9237

Szczegóły
Tytuł 9237
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9237 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9237 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9237 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Krzysztof Kocha�ski Baszta czarownic Jest wiek XXI. Ale to nic. Wci�� s� tajemnice, o kt�rych strach opowiada�. ZACZYNAMY Oko�o godziny drugiej po p�nocy piorun uderzy� w kaszta- nowiec przed Spichlerzem Richtera. W pobli�u nie by�o niko- go, nie licz�c czarnego kota, kt�ry da� nura w wykusz Bramy M�y�skiej, b�d�cej kilka wiek�w temu jednym z trzech wjaz- d�w do miasta. Pod Mostem Zamkowym, nad skrajem kt�rego drzewo zwie- sza�o okaza�e li�cie i niedojrza�e kolczaste �upiny, spa� m�czy- zna nakryty po uszy kraciast� marynark�. Marynarka by�a prawie nowa, jeszcze wczoraj le�a�a w magazynie opieki spo�ecznej. Chocia� hukn�o jak z armaty, kloszard by� nadal pogr��ony we �nie, �ciskaj�c mocno butelk� po winie, kt�r� samotnie opr�ni� kilka godzin wcze�niej. Spa� nie�wiadomy, �e jaki� ludzki cie� przemyka chy�kiem przez ulic� stanowi�c� strop jego tymczaso- wego schronienia. Po drugiej stronie ulicy Garncarskiej mie�ci�a si� siedziba Za- wodowej Stra�y Po�arnej, gdzie przy telefonie �998" pe�ni� dy- �ur Tadeusz Jankowski. Zaniepokojony ha�asem wsta� od skom- puteryzowanej konsoli i podszed� do okna. Na bezchmurnym sierpniowym niebie zobaczy� gwiazdy; ich blasku nie zdo�a�y za- �mi� pobliskie latarnie, gdy� noc by�a wyj�tkowo pogodna. Piorun w tak� noc? Jankowski wychyli� si� g��biej w stron� biurowego parkingu, ale nie dostrzeg� nic godnego uwagi. Miasto S�upsk by�o pogr��one we �nie. Wraca� ju� na krzes�o, gdy niespodziewanie dotar�a do niego wo� spalenizny. Powt�rnie zerkn�� przez okno i po chwi- li wahania wyjrza� na korytarz. Uni�s� g�ow� i niczym pies my�- liwski wci�ga� w nozdrza powietrze. Badanie widocznie napro- wadzi�o stra�aka na jaki� �lad, gdy� poderwa� si� nagle i p�dem zbieg� po schodach na parter. Przez wychodz�ce na ulic� okna zobaczy�, �e naprzeciwko dym wali tak, jak z komina pobliskiej osiedlowej kot�owni, zanim zlikwidowano j� kilka lat temu, pod��czaj�c zasoby do miejskiej sieci ciep�owniczej. Jankowski przytomnie obr�ci� si� na pi�cie i chwyci� ga�nic�. Kilkana�cie sekund p�niej w�adowa� rozpr�on� zawarto�� stalowej butli do wielkiej dziupli, kt�ra powsta�a u nasady drzewa. Zadowolo- ny, z poczuciem dobrze wykonanego zadania, powr�ci� do dy- �urki na pi�trze i wtedy dobry nastr�j ulecia� z sykiem - zupe�- nie jak przed minut� piana z ga�nicy. - Jasny gwint! Szafa by�a otwarta na o�cie�, pokazuj�c puste p�ki i nagi wie- szak. Cywilne ubranie, w kt�rym Jankowski przyszed� do pracy, znikn�o. D�insy, flanelowa koszula i sk�rzana, br�zowa kurtka. Zdumiony stra�ak rozejrza� si� wok�, w iluzorycznej nadziei, �e mo�e to nieprawda, �e dzisiaj z�o�y� ubranie gdzie indziej, ale tak nie by�o. Za to na pod�odze le�a� barwny ciuch, zmi�ty, po- rzucony byle jak. M�czyzna podni�s� go i przyjrza� si� uwa�nie. Damska kiecka? Nie. Raczej sutanna. Chocia�, te� nie. Nie ma takich kolorowych sutann... W tym momencie hukn�o po raz drugi. Jankowski nie m�g� tego widzie�, ale ofiar� zn�w pad�o to samo drzewo, pomimo �e cztery metry dalej r�s� bli�niaczy kasztanowiec, spleciony z pe- chowcem kilkoma konarami. Dym wyskoczy� z dziupli, niczym z fajki Popeye'a, wielbiciela szpinaku, lecz zaraz przygas�, roz- my� si�, st�umiony tkwi�c� w dziupli ga�nicz� pian�. Bezdomny pod Mostem Zamkowym szczelniej nakry� g�ow� po�� kraciastej marynarki. �ni� dalej. Stra�ak Tadeusz Jankowski tym razem nie zamierza� si� przej- mowa�. Zrozumia�, �e to nie piorun, lecz jaka� cholerna petarda, za pomoc� kt�rej zwyk�y czub usi�uje wysadzi� w powietrze drzewo, dodatkowo zabawiaj�c si� kradzie�� mienia. Ju� nie by� zadowolony. Wr�cz przeciwnie. W�ciek�o�� pali�a mu twarz. Zosta� okpiony, wystrychni�ty na dudka, w dodatku nic nie m�g� na to poradzi�. Zdarzenie musia� zachowa� w tajemni- cy, poniewa� w my�l regulaminu nie mia� prawa opuszcza� dy- �urki. Post�pku tego nie t�umaczy� nawet szczytny cel, jakim by- �o ugaszenie p�on�cego drzewa. Od tego jest obsada stra�ackich woz�w, �pi�ca (w gotowo�ci) w s�siednim budynku. Zgodnie z regulaminem, Jankowski winien tkwi� przed konsol�, cho�by grzmia�o i wali�o si�. Cho�by pali� si� �wiat, a nawet zw�aszcza wtedy. Jak mawia� ogniomistrz Malej:,.Kapitan dalekomorskiego statku jest w zdecydowanie lepszej sytuacji od stra�aka na dy�u- rze. Gdy okr�t tonie, spuszcza si� szalupy, pasa�erowie i za�oga ewakuuj� si�. Kapitan, co prawda, schodzi ostatni - ale schodzi". Regulamin Zawodowej Stra�y Po�arnej w og�le nie przewidywa� opuszczenia posterunku przy telefonie �998". Uderzenie drugiego pioruna wyp�oszy�o czarnego kota z wy- kuszu Bramy M�y�skiej, gdzie wcze�niej znalaz� schronienie. Zdezorientowany zwierzak zmyli� kierunek i - zamiast ucieka� gdzie pieprz ro�nie - pod��a� w stron� kasztanowca, nie bacz�c, i� spod konar�w wy�ania si� z�owrogo przygarbiona m�ska syl- wetka. W jaki� spos�b przypomina�a wcze�niejszy cie�, przemy- kaj�cy mostem ku remizie, lecz porusza�a si� z wi�ksz� pewno- �ci� siebie. Zw�oki kocura znalaz� nad ranem pomocnik piekarza, wraca- j�cy do domu z nocnej zmiany. M�odzieniec nie nale�a� do wra�- liwych, ale na widok zmia�d�onej czaszki, z wyp�ywaj�c� z oczodo�u krwaw� wydzielin�, odwr�ci� si� z niesmakiem i po- �piesznie pod��y� swoj� drog�. Wst�pnie dzi�kuj� za uwag�. Jak si� rzek�o, ZACZYNAMY! CZʌ� PIERWSZA: DWAJ PANOWIE STAMT�D SOBOTA. Herbaciarnia w Spichlerzu Richtera. Go�� siedzia� w k�cie baru, na ostatnim w rz�dzie wysokim sto�ku. Mia� na sobie wytarte niebieskie d�insy i flanelow� ko- szule koloru dojrza�ej wi�ni. Sk�rzan� kurtk� przewiesi� przez oparcie fotela. Co pewien czas zerka� na zastyg�� w pos�g kobiet� za kontua- rem, wpatrzon� niewidz�cymi oczami gdzie� w dal; kiedy na ni� zerka�, na jego przystojnej, cho� niem�odej ju� twarzy pojawia� si� s�aby u�miech. Trwa�o to tylko moment, bo m�czyzna zaraz powraca� spojrzeniem do szklanki, do kt�rej z wielkiego kieli- cha dolewa� porcj� wina, a potem z butelki tak� sam� ilo�� po- mara�czowego p�ynu. Powolnym haustem, bez oddechu, wy- pija� powsta�� mieszank�, by po jakim� czasie powt�rzy� ca�� ceremoni� od pocz�tku. Wino by�o wytrawne, czerwone. Na bu- telce z gazowanym napojem ��ci� si� napis �Mirinda". Nie licz�c tych dwojga, w lokalu by�o pusto, ale nie wygl�da- �o na to, �eby brak klient�w by� odpowiedzialny za melancholi� stoj�cej za barem kobiety, wci�� nieruchomej i smutnej. Z kantorka szefa, dzier�awcy lokalu, dobiega�a muzyka Wagne- ra. Szef nie cierpia� Wagnera. Dlatego s�ucha� go zawsze, ilekro� siada� do deklaracji rozliczeniowych z Urz�dem Skarbowym. - Dlaczego pani jest smutna? - zapyta� m�czyzna. - Prosz�? - Kobieta zwr�ci�a ku niemu pi�kn� twarz. By�a bardzo m�oda, zapewne niewiele po dwudziestce. Czarne w�osy, spi�te z ty�u w kok, l�ni�y w blasku pal�cych si� �wieczek, wsku- tek czego wygl�da�y, jakby by�y mokre. - Pytam, dlaczego pani jest smutna? - Nie jestem smutna. Ja tylko tak wygl�dam. Zawsze tak wy- gl�dam. - Tak powa�nie? -W�a�nie. - Doskonale - skwitowa� m�czyzna, nie precyzuj�c, czy wy- ra�a tym s�owem zadowolenie co do samopoczucia swej rozm�w- czyni, czy te� mo�e raczej pochwala fakt jej dostojnego wygl�du. Trzasn�y drzwi i do herbaciarni wesz�o dw�ch m�odzie�c�w, g�o�nych, wyra�nie czym� rozbawionych. Zamilkli na chwil�, rozgl�daj�c si� po niewielkim pomieszczeniu. - Dwa �ywce! - zawo�a� jeden z nich. Usiedli przy stoliku. - Piwa nie prowadzimy. To jest herbaciarnia - rzek�a barmanka. - A ten? Co pije? - M�odzieniec bezceremonialnie wskaza� na m�czyzn� we flanelowej koszuli. - Podajemy wino - odpowiedzia�a dziewczyna. - Wy��cznie w kieliszkach - zaznaczy�a. - Mo�e by�. Trzy razy. O�ywione nagle cia�o barmanki wykona�o rutynowy taniec wok� butelek i kieliszk�w, i za moment sz�a ju� ku przybyszom, z trzema lampkami wina na srebrnej tacy. - Jedna dla ciebie - rzek� do niej ch�opak w trykotowej ko- szulce, opinaj�cej umi�niony tors. - Dzi�kuj�. Nie pij� wina. Dziewczyna odsun�a si�, zabieraj�c pust� tac�. Zd��y�a wr�ci� na swoje miejsce za barem, nim ch�opak, przygniatany drwi�cym spojrzeniem swego towarzysza, zdo�a� zdoby� si� na odpowied�: - Szkoda! - krzykn��. - �atwiej by�oby ci� przelecie�! Opar� si� plecami o krzes�o, wyra�nie z siebie zadowolony. Jego kolega za�mia� si� z demonstracyjn� aprobat�. Obaj chwy- cili za kieliszki. Pili, jakby rzeczywi�cie by�o w nich piwo. Obserwowali si� przy tym wzajemnie, mo�e wyczekuj�c, kt�ry wytrzyma d�u�ej. - Nie powinni�cie panowie w ten spos�b zwraca� si� do kobie- ty - odezwa� si� nieoczekiwanie siedz�cy przy barze m�czyzna. M�odzie�cy odstawili opr�nione do po�owy kieliszki. Patrzy- li sobie w oczy. - Maciusiu, m�wi�e� co�? - zapyta� ten o wygl�dzie kulturysty. - Nie, nic, Areczku. To, zdaje si�, ty m�wi�e�... - Ja? Nic podobnego. Milcza�em jak gr�b. _ No to kto...? - Obaj, jak na komend�, spojrzeli w stron� baru. - A mo�e ty co� m�wi�e�, dziadek? - Zgadza si� - potwierdzi� m�czyzna, akceptuj�c wida� fakt pokoleniowego przekwalifikowania, cho� wygl�da� najwy�ej na czterdzie�ci lat. - Zwraca�em panom uwag� na nieuprzejme s�o- wa. Jak s�dz�, zosta�y wypowiedziane przez pomy�k�, zapewne wskutek niefortunnego przej�zyczenia. Tak to ju� bywa, �e cz�o- wiek czasami si� gubi, plecie jakie� bzdury, a gdy potem nagle uzmys�owi sobie, w jak grubia�ski spos�b si� zachowa� lub, co gorsza, jakiego zrobi� z siebie idiot�, wtedy jest mu przykro, prag- nie przeprosi�, ale jest za p�no. Zatem zdecydowa�em si� na in- terwencj�, aby zaoszcz�dzi� panom wstydu i wyrzut�w sumie- nia. Mo�ecie przeprosi� ju� teraz. M�odzie�cy wygl�dali, jakby nie bardzo wierzyli, �e to, co s�ysz�, dzieje si� naprawd�. - Wiesz co, dziadek? - odezwa� si� w ko�cu kulturysta Arek. - Zmieni�em zdanie co do tej panienki. Dzisiaj przelec� ciebie. Wstali z miejsc r�wnocze�nie, jak na komend� niewidzialne- go dow�dcy, i skierowali kroki w stron� baru. M�czyzna uni�s� czujnie brwi, odstawi� szklank� na blat. -Gdzie?! - zawo�a� Maciek do barmanki, przesuwaj�cej si� w stron� kantorka, z kt�rego wci�� s�czy� si� niestrudzenie wa- gnerowski ton. - Rusz si� tylko, a wyt�uczemy tu wszystko. - Wskaza� na p�ki, zastawione po brzegi s�oiczkami z gatunko- wymi herbatami i r�nego rodzaju zabytkowymi drobiazgami. - A on i tak dostanie co jego! - Zgoda - rzek� m�czyzna, nie ruszaj�c si� z barowego sto�ka, chocia� Arek wisia� ju� nad nim, prezentuj�c mi�sie� dwug�owy prawego ramienia. - Niech ka�dy dostanie co mu si� nale�y. To dla was! - Wyci�gn�� r�k�, podsuwaj�c j� pod twarz ch�opaka. D�o� by�a pusta. Arek odsun�� si� odruchowo, zaraz jednak odrzuci� r�k� szyb- kim uderzeniem. Drwina spe�z�a z m�odzie�czej twarzy, ust�pu- j�c miejsca w�ciek�o�ci. Barmanka cofn�a si�, wyra�nie przestraszona. - Zostawcie go! Zosta... - nie doko�czy�a. Napastnik nie ude- rzy� po raz drugi. Wci�� sta� w tym samym miejscu, twarz� w twarz z nieznajomym, ale r�ka, kt�r� uni�s� do ciosu, opada�a powoli, z dala od celu w jaki mierzy�a. - Aaasss... - sykn�� kulturysta Arek. - Skur... czybyk... chyba ma sygnet... - Marszczy! twarz w wyra�nych skurczach b�lu. - Co jest?! - Maciek przyskoczy� do kumpla. - Co� mu zrobi�, palancie je... - urwa�. Nieznajomy pokaza� d�o�. - Nie mam sygnetu - oznajmi�. - Przypatrz si�, nie mam. M�odzieniec zatrzyma� si� w p� kroku. - Boisz si�? - M�czyzna popatrzy� drwi�co. - Boisz si� do- tkn�� mojej r�ki? Przecie� pr�cz tego, co ci si� s�usznie nale�y, nic tam nie ma. Nie ma, prawda? Maciek zawaha� si�. Popatrzy� w bok, na koleg� - nadal st�ka- j�cego, przykurczonego, przyciskaj�cego do klatki piersiowej kontuzjowan� ko�czyn� - potem w drug� stron�, na oniemia�� dziewczyn� za barem, obserwuj�c� okr�g�ymi oczami nieoczeki- wany obr�t wydarze�. - Boisz si�? - powt�rzy� nieznajomy �ciszonym g�osem. By�o oczywiste, �e dra�ni si� z przeciwnikiem, testuje go, a nawet podpuszcza, jak ma�e dziecko. I jak dziecko Maciek da� si� sprowokowa�. Zamachn�� si�, ale m�czyzna by� szybszy. Wykona� b�yskawiczny ruch, ledwie muskaj�c splot s�oneczny przeciwnika, i ju� siedzia� z powrotem wyprostowany, trzymaj�c kieliszek z winem. Nala� porcj� trun- ku, si�gn�� po mirind� i uzupe�ni� szklank� tak� sam� ilo�ci� na- poju. �apczywie prze�kn�� zawarto��. By� lekko zdyszany, cho� przecie� w zasadzie nie rusza� si� z miejsca. Sytuacja obu m�odzie�c�w nie przedstawia�a si� najlepiej. Arek przesta� wreszcie st�ka�, ale grymas b�lu nie opuszcza� je- go twarzy, a prawa r�ka wci�� dr�a�a, jakby dotkn�y jej starcze 16 drgawki. Maciek le�a� na pod�odze, w pozycji embriona i trzy- ma� si� za brzuch. Ju� raz w �yciu czu� taki b�l i podobnie na� reagowa�; by�o to trzy lata temu i nazywa�o si� ostrym atakiem wyrostka robaczkowego. Ale ten wyrostek zosta� wtedy rutyno- wo wyci�ty przez chirurga miejscowego szpitala, wi�c z pewno- �ci� nie by� dzi� przyczyn� cierpienia. _ Wezwa� policj�? - Zdezorientowana barmanka rozgl�da�a si� niezdecydowanie. - Chyba nie b�dzie to potrzebne - odpowiedzia� m�czyzna przy barze. - Oni przeprosz�... - Nie. Nie trzeba. Niech id�. Niech znikaj� i nie pokazuj� si� wi�cej. M�czyzna wygl�da� na zaskoczonego. - Maj� odej��? Mamy ich tak zostawi�? Przepraszam, ale to... nieludzkie. Nie zachowali si� najgrzeczniej, to prawda, ale �eby zaraz odbiera� im szans�... Przecie� ci m�odzi ludzie cierpi�. Je- stem pewien, �e ch�tnie przeprosz�. Cie�, kt�ry pojawi� si� na twarzy dziewczyny, w jednej chwi- li zmy� z niej �lady sympatii. - Oh! - wykrzykn�a, mocno wzburzona. - Jest pan taki sam jak oni. Co ja tu robi�?! - Cisn�a niewidzialnym przedmiotem. - Co robi� w tym cholernym bajzlu? M�czyzna poderwa� si� ze sto�ka. Wygl�da� na szczerze za- k�opotanego. - Przepraszam - rzek�, wyra�nie akcentuj�c ka�d� sylab�. - �le mnie pani zrozumia�a. Zapewniam, �e �le. Prosz� poczeka�. Nie denerwowa� si� i poczeka�... Pochyli� si� nad le��cym Ma�kiem i pom�g� mu wsta�. - Przepro�, ch�opie - szepn�� mu do ucha. - Przepro�, to prze- stanie bole�. S�owo honoru, przestanie bole�. - Spadaj, palancie! - Maciek odepchn�� go brutalnie. Rzuci� jakie� niewybredne przekle�stwo i poci�gaj�c za sob� Arka, po- wl�k� si� ku wyj�ciu. - Nie wiem, czy b�d� tu jutro! - zawo�a� za nimi nieznajomy. - Co tam ja! Jutro mo�e tu nie by� tej pani. Je�li nie przeprosicie dzi- siaj, okazja mo�e si� nie trafi� do ko�ca �ycia. Hej! Czy wy mnie w og�le s�yszyci. -Jezu! - zawy� Arek, zahaczywszy bol�c� r�k� o framug� drzwi. Maciek skuli� si� i wygl�da�o na to, �e zwymiotuje, ale zaraz podni�s� si�, szarpni�ty przez koleg�. Znikn�li za drzwiami. W herbaciarni zapad�a cisza. - Mam nadziej�, �e pan r�wnie� wyjdzie - powiedzia�a zimno dziewczyna. - Mog� wypi� do ko�ca wino? - A pij pan! - Odwr�ci�a si� na pi�cie. Przez pewien czas sta- �a ty�em do niego, cho� gdyby wiedzia�a (pami�ta�a), jak wygl�- da z tej perspektywy, w swej czarnej, ciasno opi�tej na udach su- kience, zapewne wybra�aby inn� pozycj�. M�czyzna s�czy� wino, systematycznie mieszaj�c je z mirin- d� w r�wno odmierzanych proporcjach. - Czy co� si� sta�o? - Drzwi kantorka uchyli�y si� i w szczeli- nie ukaza�a si� g�owa szefa. Symfoniczne d�wi�ki wagnerowskiej tuby odbi�y si� od muru z czerwonej ceg�y, stanowi�cej znaczn� cz�� wystroju lokalu. - Sta�o si�! - odpar�a barmanka. - Pewnie, �e si� sta�o. - No bo... - g�os szefa brzmia� niepewnie. - Taka tu cisza. - Ty nie zagl�daj tu, jak jest cisza. Zagl�daj, jak jest ha�as! W�a�ciciel herbaciarni wzruszy� ramionami, po raz nie wiado- mo kt�ry �a�uj�c, �e brata si� z personelem, i schowa� si� w kan- torku. Barmanka poprawia�a stoj�ce w krystalicznym szyku szkla- nice, doskonale wyr�wnane ju� wcze�niej; najwyra�niej musia�a si� czym� zaj��. Ani razu nie spojrza�a na speszonego m�czyzn� przy barze, a i on nie patrzy� na ni�. Kto� wszed� do lokalu. Odwr�cili si� r�wnocze�nie, z ulg�, �e wreszcie czas ruszy� z miejsca. W drzwiach sta� Maciek. Twarz mia� koloru ko�ci s�o- niowej, oczy podkr��one. Obie r�ce trzyma� splecione na brzu- chu; kiwa� si�, niczym japo�ski bushi przed swym panem. -Ja... - Wykrzywi� cierpi�tniczo twarz. Siekn�� z b�lu. - Co pan mi...? W dziwacznych podskokach dotar� do najbli�szego stolika, opar� si� o blat. 18 _ Wiesz, co trzeba zrobi� - powiedzia� m�czyzna. - Po to wr�- ci�e�, prawda' - Ale przecie� to me ja... To Arek... _ Nie rozumiem, dlaczego to dla was takie trudne - skomento- wa� smutno m�czyzna. - Przecie� to �aden wstyd przeprasza�. Osobi�cie wola�bym sto razy przeprosi� ni� odezwa� si� w spo- s�b niechlubny. Zaraz, jak to by�o...? - Przepraszam! - wszed� mu w s�owo Maciek. - Idioto, przecie� nie mnie! - Przepraszam pani�... Tak naprawd� to my wcale... - Niespo- dziewanie ch�opak zamilk�. Wyprostowa� si� i z niedowierza- niem rozejrza� po herbaciarni, jakby nagle znalaz� si� tu po raz pierwszy w �yciu. - O jasna cholera! - Ostro�nie dotkn�� palcami brzucha. Na- cisn��, rozci�gaj�c usta w mimowolnym u�miechu. Zarechota� g�o�no, niczym przedszkolak, u kt�rego mutacja pojawi�a si� kil- ka �adnych lat za wcze�nie. - Nic nie czuj� - wykrztusi�, zachwycony. - Oczywi�cie - odpar� m�czyzna. - B�l nie tkwi� w brzuchu. Tkwi� tutaj. - Postuka� si� w skro� wskazuj�cym palcem. - To kawa�, prawda? - odezwa�a si� barmanka. Praw� d�oni� poprawi�a swe nieskazitelnie czarne w�osy. - Robicie mnie w ko- nia! Zm�wili�cie si�, tak? Milczeli. - Czekam na cholerne wyja�nienie! - nalega�a dziewczyna. - Dlaczego cholerne? - zapyta� Maciek, wci�� b�ogo si� u�mie- chaj�c. ��tawa blado�� powoli znika�a z jego twarzy. Barmanka wzruszy�a ramionami. Otworzy�a usta, chc�c co� powiedzie�, ale ubieg� j� nieznajomy: - A ten drugi? Pytanie by�o skierowane do Ma�ka. M�odzieniec ucieka� ze wzrokiem, a jego u�miech znacznie przygas�. - Nie wiem... Szycha... to znaczy, Arek... On bywa zawzi�ty. - Lepiej, �eby przyszed�. Istnieje pewne prawdopodobie�- stwo, �e dzisiejszy dzie� jest ostatnim dniem pracy tej pani jako barmanki. - Hola! - zaprotestowa�a zdecydowanie dziewczyna. - Chyba ja sama lepiej... - przerwa�a, by po chwili zapyta� z westchnie- niem. - To jaka� nowa sztuczka? Znowu pan zaczyna? - Czy je�li... - Maciek nie zwr�ci� uwagi na jej s�owa. Wycze- kuj�co wpatrywa� si� w twarz m�czyzny przy barze. - To nie minie samo, prawda? - Nie minie. - W takim razie chyba po niego p�jd�. - Maciek kiwn�� kilka- krotnie g�ow�. Poci�gn�� nosem. - Jak zobaczy, �e ze mn� jest okej... - U�miechn�� si� szerzej. - Id�. Dobrze by by�o, gdyby zd��y� wr�ci�. Maciek westchn��. Zamruga�, po czym, otworzy� usta, jak gdy- by chcia� co� powiedzie�, ale ostatecznie zmieni� zdanie. Jednak, b�d�c ju� przy drzwiach, odwr�ci� si�. - Jak pan to zrobi�? - Nie powiem ci - odpar� m�czyzna. Maciek westchn�� raz jeszcze, u�miechn�� si� przepraszaj�co i wyszed�. Przez d�u�szy czas pos�gowa barmanka przypatrywa�a si� w milczeniu samotnemu klientowi herbaciarni, popijaj�cemu wi- no z gazowanym napojem. On najpewniej czu� na sobie jej wzrok, lecz ani przez chwil� nie dawa� tego po sobie pozna�. S�- czy� sw�j nietypowy nap�j z aktorsk� oboj�tno�ci�. - Wi�c jak pan to zrobi�? - spyta�a. - Ju� nie my�li pani, �e byli�my w zmowie? - Sama nie wiem. - Jak to zrobi�em? - powt�rzy� m�czyzna z cokolwiek zdzi- wion� min�. - M�g�bym wyja�ni� to i owo, ale wyt�umaczy�... Nie. Tego si� chyba nie da wyt�umaczy�. Przynajmniej dop�ki nie poznamy si� lepiej. Odwr�ci�a si� na pi�cie i wyprostowa�a. Rysy sfinksowej twa- rzy si� wyg�adzi�y. - Nie jest pan dla mnie za stary? - powiedzia�a, wypatruj�c czego� za oknem, za kt�rym u�piona sygnalizacja �wietlna mru- ga�a pomara�czowym �wiat�em. Wcale si� nie oburzy�, wr�cz przeciwnie, zn�w wygl�da� na zak�opotanego. Odstawi� ze stukiem szklank�. 20 y si� pani - zaprotestowa�. - Ale to moja wina, jak naj- bardziej moja, powinienem przewidzie�, �e mog� zosta� opacz- ie zrozumiany. Wszystko przez to, �e wci�� nie mog� opanowa� waszego sposobu my�lenia... _ Waszego? - podchwyci�a s�owo. _ Dzisiejszych m�odych ludzi. _ Ach! - Zerkn�a na jego twarz. - A� tak stary to znowu chy- ba pan nie jest. - Przymru�y�a powieki, w piwnych oczach zami- gota�y iskierki. - Tak przed czterdziestk�... Nie ma pan jeszcze czterdziestki, prawda? - Czterdzie�ci? - zastanowi� si�. - Prawie pani trafi�a. Za�mia�a si�. - To takie �mieszne? - �miej� si�, bo pan si� zastanawia�. Jak mo�na si� zastana- wia� nad swoim wiekiem? Wzruszy� ramionami. - Ju� nie musz� si� �pieszy� z tym winem? - Nie musi pan. - To dobrze. Nadal mam nadziej�, �e drugi ch�opak jednak tu wr�ci. Wola�bym przy tym by�. Barmanka niecierpliwie pokr�ci�a g�ow�. - Wyrzuty sumienia? - Mo�na tak to nazwa�. Niepotrzebnie si� odzywa�em. Powi- nienem by� milcze�. Ponios�o mnie, przyznaj�. To chyba przez ten alkohol. Znowu j� roz�mieszy�. - Wypi� pan zaledwie dwie lampki wina, w dodatku z mirin- d�. Co za pomys� pi� wino z mirind�? - To bardzo dobry zestaw. - Popatrzy� na swoj� szklank� z za- warto�ci� koloru gnoj�wki. - Pewien cz�owiek twierdzi�, �e wi- no w S�upsku pije si� w�a�nie w ten spos�b. Nabra� mnie? SOBOTA. Ul. Nowowiejska. Wygl�da� sympatycznie. Twarz mia� pogodn�, spojrzenie �a- godne; szerokie, wyra�nie wykrojone usta naturalnie uk�ada�y si� w �lad u�miechu. Siedzia� na �awce przed blokiem i obser- wowa� drzwi do klatki schodowej. Tkwi� tu ju� od d�u�szego czasu, cho� dzie� by� pochmurny i zimny, a on nie mia� na so- bie p�aszcza. Przykusa, kraciasta marynarka, z postawionym na sztorc ko�nierzem, stanowi�a do�� w�tpliw� ochron� przed nie- sion� wiatrem m�awk�, mimo to nieznajomy nie sprawia� wra- �enia przygn�bionego swym po�o�eniem. Kt� by si� domy�li�, �e z tak nostalgicznym u�miechem mo�na si� zastanawia�, czy poprzedni w�a�ciciel marynarki, kloszard spod mostu, prze�y� uderzenie w g�ow� pust� butelk� po winie. Z powodu z�ej pogody na podw�rku by�o pusto. W pewnej chwili przez trawnik przebieg� brudny, wychudzo- ny pies, �ciskaj�c w pysku star� ko��. Nie zwr�ci� uwagi na sa- motn� posta�, zatrzyma� si� obok �awki i zacz�� ogryza� zdo- bycz. M�czyzna przez jaki� czas przygl�da� si� wyg�odzonemu czworonogowi, pozornie oboj�tnie, ale gdyby w tej chwili spoj- rza� komu� w twarz, kto� taki natychmiast zorientowa�by si�, �e jest to oboj�tno�� udawana. Co� si� dzia�o. Co� zmienia�o, cho� twarz, z daleka, wci�� pozostawa�a tak samo sympatyczna. 22 Nagle cz�owiek obna�y� z�by, rozchylone wargi zadrga�y, z gard�a wydoby� si� przeci�g�y, zwierz�cy warkot. Pies odsko- czy�, jak smagni�ty batem. Odwr�ci� si�, skulony, z brzuchem przy ziemi i nisko opuszczonym pyskiem. Zaskomla�, podwija- j�c pod siebie ogon. Stukn�y drzwi klatki schodowej. M�czyzna momentalnie si� wyprostowa�. W u�amku sekun- dy na jego twarz powr�ci�a poprzednia �agodno��. Nonszalanc- kim ruchem przyg�adzi� przemoczone w�osy, nie wzbudzaj�c za- interesowania wy�aniaj�cej si� zza drzwi pary w �rednim wieku. Zaj�ci rozmow�, zapewne nie zauwa�yli ani jego, ani uciekaj�- cego w pop�ochu psiaka. Ona nios�a kwiaty w szeleszcz�cym - lofanie, on pobrz�kiwa� samochodowymi kluczykami. Nieznajomy odczeka�, a� odjad�, po czym wsta� z �awki. Mija- j�c miejsce, w kt�rym podw�rkowy kundel porzuci� sw� �mietni- kow� ko��, raz jeszcze zlustrowa� opustosza�e podw�rko i schyli� si�, podnosz�c o�linion� zdobycz. Schowa� ko�� do kieszeni i po- wolnym, spacerowym krokiem zbli�y� si� do domofonu. Nacisn�� przycisk. - S�ucham? - rozleg� si� zniekszta�cony dziewcz�cy g�os. - Czy zasta�em pana Arkadiusza Szyszko? - Zaraz... - Stukn�a odk�adana s�uchawka. Po d�u�szej chwili ponownie zachrobota� mikrofon. - On jest chory - wyja�ni�a dziewczynka. - Nie mo�e podej��. - Prosz� mu powiedzie�, �e przysz�a pani doktor. Prosz� po- wiedzie�, �e pani doktor wie, jak zlikwidowa� b�l. - Czy... - Powiedz to bratu, dziecko - nalega� m�czyzna i nagle sym- patyczne rysy jego twarzy rozwia�y si� jak zdmuchni�te wiatrem. - Powiedz to bratu, bo jak si� dowie, �e mu nie pomog�a�, mo�e by� z�y. Wiesz, �e potrafi by� z�y, prawda? S�uchawka szcz�kn�a po raz wt�ry, bez s�owa komentarza. Czas mija� i nic si� nie dzia�o. Nieznajomy czeka� wytrwale pod sk�pym daszkiem, kt�ry, co prawda, chroni� przed deszczem, lecz przed wiatrem wcale; czeka� i czeka�, cho� kto inny na jego miejscu pewnie dawno by zrezygnowa�. Cierpliwo�� zosta�a wynagrodzona. - O co chodzi? - us�ysza� w domofonie zm�czony, zbola�y g�os, po kt�rym tylko kto�, kto bardzo dobrze zna� Arka Szysz- ko, m�g� go rozpozna�. - Pan by� dzi� rano na pogotowiu? Gdyby w tej chwili kto� przechodzi� obok, na tyle blisko, by us�ysze� te s�owa, z pewno�ci� by�by zdumiony. I to wcale nie ich tre�ci�. By�by zdumiony, widz�c m�czyzn�, a s�ysz�c kobie- t�. Lecz nieznajomy, kt�rego g�os niespodzianie uleg� zadziwia- j�cej metamorfozie, sta� samotnie przed klatk� schodow�, a nieu- staj�ca m�awka topi�a wysokie tony. - Tak... Niech was szlag... - Chyba ju� wiemy, co panu dolega. - M�czyzna w kraciastej marynarce pos�ugiwa� si� kobiecym altem z du�� swobod�. - Mog� wej��? - Prosz�... - Zabrz�cza� domofonowy dzwonek, uwalniaj�c zapadk� zamka. M�czyzna wszed�, lecz nim drzwi si� za nim zatrzasn�y, zlustrowa� uwa�nie szare podw�rko. Nie by�o tam nikogo. W po�owie pierwszego pi�tra wysz�a mu na spotkanie dziew- czynka, wygl�daj�ca na jakie� trzyna�cie lat. - A gdzie pani doktor? - zapyta�a, zerkaj�c podejrzliwie. - Zaraz b�dzie. - G�os by� zn�w m�ski, alt gdzie� przepad�. - Posz�a do karetki po lekarstwa. - Brat kaza� j� przyprowadzi�. Na drzwiach nie ma numeru mieszkania - wyja�ni�a niech�tnie. - Cz�sto pukaj� do s�siad�w, wi�c... - Odsun�a si� od nieznajomego, na kt�rego twarzy na- tychmiast pojawi� si� przepraszaj�cy u�miech. - C� to, masz mnie za wilka? - za�artowa�, rozci�gaj�c war- gi od ucha do ucha. - To prawda, pi�em dzi� mi�d, smarowa�em �apy ciastem, ale co z pyskiem, moja panno? Czy� tak wygl�da wilcze oblicze? - No nie... - U�miechn�a si�, nadal z rezerw�, lecz nieco spe- szona. -Jestem sanitariuszem - rzek� nieznajomy, powa�niej�c. - Przyjechali�my pom�c twojemu bratu. Jest chory, prawda? - Oj tak! - przytakn�a skwapliwie. - Skar�y si� na r�k�, strasznie boli, nie wiadomo dlaczego. _ Ju� wiemy dlaczego - podchwyci� m�czyzna. - Prowad�. To nie potrwa d�ugo. Weszli do mieszkania. Przedpok�j by� ma�y i wi�d� do drugie- go, znacznie wi�kszego. - Arek jest tam - powiedzia�a dziewczynka, wskazuj�c kieru- nek r�k�. - Dzi�kuj� - odpar� uprzejmie m�czyzna. Wchodz�c do pokoju, dok�adnie zamkn�� za sob� drzwi, pozostawiaj�c sw� przewodniczk� na zewn�trz, wpatruj�c� si� w ��taw�, nieprze- �roczyst� szyb�. Wzruszy�a ramionami i uda�a si� do swojego pokoiku. Po drodze wyjrza�a jeszcze przez judasza na klatk� schodow�. Ani �ladu pani doktor. -Dzie� dobry! - powiedzia�a kobieta. � Masz bardzo mi�� siostr�. Arek wzruszy� ramionami i zaraz si� skrzywi�, �a�uj�c tego odruchowego gestu. Siedzia� w fotelu i pali� papierosa, trzy- maj�c go do�� niezdarnie mi�dzy palcami lewej r�ki. Praw� mia� podkulon�, opart� na elektrycznej poduszce, kt�rej prze- w�d bieg� przez ca�y pok�j, do gniazdka przy telewizorze. Na pod�odze le�a� porzucony termofor i jakie� kartonowe opako- wania. Pachnia�o eterycznymi olejkami. Telewizor by� w��czo- ny, a na ekranie Monika Olejnik torturowa�a kolejnego maso- chist�, jednego z tych dziwak�w, kt�rzy - robi�c polityczne kariery - do studia na Woronicza przybywaj� dobrowolnie. - Wci�� boli? - Jak cholera... - wysycza� Arek przez zaci�ni�te z�by. - Je�li mi zaufasz, zaraz przestanie. Arek wsta�. Nie kry� zaskoczenia. Kobieta by�a bardzo wyso- ka, niemal dor�wnywa�a mu wzrostem, ale do�� �adna, cho� nie- m�oda, i bardzo dziwacznie ubrana. Skrojone po m�sku spodnie mog�y jeszcze uj�� w t�oku, ale ta kraciasta marynarka1?! - To nie pani mnie przyjmowa�a na pogotowiu... - zauwa�y�. - Sk�d...? - Na twoje szcz�cie przej�am dy�ur. Niekompetentna kurwa, kt�r� mia�e� okazj� pozna�, posz�a do domu. Powinni j� zwolni�, pozbawi� prawa do wykonywania zawodu, nie uwa�asz? Arek a� przysiad� z wra�enia. - Kim pani jest? - zapyta�, ogarniaj�c wzrokiem zmys�ow� twarz nieznajomej, zatrzymuj�c spojrzenie na kruczoczarnych w�osach. - Nie ma pani fartucha... - doda� po chwili. - Fartucha nie mam, a mimo to jestem twoj� lekark�. Bo jak inaczej nazwa� kogo�, kto potrafi u�mierzy� tw�j b�l? I to szyb- ciej ni� �mia�by� zamarzy�? Arek wyprostowa� si�. Przeci�gn�� d�oni� po wymizerowanej twarzy. - Nie podoba mi si� to - rzek�, przeci�gaj�c sylaby. - Nie podoba ci si�, �e chc� pom�c? - Ale� sk�d, nie to. - Nieoczekiwanie ch�opak zmiesza� si�. Nagle sykn��. -Boli? -Boli. - To straszne. - Straszne - potwierdzi�. - Kiedy� s�ysza�em, �e cz�owiek do wszystkiego mo�e si� przyzwyczai�, ale przecie� nie do takiego cholernego... - Nagle zamilk�, przez ca�y czas wpatrzony w oczy lekarki. - Co si� sta�o? Milcza�. Zm�czona twarz zrobi�a si� jeszcze bardziej blada. Cofn�� si� o krok. - Ach, przypominam ci kogo�. - Za�mia�a si� g�o�no. Gdyby kto� sta� za drzwiami, m�g�by pomy�le�, �e dobrze si� bawi�. - Ju� s�dzi�am, �e nigdy tego nie zauwa�ysz? -Tak... - potwierdzi� cicho, w�a�ciwie szepcz�c. - T� barmank�? - stwierdzi�a raczej, ni� zapyta�a. Cofn�� si� jeszcze bardziej, gnieciony niepokojem, zupe�nie nie pami�taj�c, �e jest m�odym, wysportowanym, atletycznie zbu- dowanym m�czyzn�, kt�remu w kasz� dmucha� mo�e najwy�ej w�asna matka, a i to nie za cz�sto. - Barmank� - kontynuowa�a kobieta. - Tyle, �e jakie� pi�tna- �cie lat starsz�. Pi�tna�cie lat to dla niewiasty kawa� czasu, ale przyznasz chyba, �e jeszcze niez�a ze mnie laska, co? Powiem ci jeszcze co�, drogi ch�opcze: ja tylko wygl�dam na te swoje trzy- dzie�ci pi��, no dobra, niech b�dzie, na czterdzie�ci wiosen. Gdybym Ci powiedzia�a, ile mam naprawd�, musia�by� cofn�� sie jeszcze dalej, a tam jest ju� tylko �ciana. Arek ockn�� si�. Mocno potrz�sn�� g�ow�. _ O co tu chodzi?! - wydukai. - Nie b�j si� - odpar�a. - Przecie� to oczywiste, �e nie jestem tamt� barmank�. Ja tylko tak wygl�dam. Nie wygl�d �wiadczy o cz�owieku, znasz ten naiwny tekst? - Dlaczego mia�bym si� ba�? - spyta� ponuro. - Doskonale. - W kobiecym g�osie brzmia�o zadowolenie. � W takim razie pewnie si� dogadamy. - Dogadamy? - No chyba nie my�lisz, �e wylecz� ci� za darmo? - Nie za darmo? - Do diab�a! - zniecierpliwi�a si� kobieta. - Co to? Wy�ar�o ci szare kom�rki czy postanowi�e� udawa� magnetofon? Przez chwil� stali w milczeniu, patrz�c sobie w oczy. - Jak pani chce to zrobi�? - odezwa� si� Arek. - Tamten facet w herbaciarni powiedzia�... - Tamten facet to psychol - przerwa�a mu. - Chyba nie wierzysz w takie bajki? - Przechyli�a g�ow�, przygl�daj�c si� mu ironicznie. - No, nie wiem... - Zarumieni� si� jak dzieciak. - Ale rozma- wia�em z Ma�kiem, on... - Maciek? Masz na my�li tego �a�osnego mi�czaka? - Kobie- ta przeci�gn�a si� leniwie. Spod po�y marynarki nieoczekiwanie wyskoczy�y do�� kszta�tne piersi, zakryte jedynie czerwonym podkoszulkiem. - Czy�by� postanowi� zachowa� si� r�wnie nie- godnie jak ta imitacja m�czyzny? - Oczywi�cie, �e nie! - zaprotestowa� energicznie Arek. - To tamten facet powinien przeprosi� mnie, psia jego ma�! Ale... - Powoli wypuszcza� ustami powietrze. - Ten b�l... wcale nie mi- ja... Jest nie do zniesienia... Ja nie spa�em ani minuty, nie wiem, czy w og�le mo�na z tym zasn��? - Nie da si� - skonstatowa�a kobieta. -Co? - Z tym nie da si� zasn�� - sprecyzowa�a z bezlitosn� oboj�t- no�ci�. - Mo�na najwy�ej straci� przytomno��. Z powodu wy- czerpania organizmu. A jak si� obudzisz, b�dzie jeszcze gorzej. - Co pani m�wi? - Arek wytrzeszczy� oczy. - Siadaj! - Popchn�a go energicznie, wprost na fotel. Pochy- li�a si� nisko i dmuchn�a, prosto w potargan� grzywk� w�os�w. - U�wiadamiam ci - powiedzia�a, patrz�c mu zalotnie w oczy - �e masz dwa wyj�cia. Albo p�jdziesz przeprosi� zha�bion� nie- wiast� - zachichota�a jak nastolatka - chocia� doprawdy, trzeba by� wyj�tkowym idiot�, �eby wierzy� w te banialuki, ALBO... - zawiesi�a g�os - pozwolisz wyleczy� si� mnie, swojej wybawi- cielce, przewodniczce, a mo�e i, kt� to wie, kochance. - Kochance? - wyj�ka� Arek, niepomny na wcze�niejsze po- r�wnanie z magnetofonem. - A co? Nie podobam ci si�? Czy�by� uwa�a�, �e je... - Mog� prosi� pani� Szyszko? - Patrycja le�a�a na tapczanie, trzymaj�c w r�ku bezprzewodowy telefon. M�wi�a �ciszonym g�osem. Drzwi pokoju by�y zamkni�te. - Mama? - upewni�a si�, s�ysz�c kobiecy g�os. - Nie... - zaprze- czy�a - w zasadzie to nic... chocia� nie wiem... Pos�uchaj, mamo - podj�a, ucinaj�c kolejne pytania. - Dzwoni�, bo dzieje si� co� dziwnego. Do Arka przyjecha�o pogotowie i... Poczekaj! Przecie� m�wi�, �e w�a�ciwie nie sta�o si� nic takiego... Nie pogorszy�o mu si�, chyba nie, ale... Patrycja westchn�a, przewr�ci�a oczami i odsun�a od siebie s�uchawk�. Po d�u�szej chwili zbli�y�a j� ponownie. -Tak - powiedzia�a nad wyraz zdecydowanie. I g�o�no. Z przestrachem popatrzy�a na drzwi. - Wpu�ci�am tylko jakiego� faceta, sanitariusza, za chwil� mia�a przyj�� lekarka, ale... nie przysz�a. Oni rozmawiaj� ju� prawie p�l godziny, a jej nie ma. Ale nie o to chodzi... Ja... Wci�� patrzy�a na drzwi. Kiwn�a g�ow�, raczej do samej sie bie, upewniaj�c si� co do s�uszno�ci podj�tej decyzji, gdy� po drugiej stronie linii panowa�a cisza. - Z pokoju Arka dochodzi g�os kobiety - wypali�a. - Oczywi�cie, �e jestem pewna, nikogo wi�cej nie wpuszcza- �am- Ani Arek... Och, mamo! Nie jestem idiotk�! Tam jest kobieta! - Mamo - nieoczekiwanie jej g�os za�ama� si�. - Ja si� boj�. W oczach dziewczynki pojawi�y si� �zy. - Przyje�d�ajcie - wykrztusi�a ze �ci�ni�tym gard�em. - Wra- cajcie z tych cholernych imienin! - Czy�by� uwa�a�, �e jestem dla ciebie za stara? - Ale� - usi�owa� sprostowa� Arek, ale kobieta powstrzyma�a go, zakrywaj�c mu usta d�oni�. - No dobra - powiedzia�a lodowatym g�osem. - Do�� przeko- marzania. Chcesz by� zdrowy czy nie? Odpowiadaj. Kr�tko. Jak m�czyzna. Wyprostowa�a si�, patrz�c na Arka z g�ry. - Chc� - odpowiedzia�. - B�l sam nie minie, takich cud�w nie ma. � Zawaha�a si�. - Ale s� inne. Mo�esz go przekaza�. - Co zrobi�? - Przekaza� b�l komu� innemu. Komu�, kogo... hm... kochasz, je�li zabieg ma by� skuteczny. Arek milcza�. Iskry niepokoju, kt�re od pewnego czasu miga�y w jego oczach, uspokoi�y si� i zblak�y. O ile wcze�niej kilkakrotnie przemyka�o mu przez my�l, �e mo�e cierpienie wp�dza go w jakie� szale�stwo, teraz nagle zrozumia� to, co powinien by� wiedzie� od samego pocz�tku. Prawd� oczywist�. Ma przed sob� wariatk�. - Nie patrz na mnie w taki spos�b - warkn�a. - Nigdy wi�cej tak nie r�b! Arek j�kn�� i skuli� si� w fotelu. Nagle rzuci� si� w bolesnym spazmie; uni�s� r�k� i rozpaczliwie przytuli� do brzucha. - Mo�esz oczywi�cie j� amputowa� - powiedzia�a kobieta. - To r�wnie� jest jaki� spos�b na tw�j problem. Zn�w si� pochyli�a. - Ale na twoim miejscu nie liczy�abym na tak� �atwizn�. Zresz- �I� - mi�y u�miech powr�ci� na jej twarz - �adne ambulatoryjne badanie nic tu nie wyka�e. A gdzie we wsp�czesnym, zdegenero- wanym �wiecie znajdziesz lekarza, kt�ry zechcia�by amputowa� pacjentowi zdrow� ko�czyn�? -Boli jeszcze bardziej! Co mi zrobi�a�?! - Ja? Przecie� nawet ci� nie dotkn�am. Po prostu przedtem troch� ci ul�y�o, bo bardzo si� stara�am. Teraz si� nie staram, te- raz radzisz sobie sam. -Jezu! - Nie p�acz. - Nieoczekiwanie w g�osie kobiety pojawi�o si� wsp�czucie. - W ko�cu nie jeste� byle myd�kiem. Gdyby� nim by�, dawno przeprosi�by� pi�kn� barmank�. A swoj� drog�, rze- czywi�cie jest taka pi�kna? Arek nie odpowiedzia�. Zamkn�� oczy i zacz�� kiwa� si� w fotelu. -Rozumiem. - Kobieta skin�a g�ow�. - Nie jeste� w nastro- ju do konwersacji. No dobrze. Zatem przemy�l, co ci powiedzia- �am. Wybierz osob�, kt�r� kochasz, i zg�o� si� do mnie. Jutro o dwunastej b�d� w herbaciarni. I b�d� punktualny, bo pi�� po dwunastej wychodz�. Pa! - Przes�a�a mu poca�unek, dotykaj�c �rodkowym palcem swych pe�nych warg. - Pa! Arek odprowadza� j� wzrokiem zbitego psa, lecz na tyle jesz- cze hardego, �e jego oczy wci�� l�ni�y fioletem. - Kim jeste�, do cholery?! - zawo�a�. Odwr�ci�a si�, ju� z r�k� na klamce. - Tyle jest wa�nych pyta� na �wiecie, a ty akurat uczepi�e� si� jakiej� b�ahostki. C� za intelektualne marnotrawstwo. B�d�c ju� w przedpokoju, zatrzyma�a si� przed drzwiami do pokoju Patrycji. Po chwili wahania nacisn�a klamk�. Nie wesz�a do �rodka, wsun�a tylko g�ow� i... popatrzy� na le��c� na tapcza- nie dziewczynk�, wpatruj�c� si� w niego szklanymi oczami, �cis- kaj�c� przeno�ny telefon, jakby by� jej ukochanym misiem. - Boisz si� mnie, prawda? - powiedzia� m�czyzna, zni�aj�c konspiracyjnie g�os. - Wyczu�em tw�j strach przez drzwi. To mi- �e z twojej strony. Bardzo mi�e. Ale co� ci powiem. Nie lubi� dziewczynek, kt�re nie potrafi� rozpozna� wilka na pierwszy rzut oka. Eee... - nieoczekiwanie machn�� r�k� - co mi tam, wy- znam ci co� wi�cej. Ja w og�le nie lubi� dziewczynek. Wycofa� si� i zamkn�� drzwi. Podszed� do wyj�cia, przekr�ci� obrotowy zamek i wyszed� na klatk� schodow�. U do�u kto� wcis- ka� domofon. Dzwonek dzwoni� mu za plecami. Pa�stwo Szyszko, wracaj�cy przedwcze�nie z imieninowego przyj�cia, nie zauwa�yli m�czyzny w ekstrawaganckiej, przy- kr�tkiej marynarce w krat�, kt�ry przyczai� si� na p�pi�trze powy�ej ich mieszkania. Odczeka�, a� wejd�, po czym zbieg� po�piesznie na d�, zwinnie i lekko. Cichute�ko, niczym le�ny zwierz. NIEDZIELA. Hotel Asystenta. Sen Magdy Papisten by� koszmarem. Ucieka�a. Najpierw nie wiedzia�a przed czym (przed kim?), ale to nie by�o wa�ne, liczy� si� strach, d�awi�cy l�k. Ucieczka. I nagle ju� wiedzia�a: goni j� wilko�ak, czy raczej stw�r do niego podobny - cz�owiek z twa- rz� poro�ni�t� czarnym w�osem i z doln� szcz�k� wysuni�t� do przodu jak szuflada. Szczerzy� k�y i �mia� si�. �miech by� ludz- ki, podobnie jak reszta postaci potwora; chwilami sier�� znika�a z gro�nego oblicza, a szuflada zasuwa�a si�, zajmuj�c przynale�- ne �uchwie miejsce - ale tylko w�wczas, gdy ustawa� zadyszany �miech. W tych kr�tkich momentach pojawia�a si� zwyczajna m�ska twarz, straszna jedynie dlatego, �e Magda wiedzia�a, w co si� zaraz zmieni. W ko�cu zdo�a�a dobiec do najbli�szego budynku; drzwi jakim� cudem da�y si� otworzy�, zatrzasn�a je za sob�. Zbieg�a na d�l po schodach, w pierwsze z brzegu otwarte wej�cie. Stopni by�o du�o; zadysza�a si�, nim dotar�a na sam d�, potem do jakiego� piwnicznego pomieszczenia, w kt�rym �arzy�a si� ma�a noc- na lampka - ale przynajmniej nie by�o w nim ciemno. Zamkn�a si� w �rodku; drzwi mia�y zasuwk� i �a�cuch, jak w kuszetkach lub starych mieszkaniach. Napi�cie powoli opada�o. Uspokaja�a si�. Podesz�a do okna. Znajdowa�a si� wysoko, przynajmniej na pierwszym pi�trze. Na zewn�trz ksi�yc jasno o�wietla� podw�r- ko i brukowan� ulic� po prawej stronie. By� to znajomy widok, lecz nie potrafi�a uzmys�owi� sobie, sk�d go zna. Pod oknem sta� m�czyzna. Przera�enie powr�ci�o. Wtargn�o dreszczem, arktycznym zim- nem, uderzeniem serca jak spi�owy dzwon. Prze�ladowca. By� ubrany w marynark� nieokre�lonego koloru, s�abo widocz- n� w mroku, ale krata odznacza�a si� wyra�nie na jasnym tle. To w�a�nie po tej marynarce go rozpozna�a. Twarz mia� zwyczajn� - ju� nie wilko�acz�, jak wcze�niej, lecz ludzk�. Wtem uni�s� g�o- w� i spojrza� wprost na ni�. Nie zd��y�a odsun�� si� od okna. Obudzi�a si� z krzykiem. Z krzykiem obudzi� si� r�wnie� Eugeniusz Nowicki, dwudzie- stoo�mioletni asystent Zak�adu Filologii Polskiej w Pomorskiej Akademii Pedagogiczej, chocia� jego akurat nie dr�czy� �aden koszmar. Ka�dy by si� obudzi�, gdyby kto� znienacka wrzasn�� mu prosto w ucho. - Co si� sta�o?! - zapyta� nadzwyczaj trze�wo. Wida� spos�b, w jaki zosta� wyrwany ze snu, wystarczaj�co go ocuci�. - Przepraszam. - Magda odetchn�a z ulg�. - Okropny sen. Brr... - Zatrz�s�a si� i przytuli�a do Eugeniusza. Magda Papisten by�a studentk� czwartego roku filologii pol- skiej na Akademii Pedagogicznej. W zasadzie mieszka�a w aka- demiku, ale od tygodnia mia�a nowego faceta, w�a�nie Eugeniu- sza, drugiego w swoim �yciu, ale - ju� by�a tego pewna! - nie ostatniego. Po pierwszej fascynacji przysz�o rozczarowanie. Gdyby si� pojawi�o po roku, no, cho�by po miesi�cu znajomo- �ci, mog�aby si� �udzi� jeszcze, �e to chwilowy kryzys. Ale roz- czarowa� si� facetem po tygodniu? Sama nie wiedzia�a, dlaczego przysz�a do niego dzisiejszej no- cy. Tak jak nie wiedzia�a, �e za kilka godzin oka�e si� to nadzwy- czaj szcz�liw� decyzj�. Magda Papisten nie zdawa�a sobie jeszcze sprawy, czym jest kobiecy instynkt. - Musz� si� napi� - powiedzia�a i wsta�a. Posz�a do kuchni, b�d�cej przed�u�eniem pokoju. Hotel Asystenta pozostawa� dla wielu pracownik�w PAP domem, co jednak nie zmienia�o faktu, i� by� tylko hotelem, wi�c i metra�e by�y tu hotelowe. By�o duszno, wi�c, wracaj�c, zatrzyma�a si� przy oknie i a� podskoczy�a, wyba�uszaj�c z przera�enia oczy. Odruchowo za- kry�a r�k� nagie piersi. Na zacienionym podw�rku, dok�d dociera�y tylko strz�- py �wiat�a latarni z ulicy Raszy�skiej, sta� m�czyzna. Gdyby nie ksi�yc, wyj�tkowo jasny dzisiejszej nocy (i gdyby nie sen), mo�e by go nawet nie zauwa�y�a. Mia� na sobie marynar- k� w kratk�. �Wcale si� nie obudzi�am" - pomy�la�a dziewczyna. Odwr�- ci�a si� i zobaczy�a w ��ku Eugeniusza, ju� chyba z powrotem pogr��onego we �nie, skulonego, z jedn� nog� wystawion� na zewn�trz, do wysoko�ci nagiego po�ladka. Wr�ci�a spojrzeniem do okna. Potw�r ze snu patrzy� wprost na ni�. R�ce trzyma� w kieszeniach. Oddech Magdy sta� si� g�o�ny i �wiszcz�cy. Spazmatyczny, jak u ma�ego dziecka, kt�re nagle zorientowa�o si�, �e zosta�o zu- pe�nie samo w nieprzyjaznym lesie. -Ge... nek! Eugeniusz Nowicki ockn�� si� z p�snu. Jego fantastycza ko- chanka by�a doskonale widoczna na tle jasnego, pozbawionego firanek okna. Przez chwil� przygl�da� si� dziewczynie w sku- pieniu, ws�uchany w dziwny d�wi�k, kt�rego �r�d�a nie by� zdolny zidentyfikowa�. Dopiero gdy dostrzeg� ruch ramion, wstrz�sanych cichym spazmem, zorientowa� si�, co to oznacza. Wyskoczy� z ��ka i podszed� do niej. Ostro�nie dotkn�� na- giego ramienia. Dziewczyna drgn�a i Eugeniusz poczu� si� tak, jakby w rozgrzanej snem d�oni trzyma� kawa�ek lodu. Na mo- ment jej oczy sta�y si� wielkie i okr�g�e; oczy zaj�ca, kt�rego dopad� w�ciekle g�odny drapie�nik. Zwiotcza�a w jednej chwili, padaj�c w ramiona Eugeniusza. �cisn�a go mocno, zach�annie, a� poczu� b�l, jednak nie pro- testowa�, wr�cz przeciwnie, stwierdzi�, �e sprawia mu to przy- jemno��. - Co si� sta�o? - zapyta� cicho, czuj�c wyra�nie, jak dziewczy- na dygocze. � Jest tam jeszcze? -Kto? _ Ten... facet. - Wci�� wtula�a twarz w rami� Eugeniusza. powieki wyci�gn�� nieco szyj� i spojrza� na podw�rko. Zoba- czy� m�czyzn�, stoj�cego w do�� swobodnej pozycji, z r�kami wbitymi w kieszenie marynarki. By�o wystarczaj�co jasno, by stwierdzi�, �e z pewno�ci� nie jest to �aden z mieszka�c�w hote- lu, kt�ry, nie mog�c spa�, wyszed� na spacer. Co kto� obcy robi tu o czwartej nad ranem? - Pewnie na kogo� czeka - odpowiedzia� i sobie, i Magdzie. - Przyszed� do kogo� w odwiedziny i czeka, a� zejdzie na d�. - Odwiedziny w �rodku nocy? - Ani my�la�a si� odwr�ci� i zwolni� u�cisku ramion. -A ty co tutaj robisz? - u�wiadomi� jej, �artobliwie si� u�miechaj�c. - Po prostu na niekt�re sprawy noc jest milsza ni� dzie�. Eugeniusz Nowicki nadal si� u�miecha�, ale im d�u�ej patrzy� na stoj�cego w dole cz�owieka, tym mniej mu si� to podoba�o. Zw�aszcza �e w pewnej chwili m�czyzna szybkim ruchem uni�s� g�ow� i spojrza� dok�adnie w jego stron�. Jak gdyby do- skonale wiedzia�, �e jest obserwowany, i chcia� zaskoczy� pod- gl�dacza. Asystent poczu� nieprzyjemny dreszcz. Sk�d wiedzia� gdzie patrze�? Dlaczego z dziesi�tk�w okien wybra� w�a�nie to jedno? Mocniej obj�� Magd� i odsun�� si� od okna. - Chod� do ��ka - powiedzia�. - Nie trzeba si� tak ba� - uspokaja� dziewczyn�, kiedy ju� le- �eli. - Nawet je�li to z�odziej, to przecie� nie przyjdzie obrobi� uczelnianego asystenta, chyba nie jest idiot�. Lepiej napa�� sta- ruszk� emerytk�, zysk podobny, a fatyga mniejsza. - Nie wiedzia�em, �e jeste� taka strachliwa - doda� z lekkim rozdra�nieniem, gdy nie zareagowa�a. - To on mi si� �ni� - powiedzia�a Magda nadspodziewanie spo- kojnym g�osem. Odwr�ci�a si� na wznak i wpatrywa�a w sufit. -Co? - Goni� mnie... Ja jeszcze nigdy w �yciu tak si� nie ba�am. Co za koszmar! - Odetchn�a g��boko. Raz, a potem drugi. Eugeniusz milcza�. Podpar� si� na �okciu, usi�uj�c zajrze� w za- �zawione oczy Magdy, ale ona nie odwzajemni�a spojrzenia. Nie odrywa�a wzroku od sufitu. - Mia� czarn� twarz - oznajmi�a. Wzruszy� ramieniem. -To tylko sen. Nie mo�esz si� tak przejmowa� tylko dlatego, �e przez przypadek kto� podobny pojawi� si� na podw�rku. - Nie jest podobny. To ten sam cz�owiek. Pochyli� si� jeszcze bardziej, ale oczy Magdy pozostawa�y nie- ruchome, utkwione w sufitowych wsp�rz�dnych. Poczu� si� nie- co zirytowany. Ta dziewczyna w�a�ciwie od pocz�tku (to znaczy - m�wi�c �ci�lej - od pierwszej wsp�lnej nocy, kt�rych by�y raptem trzy) w jaki� spos�b go irytowa�a. Ale brn�� w ten romans (wyk�a- dowca/studentka, numer stary jak historia szkolnictwa wy�szego), uznaj�c, �e jego walory g�ruj� nad wadami. W swoim �yciu og�l- niakowego kujona, potem do�� wybitnego studenta i niedosz�ego tw�rcy robionego w �limaczym tempie doktoratu, z szans� obrony granicz�c� z boskim cudem (opinia promotora) - zatem w ca�ym tym nied�ugim, lecz pracowitym �yciu nigdy jeszcze nie by� z tak �adn� dziewczyn�. W dodatku nie pozostawa� odosobniony w jej ocenie; podobne zdanie mia�a m�ska wi�kszo�� naukowych pra- cownik�w uczelni, a nic tak nie napawa�o dum� i zadowoleniem Eugeniusza Nowickiego, jak podziw koleg�w. - W moim �nie mia� czarn� twarz - powt�rzy�a Magda Papisten. - Czy by� Murzynem? G�owa Magdy wykona�a powolny obr�t w stron� Eugeniusza. Do ciemnych oczu wreszcie wr�ci�o �ycie. - Czy jeste� idiot�? - zapyta�a bezlito�nie. Eugeniusz Nowicki opad� na poduszk�. Lekka irytacja zacz�- �a przeradza� si� w co� wi�cej, wi�c wola� le�e�. Do jego uszu dotar� �miech, najpierw cichy, urywany, w ko�cu przechodz�cy w histeryczny chichot. Magda usi�owa�a powstrzyma� ten atak, lecz na pr�no; napi�cie znalaz�o nagle uj�cie, wyrzuca�a je z sie- bie wielkim wodospadem, nie do zatrzymania, dop�ki zbiornik nie ulegnie opr�nieniu. - Przepraszam - powiedzia�a, wci�� jeszcze krztusz�c si� ostat- nimi strumykami. - Nie wiem co mi si� sta�o. - Otar�a sp�ywaj�c� z oka �z�. - Naprawd� nie wiem... Murzynem... - Zn�w zapia- �a wysoko. Usiad�a na ��ku, odgarniaj�c w�osy i wreszcie si� uspokoi�a. - No ju�! Chyba mi przesz�o. Uff... Przez ca�y ten czas Eugeniusz Nowicki le�a� nieruchomo. Teraz on gapi� si� w sufit. Co pewien czas pr�bowa� si� u�mie- cha�, lecz by�o to tylko krzywienie warg, maskuj�ce odmienny stan ducha. - Przepraszam - powt�rzy�a Magda. Nowicki milcza�. Przez jaki� czas milczeli oboje, zatopieni ka�de w swoich my�lach, zupe�nie odmiennych i zupe�nie innej rangi. - M�g�by� zobaczy�, czy jeszcze tam stoi? - odezwa�a si� Magda. - Uhm... - Wsta� i podszed� do okna, odznaczaj�cego si� co- raz wyra�niej na tle ciemnej �ciany pokoju. �wita�o. Nieznajomy bieg�. Gdyby Nowicki spojrza� trzy sekundy p�niej, pewnie ju� by go nie zobaczy�. Dziwne by�o to, �e p�- dzi� wprost na ogrodzenie, wykonane do�� niedbale z meta- lowej siatki przypi�tej do rdzewiej�cych s�upk�w. Naprawd� p�dzi�! Nie wiadomo dlaczego skojarzy� si� Eugeniuszowi z rozw�cieczonym rottweilerem, rzucaj�cym si� na p�ot, odgra- dzaj�cy go od w�a�ciwego celu. Mo�e dlatego, �e kiedy� sam mia� takiego psa, czterdziestokilogramowego bydlaka, utrapie- nie rodziny. (Jeszcze tej niedzieli, oko�o po�udnia, wysoko�� ogrodzenia mia�a zosta� zmierzona bardzo dok�adnie przez funkcjonariusza policji, Karola Szyd��. Pomiar wykaza� sto sze��dziesi�t trzy centymetry. W k��bie, jak si� wyrazi� funkcjonariusz, maj�c na my�li to, �e zignorowa� wystaj�ce przynajmniej na kilka centy- metr�w wy�ej druciane ko�c�wki. Liczba ta zosta�a wpisana skrupulatnie do s�u�bowego notatnika). Eugeniusz Nowicki nie wierzy� w�asnym oczom. M�czyzna przeskoczy� przez p�ot. I to bez wahania, profesjonalnie, jak za- wodnik na sportowym stadionie, nawet nie muskaj�c stercz�cych drut�w. - Flopem? - zapyta� kilka godzin p�niej Karol Szyd�o, zago- rza�y kibic lekkoatletycznej sekcji klubu �Gryf. - Nie - zaprzeczy� Nowicki. - Jakim� takim szpagatem. Wie pan, tak jak ci, co biegaj� na sto metr�w przez p�otki. Szpagatem! Karol Szyd�o westchn��. Ci m�odzi nie maj� zie- lonego poj�cia o sporcie. Ale to wszystko mia�o wydarzy� si� oko�o dwunastej, teraz by� �wit i ani Eugeniusz Nowicki, ani Karol Szyd�o, pochrapuj�- cy przy boku oty�ej ma��onki (zawsze chrapa�, jego matka przy- si�ga�a, �e robi� to nawet w ko�ysce), nie mieli poj�cia, �e b�d� ze sob� rozmawiali. O tej rannej godzinie zagadkowy nieznajo- my przesadzi� ogrodzenie i�cie sarnim skokiem; przy l�dowaniu zachwia� si� nieznacznie, gdy noga utkwi�a mu w b�ocie, po czym znikn�� za pobliskim budynkiem. Zdezorientowany Nowicki otworzy� okno i wyjrza�, nie przej- muj�c si� ch�odem ani faktem, �e go�y by� jak �wi�ty turecki. Podw�rze zia�o pustk� i cisz�. Kto� jednak sta� tu� za bram� - szczup�y m�czyzna w obcis�ych d�insach i kr�tkiej sk�rzanej kurtce. Chyba nie widzia� wygl�daj�cego z okna na pierwszym pi�trze asystenta. Najwyra�niej jego wzrok by� skupiony na miejscu, gdzie znikn�� cz�owiek w kraciastej marynarce. Pewnie -