po �mierci zosta� nied�wiedziem. Tak m�wi� szaman, a szaman nie mo�e k�ama�. Rozumiesz, na �cie�ce bog�w przechodzimy z jednego �ycia w drugie, a wiedz� to i pojmuj� jedynie bogowie. Sny i cienie sn�w to wspomnienia, wspomnienia, nic wi�cej. Pies, kt�ry skamle przez sen w s�onecznym blasku, na pewno widzi i wspomina rzeczy dawno minione. Bash by� niegdy� wojownikiem. G��boko wierz�, �e musia� by� wojownikiem.
Canim rzuci� ko�� wilczurowi i d�wign�� si� na nogi. � No, pora w drog�. S�o�ce przypieka, ale niewiele ju� si� och�odzi.
� A ci biali ludzie? � zapyta�a odwa�nie Li-Wan. � Jak wygl�daj�?
� Jak ty lub ja � powiedzia� m�� � tylko sk�r� maj� ja�niejsz�. Nim ten dzie� skona, b�dziesz pomi�dzy bia�ymi.
Canim przytroczy� �piw�r od swoich juk�w, kt�re wa�y�y sto pi��dziesi�t funt�w, pomaza� twarz wilgotn� glin� i usiad�, �eby odpocz��, nim �ona sko�czy z ob�adowywaniem ps�w. Olo wystraszy� si� kija w r�ku kobiety i bez oporu przyj�� na grzbiet czterdzie�ci kilka funt�w baga�u. Ale Bash buntowa� si�, sro�y� i nie m�g� st�umi� gniewnego warczenia, gdy pod przymusem dawa� si� objucza�. Kiedy Li-Wan mocno obci�ga�a troki, pies je�y� grzbiet i pokazywa� z�by, a ca�� z�o�� swej natury wy�adowywa� w rzucanych spode �ba spojrzeniach.
� A nie m�wi�em! � zachichota� Canim. � On by� niegdy� wojownikiem, bardzo wielkim wojownikiem!
Poprawi� sprz�czki przy g��wnym pasie swoich juk�w i bez wysi�ku d�wign�� ci�ar z ziemi.
� Te futra � powiedzia� � b�d� mia�y cen�, wielk� cen�. Biali dobrze p�ac� za taki towar, bo nie maj� czasu na polowanie, a w dodatku �le znosz� zimno. Nied�ugo urz�dzimy biesiad�, Li-Wan, biesiad�, jakiej nie widzia�a� ani w tym �yciu, ani w �adnym z poprzednich.
Szeptem podzi�kowa�a w�adcy za �askaw� obietnic�, na�o�y�a juki i pod brzemieniem pochyli�a si� do przodu.
� Jak urodz� si� nast�pny raz, b�d� bia�ym cz�owiekiem � doda� Canim i lekkim krokiem wst�pi� na �cie�k� wiod�c� stromo w d�, zboczem parowu.
Psy sz�y za nog� pana, a poch�d zamyka�a Li-Wan. Ale my�li jej w�drowa�y daleko na wsch�d, za G�ry Lodowe, do ma�ego, odludnego k�tka ziemi, gdzie prze�y�a dzieci�stwo. Kiedy by�a dziewczynk� � dobrze pami�ta�a � uwa�ano j� zawsze za istot� osobliw�, jak gdyby nawiedzon� lub chor�. Tak! Marzy�a na jawie i dostawa�a po�ajanki lub kije za dziwaczne zjawy, kt�re widywa�a. Wreszcie wyros�a z tego, niezupe�nie jednak. Przywidzenia nie dr�cz� jej wprawdzie na jawie, lecz powracaj� we �nie, nawet teraz, kiedy jest dojrza�� niewiast�. Wiele, wiele nocy wype�niaj� koszmary pe�ne z�udnych obraz�w, mglistych i bezsensownych. Li-Wan, wzburzona po rozmowie z m�em, schodzi�a kr�t� �cie�k� z grzbietu dzia�u wodnego, lecz my�l jej, jak pies za tropem, nawraca�a wci�� ku uporczywym zwidom z marze� sennych.
� Odsapnijmy troch� � powiedzia� Canim, gdy przebyli p� drogi jarem g��wnego potoku.
Postawi� juki na stercz�cym g�azie, zsun�� z ramion pas i usiad�. Li-Wan posz�a za jego przyk�adem, a zziajane psy leg�y w pobli�u. U st�p w�drowc�w szemra� strumyk lodowato zimnej, g�rskiej wody, brudnej jednak i zm�conej, jak gdyby zanieczy�ci�a j� �wie�o poruszona ziemia.
� Czemu tak jest? � zapyta�a Li-Wan.
� Bo biali ludzie grzebi� w piasku. S�uchaj!
Canim podni�s� r�k�. Dolecia� ich stukot kilof�w i �opat oraz d�wi�k m�skich g�os�w.
� Biali oszaleli przez z�oto i nieustannie pracuj�, �eby je znale��. Pytasz o z�oto? Jest ��te, pochodzi z ziemi i ma wielk� warto��, a tak�e wed�ug niego oblicza si� ceny.
Li-Wan odwr�ci�a wzrok, przesta�a zwraca� uwag� na m�a. O kilka jard�w ni�ej, przes�oni�te po cz�ci k�p� m�odych jode� u�o�one jeden na drugim pnie tworzy�y �ciany chaty z oblepionym glin� dachem o szerokim okapie. Dreszcz przebieg� Li-Wan. Widma z jej sn�w powsta�y i niespokojnie zawirowa�y doko�a.
� Canim � szepn�a przej�ta groz�. � Canim, co to jest?
� Wigwam bia�ego cz�owieka. Tam on jada i sypia.
Li-Wan poch�ania�a wzrokiem dziwn� budowl�, szybko oceni�a jej zalety i dr�a�a od zbudzonych nagle, niezrozumia�ych wzrusze�.
� W czasie mroz�w musi tam by� bardzo ciep�o � powiedzia�a na g�os odczuwaj�c niejasno, �e z ust jej p�yn� jak gdyby cudze s�owa. Inne s�owa cisn�y si� na wargi, dobywa�y przemoc�, ale nie mog�a ich wym�wi�.
� Nazywa si� to chata � obja�ni� w tej chwili Canim. Serce Li-Wan za�omota�o gwa�townie. Te d�wi�ki! Ach, te d�wi�ki!
Rozejrza�a si� wok� przej�ta strachem. Sk�d zna�a �w obcy wyraz, zanim go us�ysza�a? Co to ma znaczy�? Nagle sp�yn�o ol�nienie! Na po�y z przestrachem, na po�y z rado�ci� uprzytomni�a sobie po raz pierwszy w �yciu, �e w jej wizjach by� sens, by�o co� prawdziwego.
� C h a t a � powtarza�a szeptem � Chata.
Podni�s� si� wir obraz�w z sennych marze�. W g�owie hucza�o, serce wzbiera�o wzruszeniem. Cienie, mgliste zarysy spraw i rzeczy, niepoj�te skojarzenia rysowa�y si�, pi�trzy�y doko�a. Li-Wan na pr�no walczy�a z w�asn� �wiadomo�ci�, aby doby� je na jaw, utrwali�. Czu�a, i� w tym labiryncie wspomnie� znajdzie klucz tajemnicy, �e trzeba jedynie pochwyci�, uj�� go silnie, a wszystko b�dzie jasne, oczywiste... O Canim! O Pow-Wah-Kaan! O duchy i cienie! Co to wszystko znaczy?
Oniemia�a, dr��ca, spowita szale�cz� pl�tanin� wszechw�adnych u�ud i marze�, spojrza�a w stron� m�a. Robi�o jej si� s�abo, by�a bliska omdlenia. Mog�a tylko s�ucha� urzekaj�cych d�wi�k�w, kt�rych przepi�kny rytm dobywa� si� z chaty.
� To skrzypce � wyja�ni� Canim.
Nie s�ucha�a go, gdy� w ogarniaj�cym j� upojeniu odnios�a nagle wra�enie, �e wszystko ju� rozumie.
�Teraz! Teraz!� � pomy�la�a.
Oczy jej zwilgotnia�y, �zy pociek�y po twarzy. Rozwi�zuje si� zagadka, lecz nadchodzi, zbli�a si� dziwna s�abo��. Ach, zachowa� przytomno��, zachowa� cho� na chwil�! Niczego wi�cej nie potrzeba. Ale krajobraz chwieje si� i zapada, wzg�rza ta�cz� na tle nieba. Li-Wan zrywa si�, wydaje przera�liwy okrzyk:
� Tatusiu! Tatusiu!
Zgubiona w nag�ych mrokach zatoczy�a si�, pad�a twarz� mi�dzy g�azy.
Canim obejrza� j�, mrukn�� z zadowoleniem, przekonawszy si�, �e ci�kie juki nie przetr�ci�y jej kr�gos�upa. P�niej obla� Li-Wan wod� ze strumienia. Powoli wraca�a do przytomno�ci. Wreszcie, wstrz�sana �kaniem, usiad�a.
� Niedobrze, kiedy gor�ce s�o�ce �wieci na g�ow� � odezwa� si� m��.
� Tak, niedobrze � przyzna�a. � I bardzo utrudzi�o mnie d�wiganie ci�aru.
� Wcze�nie rozbijemy ob�z, �eby� mog�a si� wyspa� i nabra� si� � podj�� �agodnym tonem. � Ale im rychlej p�jdziemy teraz, tym rychlej legniemy na spoczynek.
Li-Wan nie mia�a nic do powiedzenia. Podnios�a si� i ruszy�a z miejsca psy. Mechanicznie dostosowa�a tempo do rytmicznego kroku m�a i id�c za nim, niebawem min�a chat�. Nie by�o ju� s�ycha� d�wi�k�w skrzypiec, chocia� drzwi sta�y otworem, a z blaszanej rury dobywa�a si� spiralna smuga dymu.
Przy zakr�cie strumienia w�drowcy napotkali m�czyzn� o jasnej sk�rze i b��kitnych oczach. Na moment Li-Wan ujrza�a tamtego m�czyzn� w �niegu, ale widzia�a go niewyra�nie, bo by�a os�abiona, znu�ona wstrz�sem, kt�ry prze�y�a tak niedawno. Mimo to przystan�a obok Canima i wraz z nim przygl�da�a si� ciekawie dziwnemu cz�owiekowi oraz jego pracy.
Kolistymi ruchami p�uka� �wir na pochylonej ukosem du�ej misce, a kiedy potrz�sn�� ni� zr�cznie, na dnie b�ysn�� szeroki pas ��tego z�ota.
� Bardzo bogaty ten strumie� � wyja�ni� Canim �onie, gdy ruszyli w dalsz� drog�. � Kiedy� i ja znajd� nie gorszy. Wtedy b�dzie ze mnie wielki cz�owiek.
Napotykali coraz wi�cej chat i ludzi, a� wreszcie znale�li si� w miejscu, gdzie zaczyna�a si� prosta, rozleg�a dolina. Przedstawia�a ona obraz straszliwego spustoszenia. Ziemia by�a wsz�dzie poszarpana i zryta, jak gdyby po zapasach tytan�w. Tam, gdzie nie wznosi�y si� kopce przekopanego �wiru, zia�y do�y i rowy albo czarne wyrwy, w kt�rych grub� pow�ok� gleby zdarto a� do skalistego pod�o�a. Strumie� nie p�yn�� zwyczajnym korytem, lecz wody jego, powstrzymywane i zawracane wielekro� tamami, �cieka�y rynnami w kana�y i zag��bienia po tysi�c razy s�u��c ludziom do tego samego wci�� celu. Wzg�rza odarto z drzew, a wielkie ze�lizgi do drewna i szyby odkrywkowe ohydnie szpeci�y pokaleczone, nagie zbocza. W�r�d tego wszystkiego niby olbrzymie gniazdo mr�wek uwijali si� ludzie � umazani b�otem, brudni, obdarci. Nikn�li w norach w�asnego wiercenia i z nor tych wy�azili, niby robactwo pe�zali wzd�u� rynien; harowali, pocili si� przy �wirowych kopcach, kt�re przekopywali i patroszyli nieustannie. Dok�d wzrok si�gn��, nawet na grzbietach wzg�rz wida� by�o ludzi, kt�rzy dziurawili, targali, kaleczyli oblicze przyrody.
Ten potworny kataklizm przej�� groz� Li-Wan.
� Canim, to na pewno ludzie szaleni � powiedzia�a do m�a.
� Nic dziwnego � odrzek�. � Z�oto, kt�rego szukaj�, to wa�na rzecz, najwa�niejsza w �wiecie.
Par� godzin szli przez �w chaos ludzkiej chciwo�ci. Canim by� skupiony, czujny, Li-Wan s�aba i oboj�tna. Zdawa�a sobie spraw�, �e stan�a na granicy wielkiego odkrycia, �e jest nadal u tej granicy. Ale wyczerpana napi�ciem nerwowym, biernie czeka�a na co� niewiadomego, co mia�o nast�pi�. Po drodze zmys�y chwyta�y, przekazywa�y �wiadomo�ci liczne wra�enia, a ka�de z nich stanowi�o bodziec dla udr�czonej wyobra�ni. Gdzie� w g��bi duszy czu�e struny drga�y pod wp�ywem wra�e� zewn�trznych. O�ywa�y obrazy od dawna zapomniane, nie widywane nawet w snach. Li-Wan u�wiadamia�a to sobie bez zainteresowania, dr�czy�a si� wewn�trznie, lecz brakowa�o jej mocy ducha i zapa�u, by przyswoi� sobie te doznania i zrozumie�. Zm�czona drepta�a za w�adc�, poprzestaj�c na wygl�daniu tego, co � jak wiedzia�a � musi zdarzy� si� gdzie� i kiedy�.
Wyzwoliwszy si� z narzuconej przez ludzki ob��d niewoli strumie� powr�ci� wreszcie do naturalnego stanu i brudny, zm�tnia�y wi� si� leniwie po�r�d przestronnych r�wnin i gaj�w dolin� rozszerzaj�c� si� w pobli�u uj�cia. Tutaj ko�czy�a si� �op�acalno��, nie by�o przyn�ty, kt�ra mog�aby zwabi� ludzi. Tutaj te�, w momencie gdy przystan�a, by pogoni� kijem Olo, Li-Wan us�ysza�a d�wi�czne srebro niewie�ciego �miechu.
Przed chat� siedzia�a kobieta o jasnej sk�rze, r�owa jak dziecko, u�miechaj�c si� rado�nie do innej kobiety, kt�ra sta�a w drzwiach. Pierwsza z nich rozrzuci�a wok� bujne, ciemne, wilgotne w�osy i suszy�a je wystawiaj�c na ciep�� pieszczot� promieni s�o�ca.
Przez chwil� Li-Wan sta�a niby urzeczona. P�niej o�lepi�a j� nag�a b�yskawica. Co� jak gdyby ust�pi�o z drogi. Znik�a kobieta przed chat�, znik�a chata i wysokie jod�y, i poszarpana linia na granicy grzbietu g�rskiego i nieba. W blaskach innego s�o�ca Li-Wan ujrza�a inn� kobiet�, kt�ra �piewaj�c rozczesywa�a obfite ciemne w�osy.
Us�ysza�a i zrozumia�a s�owa pie�ni i znowu by�a dzieckiem. Dozna�a ol�nienia, w kt�rym stopi�y si� w jedno wszystkie dawne dr�cz�ce sny, a cienie i mgliste zarysy nabra�y w�a�ciwych kszta�t�w. Wszystko by�o jasne, proste, realne. T�umnie przemyka� zacz�y rozmaite obrazy: dziwaczne sceny, kwiaty, drzewa, ludzie. Li-Wan widzia�a to wszystko i wszystko poznawa�a.
� Niegdy� by�a� ptaszkiem, ma�� ptaszyn� � powiedzia� Canim bystro patrz�c Li-Wan w oczy, jak gdyby chcia� je przepali� spojrzeniem.
� Niegdy� by�am ma�� ptaszyn� � szepn�a tak cicho, �e g�osu jej prawie nie by�o s�ycha�.
Zdawa�a sobie spraw�, �e k�amie w tej chwili. Pochyli�a si� pod ci�arem juk�w, spu�ci�a czo�o i miarowym krokiem ruszy�a w dalsz� drog�.
Wszystko to by�o takie dziwne, �e prawda sta�a si� nierealna. Milowy marsz i rozbijanie obozu nad brzegiem ma�ego potoczku sprawia�y wra�enie scen z koszmaru. Li-Wan jak we �nie przyrz�dza�a wieczerz�, karmi�a psy, rozsznurowywa�a juki. Przysz�a do siebie w�wczas dopiero, kiedy Canim zacz�� projektowa� nast�pn� w�dr�wk�.
� Klondike wpada do Yukonu � m�wi� � wielkiej rzeki, wi�kszej ni� Mackenzie, o kt�rej ci wiadomo. A zatem my obydwoje, ty i ja, p�jdziemy w d� Klondike a� do Fortu Yukon. Zim� i z psami b�dzie to dwadzie�cia nocleg�w. P�niej z biegiem Yukonu b�dziemy szli na zach�d... sto nocleg�w, mo�e dwie�cie. Nie wiem, nikt mi nigdy nie m�wi�. To bardzo daleko. Ale p�niej trafimy nad morze. Ty nic nie wiesz o morzu, ale zaraz ci wyt�umacz�. Czym jezioro jest dla wyspy, tym morze dla ca�ej ziemi. Wszystkie rzeki p�yn� do niego, a ono wcale nie ma ko�ca. Widzia�em morze w Zatoce Hudsona, musz� wi�c zobaczy� je i na Alasce. A p�niej ty, Li-Wan, i ja mo�emy pop�yn�� na morze wielkim cz�nem albo wiele, wiele setek nocleg�w w�drowa� l�dem na po�udnie. Co b�dzie dalej, nie wiem. Wiem tylko, �e jestem Canim, Canim-Cz�no, wielki podr�nik po ca�ej ziemi, jak d�uga i szeroka!
Kobieta siedzia�a bez ruchu i s�ucha�a, a strach k�sa� jej serce na my�l o zapuszczeniu si� w bezkresne pustkowia.
� To ci�ka droga � powiedzia�a tylko i z rezygnacj� schyli�a g�ow� na kolana.
W tej chwili wspania�a, cudowna my�l za�wita�a jej w g�owie. Li-Wan opanowa�o uniesienie. Zesz�a nad potok i zmy�a z twarzy wysch�� glin�, a kiedy uspokoi�o si� zwierciad�o wodne, d�ugo patrzy�a na w�asne odbicie. Ale s�o�ce, wiatry i deszcze zrobi�y swoje: sk�ra Li-Wan by�a br�zowa, ogorza�a � nie mi�kka i delikatna jak u dziecka. Mimo to my�l by�a nadal wspania�a i uniesienie nie min�o wcale, gdy kobieta wsun�a si� pod peleryn� z wiewi�rczych sk�rek i leg�a u boku m�a.
Czuwa�a spogl�daj�c w g�r� ku b��kitnemu niebu. Czeka�a, a� Canim zapadanie w pierwszy, twardy sen. Kiedy si� to sta�o, ostro�nie, powoli wype�z�a spod okrycia, otuli�a Canima i wsta�a. Za drugim jej krokiem Bash warkn�� gniewnie. Zaszepta�a do� pojednawczym tonem i z ukosa zerkn�a na m�czyzn�. Chrapa� dono�nie. Li-Wan odwr�ci�a si� i szybkim, bezszelestnym krokiem odesz�a �cie�k�, kt�ra niedawno przywiod�a j� do obozowiska.
Pani Ewelina Van Wyck wybiera�a si� w�a�nie do ��ka i ko�czy�a niezb�dne przygotowania.
Znudzona obowi�zkami narzuconymi przez wytworne towarzystwo, znaczny maj�tek i b�ogos�awiony stan wdowie�ski, odby�a podr� na Dalek� P�noc i po�wi�ci�a si� gospodarstwu domowemu w przytulnej chatce na kra�cu teren�w z�otono�nych. Tam, korzystaj�c z pomocy i zach�ty swej damy do towarzystwa oraz przyjaci�ki, Myrtle Giddings, pani Ewelina Van Wyck bawi�a si� w �ycie na �onie przyrody, rozpustnie p�awi�a w prymitywie.
Zapragn�a umkn�� od wielu pokole� kultury i salonowego doboru. Chcia�a wr�ci� w obj�cia dzikiej ziemi, kt�r� praszczury jej porzucili. Tkliwie piel�gnowa�a my�li i uczucia bardzo, jej zdaniem, pokrewne my�lom i uczuciom cz�owieka z okresu kamiennego. W danej chwili uk�adaj�c na noc bujne w�osy pani Ewelina Van Wyck raczy�a w�asn� wyobra�ni� obrazami paleolitycznych zalot�w. Dekoracje stanowi�y przewa�nie jaskinie pe�ne pogruchotanych piszczeli, srogie drapie�niki, kud�ate mamuty i b�jki niezdarnie ciosanymi no�ami z kamienia. Pani Van Wyck doznawa�a rozkosznych uczu�! Naw� mrocznej puszczy umyka�a przed zbyt natr�tnymi umizgami niskoczo�ego, odzianego w sk�ry wielbiciela, gdy nagle... Nagle otworzy�y si� drzwi (bez obowi�zuj�cego ludzi uprzejmych pukania) i do chaty wesz�a odziana w sk�ry kobieta � dzika i pierwotna!
� O Bo�e!
Susem, jakiego nie powstydzi�aby si� kobieta jaskiniowa, panna Giddings wyl�dowa�a w bezpiecznym miejscu za sto�em. Ale pani Van Wyck dotrzyma�a pola. Bez trudu spostrzeg�a, �e nieproszony go�� jest mocno wzruszony. Szybko zerkn�wszy za siebie upewni�a si�, �e ma woln� drog� do ��ka, gdzie pod poduszk� spoczywa� du�y colt.
� Pozdrawiam ci�, kobieto o przepi�knych w�osach � powiedzia�a Li-Wan.
Powiedzia�a to jednak w swoim j�zyku, znanym tylko w ma�ym, odludnym k�tku ziemi, tote� kobieta o przepi�knych w�osach nic nie zrozumia�a.
� Mam biec po pomoc? � wyj�ka�a panna Giddings.
� To jakie� biedne, niegro�ne stworzenie � odrzek�a pani Van Wyck. � Sp�jrz tylko na jej futrzany ubi�r, znoszony, wytarty w w�dr�wkach. Ale za to z pewno�ci� okaz jedyny w swoim rodzaju. Kupi� go do swoich zbior�w. Bardzo ci� prosz�, Myrtle, podaj mi worek i ustaw wag�.
Li-Wan bacznie obserwowa�a ruchy jej ust, s��w wszak�e nie rozumia�a; u�wiadomi�a te� sobie w chwili �alu i niepewno�ci, �e nie istnieje spos�b porozumienia z t� istot�.
Zrozpaczona, z�a na w�asn� niemot�, rozkrzy�owa�a ramiona i krzykn�a g�o�no:
� O kobieto! Jeste�my siostrami!
Po twarzy ciek�y jej �zy wielkiej t�snoty, a dr�enie g�osu �wiadczy�o
o b�lu, kt�rego Li-Wan nie potrafi�a ubra� w s�owa. Panna Giddings trz�s�a si� ze strachu, a nawet sama pani Van Wyck by�a zaniepokojona.
� B�d� �y�a tak, jak ty �yjesz. Twoje obyczaje s� moimi, niechaj wi�c b�d� wsp�lne. M�j m�� to Canim, Canim-Cz�no. Jest wielki i obcy. Ja si� go boj�. Jego �cie�k� jest ca�y �wiat, co nigdzie si� nie ko�czy, a ja jestem strudzona. Moja matka by�a podobna do ciebie. Mia�a takie jak ty w�osy i takie oczy. Wtedy �ycie by�o mi mi�e, a s�o�ce ciep�e.
Ukl�k�a pokornie i schyli�a g�ow� do st�p pani Van Wyck. Ale dama odskoczy�a wystraszona uniesieniem dziwnej kobiety.
Li-Wan podnios�a si�. Dysza�a ci�ko, zbieraj�c si�y do dalszej przemowy. Nieme wargi nie by�y w stanie wyrazi� przemo�nego, ogarniaj�cego wszystko poczucia wsp�lnoty.
� Handlowa�? Ty handlowa�? � zapyta�a pani Van Wyck uciekaj�c si� do prymitywnego �argonu, zwyczajem przedstawicieli rasy wy�szej.
Chc�c wyja�ni�, co zamierza naby�, dotkn�a zniszczonego futrzanego odzienia Li-Wan i wysypa�a na szalk� z�oto warto�ci kilkunastu dolar�w. Porusza�a ��ty, b�yszcz�cy proszek, kusz�co przesypywa�a go mi�dzy palcami. Ale Li-Wan widzia�a tylko toczone, �nie�nobia�e palce zako�czono r�owymi paznokietkami, pi�knymi niby klejnoty. Pokaza�a w�asn� r�k� � kostropat�, zniszczon� od pracy � i wybuchn�a p�aczem. Pani Van Wyck zrozumia�a to niew�a�ciwie.
� Z�oto! � doda�a kobiecie odwagi. � Dobre z�oto! Ty handlowa�? To za to!
Jeszcze raz po�o�y�a d�o� na futrzanym kaftanie.
� Ile? Ty sprzeda�? Ile? � nalega�a g�adz�c futro pod w�os, aby upewni� si�, czy naprawd� jest szyte �ci�gnami.
Li-Wan by�a jednak g�ucha i s�owa nie mia�y dla niej �adnego znaczenia. Opanowa�a j� rozpacz z powodu zupe�nego niepowodzenia. Jak dowie��, i� nie r�ni si� od tych niewiast? Wiedzia�a przecie, �e maj� jedn� krew; s� siostrami, �e uzna� to powinni wszyscy ludzie. P�przytomnym wzrokiem wodzi�a po wn�trzu chaty. Widzia�a rozwieszone doko�a mi�kkie kotary, kobiece stroje, owalne lustro, ustawione przed nim �liczne cacka toaletowe. Dr�czy�y j� te przedmioty, bo podobne widywa�a niegdy� i teraz, kiedy si� im przygl�da�a, wargi bezwiednie kszta�towa�y d�wi�ki, kt�rych nie �mia�a wym�wi�. Nagle dozna�a ol�nienia. Wyprostowa�a si�, zapanowa�a nad sob�. Musi by� spokojna, musi wiedzie�, co robi, gdy� tym razem koniecznie trzeba unikn�� nieporozumienia albo... Li-Wan targn�� t�umiony szloch; ponownie zdoby�a si� na wysi�ek.
Po�o�y�a r�k� na stole.
� St� � oznajmi�a g�o�no i wyra�nie. � St� � powt�rzy�a. Spojrza�a na pani� Van Wyck, kt�ra twierdz�co skin�a g�ow�.
Li-Wan uradowa�a si�, lecz nie przesta�a nad sob� panowa�.
� Piec � powiedzia�a. � Piec.
Pani Van Wyck przytakiwa�a raz po raz, a Li-Wan o�ywia�a si�, wzrusza�a coraz bardziej. To powoli, niepewnie, to z gor�czkowym po�piechem � zale�nie od tego, jak szybko od�wie�a�y si� w pami�ci zapomniane wyrazy � chodzi�a po chacie i nazywa�a jeden przedmiot po drugim. Wreszcie sko�czy�a z triumfem. Wyprostowa�a si� dumnie, przechyli�a w ty� g�ow�, pe�na oczekiwania i nadziei.
� Ko-tek. � Roze�miana pani Van Wyck przesylabizowa�a, jak w przedszkolu: � Wlaz� ko-tek na p�o-tek i mru-ga.
Li-Wan powa�nie skin�a g�ow�. Nareszcie j� zaczynaj� rozumie�. Na t� my�l zarumieni�a si� pod br�zow� opalenizn�, u�miechn�a i z jeszcze wi�kszym zapa�em kiwn�a g�ow�.
Pani Van Wyck spojrza�a na sw� towarzyszk�.
� Pewnie lizn�a gdzie� troch� misyjnej edukacji i przysz�a tutaj, �eby si� popisa�.
� Oczywi�cie � zaszczebiota�a panna Giddings. � Biedna g�uptaska! Nie wy�pimy si� przez jej niem�dr� pr�no��,
� Tak czy inaczej, musz� mie� ten kaftan � powiedzia�a pani Van Wyck. � Pewnie, �e jest zniszczony, ale robota pierwszorz�dna. Wspania�y okaz! To za to! � zwr�ci�a si� do szczeg�lnego go�cia. �
H�? To za to! Rozumiesz? Ile? H�? Ile ty chcie�? Rozumiesz? To za to!
� Mo�e b�dzie wola�a sukni� albo co innego z garderoby � zasugerowa�a panna Giddings.
Dama zbli�y�a si� do Li-Wan i na migi da�a jej do zrozumienia, �e pragnie zamieni� sw�j szlafroczek na sk�rzany kaftan. Zach�caj�c do transakcji uj�a d�o� go�cia i po�o�y�a j� na ozdobnym gorsie po�r�d wst��ek i koronek. Przesun�a palcami Li-Wan tam i z powrotem, aby pokaza�, jak delikatna jest tkanina. Ale broszka w kszta�cie motyla by�a niedbale przypi�ta i szlafroczek rozchyli� si� na przodzie ukazuj�c j�drn�, bia�� pier�, co nigdy nie zazna�a warg niemowl�cia.
Pani Van Wyck oboj�tnie doprowadzi�a garderob� do porz�dku, lecz Li-Wan wyda�a przejmuj�cy okrzyk. Nerwowo zacz�a targa�, szarpa� sk�rzan� koszul�, a� wreszcie doby�a w�asn� pier� r�wnie� bia�� i j�drn� jak pier� Eweliny Van Wyck. Wydaj�c nieartyku�owane d�wi�ki i gestykuluj�c �ywo Li-Wan usi�owa�a na tej zasadzie dowie�� pokrewie�stwa.
� Metyska � wyja�ni�a pani Van Wyck. � Na widok jej w�os�w od razu przysz�o mi to do g�owy.
Panna Giddings zrobi�a godn� min�.
� Szczyci si� bia�� sk�r� ojca. Co za ohyda! Daj�e jej co�, Ewelino, i wypraw wreszcie.
Ale druga niewiasta westchn�a.
� Ach biedactwo! Tak chcia�abym co� dla niej zrobi�.
W tej chwili ci�kie kroki zachrz�ci�y na �wirze przed chat�. Drzwi si� otwar�y i wszed� Canim. Panna Giddings wrzasn�a przera�ona wizj� nag�ej i gwa�townej �mierci, lecz pani Van Wyck spokojnie przyj�a nowego go�cia.
� Czego chcesz? � zapyta�a.
� Dobry wiecz�r � odrzek� uprzejmie i kr�tko, wskazuj�c jednocze�nie Li-Wan. � To moja �ona.
Si�gn�� po ni�, ale Li-Wan powstrzyma�a go ruchem r�ki.
� Przem�w, Canim! Powiedz im, �e ja jestem...
� �e jeste� c�rk� Pow-Wah-Kaan? To ich nic nie obchodzi. Nie s� ciekawe. Lepiej powiem im, �e z�a z ciebie �ona, co odchodzi ukradkiem od m�a, kiedy sen sklei mu powieki.
Zn�w si�gn�� po ni�, lecz Li-Wan umkn�a do pani Van Wyck.
Pad�a jej do n�g, b�agaj�c o co� gor�co, pr�bowa�a obj�� jej kolana. Ale dama cofn�a si� i spojrzeniem udzieli�a pozwolenia Canimowi, kt�ry chwyci� �on� pod pachy i postawi� na pod�odze. Opanowana szale�cz� rozpacz� walczy�a z nim, a� m�czyzna zacz�� ci�ko dysze� ze zm�czenia. Zatoczyli si� na �rodek izby.
� Pu�� mnie, Canim! Pozw�l odej�� � szlocha�a kobieta. Wykr�ci� jej r�k� tak mocno, �e zaniecha�a oporu.
� Wspomnienia ma�ej ptaszyny s� za wyra�ne, sprawiaj� k�opoty � zacz��.
� Teraz wiem! Wiem wszystko! � wybuchn�a Li-Wan. � Widz� cz�owieka w �niegu tak, jak nigdy dawniej. Widz�, �e pe�za na czworakach, a mnie, ma�e dziecko, niesie na plecach. I to by�o przed Pow-Wah-Kaan, zanim zamieszka�am w ma�ym odludnym k�tku ziemi!
� Wiesz wszystko � powiedzia� Canim wlok�c j� w stron� drzwi � ale i tak p�jdziesz ze mn� w d� Yukonu i zapomnisz!
� Nigdy nie zapomn�! Nigdy! B�d� pami�ta�a, p�ki zostanie mi bia�a sk�ra!
Kurczowo uczepi�a si� futryny drzwi i b�agalnym wzrokiem spojrza�a po raz ostatni na Ewelin� Van Wyck.
� Ju� ja, Canim-Cz�no, naucz� ci� zapomina�!
Oderwa� jej palce od drewna i wlok�c za sob� �on�, wkroczy� na szlak.