9237
Szczegóły |
Tytuł |
9237 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9237 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9237 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9237 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Krzysztof Kocha�ski
Baszta czarownic
Jest wiek XXI. Ale to nic.
Wci�� s� tajemnice, o kt�rych strach opowiada�.
ZACZYNAMY
Oko�o godziny drugiej po p�nocy piorun uderzy� w kaszta-
nowiec przed Spichlerzem Richtera. W pobli�u nie by�o niko-
go, nie licz�c czarnego kota, kt�ry da� nura w wykusz Bramy
M�y�skiej, b�d�cej kilka wiek�w temu jednym z trzech wjaz-
d�w do miasta.
Pod Mostem Zamkowym, nad skrajem kt�rego drzewo zwie-
sza�o okaza�e li�cie i niedojrza�e kolczaste �upiny, spa� m�czy-
zna nakryty po uszy kraciast� marynark�. Marynarka by�a prawie
nowa, jeszcze wczoraj le�a�a w magazynie opieki spo�ecznej.
Chocia� hukn�o jak z armaty, kloszard by� nadal pogr��ony we
�nie, �ciskaj�c mocno butelk� po winie, kt�r� samotnie opr�ni�
kilka godzin wcze�niej. Spa� nie�wiadomy, �e jaki� ludzki cie�
przemyka chy�kiem przez ulic� stanowi�c� strop jego tymczaso-
wego schronienia.
Po drugiej stronie ulicy Garncarskiej mie�ci�a si� siedziba Za-
wodowej Stra�y Po�arnej, gdzie przy telefonie �998" pe�ni� dy-
�ur Tadeusz Jankowski. Zaniepokojony ha�asem wsta� od skom-
puteryzowanej konsoli i podszed� do okna. Na bezchmurnym
sierpniowym niebie zobaczy� gwiazdy; ich blasku nie zdo�a�y za-
�mi� pobliskie latarnie, gdy� noc by�a wyj�tkowo pogodna.
Piorun w tak� noc?
Jankowski wychyli� si� g��biej w stron� biurowego parkingu, ale
nie dostrzeg� nic godnego uwagi. Miasto S�upsk by�o pogr��one
we �nie. Wraca� ju� na krzes�o, gdy niespodziewanie dotar�a do
niego wo� spalenizny. Powt�rnie zerkn�� przez okno i po chwi-
li wahania wyjrza� na korytarz. Uni�s� g�ow� i niczym pies my�-
liwski wci�ga� w nozdrza powietrze. Badanie widocznie napro-
wadzi�o stra�aka na jaki� �lad, gdy� poderwa� si� nagle i p�dem
zbieg� po schodach na parter. Przez wychodz�ce na ulic� okna
zobaczy�, �e naprzeciwko dym wali tak, jak z komina pobliskiej
osiedlowej kot�owni, zanim zlikwidowano j� kilka lat temu,
pod��czaj�c zasoby do miejskiej sieci ciep�owniczej. Jankowski
przytomnie obr�ci� si� na pi�cie i chwyci� ga�nic�. Kilkana�cie
sekund p�niej w�adowa� rozpr�on� zawarto�� stalowej butli
do wielkiej dziupli, kt�ra powsta�a u nasady drzewa. Zadowolo-
ny, z poczuciem dobrze wykonanego zadania, powr�ci� do dy-
�urki na pi�trze i wtedy dobry nastr�j ulecia� z sykiem - zupe�-
nie jak przed minut� piana z ga�nicy.
- Jasny gwint!
Szafa by�a otwarta na o�cie�, pokazuj�c puste p�ki i nagi wie-
szak. Cywilne ubranie, w kt�rym Jankowski przyszed� do pracy,
znikn�o. D�insy, flanelowa koszula i sk�rzana, br�zowa kurtka.
Zdumiony stra�ak rozejrza� si� wok�, w iluzorycznej nadziei, �e
mo�e to nieprawda, �e dzisiaj z�o�y� ubranie gdzie indziej, ale
tak nie by�o. Za to na pod�odze le�a� barwny ciuch, zmi�ty, po-
rzucony byle jak. M�czyzna podni�s� go i przyjrza� si� uwa�nie.
Damska kiecka? Nie. Raczej sutanna. Chocia�, te� nie. Nie ma
takich kolorowych sutann...
W tym momencie hukn�o po raz drugi. Jankowski nie m�g�
tego widzie�, ale ofiar� zn�w pad�o to samo drzewo, pomimo �e
cztery metry dalej r�s� bli�niaczy kasztanowiec, spleciony z pe-
chowcem kilkoma konarami. Dym wyskoczy� z dziupli, niczym
z fajki Popeye'a, wielbiciela szpinaku, lecz zaraz przygas�, roz-
my� si�, st�umiony tkwi�c� w dziupli ga�nicz� pian�.
Bezdomny pod Mostem Zamkowym szczelniej nakry� g�ow�
po�� kraciastej marynarki. �ni� dalej.
Stra�ak Tadeusz Jankowski tym razem nie zamierza� si� przej-
mowa�. Zrozumia�, �e to nie piorun, lecz jaka� cholerna petarda,
za pomoc� kt�rej zwyk�y czub usi�uje wysadzi� w powietrze
drzewo, dodatkowo zabawiaj�c si� kradzie�� mienia.
Ju� nie by� zadowolony. Wr�cz przeciwnie. W�ciek�o�� pali�a
mu twarz. Zosta� okpiony, wystrychni�ty na dudka, w dodatku nic
nie m�g� na to poradzi�. Zdarzenie musia� zachowa� w tajemni-
cy, poniewa� w my�l regulaminu nie mia� prawa opuszcza� dy-
�urki. Post�pku tego nie t�umaczy� nawet szczytny cel, jakim by-
�o ugaszenie p�on�cego drzewa. Od tego jest obsada stra�ackich
woz�w, �pi�ca (w gotowo�ci) w s�siednim budynku. Zgodnie
z regulaminem, Jankowski winien tkwi� przed konsol�, cho�by
grzmia�o i wali�o si�. Cho�by pali� si� �wiat, a nawet zw�aszcza
wtedy. Jak mawia� ogniomistrz Malej:,.Kapitan dalekomorskiego
statku jest w zdecydowanie lepszej sytuacji od stra�aka na dy�u-
rze. Gdy okr�t tonie, spuszcza si� szalupy, pasa�erowie i za�oga
ewakuuj� si�. Kapitan, co prawda, schodzi ostatni - ale schodzi".
Regulamin Zawodowej Stra�y Po�arnej w og�le nie przewidywa�
opuszczenia posterunku przy telefonie �998".
Uderzenie drugiego pioruna wyp�oszy�o czarnego kota z wy-
kuszu Bramy M�y�skiej, gdzie wcze�niej znalaz� schronienie.
Zdezorientowany zwierzak zmyli� kierunek i - zamiast ucieka�
gdzie pieprz ro�nie - pod��a� w stron� kasztanowca, nie bacz�c,
i� spod konar�w wy�ania si� z�owrogo przygarbiona m�ska syl-
wetka. W jaki� spos�b przypomina�a wcze�niejszy cie�, przemy-
kaj�cy mostem ku remizie, lecz porusza�a si� z wi�ksz� pewno-
�ci� siebie.
Zw�oki kocura znalaz� nad ranem pomocnik piekarza, wraca-
j�cy do domu z nocnej zmiany. M�odzieniec nie nale�a� do wra�-
liwych, ale na widok zmia�d�onej czaszki, z wyp�ywaj�c�
z oczodo�u krwaw� wydzielin�, odwr�ci� si� z niesmakiem i po-
�piesznie pod��y� swoj� drog�.
Wst�pnie dzi�kuj� za uwag�.
Jak si� rzek�o, ZACZYNAMY!
CZʌ� PIERWSZA:
DWAJ PANOWIE
STAMT�D
SOBOTA. Herbaciarnia w Spichlerzu Richtera.
Go�� siedzia� w k�cie baru, na ostatnim w rz�dzie wysokim
sto�ku. Mia� na sobie wytarte niebieskie d�insy i flanelow� ko-
szule koloru dojrza�ej wi�ni. Sk�rzan� kurtk� przewiesi� przez
oparcie fotela.
Co pewien czas zerka� na zastyg�� w pos�g kobiet� za kontua-
rem, wpatrzon� niewidz�cymi oczami gdzie� w dal; kiedy na ni�
zerka�, na jego przystojnej, cho� niem�odej ju� twarzy pojawia�
si� s�aby u�miech. Trwa�o to tylko moment, bo m�czyzna zaraz
powraca� spojrzeniem do szklanki, do kt�rej z wielkiego kieli-
cha dolewa� porcj� wina, a potem z butelki tak� sam� ilo�� po-
mara�czowego p�ynu. Powolnym haustem, bez oddechu, wy-
pija� powsta�� mieszank�, by po jakim� czasie powt�rzy� ca��
ceremoni� od pocz�tku. Wino by�o wytrawne, czerwone. Na bu-
telce z gazowanym napojem ��ci� si� napis �Mirinda".
Nie licz�c tych dwojga, w lokalu by�o pusto, ale nie wygl�da-
�o na to, �eby brak klient�w by� odpowiedzialny za melancholi�
stoj�cej za barem kobiety, wci�� nieruchomej i smutnej.
Z kantorka szefa, dzier�awcy lokalu, dobiega�a muzyka Wagne-
ra. Szef nie cierpia� Wagnera. Dlatego s�ucha� go zawsze, ilekro�
siada� do deklaracji rozliczeniowych z Urz�dem Skarbowym.
- Dlaczego pani jest smutna? - zapyta� m�czyzna.
- Prosz�? - Kobieta zwr�ci�a ku niemu pi�kn� twarz. By�a
bardzo m�oda, zapewne niewiele po dwudziestce. Czarne w�osy,
spi�te z ty�u w kok, l�ni�y w blasku pal�cych si� �wieczek, wsku-
tek czego wygl�da�y, jakby by�y mokre.
- Pytam, dlaczego pani jest smutna?
- Nie jestem smutna. Ja tylko tak wygl�dam. Zawsze tak wy-
gl�dam.
- Tak powa�nie?
-W�a�nie.
- Doskonale - skwitowa� m�czyzna, nie precyzuj�c, czy wy-
ra�a tym s�owem zadowolenie co do samopoczucia swej rozm�w-
czyni, czy te� mo�e raczej pochwala fakt jej dostojnego wygl�du.
Trzasn�y drzwi i do herbaciarni wesz�o dw�ch m�odzie�c�w,
g�o�nych, wyra�nie czym� rozbawionych. Zamilkli na chwil�,
rozgl�daj�c si� po niewielkim pomieszczeniu.
- Dwa �ywce! - zawo�a� jeden z nich. Usiedli przy stoliku.
- Piwa nie prowadzimy. To jest herbaciarnia - rzek�a barmanka.
- A ten? Co pije? - M�odzieniec bezceremonialnie wskaza� na
m�czyzn� we flanelowej koszuli.
- Podajemy wino - odpowiedzia�a dziewczyna. - Wy��cznie
w kieliszkach - zaznaczy�a.
- Mo�e by�. Trzy razy.
O�ywione nagle cia�o barmanki wykona�o rutynowy taniec
wok� butelek i kieliszk�w, i za moment sz�a ju� ku przybyszom,
z trzema lampkami wina na srebrnej tacy.
- Jedna dla ciebie - rzek� do niej ch�opak w trykotowej ko-
szulce, opinaj�cej umi�niony tors.
- Dzi�kuj�. Nie pij� wina.
Dziewczyna odsun�a si�, zabieraj�c pust� tac�. Zd��y�a wr�ci�
na swoje miejsce za barem, nim ch�opak, przygniatany drwi�cym
spojrzeniem swego towarzysza, zdo�a� zdoby� si� na odpowied�:
- Szkoda! - krzykn��. - �atwiej by�oby ci� przelecie�!
Opar� si� plecami o krzes�o, wyra�nie z siebie zadowolony.
Jego kolega za�mia� si� z demonstracyjn� aprobat�. Obaj chwy-
cili za kieliszki. Pili, jakby rzeczywi�cie by�o w nich piwo.
Obserwowali si� przy tym wzajemnie, mo�e wyczekuj�c, kt�ry
wytrzyma d�u�ej.
- Nie powinni�cie panowie w ten spos�b zwraca� si� do kobie-
ty - odezwa� si� nieoczekiwanie siedz�cy przy barze m�czyzna.
M�odzie�cy odstawili opr�nione do po�owy kieliszki. Patrzy-
li sobie w oczy.
- Maciusiu, m�wi�e� co�? - zapyta� ten o wygl�dzie kulturysty.
- Nie, nic, Areczku. To, zdaje si�, ty m�wi�e�...
- Ja? Nic podobnego. Milcza�em jak gr�b.
_ No to kto...? - Obaj, jak na komend�, spojrzeli w stron� baru.
- A mo�e ty co� m�wi�e�, dziadek?
- Zgadza si� - potwierdzi� m�czyzna, akceptuj�c wida� fakt
pokoleniowego przekwalifikowania, cho� wygl�da� najwy�ej na
czterdzie�ci lat. - Zwraca�em panom uwag� na nieuprzejme s�o-
wa. Jak s�dz�, zosta�y wypowiedziane przez pomy�k�, zapewne
wskutek niefortunnego przej�zyczenia. Tak to ju� bywa, �e cz�o-
wiek czasami si� gubi, plecie jakie� bzdury, a gdy potem nagle
uzmys�owi sobie, w jak grubia�ski spos�b si� zachowa� lub, co
gorsza, jakiego zrobi� z siebie idiot�, wtedy jest mu przykro, prag-
nie przeprosi�, ale jest za p�no. Zatem zdecydowa�em si� na in-
terwencj�, aby zaoszcz�dzi� panom wstydu i wyrzut�w sumie-
nia. Mo�ecie przeprosi� ju� teraz.
M�odzie�cy wygl�dali, jakby nie bardzo wierzyli, �e to, co
s�ysz�, dzieje si� naprawd�.
- Wiesz co, dziadek? - odezwa� si� w ko�cu kulturysta Arek.
- Zmieni�em zdanie co do tej panienki. Dzisiaj przelec� ciebie.
Wstali z miejsc r�wnocze�nie, jak na komend� niewidzialne-
go dow�dcy, i skierowali kroki w stron� baru.
M�czyzna uni�s� czujnie brwi, odstawi� szklank� na blat.
-Gdzie?! - zawo�a� Maciek do barmanki, przesuwaj�cej si�
w stron� kantorka, z kt�rego wci�� s�czy� si� niestrudzenie wa-
gnerowski ton. - Rusz si� tylko, a wyt�uczemy tu wszystko. -
Wskaza� na p�ki, zastawione po brzegi s�oiczkami z gatunko-
wymi herbatami i r�nego rodzaju zabytkowymi drobiazgami. -
A on i tak dostanie co jego!
- Zgoda - rzek� m�czyzna, nie ruszaj�c si� z barowego sto�ka,
chocia� Arek wisia� ju� nad nim, prezentuj�c mi�sie� dwug�owy
prawego ramienia. - Niech ka�dy dostanie co mu si� nale�y. To
dla was! - Wyci�gn�� r�k�, podsuwaj�c j� pod twarz ch�opaka.
D�o� by�a pusta.
Arek odsun�� si� odruchowo, zaraz jednak odrzuci� r�k� szyb-
kim uderzeniem. Drwina spe�z�a z m�odzie�czej twarzy, ust�pu-
j�c miejsca w�ciek�o�ci.
Barmanka cofn�a si�, wyra�nie przestraszona.
- Zostawcie go! Zosta... - nie doko�czy�a. Napastnik nie ude-
rzy� po raz drugi. Wci�� sta� w tym samym miejscu, twarz�
w twarz z nieznajomym, ale r�ka, kt�r� uni�s� do ciosu, opada�a
powoli, z dala od celu w jaki mierzy�a.
- Aaasss... - sykn�� kulturysta Arek. - Skur... czybyk... chyba
ma sygnet... - Marszczy! twarz w wyra�nych skurczach b�lu.
- Co jest?! - Maciek przyskoczy� do kumpla. - Co� mu zrobi�,
palancie je... - urwa�.
Nieznajomy pokaza� d�o�.
- Nie mam sygnetu - oznajmi�. - Przypatrz si�, nie mam.
M�odzieniec zatrzyma� si� w p� kroku.
- Boisz si�? - M�czyzna popatrzy� drwi�co. - Boisz si� do-
tkn�� mojej r�ki? Przecie� pr�cz tego, co ci si� s�usznie nale�y,
nic tam nie ma. Nie ma, prawda?
Maciek zawaha� si�. Popatrzy� w bok, na koleg� - nadal st�ka-
j�cego, przykurczonego, przyciskaj�cego do klatki piersiowej
kontuzjowan� ko�czyn� - potem w drug� stron�, na oniemia��
dziewczyn� za barem, obserwuj�c� okr�g�ymi oczami nieoczeki-
wany obr�t wydarze�.
- Boisz si�? - powt�rzy� nieznajomy �ciszonym g�osem. By�o
oczywiste, �e dra�ni si� z przeciwnikiem, testuje go, a nawet
podpuszcza, jak ma�e dziecko.
I jak dziecko Maciek da� si� sprowokowa�. Zamachn�� si�, ale
m�czyzna by� szybszy. Wykona� b�yskawiczny ruch, ledwie
muskaj�c splot s�oneczny przeciwnika, i ju� siedzia� z powrotem
wyprostowany, trzymaj�c kieliszek z winem. Nala� porcj� trun-
ku, si�gn�� po mirind� i uzupe�ni� szklank� tak� sam� ilo�ci� na-
poju. �apczywie prze�kn�� zawarto��. By� lekko zdyszany, cho�
przecie� w zasadzie nie rusza� si� z miejsca.
Sytuacja obu m�odzie�c�w nie przedstawia�a si� najlepiej.
Arek przesta� wreszcie st�ka�, ale grymas b�lu nie opuszcza� je-
go twarzy, a prawa r�ka wci�� dr�a�a, jakby dotkn�y jej starcze
16
drgawki. Maciek le�a� na pod�odze, w pozycji embriona i trzy-
ma� si� za brzuch. Ju� raz w �yciu czu� taki b�l i podobnie na�
reagowa�; by�o to trzy lata temu i nazywa�o si� ostrym atakiem
wyrostka robaczkowego. Ale ten wyrostek zosta� wtedy rutyno-
wo wyci�ty przez chirurga miejscowego szpitala, wi�c z pewno-
�ci� nie by� dzi� przyczyn� cierpienia.
_ Wezwa� policj�? - Zdezorientowana barmanka rozgl�da�a
si� niezdecydowanie.
- Chyba nie b�dzie to potrzebne - odpowiedzia� m�czyzna
przy barze. - Oni przeprosz�...
- Nie. Nie trzeba. Niech id�. Niech znikaj� i nie pokazuj� si�
wi�cej.
M�czyzna wygl�da� na zaskoczonego.
- Maj� odej��? Mamy ich tak zostawi�? Przepraszam, ale to...
nieludzkie. Nie zachowali si� najgrzeczniej, to prawda, ale �eby
zaraz odbiera� im szans�... Przecie� ci m�odzi ludzie cierpi�. Je-
stem pewien, �e ch�tnie przeprosz�.
Cie�, kt�ry pojawi� si� na twarzy dziewczyny, w jednej chwi-
li zmy� z niej �lady sympatii.
- Oh! - wykrzykn�a, mocno wzburzona. - Jest pan taki sam
jak oni. Co ja tu robi�?! - Cisn�a niewidzialnym przedmiotem.
- Co robi� w tym cholernym bajzlu?
M�czyzna poderwa� si� ze sto�ka. Wygl�da� na szczerze za-
k�opotanego.
- Przepraszam - rzek�, wyra�nie akcentuj�c ka�d� sylab�. -
�le mnie pani zrozumia�a. Zapewniam, �e �le. Prosz� poczeka�.
Nie denerwowa� si� i poczeka�...
Pochyli� si� nad le��cym Ma�kiem i pom�g� mu wsta�.
- Przepro�, ch�opie - szepn�� mu do ucha. - Przepro�, to prze-
stanie bole�. S�owo honoru, przestanie bole�.
- Spadaj, palancie! - Maciek odepchn�� go brutalnie. Rzuci�
jakie� niewybredne przekle�stwo i poci�gaj�c za sob� Arka, po-
wl�k� si� ku wyj�ciu.
- Nie wiem, czy b�d� tu jutro! - zawo�a� za nimi nieznajomy. -
Co tam ja! Jutro mo�e tu nie by� tej pani. Je�li nie przeprosicie dzi-
siaj, okazja mo�e si� nie trafi� do ko�ca �ycia. Hej! Czy wy mnie
w og�le s�yszyci.
-Jezu! - zawy� Arek, zahaczywszy bol�c� r�k� o framug�
drzwi.
Maciek skuli� si� i wygl�da�o na to, �e zwymiotuje, ale zaraz
podni�s� si�, szarpni�ty przez koleg�. Znikn�li za drzwiami.
W herbaciarni zapad�a cisza.
- Mam nadziej�, �e pan r�wnie� wyjdzie - powiedzia�a zimno
dziewczyna.
- Mog� wypi� do ko�ca wino?
- A pij pan! - Odwr�ci�a si� na pi�cie. Przez pewien czas sta-
�a ty�em do niego, cho� gdyby wiedzia�a (pami�ta�a), jak wygl�-
da z tej perspektywy, w swej czarnej, ciasno opi�tej na udach su-
kience, zapewne wybra�aby inn� pozycj�.
M�czyzna s�czy� wino, systematycznie mieszaj�c je z mirin-
d� w r�wno odmierzanych proporcjach.
- Czy co� si� sta�o? - Drzwi kantorka uchyli�y si� i w szczeli-
nie ukaza�a si� g�owa szefa. Symfoniczne d�wi�ki wagnerowskiej
tuby odbi�y si� od muru z czerwonej ceg�y, stanowi�cej znaczn�
cz�� wystroju lokalu.
- Sta�o si�! - odpar�a barmanka. - Pewnie, �e si� sta�o.
- No bo... - g�os szefa brzmia� niepewnie. - Taka tu cisza.
- Ty nie zagl�daj tu, jak jest cisza. Zagl�daj, jak jest ha�as!
W�a�ciciel herbaciarni wzruszy� ramionami, po raz nie wiado-
mo kt�ry �a�uj�c, �e brata si� z personelem, i schowa� si� w kan-
torku. Barmanka poprawia�a stoj�ce w krystalicznym szyku szkla-
nice, doskonale wyr�wnane ju� wcze�niej; najwyra�niej musia�a
si� czym� zaj��. Ani razu nie spojrza�a na speszonego m�czyzn�
przy barze, a i on nie patrzy� na ni�.
Kto� wszed� do lokalu.
Odwr�cili si� r�wnocze�nie, z ulg�, �e wreszcie czas ruszy�
z miejsca. W drzwiach sta� Maciek. Twarz mia� koloru ko�ci s�o-
niowej, oczy podkr��one. Obie r�ce trzyma� splecione na brzu-
chu; kiwa� si�, niczym japo�ski bushi przed swym panem.
-Ja... - Wykrzywi� cierpi�tniczo twarz. Siekn�� z b�lu. - Co
pan mi...?
W dziwacznych podskokach dotar� do najbli�szego stolika,
opar� si� o blat.
18
_ Wiesz, co trzeba zrobi� - powiedzia� m�czyzna. - Po to wr�-
ci�e�, prawda'
- Ale przecie� to me ja... To Arek...
_ Nie rozumiem, dlaczego to dla was takie trudne - skomento-
wa� smutno m�czyzna. - Przecie� to �aden wstyd przeprasza�.
Osobi�cie wola�bym sto razy przeprosi� ni� odezwa� si� w spo-
s�b niechlubny. Zaraz, jak to by�o...?
- Przepraszam! - wszed� mu w s�owo Maciek.
- Idioto, przecie� nie mnie!
- Przepraszam pani�... Tak naprawd� to my wcale... - Niespo-
dziewanie ch�opak zamilk�. Wyprostowa� si� i z niedowierza-
niem rozejrza� po herbaciarni, jakby nagle znalaz� si� tu po raz
pierwszy w �yciu.
- O jasna cholera! - Ostro�nie dotkn�� palcami brzucha. Na-
cisn��, rozci�gaj�c usta w mimowolnym u�miechu. Zarechota�
g�o�no, niczym przedszkolak, u kt�rego mutacja pojawi�a si� kil-
ka �adnych lat za wcze�nie.
- Nic nie czuj� - wykrztusi�, zachwycony.
- Oczywi�cie - odpar� m�czyzna. - B�l nie tkwi� w brzuchu.
Tkwi� tutaj. - Postuka� si� w skro� wskazuj�cym palcem.
- To kawa�, prawda? - odezwa�a si� barmanka. Praw� d�oni�
poprawi�a swe nieskazitelnie czarne w�osy. - Robicie mnie w ko-
nia! Zm�wili�cie si�, tak?
Milczeli.
- Czekam na cholerne wyja�nienie! - nalega�a dziewczyna.
- Dlaczego cholerne? - zapyta� Maciek, wci�� b�ogo si� u�mie-
chaj�c. ��tawa blado�� powoli znika�a z jego twarzy.
Barmanka wzruszy�a ramionami. Otworzy�a usta, chc�c co�
powiedzie�, ale ubieg� j� nieznajomy:
- A ten drugi?
Pytanie by�o skierowane do Ma�ka. M�odzieniec ucieka� ze
wzrokiem, a jego u�miech znacznie przygas�.
- Nie wiem... Szycha... to znaczy, Arek... On bywa zawzi�ty.
- Lepiej, �eby przyszed�. Istnieje pewne prawdopodobie�-
stwo, �e dzisiejszy dzie� jest ostatnim dniem pracy tej pani jako
barmanki.
- Hola! - zaprotestowa�a zdecydowanie dziewczyna. - Chyba
ja sama lepiej... - przerwa�a, by po chwili zapyta� z westchnie-
niem. - To jaka� nowa sztuczka? Znowu pan zaczyna?
- Czy je�li... - Maciek nie zwr�ci� uwagi na jej s�owa. Wycze-
kuj�co wpatrywa� si� w twarz m�czyzny przy barze. - To nie
minie samo, prawda?
- Nie minie.
- W takim razie chyba po niego p�jd�. - Maciek kiwn�� kilka-
krotnie g�ow�. Poci�gn�� nosem. - Jak zobaczy, �e ze mn� jest
okej... - U�miechn�� si� szerzej.
- Id�. Dobrze by by�o, gdyby zd��y� wr�ci�.
Maciek westchn��. Zamruga�, po czym, otworzy� usta, jak gdy-
by chcia� co� powiedzie�, ale ostatecznie zmieni� zdanie. Jednak,
b�d�c ju� przy drzwiach, odwr�ci� si�.
- Jak pan to zrobi�?
- Nie powiem ci - odpar� m�czyzna.
Maciek westchn�� raz jeszcze, u�miechn�� si� przepraszaj�co
i wyszed�.
Przez d�u�szy czas pos�gowa barmanka przypatrywa�a si�
w milczeniu samotnemu klientowi herbaciarni, popijaj�cemu wi-
no z gazowanym napojem. On najpewniej czu� na sobie jej
wzrok, lecz ani przez chwil� nie dawa� tego po sobie pozna�. S�-
czy� sw�j nietypowy nap�j z aktorsk� oboj�tno�ci�.
- Wi�c jak pan to zrobi�? - spyta�a.
- Ju� nie my�li pani, �e byli�my w zmowie?
- Sama nie wiem.
- Jak to zrobi�em? - powt�rzy� m�czyzna z cokolwiek zdzi-
wion� min�. - M�g�bym wyja�ni� to i owo, ale wyt�umaczy�...
Nie. Tego si� chyba nie da wyt�umaczy�. Przynajmniej dop�ki
nie poznamy si� lepiej.
Odwr�ci�a si� na pi�cie i wyprostowa�a. Rysy sfinksowej twa-
rzy si� wyg�adzi�y.
- Nie jest pan dla mnie za stary? - powiedzia�a, wypatruj�c
czego� za oknem, za kt�rym u�piona sygnalizacja �wietlna mru-
ga�a pomara�czowym �wiat�em.
Wcale si� nie oburzy�, wr�cz przeciwnie, zn�w wygl�da� na
zak�opotanego. Odstawi� ze stukiem szklank�.
20
y si� pani - zaprotestowa�. - Ale to moja wina, jak naj-
bardziej moja, powinienem przewidzie�, �e mog� zosta� opacz-
ie zrozumiany. Wszystko przez to, �e wci�� nie mog� opanowa�
waszego sposobu my�lenia...
_ Waszego? - podchwyci�a s�owo.
_ Dzisiejszych m�odych ludzi.
_ Ach! - Zerkn�a na jego twarz. - A� tak stary to znowu chy-
ba pan nie jest. - Przymru�y�a powieki, w piwnych oczach zami-
gota�y iskierki. - Tak przed czterdziestk�... Nie ma pan jeszcze
czterdziestki, prawda?
- Czterdzie�ci? - zastanowi� si�. - Prawie pani trafi�a.
Za�mia�a si�.
- To takie �mieszne?
- �miej� si�, bo pan si� zastanawia�. Jak mo�na si� zastana-
wia� nad swoim wiekiem?
Wzruszy� ramionami.
- Ju� nie musz� si� �pieszy� z tym winem?
- Nie musi pan.
- To dobrze. Nadal mam nadziej�, �e drugi ch�opak jednak tu
wr�ci. Wola�bym przy tym by�.
Barmanka niecierpliwie pokr�ci�a g�ow�.
- Wyrzuty sumienia?
- Mo�na tak to nazwa�. Niepotrzebnie si� odzywa�em. Powi-
nienem by� milcze�. Ponios�o mnie, przyznaj�. To chyba przez
ten alkohol.
Znowu j� roz�mieszy�.
- Wypi� pan zaledwie dwie lampki wina, w dodatku z mirin-
d�. Co za pomys� pi� wino z mirind�?
- To bardzo dobry zestaw. - Popatrzy� na swoj� szklank� z za-
warto�ci� koloru gnoj�wki. - Pewien cz�owiek twierdzi�, �e wi-
no w S�upsku pije si� w�a�nie w ten spos�b. Nabra� mnie?
SOBOTA. Ul. Nowowiejska.
Wygl�da� sympatycznie. Twarz mia� pogodn�, spojrzenie �a-
godne; szerokie, wyra�nie wykrojone usta naturalnie uk�ada�y
si� w �lad u�miechu. Siedzia� na �awce przed blokiem i obser-
wowa� drzwi do klatki schodowej. Tkwi� tu ju� od d�u�szego
czasu, cho� dzie� by� pochmurny i zimny, a on nie mia� na so-
bie p�aszcza. Przykusa, kraciasta marynarka, z postawionym na
sztorc ko�nierzem, stanowi�a do�� w�tpliw� ochron� przed nie-
sion� wiatrem m�awk�, mimo to nieznajomy nie sprawia� wra-
�enia przygn�bionego swym po�o�eniem. Kt� by si� domy�li�,
�e z tak nostalgicznym u�miechem mo�na si� zastanawia�, czy
poprzedni w�a�ciciel marynarki, kloszard spod mostu, prze�y�
uderzenie w g�ow� pust� butelk� po winie.
Z powodu z�ej pogody na podw�rku by�o pusto.
W pewnej chwili przez trawnik przebieg� brudny, wychudzo-
ny pies, �ciskaj�c w pysku star� ko��. Nie zwr�ci� uwagi na sa-
motn� posta�, zatrzyma� si� obok �awki i zacz�� ogryza� zdo-
bycz. M�czyzna przez jaki� czas przygl�da� si� wyg�odzonemu
czworonogowi, pozornie oboj�tnie, ale gdyby w tej chwili spoj-
rza� komu� w twarz, kto� taki natychmiast zorientowa�by si�, �e
jest to oboj�tno�� udawana. Co� si� dzia�o. Co� zmienia�o, cho�
twarz, z daleka, wci�� pozostawa�a tak samo sympatyczna.
22
Nagle cz�owiek obna�y� z�by, rozchylone wargi zadrga�y,
z gard�a wydoby� si� przeci�g�y, zwierz�cy warkot. Pies odsko-
czy�, jak smagni�ty batem. Odwr�ci� si�, skulony, z brzuchem
przy ziemi i nisko opuszczonym pyskiem. Zaskomla�, podwija-
j�c pod siebie ogon.
Stukn�y drzwi klatki schodowej.
M�czyzna momentalnie si� wyprostowa�. W u�amku sekun-
dy na jego twarz powr�ci�a poprzednia �agodno��. Nonszalanc-
kim ruchem przyg�adzi� przemoczone w�osy, nie wzbudzaj�c za-
interesowania wy�aniaj�cej si� zza drzwi pary w �rednim wieku.
Zaj�ci rozmow�, zapewne nie zauwa�yli ani jego, ani uciekaj�-
cego w pop�ochu psiaka. Ona nios�a kwiaty w szeleszcz�cym -
lofanie, on pobrz�kiwa� samochodowymi kluczykami.
Nieznajomy odczeka�, a� odjad�, po czym wsta� z �awki. Mija-
j�c miejsce, w kt�rym podw�rkowy kundel porzuci� sw� �mietni-
kow� ko��, raz jeszcze zlustrowa� opustosza�e podw�rko i schyli�
si�, podnosz�c o�linion� zdobycz. Schowa� ko�� do kieszeni i po-
wolnym, spacerowym krokiem zbli�y� si� do domofonu. Nacisn��
przycisk.
- S�ucham? - rozleg� si� zniekszta�cony dziewcz�cy g�os.
- Czy zasta�em pana Arkadiusza Szyszko?
- Zaraz... - Stukn�a odk�adana s�uchawka. Po d�u�szej chwili
ponownie zachrobota� mikrofon.
- On jest chory - wyja�ni�a dziewczynka. - Nie mo�e podej��.
- Prosz� mu powiedzie�, �e przysz�a pani doktor. Prosz� po-
wiedzie�, �e pani doktor wie, jak zlikwidowa� b�l.
- Czy...
- Powiedz to bratu, dziecko - nalega� m�czyzna i nagle sym-
patyczne rysy jego twarzy rozwia�y si� jak zdmuchni�te wiatrem.
- Powiedz to bratu, bo jak si� dowie, �e mu nie pomog�a�, mo�e
by� z�y. Wiesz, �e potrafi by� z�y, prawda?
S�uchawka szcz�kn�a po raz wt�ry, bez s�owa komentarza.
Czas mija� i nic si� nie dzia�o. Nieznajomy czeka� wytrwale pod
sk�pym daszkiem, kt�ry, co prawda, chroni� przed deszczem,
lecz przed wiatrem wcale; czeka� i czeka�, cho� kto inny na jego
miejscu pewnie dawno by zrezygnowa�.
Cierpliwo�� zosta�a wynagrodzona.
- O co chodzi? - us�ysza� w domofonie zm�czony, zbola�y
g�os, po kt�rym tylko kto�, kto bardzo dobrze zna� Arka Szysz-
ko, m�g� go rozpozna�.
- Pan by� dzi� rano na pogotowiu?
Gdyby w tej chwili kto� przechodzi� obok, na tyle blisko, by
us�ysze� te s�owa, z pewno�ci� by�by zdumiony. I to wcale nie
ich tre�ci�. By�by zdumiony, widz�c m�czyzn�, a s�ysz�c kobie-
t�. Lecz nieznajomy, kt�rego g�os niespodzianie uleg� zadziwia-
j�cej metamorfozie, sta� samotnie przed klatk� schodow�, a nieu-
staj�ca m�awka topi�a wysokie tony.
- Tak... Niech was szlag...
- Chyba ju� wiemy, co panu dolega. - M�czyzna w kraciastej
marynarce pos�ugiwa� si� kobiecym altem z du�� swobod�. -
Mog� wej��?
- Prosz�... - Zabrz�cza� domofonowy dzwonek, uwalniaj�c
zapadk� zamka. M�czyzna wszed�, lecz nim drzwi si� za nim
zatrzasn�y, zlustrowa� uwa�nie szare podw�rko. Nie by�o tam
nikogo.
W po�owie pierwszego pi�tra wysz�a mu na spotkanie dziew-
czynka, wygl�daj�ca na jakie� trzyna�cie lat.
- A gdzie pani doktor? - zapyta�a, zerkaj�c podejrzliwie.
- Zaraz b�dzie. - G�os by� zn�w m�ski, alt gdzie� przepad�. -
Posz�a do karetki po lekarstwa.
- Brat kaza� j� przyprowadzi�. Na drzwiach nie ma numeru
mieszkania - wyja�ni�a niech�tnie. - Cz�sto pukaj� do s�siad�w,
wi�c... - Odsun�a si� od nieznajomego, na kt�rego twarzy na-
tychmiast pojawi� si� przepraszaj�cy u�miech.
- C� to, masz mnie za wilka? - za�artowa�, rozci�gaj�c war-
gi od ucha do ucha. - To prawda, pi�em dzi� mi�d, smarowa�em
�apy ciastem, ale co z pyskiem, moja panno? Czy� tak wygl�da
wilcze oblicze?
- No nie... - U�miechn�a si�, nadal z rezerw�, lecz nieco spe-
szona.
-Jestem sanitariuszem - rzek� nieznajomy, powa�niej�c. -
Przyjechali�my pom�c twojemu bratu. Jest chory, prawda?
- Oj tak! - przytakn�a skwapliwie. - Skar�y si� na r�k�,
strasznie boli, nie wiadomo dlaczego.
_ Ju� wiemy dlaczego - podchwyci� m�czyzna. - Prowad�.
To nie potrwa d�ugo.
Weszli do mieszkania. Przedpok�j by� ma�y i wi�d� do drugie-
go, znacznie wi�kszego.
- Arek jest tam - powiedzia�a dziewczynka, wskazuj�c kieru-
nek r�k�.
- Dzi�kuj� - odpar� uprzejmie m�czyzna. Wchodz�c do
pokoju, dok�adnie zamkn�� za sob� drzwi, pozostawiaj�c sw�
przewodniczk� na zewn�trz, wpatruj�c� si� w ��taw�, nieprze-
�roczyst� szyb�. Wzruszy�a ramionami i uda�a si� do swojego
pokoiku. Po drodze wyjrza�a jeszcze przez judasza na klatk�
schodow�.
Ani �ladu pani doktor.
-Dzie� dobry! - powiedzia�a kobieta. � Masz bardzo mi��
siostr�.
Arek wzruszy� ramionami i zaraz si� skrzywi�, �a�uj�c tego
odruchowego gestu. Siedzia� w fotelu i pali� papierosa, trzy-
maj�c go do�� niezdarnie mi�dzy palcami lewej r�ki. Praw�
mia� podkulon�, opart� na elektrycznej poduszce, kt�rej prze-
w�d bieg� przez ca�y pok�j, do gniazdka przy telewizorze. Na
pod�odze le�a� porzucony termofor i jakie� kartonowe opako-
wania. Pachnia�o eterycznymi olejkami. Telewizor by� w��czo-
ny, a na ekranie Monika Olejnik torturowa�a kolejnego maso-
chist�, jednego z tych dziwak�w, kt�rzy - robi�c polityczne
kariery - do studia na Woronicza przybywaj� dobrowolnie.
- Wci�� boli?
- Jak cholera... - wysycza� Arek przez zaci�ni�te z�by.
- Je�li mi zaufasz, zaraz przestanie.
Arek wsta�. Nie kry� zaskoczenia. Kobieta by�a bardzo wyso-
ka, niemal dor�wnywa�a mu wzrostem, ale do�� �adna, cho� nie-
m�oda, i bardzo dziwacznie ubrana. Skrojone po m�sku spodnie
mog�y jeszcze uj�� w t�oku, ale ta kraciasta marynarka1?!
- To nie pani mnie przyjmowa�a na pogotowiu... - zauwa�y�. -
Sk�d...?
- Na twoje szcz�cie przej�am dy�ur. Niekompetentna kurwa,
kt�r� mia�e� okazj� pozna�, posz�a do domu. Powinni j� zwolni�,
pozbawi� prawa do wykonywania zawodu, nie uwa�asz?
Arek a� przysiad� z wra�enia.
- Kim pani jest? - zapyta�, ogarniaj�c wzrokiem zmys�ow�
twarz nieznajomej, zatrzymuj�c spojrzenie na kruczoczarnych
w�osach. - Nie ma pani fartucha... - doda� po chwili.
- Fartucha nie mam, a mimo to jestem twoj� lekark�. Bo jak
inaczej nazwa� kogo�, kto potrafi u�mierzy� tw�j b�l? I to szyb-
ciej ni� �mia�by� zamarzy�?
Arek wyprostowa� si�. Przeci�gn�� d�oni� po wymizerowanej
twarzy.
- Nie podoba mi si� to - rzek�, przeci�gaj�c sylaby.
- Nie podoba ci si�, �e chc� pom�c?
- Ale� sk�d, nie to. - Nieoczekiwanie ch�opak zmiesza� si�.
Nagle sykn��.
-Boli?
-Boli.
- To straszne.
- Straszne - potwierdzi�. - Kiedy� s�ysza�em, �e cz�owiek do
wszystkiego mo�e si� przyzwyczai�, ale przecie� nie do takiego
cholernego... - Nagle zamilk�, przez ca�y czas wpatrzony w oczy
lekarki.
- Co si� sta�o?
Milcza�. Zm�czona twarz zrobi�a si� jeszcze bardziej blada.
Cofn�� si� o krok.
- Ach, przypominam ci kogo�. - Za�mia�a si� g�o�no. Gdyby
kto� sta� za drzwiami, m�g�by pomy�le�, �e dobrze si� bawi�. -
Ju� s�dzi�am, �e nigdy tego nie zauwa�ysz?
-Tak... - potwierdzi� cicho, w�a�ciwie szepcz�c.
- T� barmank�? - stwierdzi�a raczej, ni� zapyta�a.
Cofn�� si� jeszcze bardziej, gnieciony niepokojem, zupe�nie
nie pami�taj�c, �e jest m�odym, wysportowanym, atletycznie zbu-
dowanym m�czyzn�, kt�remu w kasz� dmucha� mo�e najwy�ej
w�asna matka, a i to nie za cz�sto.
- Barmank� - kontynuowa�a kobieta. - Tyle, �e jakie� pi�tna-
�cie lat starsz�. Pi�tna�cie lat to dla niewiasty kawa� czasu, ale
przyznasz chyba, �e jeszcze niez�a ze mnie laska, co? Powiem ci
jeszcze co�, drogi ch�opcze: ja tylko wygl�dam na te swoje trzy-
dzie�ci pi��, no dobra, niech b�dzie, na czterdzie�ci wiosen.
Gdybym Ci powiedzia�a, ile mam naprawd�, musia�by� cofn��
sie jeszcze dalej, a tam jest ju� tylko �ciana.
Arek ockn�� si�. Mocno potrz�sn�� g�ow�.
_ O co tu chodzi?! - wydukai.
- Nie b�j si� - odpar�a. - Przecie� to oczywiste, �e nie jestem
tamt� barmank�. Ja tylko tak wygl�dam. Nie wygl�d �wiadczy
o cz�owieku, znasz ten naiwny tekst?
- Dlaczego mia�bym si� ba�? - spyta� ponuro.
- Doskonale. - W kobiecym g�osie brzmia�o zadowolenie. �
W takim razie pewnie si� dogadamy.
- Dogadamy?
- No chyba nie my�lisz, �e wylecz� ci� za darmo?
- Nie za darmo?
- Do diab�a! - zniecierpliwi�a si� kobieta. - Co to? Wy�ar�o ci
szare kom�rki czy postanowi�e� udawa� magnetofon?
Przez chwil� stali w milczeniu, patrz�c sobie w oczy.
- Jak pani chce to zrobi�? - odezwa� si� Arek. - Tamten facet
w herbaciarni powiedzia�...
- Tamten facet to psychol - przerwa�a mu. - Chyba nie wierzysz
w takie bajki? - Przechyli�a g�ow�, przygl�daj�c si� mu ironicznie.
- No, nie wiem... - Zarumieni� si� jak dzieciak. - Ale rozma-
wia�em z Ma�kiem, on...
- Maciek? Masz na my�li tego �a�osnego mi�czaka? - Kobie-
ta przeci�gn�a si� leniwie. Spod po�y marynarki nieoczekiwanie
wyskoczy�y do�� kszta�tne piersi, zakryte jedynie czerwonym
podkoszulkiem. - Czy�by� postanowi� zachowa� si� r�wnie nie-
godnie jak ta imitacja m�czyzny?
- Oczywi�cie, �e nie! - zaprotestowa� energicznie Arek. - To
tamten facet powinien przeprosi� mnie, psia jego ma�! Ale... -
Powoli wypuszcza� ustami powietrze. - Ten b�l... wcale nie mi-
ja... Jest nie do zniesienia... Ja nie spa�em ani minuty, nie wiem,
czy w og�le mo�na z tym zasn��?
- Nie da si� - skonstatowa�a kobieta.
-Co?
- Z tym nie da si� zasn�� - sprecyzowa�a z bezlitosn� oboj�t-
no�ci�. - Mo�na najwy�ej straci� przytomno��. Z powodu wy-
czerpania organizmu. A jak si� obudzisz, b�dzie jeszcze gorzej.
- Co pani m�wi? - Arek wytrzeszczy� oczy.
- Siadaj! - Popchn�a go energicznie, wprost na fotel. Pochy-
li�a si� nisko i dmuchn�a, prosto w potargan� grzywk� w�os�w.
- U�wiadamiam ci - powiedzia�a, patrz�c mu zalotnie w oczy -
�e masz dwa wyj�cia. Albo p�jdziesz przeprosi� zha�bion� nie-
wiast� - zachichota�a jak nastolatka - chocia� doprawdy, trzeba
by� wyj�tkowym idiot�, �eby wierzy� w te banialuki, ALBO... -
zawiesi�a g�os - pozwolisz wyleczy� si� mnie, swojej wybawi-
cielce, przewodniczce, a mo�e i, kt� to wie, kochance.
- Kochance? - wyj�ka� Arek, niepomny na wcze�niejsze po-
r�wnanie z magnetofonem.
- A co? Nie podobam ci si�? Czy�by� uwa�a�, �e je...
- Mog� prosi� pani� Szyszko? - Patrycja le�a�a na tapczanie,
trzymaj�c w r�ku bezprzewodowy telefon. M�wi�a �ciszonym
g�osem. Drzwi pokoju by�y zamkni�te.
- Mama? - upewni�a si�, s�ysz�c kobiecy g�os. - Nie... - zaprze-
czy�a - w zasadzie to nic... chocia� nie wiem... Pos�uchaj, mamo -
podj�a, ucinaj�c kolejne pytania. - Dzwoni�, bo dzieje si� co�
dziwnego. Do Arka przyjecha�o pogotowie i... Poczekaj! Przecie�
m�wi�, �e w�a�ciwie nie sta�o si� nic takiego... Nie pogorszy�o mu
si�, chyba nie, ale...
Patrycja westchn�a, przewr�ci�a oczami i odsun�a od siebie
s�uchawk�. Po d�u�szej chwili zbli�y�a j� ponownie.
-Tak - powiedzia�a nad wyraz zdecydowanie. I g�o�no.
Z przestrachem popatrzy�a na drzwi. - Wpu�ci�am tylko jakiego�
faceta, sanitariusza, za chwil� mia�a przyj�� lekarka, ale... nie
przysz�a. Oni rozmawiaj� ju� prawie p�l godziny, a jej nie ma.
Ale nie o to chodzi... Ja...
Wci�� patrzy�a na drzwi. Kiwn�a g�ow�, raczej do samej sie
bie, upewniaj�c si� co do s�uszno�ci podj�tej decyzji, gdy� po
drugiej stronie linii panowa�a cisza.
- Z pokoju Arka dochodzi g�os kobiety - wypali�a.
- Oczywi�cie, �e jestem pewna, nikogo wi�cej nie wpuszcza-
�am- Ani Arek... Och, mamo! Nie jestem idiotk�! Tam jest kobieta!
- Mamo - nieoczekiwanie jej g�os za�ama� si�. - Ja si� boj�.
W oczach dziewczynki pojawi�y si� �zy.
- Przyje�d�ajcie - wykrztusi�a ze �ci�ni�tym gard�em. - Wra-
cajcie z tych cholernych imienin!
- Czy�by� uwa�a�, �e jestem dla ciebie za stara?
- Ale� - usi�owa� sprostowa� Arek, ale kobieta powstrzyma�a
go, zakrywaj�c mu usta d�oni�.
- No dobra - powiedzia�a lodowatym g�osem. - Do�� przeko-
marzania. Chcesz by� zdrowy czy nie? Odpowiadaj. Kr�tko. Jak
m�czyzna.
Wyprostowa�a si�, patrz�c na Arka z g�ry.
- Chc� - odpowiedzia�.
- B�l sam nie minie, takich cud�w nie ma. � Zawaha�a si�. -
Ale s� inne. Mo�esz go przekaza�.
- Co zrobi�?
- Przekaza� b�l komu� innemu. Komu�, kogo... hm... kochasz,
je�li zabieg ma by� skuteczny.
Arek milcza�. Iskry niepokoju, kt�re od pewnego czasu miga�y
w jego oczach, uspokoi�y si� i zblak�y. O ile wcze�niej kilkakrotnie
przemyka�o mu przez my�l, �e mo�e cierpienie wp�dza go w jakie�
szale�stwo, teraz nagle zrozumia� to, co powinien by� wiedzie� od
samego pocz�tku. Prawd� oczywist�. Ma przed sob� wariatk�.
- Nie patrz na mnie w taki spos�b - warkn�a. - Nigdy wi�cej
tak nie r�b!
Arek j�kn�� i skuli� si� w fotelu. Nagle rzuci� si� w bolesnym
spazmie; uni�s� r�k� i rozpaczliwie przytuli� do brzucha.
- Mo�esz oczywi�cie j� amputowa� - powiedzia�a kobieta. -
To r�wnie� jest jaki� spos�b na tw�j problem.
Zn�w si� pochyli�a.
- Ale na twoim miejscu nie liczy�abym na tak� �atwizn�. Zresz-
�I� - mi�y u�miech powr�ci� na jej twarz - �adne ambulatoryjne
badanie nic tu nie wyka�e. A gdzie we wsp�czesnym, zdegenero-
wanym �wiecie znajdziesz lekarza, kt�ry zechcia�by amputowa�
pacjentowi zdrow� ko�czyn�?
-Boli jeszcze bardziej! Co mi zrobi�a�?!
- Ja? Przecie� nawet ci� nie dotkn�am. Po prostu przedtem
troch� ci ul�y�o, bo bardzo si� stara�am. Teraz si� nie staram, te-
raz radzisz sobie sam.
-Jezu!
- Nie p�acz. - Nieoczekiwanie w g�osie kobiety pojawi�o si�
wsp�czucie. - W ko�cu nie jeste� byle myd�kiem. Gdyby� nim
by�, dawno przeprosi�by� pi�kn� barmank�. A swoj� drog�, rze-
czywi�cie jest taka pi�kna?
Arek nie odpowiedzia�. Zamkn�� oczy i zacz�� kiwa� si�
w fotelu.
-Rozumiem. - Kobieta skin�a g�ow�. - Nie jeste� w nastro-
ju do konwersacji. No dobrze. Zatem przemy�l, co ci powiedzia-
�am. Wybierz osob�, kt�r� kochasz, i zg�o� si� do mnie. Jutro
o dwunastej b�d� w herbaciarni. I b�d� punktualny, bo pi�� po
dwunastej wychodz�. Pa! - Przes�a�a mu poca�unek, dotykaj�c
�rodkowym palcem swych pe�nych warg. - Pa!
Arek odprowadza� j� wzrokiem zbitego psa, lecz na tyle jesz-
cze hardego, �e jego oczy wci�� l�ni�y fioletem.
- Kim jeste�, do cholery?! - zawo�a�.
Odwr�ci�a si�, ju� z r�k� na klamce.
- Tyle jest wa�nych pyta� na �wiecie, a ty akurat uczepi�e� si�
jakiej� b�ahostki. C� za intelektualne marnotrawstwo.
B�d�c ju� w przedpokoju, zatrzyma�a si� przed drzwiami do
pokoju Patrycji. Po chwili wahania nacisn�a klamk�. Nie wesz�a
do �rodka, wsun�a tylko g�ow� i... popatrzy� na le��c� na tapcza-
nie dziewczynk�, wpatruj�c� si� w niego szklanymi oczami, �cis-
kaj�c� przeno�ny telefon, jakby by� jej ukochanym misiem.
- Boisz si� mnie, prawda? - powiedzia� m�czyzna, zni�aj�c
konspiracyjnie g�os. - Wyczu�em tw�j strach przez drzwi. To mi-
�e z twojej strony. Bardzo mi�e. Ale co� ci powiem. Nie lubi�
dziewczynek, kt�re nie potrafi� rozpozna� wilka na pierwszy
rzut oka. Eee... - nieoczekiwanie machn�� r�k� - co mi tam, wy-
znam ci co� wi�cej. Ja w og�le nie lubi� dziewczynek.
Wycofa� si� i zamkn�� drzwi. Podszed� do wyj�cia, przekr�ci�
obrotowy zamek i wyszed� na klatk� schodow�. U do�u kto� wcis-
ka� domofon. Dzwonek dzwoni� mu za plecami.
Pa�stwo Szyszko, wracaj�cy przedwcze�nie z imieninowego
przyj�cia, nie zauwa�yli m�czyzny w ekstrawaganckiej, przy-
kr�tkiej marynarce w krat�, kt�ry przyczai� si� na p�pi�trze
powy�ej ich mieszkania. Odczeka�, a� wejd�, po czym zbieg�
po�piesznie na d�, zwinnie i lekko. Cichute�ko, niczym le�ny
zwierz.
NIEDZIELA. Hotel Asystenta.
Sen Magdy Papisten by� koszmarem. Ucieka�a. Najpierw nie
wiedzia�a przed czym (przed kim?), ale to nie by�o wa�ne, liczy�
si� strach, d�awi�cy l�k. Ucieczka. I nagle ju� wiedzia�a: goni j�
wilko�ak, czy raczej stw�r do niego podobny - cz�owiek z twa-
rz� poro�ni�t� czarnym w�osem i z doln� szcz�k� wysuni�t� do
przodu jak szuflada. Szczerzy� k�y i �mia� si�. �miech by� ludz-
ki, podobnie jak reszta postaci potwora; chwilami sier�� znika�a
z gro�nego oblicza, a szuflada zasuwa�a si�, zajmuj�c przynale�-
ne �uchwie miejsce - ale tylko w�wczas, gdy ustawa� zadyszany
�miech. W tych kr�tkich momentach pojawia�a si� zwyczajna
m�ska twarz, straszna jedynie dlatego, �e Magda wiedzia�a, w co
si� zaraz zmieni.
W ko�cu zdo�a�a dobiec do najbli�szego budynku; drzwi jakim�
cudem da�y si� otworzy�, zatrzasn�a je za sob�. Zbieg�a na d�l
po schodach, w pierwsze z brzegu otwarte wej�cie. Stopni by�o
du�o; zadysza�a si�, nim dotar�a na sam d�, potem do jakiego�
piwnicznego pomieszczenia, w kt�rym �arzy�a si� ma�a noc-
na lampka - ale przynajmniej nie by�o w nim ciemno. Zamkn�a
si� w �rodku; drzwi mia�y zasuwk� i �a�cuch, jak w kuszetkach
lub starych mieszkaniach. Napi�cie powoli opada�o. Uspokaja�a
si�. Podesz�a do okna. Znajdowa�a si� wysoko, przynajmniej na
pierwszym pi�trze. Na zewn�trz ksi�yc jasno o�wietla� podw�r-
ko i brukowan� ulic� po prawej stronie. By� to znajomy widok,
lecz nie potrafi�a uzmys�owi� sobie, sk�d go zna.
Pod oknem sta� m�czyzna.
Przera�enie powr�ci�o. Wtargn�o dreszczem, arktycznym zim-
nem, uderzeniem serca jak spi�owy dzwon.
Prze�ladowca.
By� ubrany w marynark� nieokre�lonego koloru, s�abo widocz-
n� w mroku, ale krata odznacza�a si� wyra�nie na jasnym tle. To
w�a�nie po tej marynarce go rozpozna�a. Twarz mia� zwyczajn� -
ju� nie wilko�acz�, jak wcze�niej, lecz ludzk�. Wtem uni�s� g�o-
w� i spojrza� wprost na ni�. Nie zd��y�a odsun�� si� od okna.
Obudzi�a si� z krzykiem.
Z krzykiem obudzi� si� r�wnie� Eugeniusz Nowicki, dwudzie-
stoo�mioletni asystent Zak�adu Filologii Polskiej w Pomorskiej
Akademii Pedagogiczej, chocia� jego akurat nie dr�czy� �aden
koszmar. Ka�dy by si� obudzi�, gdyby kto� znienacka wrzasn��
mu prosto w ucho.
- Co si� sta�o?! - zapyta� nadzwyczaj trze�wo. Wida� spos�b,
w jaki zosta� wyrwany ze snu, wystarczaj�co go ocuci�.
- Przepraszam. - Magda odetchn�a z ulg�. - Okropny sen.
Brr... - Zatrz�s�a si� i przytuli�a do Eugeniusza.
Magda Papisten by�a studentk� czwartego roku filologii pol-
skiej na Akademii Pedagogicznej. W zasadzie mieszka�a w aka-
demiku, ale od tygodnia mia�a nowego faceta, w�a�nie Eugeniu-
sza, drugiego w swoim �yciu, ale - ju� by�a tego pewna! - nie
ostatniego. Po pierwszej fascynacji przysz�o rozczarowanie.
Gdyby si� pojawi�o po roku, no, cho�by po miesi�cu znajomo-
�ci, mog�aby si� �udzi� jeszcze, �e to chwilowy kryzys. Ale roz-
czarowa� si� facetem po tygodniu?
Sama nie wiedzia�a, dlaczego przysz�a do niego dzisiejszej no-
cy. Tak jak nie wiedzia�a, �e za kilka godzin oka�e si� to nadzwy-
czaj szcz�liw� decyzj�.
Magda Papisten nie zdawa�a sobie jeszcze sprawy, czym jest
kobiecy instynkt.
- Musz� si� napi� - powiedzia�a i wsta�a. Posz�a do kuchni,
b�d�cej przed�u�eniem pokoju. Hotel Asystenta pozostawa� dla
wielu pracownik�w PAP domem, co jednak nie zmienia�o faktu,
i� by� tylko hotelem, wi�c i metra�e by�y tu hotelowe.
By�o duszno, wi�c, wracaj�c, zatrzyma�a si� przy oknie i a�
podskoczy�a, wyba�uszaj�c z przera�enia oczy. Odruchowo za-
kry�a r�k� nagie piersi.
Na zacienionym podw�rku, dok�d dociera�y tylko strz�-
py �wiat�a latarni z ulicy Raszy�skiej, sta� m�czyzna. Gdyby
nie ksi�yc, wyj�tkowo jasny dzisiejszej nocy (i gdyby nie
sen), mo�e by go nawet nie zauwa�y�a. Mia� na sobie marynar-
k� w kratk�.
�Wcale si� nie obudzi�am" - pomy�la�a dziewczyna. Odwr�-
ci�a si� i zobaczy�a w ��ku Eugeniusza, ju� chyba z powrotem
pogr��onego we �nie, skulonego, z jedn� nog� wystawion� na
zewn�trz, do wysoko�ci nagiego po�ladka.
Wr�ci�a spojrzeniem do okna. Potw�r ze snu patrzy� wprost na
ni�. R�ce trzyma� w kieszeniach.
Oddech Magdy sta� si� g�o�ny i �wiszcz�cy. Spazmatyczny,
jak u ma�ego dziecka, kt�re nagle zorientowa�o si�, �e zosta�o zu-
pe�nie samo w nieprzyjaznym lesie.
-Ge... nek!
Eugeniusz Nowicki ockn�� si� z p�snu. Jego fantastycza ko-
chanka by�a doskonale widoczna na tle jasnego, pozbawionego
firanek okna. Przez chwil� przygl�da� si� dziewczynie w sku-
pieniu, ws�uchany w dziwny d�wi�k, kt�rego �r�d�a nie by�
zdolny zidentyfikowa�. Dopiero gdy dostrzeg� ruch ramion,
wstrz�sanych cichym spazmem, zorientowa� si�, co to oznacza.
Wyskoczy� z ��ka i podszed� do niej. Ostro�nie dotkn�� na-
giego ramienia. Dziewczyna drgn�a i Eugeniusz poczu� si� tak,
jakby w rozgrzanej snem d�oni trzyma� kawa�ek lodu. Na mo-
ment jej oczy sta�y si� wielkie i okr�g�e; oczy zaj�ca, kt�rego
dopad� w�ciekle g�odny drapie�nik.
Zwiotcza�a w jednej chwili, padaj�c w ramiona Eugeniusza.
�cisn�a go mocno, zach�annie, a� poczu� b�l, jednak nie pro-
testowa�, wr�cz przeciwnie, stwierdzi�, �e sprawia mu to przy-
jemno��.
- Co si� sta�o? - zapyta� cicho, czuj�c wyra�nie, jak dziewczy-
na dygocze.
� Jest tam jeszcze?
-Kto?
_ Ten... facet. - Wci�� wtula�a twarz w rami� Eugeniusza.
powieki wyci�gn�� nieco szyj� i spojrza� na podw�rko. Zoba-
czy� m�czyzn�, stoj�cego w do�� swobodnej pozycji, z r�kami
wbitymi w kieszenie marynarki. By�o wystarczaj�co jasno, by
stwierdzi�, �e z pewno�ci� nie jest to �aden z mieszka�c�w hote-
lu, kt�ry, nie mog�c spa�, wyszed� na spacer.
Co kto� obcy robi tu o czwartej nad ranem?
- Pewnie na kogo� czeka - odpowiedzia� i sobie, i Magdzie. -
Przyszed� do kogo� w odwiedziny i czeka, a� zejdzie na d�.
- Odwiedziny w �rodku nocy? - Ani my�la�a si� odwr�ci�
i zwolni� u�cisku ramion.
-A ty co tutaj robisz? - u�wiadomi� jej, �artobliwie si�
u�miechaj�c. - Po prostu na niekt�re sprawy noc jest milsza
ni� dzie�.
Eugeniusz Nowicki nadal si� u�miecha�, ale im d�u�ej patrzy�
na stoj�cego w dole cz�owieka, tym mniej mu si� to podoba�o.
Zw�aszcza �e w pewnej chwili m�czyzna szybkim ruchem
uni�s� g�ow� i spojrza� dok�adnie w jego stron�. Jak gdyby do-
skonale wiedzia�, �e jest obserwowany, i chcia� zaskoczy� pod-
gl�dacza. Asystent poczu� nieprzyjemny dreszcz.
Sk�d wiedzia� gdzie patrze�? Dlaczego z dziesi�tk�w okien
wybra� w�a�nie to jedno?
Mocniej obj�� Magd� i odsun�� si� od okna.
- Chod� do ��ka - powiedzia�.
- Nie trzeba si� tak ba� - uspokaja� dziewczyn�, kiedy ju� le-
�eli. - Nawet je�li to z�odziej, to przecie� nie przyjdzie obrobi�
uczelnianego asystenta, chyba nie jest idiot�. Lepiej napa�� sta-
ruszk� emerytk�, zysk podobny, a fatyga mniejsza.
- Nie wiedzia�em, �e jeste� taka strachliwa - doda� z lekkim
rozdra�nieniem, gdy nie zareagowa�a.
- To on mi si� �ni� - powiedzia�a Magda nadspodziewanie spo-
kojnym g�osem. Odwr�ci�a si� na wznak i wpatrywa�a w sufit.
-Co?
- Goni� mnie... Ja jeszcze nigdy w �yciu tak si� nie ba�am. Co
za koszmar! - Odetchn�a g��boko. Raz, a potem drugi.
Eugeniusz milcza�. Podpar� si� na �okciu, usi�uj�c zajrze� w za-
�zawione oczy Magdy, ale ona nie odwzajemni�a spojrzenia. Nie
odrywa�a wzroku od sufitu.
- Mia� czarn� twarz - oznajmi�a.
Wzruszy� ramieniem.
-To tylko sen. Nie mo�esz si� tak przejmowa� tylko dlatego,
�e przez przypadek kto� podobny pojawi� si� na podw�rku.
- Nie jest podobny. To ten sam cz�owiek.
Pochyli� si� jeszcze bardziej, ale oczy Magdy pozostawa�y nie-
ruchome, utkwione w sufitowych wsp�rz�dnych. Poczu� si� nie-
co zirytowany. Ta dziewczyna w�a�ciwie od pocz�tku (to znaczy -
m�wi�c �ci�lej - od pierwszej wsp�lnej nocy, kt�rych by�y raptem
trzy) w jaki� spos�b go irytowa�a. Ale brn�� w ten romans (wyk�a-
dowca/studentka, numer stary jak historia szkolnictwa wy�szego),
uznaj�c, �e jego walory g�ruj� nad wadami. W swoim �yciu og�l-
niakowego kujona, potem do�� wybitnego studenta i niedosz�ego
tw�rcy robionego w �limaczym tempie doktoratu, z szans� obrony
granicz�c� z boskim cudem (opinia promotora) - zatem w ca�ym
tym nied�ugim, lecz pracowitym �yciu nigdy jeszcze nie by� z tak
�adn� dziewczyn�. W dodatku nie pozostawa� odosobniony w jej
ocenie; podobne zdanie mia�a m�ska wi�kszo�� naukowych pra-
cownik�w uczelni, a nic tak nie napawa�o dum� i zadowoleniem
Eugeniusza Nowickiego, jak podziw koleg�w.
- W moim �nie mia� czarn� twarz - powt�rzy�a Magda Papisten.
- Czy by� Murzynem?
G�owa Magdy wykona�a powolny obr�t w stron� Eugeniusza.
Do ciemnych oczu wreszcie wr�ci�o �ycie.
- Czy jeste� idiot�? - zapyta�a bezlito�nie.
Eugeniusz Nowicki opad� na poduszk�. Lekka irytacja zacz�-
�a przeradza� si� w co� wi�cej, wi�c wola� le�e�. Do jego uszu
dotar� �miech, najpierw cichy, urywany, w ko�cu przechodz�cy
w histeryczny chichot. Magda usi�owa�a powstrzyma� ten atak,
lecz na pr�no; napi�cie znalaz�o nagle uj�cie, wyrzuca�a je z sie-
bie wielkim wodospadem, nie do zatrzymania, dop�ki zbiornik
nie ulegnie opr�nieniu.
- Przepraszam - powiedzia�a, wci�� jeszcze krztusz�c si� ostat-
nimi strumykami. - Nie wiem co mi si� sta�o. - Otar�a sp�ywaj�c�
z oka �z�. - Naprawd� nie wiem... Murzynem... - Zn�w zapia-
�a wysoko. Usiad�a na ��ku, odgarniaj�c w�osy i wreszcie si�
uspokoi�a. - No ju�! Chyba mi przesz�o. Uff...
Przez ca�y ten czas Eugeniusz Nowicki le�a� nieruchomo.
Teraz on gapi� si� w sufit. Co pewien czas pr�bowa� si� u�mie-
cha�, lecz by�o to tylko krzywienie warg, maskuj�ce odmienny
stan ducha.
- Przepraszam - powt�rzy�a Magda.
Nowicki milcza�.
Przez jaki� czas milczeli oboje, zatopieni ka�de w swoich
my�lach, zupe�nie odmiennych i zupe�nie innej rangi.
- M�g�by� zobaczy�, czy jeszcze tam stoi? - odezwa�a si�
Magda.
- Uhm... - Wsta� i podszed� do okna, odznaczaj�cego si� co-
raz wyra�niej na tle ciemnej �ciany pokoju. �wita�o.
Nieznajomy bieg�. Gdyby Nowicki spojrza� trzy sekundy
p�niej, pewnie ju� by go nie zobaczy�. Dziwne by�o to, �e p�-
dzi� wprost na ogrodzenie, wykonane do�� niedbale z meta-
lowej siatki przypi�tej do rdzewiej�cych s�upk�w. Naprawd�
p�dzi�! Nie wiadomo dlaczego skojarzy� si� Eugeniuszowi
z rozw�cieczonym rottweilerem, rzucaj�cym si� na p�ot, odgra-
dzaj�cy go od w�a�ciwego celu. Mo�e dlatego, �e kiedy� sam
mia� takiego psa, czterdziestokilogramowego bydlaka, utrapie-
nie rodziny.
(Jeszcze tej niedzieli, oko�o po�udnia, wysoko�� ogrodzenia
mia�a zosta� zmierzona bardzo dok�adnie przez funkcjonariusza
policji, Karola Szyd��. Pomiar wykaza� sto sze��dziesi�t trzy
centymetry. W k��bie, jak si� wyrazi� funkcjonariusz, maj�c na
my�li to, �e zignorowa� wystaj�ce przynajmniej na kilka centy-
metr�w wy�ej druciane ko�c�wki. Liczba ta zosta�a wpisana
skrupulatnie do s�u�bowego notatnika).
Eugeniusz Nowicki nie wierzy� w�asnym oczom. M�czyzna
przeskoczy� przez p�ot. I to bez wahania, profesjonalnie, jak za-
wodnik na sportowym stadionie, nawet nie muskaj�c stercz�cych
drut�w.
- Flopem? - zapyta� kilka godzin p�niej Karol Szyd�o, zago-
rza�y kibic lekkoatletycznej sekcji klubu �Gryf.
- Nie - zaprzeczy� Nowicki. - Jakim� takim szpagatem. Wie
pan, tak jak ci, co biegaj� na sto metr�w przez p�otki.
Szpagatem! Karol Szyd�o westchn��. Ci m�odzi nie maj� zie-
lonego poj�cia o sporcie.
Ale to wszystko mia�o wydarzy� si� oko�o dwunastej, teraz
by� �wit i ani Eugeniusz Nowicki, ani Karol Szyd�o, pochrapuj�-
cy przy boku oty�ej ma��onki (zawsze chrapa�, jego matka przy-
si�ga�a, �e robi� to nawet w ko�ysce), nie mieli poj�cia, �e b�d�
ze sob� rozmawiali. O tej rannej godzinie zagadkowy nieznajo-
my przesadzi� ogrodzenie i�cie sarnim skokiem; przy l�dowaniu
zachwia� si� nieznacznie, gdy noga utkwi�a mu w b�ocie, po
czym znikn�� za pobliskim budynkiem.
Zdezorientowany Nowicki otworzy� okno i wyjrza�, nie przej-
muj�c si� ch�odem ani faktem, �e go�y by� jak �wi�ty turecki.
Podw�rze zia�o pustk� i cisz�. Kto� jednak sta� tu� za bram� -
szczup�y m�czyzna w obcis�ych d�insach i kr�tkiej sk�rzanej
kurtce. Chyba nie widzia� wygl�daj�cego z okna na pierwszym
pi�trze asystenta. Najwyra�niej jego wzrok by� skupiony na
miejscu, gdzie znikn�� cz�owiek w kraciastej marynarce. Pewnie
-