8973

Szczegóły
Tytuł 8973
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8973 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8973 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8973 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Poul Anderson Koniec poszukiwa� Rugona zbudzi�o s�o�ce. Drgn�� niespokojnie, gdy poczu� d�ugie snopy �wiat�a padaj�ce uko�nie na ziemi�. St�umione wiecowanie ptak�w przeobrazi�o si� w kaskad� d�wi�ku, a z podmuch�w s�abego wiatru dolecia�y go zagadywania li�ci. Wstawaj, Rugo, wstawaj, wstawaj, nowy dzie� o�ywia wzg�rza, wi�c szkoda spa� i wylegiwa� si�. Wstawaj. Pod powieki wdar�o si� �wiat�o i zm�ci�o ciemno�� sn�w. Mrucz�c Rugo zwin�� si� w k��bek jeszcze mocniej, szczelnie otuli� si� � snem niby peleryn�, zapad� w ciemno�� i niebyt, maj�c przed oczyma twarz matki. Jej �miech ni�s� si� po d�ugich szlakach nocy, wo�aj�c go, przyzywaj�c, wi�c pr�bowa� i�� za ni�, lecz w tym przeszkadza�o mu s�o�ce. - Mamo - za�ka� - mamo, prosz� ci�, wr��, mamo. Kiedy�, bardzo dawno temu, matka odesz�a i zostawi�a go. Rugo by� wtedy ma�y, natomiast jaskinia du�a, ponura i zimna; z ka�dego k�ta co� wygl�da�o, co� tam szura�o, a jego ogarnia� strach. Matka powiedzia�a, �e idzie po jedzenie, uca�owa�a go i zesz�a ku urwistej dolinie ton�cej w ksi�ycowej po�wiacie. W dole pewnie natkn�a si� na Obcych, nigdy bowiem ju� nie wr�ci�a. Nie powr�ci�a, chocia� Rugo d�ugo p�aka� i wo�a� jej imi�. By�o to ju� tak dawno temu, �e Rugo nie potrafi� zliczy� lat. Jednak teraz, kiedy si� zestarza�, matka chyba sobie o nim przypomnia�a i �a�uje, �e odesz�a, bo ostatnio cz�sto przychodzi w nocy. Rosa wyzi�bia�a mu sk�r� i Rugo poczu� w ca�ym ciele odr�twie-, nie, b�l mi�ni i ko�ci oraz ot�pienie nerw�w, wi�c zmusi� si�, by wsta�. Je�eli wykona jeden gwa�towny ruch i przeci�gnie si� tak, by nie wy� z b�lu, to mo�e zdo�a pozby� si� wilgo�ci, zimna, ziemi; b�dzie m�g� otworzy� oczy i spojrze� na nowy dzie�. Zanosi�o si� na upa�. Rugonowi wzrok ju� nie dopisywa�, wi�c s�o�ce, nisko nad niewyra�nym horyzontem, jawi�o mu si� tylko jako ognisty blask, kt�ry poprzez zas�on� mg�y snuj�cej si� w dolinach nabra� rdzawej barwy. Wiadomo by�o jednak, �e zrobi si� gor�co jeszcze przed nadej�ciem po�udnia. Rugo uni�s� si� powoli, opieraj�c si� na wszystkich czterech �apach; potem uchwyci� si� niskiej ga��zi i stan�� wyprostowany. G��d dawa� o sobie zna� t�pym b�lem. Rugo powi�d� osowia�ym wzrokiem po zaro�lach, po kar�owatych drzewach zagajnika porastaj�cych wzg�rze do po�owy. Te krzaki i drzewa tworzy�y soczyst� letni� ziele�, kt�ra nieco p�niej upodobni si� do metalu. Pod stopami szele�ci�y opad�e li�cie, wci�� wilgptne od rosy przechodz�cej w bia�e opary. Ptaki �wiergota�y a� pod samo s�o�ce, ale nigdzie nie by�o �ywno�ci, nigdzie nic do jedzenia. - Mamo, powiedzia�a�, �e przyniesiesz co� do zjedzenia. Odp�dzaj�c resztki sn�w Rugo potrz�sn�� wielk�, pokryt� �uskami g�ow�. Dzi� b�dzie musia� zej�� do doliny. Zjad� ju� ostatnie jagody na wzg�rzu i czeka tu od tak wielu dni, �e os�abienie rozpe�z�o si� z brzucha na ca�e cia�o; teraz wi�c b�dzie musia� zej�� do Obcych. Powoli wyszed� z zaro�li i ruszy� zboczem w d�. Pod jego stopami chrz�ci�a trawa, ziemia za� dr�a�a pod ca�ym olbrzymim ci�arem jego cielska. Wzg�rze ukosem wznosi�o si� ku niebu i opada�o ku zamglonym dolinom, a on by� sam na sam z porankiem. Tutaj ros�a jedynie trawa i drobne kwiaty. Dawnymi czasy wzg�rza by�y wysoko poro�ni�te lasem; Rugo pami�ta� ch�odne, cieniste g��bie i korony drzew szumi�ce w podmuchach wiatru, a tak�e plamy s�o�ca rozsiane na ziemi; latem rozlewa� si� tu upajaj�cy, s�odki aromat �ywicy, a zim� o�lepiaj�cy blask �wiat�a za�amuj�cego si� w miliardach �niegowych kryszta��w. Obcy jednak wyr�bali las i teraz zosta�y po nim jedynie pr�chniej�ce pnie oraz niewyra�ne wspomnienia Rugona. Wy��cznie jego, poniewa� ludzie, kt�rzy zwalili las, wymarli, a ich synowie wcale go nie znali, wi�c gdy zabraknie Rugona, kto pomy�li o tym cho�by jeden raz? Czy zostanie kto�, kto si� o to zatroszczy? Rugo doszed� do potoku tocz�cego si� po zboczu, wyp�ywaj�cego ze �r�d�a po�o�onego wy�ej i d���cego do po��czenia si� z Rzek� Grzmot�w. Woda by�a zimna i czysta, wi�c Rugo napi� si� chciwie, czerpi�c z obu r�k i merdaj�c ogonem z ukontentowania. Pozosta�o mu przynajmniej tyle, chocia� obecnie, po zniszczeniu dzia�u wodnego, �r�d�o mocno si� skurczy�o. Jest to jednak bez wi�kszego znaczenia, bo nim potok wyschnie, jego ju� nie stanie. Przeszed� w br�d na drug� stron�, a zimna woda wywo�a�a mrowienie i k�ucie w chorej nodze. Dalej za potokiem odszuka� dawny szlak wyr�bu i poszed� t� drog�. Odwlekaj�c to, co nieuniknione, posuwa� si� wolno i pr�bowa� obmy�li� jaki� plan. Obcy dawali mu niekiedy jedzenie z lito�ci lub w zamian za prac�. Kiedy� przez prawie ca�y rok pracowa� dla cz�owieka, kt�ry da� mu legowisko oraz jedzenia do syta; by� to m�czyzna o cichym g�osie i �agodnych oczach, dla kt�rego dobrze si� pracowa�o, bo nie mia� w sobie po�piechu, wrodzonego chyba ca�ej jego rasie. Potem jednak m�czyzna ten przyprowadzi� kobiet�, ona za� ba�a si� Ru-gona, wi�c musia� odej��. Kilka te� razy przychodzili do niego ludzie bezpo�rednio z Ziemi, na rozmowy. Zasypywali go pytaniami dotycz�cymi jego wsp�braci. Jak �yli, jakim s�owem okre�lali to albo owo, czy pami�ta jakie� ta�ce lub muzyk�. Rugo nie m�g� im wiele powiedzie�, poniewa� jego lud t�piono ju� wtedy, gdy on przyszed� na �wiat, i sam na w�asne oczy widzia�, jak lec�ca bro� przeszy�a jego ojca na wylot, a potem matka wysz�a po �ywno�� i nie wr�ci�a. Szczerze m�wi�c, to ludzie z Ziemi powiedzieli mu wi�cej, ni� on sam umia� im przekaza�; opowiadali o miastach, ksi��kach i bogach, jakich kiedy� posiada�o jego plemi�, a gdyby tylko pragn�� dowiadywa� si� o tych sprawach od Obcych, powiedzieliby mu znacznie wi�cej. Tak�e i ci ludzie p�acili mu co nieco, wi�c przez jaki� czas �ywi� si� dobrze. Jestem teraz stary i niezbyt silny, my�la� Rugo. Nigdy nie by�em krzepki w por�wnaniu z si��, jak� oni maj�. Jeden z nas m�g� gna� przed sob� pi��dziesi�ciu takich jak oni, ale jeden z nich, usadowiony przy kierownicy czego� zrobionego z metalu i ognia, m�g� skosi� tysi�c naszych. Ja za� wywo�uj� strach u ich kobiet, dzieci i zwierz�t. Trudno wi�c b�dzie znale�� prac� i mo�e przyjdzie mi �ebra� o troch� chleba za to jedynie, �eby si� oddali�. A przecie� ziarno, kt�rym mnie nakarmi�, wyros�o z gleby tego �wiata; moc sw� czerpa�o z ko�ci mego ojca, a j�drno�� z cia�a mej matki. Ale je�� trzeba. Gdy Rugo doszed� do doliny, od razu poczu� �ar s�o�ca, po mg�ach za� zosta�y jedynie poszarpane smugi. �cie�ka dotar�a do drogi, wi�c Rugo skr�ci� na pomoc ku ludzkim osadom. Jak okiem si�gn��, nikogo jeszcze nie by�o wida� i panowa�a cisza. Kroki Ru-gona odbija�y si� g�o�nym echem na chodniku tak twardym, �e ka�de st�pni�cie wywo�ywa�o w nogach b�l, szarpi�cy jakby ostrymi szpilkami. Rozejrza� si� naoko�o, usi�uj�c zapomnie� o b�lu. Obcy tak zaciekle wycinali drzewa, orali grunt i zasiewali ziarno z Ziemi, �e teraz dolina le�a�a pod otwartym niebem. Miedziane s�o�ce lata i przera�liwe wichury zimy szala�y nad g��bokimi, w�skimi dolinami, jakie pami�ta�, a jedyne drzewa ros�y w schludnych sadach i rodzi�y nietutejsze owoce. Wygl�da�o to tak, jakby Obcy bali si� ciemno�ci, jakby tyle strachu nap�dza�y im cienie, p�-�wiat�a i szumi�ce, niewidoczne dale, �e musieli wszystko zniszczy� jednym przewaleniem si� po�ogi i pioruna, po czym zapanowa�a po�yskliwa, nieugi�ta stal ich �wiata, g�ruj�ca nad r�wninami pokrytymi kurzem. Jedynie strach m�g� zrodzi� takie okrucie�stwo i tak samo strach doprowadzi� przodk�w Rugona, ogromnych, �uskowatych, czarnych, do tego, �e wypadli z g�r, by rozwala� domy, pali� uprawne pola i niszczy� maszyny. Ten sam strach wywo�a� odwet Obcych, czego skutkiem by�y stosy cuchn�cych cia� w rozsypuj�cych si� ruinach miast, kt�rych Rugo nigdy nie ogl�da�. Tyle tylko, �e Obcy byli pot�niejsi i ich strach zwyci�y�. Rugo us�ysza�, �e z ty�u, rycz�c i �omocz�c na drodze, nadje�d�a jaka� maszyna z wizgiem rozpruwanego powietrza, trzepocz�cego w �lad za ni�. Nagle zabrak�o mu tchu, bo przypomnia� sobie, �e chodzenie �rodkiem jezdni jest zabronione. Wgramoli� si� na pobocze, ale by�a to niew�a�ciwa strona jezdni, akurat ta, kt�r� je�d�ono, wi�c ci�ar�wka z piskiem dymi�cych opon zatoczy�a si� wok� Rugona i zatrzyma�a na kraw�dzi drogi. Wysiad� Obcy, kt�ry a� si� zatacza� z w�ciek�o�ci. Stek jego przekle�stw p�yn�� tak wartko, �e Rugo nie wszystko rozumia�. Wy�owi� kilka s��w: - Cholerny dziwol�g... M�g� mnie zabi�... Zastrzeli� by takiego... Do s�du z takim... Rugo sta� i patrzy�. Dwukrotnie przewy�sza� tego r�owego chu-dzielca, podryguj�cego przed nim i z�orzecz�cego, cia�o za� mia� czterokrotnie wi�ksze; a cho� by� ju� stary, jedno machni�cie r�k� wgniot�oby czaszk� Obcego i rozbryzga�o m�zg na przegrzany, twardy beton. Tylko �e za tym stworem sta�a ca�a pot�ga Obcych, po�oga, ruina i lataj�ca stal, a on jest przecie� ostatnim ze swego ludu i niekiedy matka przychodzi w nocy, aby si� z nim zobaczy�. Tote� sta� spokojnie, �udz�c si�, �e cz�owiek zm�czy si� i odjedzie. Nagle poczu�, jak obuta stopa wyr�n�a go w gole�, wi�c krzykn�� z b�lu i podni�s� jedno rami�, tak jak to robi� w dzieci�stwie, kiedy wok� niego lecia�y bomby i spada� grad metalu. Cz�owiek odskoczy�. - Ani mi si� wa�, ty! - rzuci� szybko. - Tylko bez sztuczek. Tknij mnie tylko, a zaraz ci� capn�. - Odejd� - rzek� Rugo, �ami�c sobie j�zyk i m�cz�c krta� na obcych sylabach, kt�re zna� lepiej ni� niejasno pami�tany j�zyk w�asnego ludu. - Odejd�, prosz�. - Jeste� tu tylko tak d�ugo, jak si� b�dziesz dobrze sprawowa�. Ty se nie pozwalaj, no. Cholerne paskudztwo. Pilnuj si�. Cz�owiek wsiad� do ci�ar�wki i ruszy�, a na Rugona posypa� si� grad �wiru spod p�dz�cych k�. Rugo bezradnie opu�ci� ramiona i sta� wpatrzony w maszyn�, ' a� odjecha�a poza zasi�g jego starzej�cego si� wzroku. Gdy zn�w podj�� w�dr�wk�, pilnowa� si�, by zosta� na prawid�owym skraju szosy. Niebawem zza wzg�rza wy�oni�o si� gospodarstwo, odsuni�te nieco od szosy. By� to schludny bia�y dom usadowiony sztywno w�r�d drzew; za nim st�oczy�y si� budynki gospodarcze, a jeszcze dalej ci�gn�y si� rozleg�e, ��kn�ce pola uprawne. S�o�ce sta�o teraz wysoko na niebie, mg�a i rosa wyparowa�y, wiatr si� uspokoi�. By�o cicho i gor�co. Szosa by�a tak twarda, �e Rugo czu� w stopach rw�cy b�l. Stan�� przed furtk� namy�laj�c si�, czy ma wchodzi�. By�o to zamo�ne miejsce, wi�c maj� tu maszyny, czyli nic im po jego pracy; Kiedy poprzednim razem t�dy przechodzi�, gospodarz ostro pogna� go dalej. Mo�e jednak od�a�uj� kawa�ek chleba i dzban wody, cho�by po to tylko, �eby si� go pozby� lub mo�e utrzyma� przy �yciu. Wiedzia�, �e jako ostatni tubylec jest w okolicy jedn� z osobliwo�ci. Przyjezdni cz�sto wspinali si� na jego wzg�rze^ aby go zobaczy�, rzucali mu pod nogi kilka miedziak�w, a kiedy zbiera�, robili zdj�cia. Rugo przesylabizowa� nazwisko na skrzynce pocztowej. �Elias Whately". Spr�buje szcz�cia u Eliasa Whately'ego. Ledwo zd��y� wej�� na podjazd, ju� wyskoczy� pies i zacz�� ujada� tak przera�liwie, �e a� �widrowa�o w uszach. Bestia doskakiwa�a ze wszystkich stron, k�apa�a z�bami z w�ciek�o�ci� podszyt� strachem. �adne zwierz� z Ziemi nie mog�o �cierpie� widoku i zapachu Rugona; wszystkie czu�y, �e on nie nale�y do ich �wiata, i wywo�ywa� u nich pierwotny strach. On za� mia� jeszcze w pami�ci b�l, jaki zadaj� k�y wpijaj�ce si� w zreumatyzowane nogi. Kiedy� zabi� psa, kt�ry go ugryz�, odruchowo machn�wszy ogonem; w�a�ciciel psa wypali� do niego wtedy z dubelt�wki. Wi�kszo�� �rucin odbi�a si� od �usek, ale niekt�re wci�� jeszcze g��boko tkwi�y w ciele i gdy by�o zimno, dawa�y si� we znaki. - Prosz� - zwr�ci� si� do psa. Jego bas zadudni� w rozgrzanym, martwym powietrzu, a pies zacz�� ujada� jeszcze zacieklej. - Prosz�, ja nie skrzywdz�, nie gry�, prosz�. - 0-och! Kobieta stoj�ca na podw�rzu narobi�a wrzasku i uciekaj�c przed Rugonem po schodach wpad�a za drzwi, kt�re zatrzasn�a mu przed nosem. Rugo westchn�� i nagle poczu� si� zm�czony. Kobieta ba�a si�. Oni wszyscy si� boj�. Jego ludowi dali miano trolli, co w ich starych ba�niach s� uosobieniem z�a. Rugo pami�ta�, �e jego dziad, tu� przed �mierci� w czasie bezdomnej zimy, nazwa� ludzi torrogami, kt�re wed�ug niego by�y bladymi, ko�cistymi stworami �ywi�cymi si� trupami, wi�c Rugo u�miechn�� si� krzywo i poczu� gorycz na ustach. Tu nie ma czego szuka�. Odwr�ci� si�, aby odej��. - Ty! Obr�ci� si� i stan�� oko w oko z cz�owiekiem przy drzwiach. M�czyzna trzyma� strzelb� i mia� poci�g��, mocno zaci�t� twarz. Zza niego wygl�da� rudow�osy ch�opak, mo�e trzynastoletni szczeniak o oczach tak samo w�skich jak u ojca. - A ty czego tu przychodzisz? - m�czyzna odezwa� si� g�odem przypominaj�cym-zgrzyt �elaza. - Jestem g�odny, prosz� pana - odrzek� Rugo. - My�la�em, �e m�g�bym troch� popracowa�, albo �e ma pan jakie� resztki... - Tym razem �ebranie, h�? - rzuci� Whately. - Nie wiesz, �e to niezgodne z prawem? Mo�na by ci� wsadzi� do wi�zienia. Jak mi B�g mi�y, tam twoje miejsce. Zaka�a spo�eczna, oto, czym jeste�. - Ja tylko szuka�em pracy - rzek� Rugo. - Wi�c przy�azisz i straszysz moj� �on�? Wiesz, �e tu nie ma nic dla takiego dzikusa jak ty. Umiesz prowadzi� traktor? Potrafisz naprawi� pr�dnic�? Czy przynajmniej umiesz je�� bez chlapania na wszystkie strony? - Whately splun��. - Jeste� przyb��d� na cudzym gruncie i dobrze o tym wiesz. Gdybym to ja by� tam w�a�cicielem, wylecia�by� na zbity pysk tak szybko, �e ani by� si� nie obejrza�. Ciesz si�, �e �yjesz! Kiedy pomy�l� o tym, co czterdzie�ci lat temu zrobi�y te mordercze, o�liz�e bestie... Przez czterdzie�ci lat ludzie st�oczeni w cuchn�cych statkach kosmicznych zrywali wi�zy z Ziemi� i ca�� ras� ludzk�, umierali nie widz�c l�du, przebojem zdobywali ka�dy metr lat �wietlnych po to, by dotrze� do Tau Ceti, a wtedy wy o�wiadczyli�cie, �e Ziemianie nie mog� tu zosta�. Potem przyszli�cie i spalili�cie im domy, wymordowali�cie kobiety i dzieci! Dobrze, �e planet� od was uwolniono, od tych wszystkich m�t�w, i a� dziw bierze, �e nikt nie we�mie broni i nie sprz�tnie ostatniego �miecia! Podni�s� nieco strzelb�. Rugo pomy�la�, �e nie ma sensu t�umaczy�. Mo�e istotnie, jak utrzymywa� dziadek, zasz�o kiedy� nieporozumienie, mo�e rada starszych S�dzi�a, �e pierwsi badacze pytaj� jedynie o to, czy im podobni mog� przyjecha�, i kiedy dawano zezwolenie, nie spodziewano si� osadnik�w - a mo�e te�, przeczuwaj�c, �e Obcy b�d� zbyt silni, postanowiono z�ama� s�owo i walczy� o zachowanie w�asnej planety. A teraz, co ma sens? Obcy wygrali wojn� karabinami, bombami i wirusem zarazy, kt�ra skosi�a tubylc�w; znalaz�o si� kilku odpornych, ale tych wytropiono niby zwierz�ta i teraz on jeden zosta� na ca�ym �wiecie, wi�c jest zbyt p�no na wyja�nienia. - Bierz go, Shep - wrzasn�� ch�opiec. - Bierz go! Huzia na niego! Pies zaszczeka� nieco bli�ej, podbieg� i wycofa� si�, czekaj�c, a� tch�rzostwo przerodzi si� we w�ciek�o��. - Zamknij si�. Sam - warkn�� Whately najpierw do syna, a potem do Rugona: - Wynocha! - Odejd� - rzek� Rugo. Usi�owa� opanowa� dr�enie, kt�re nim wstrz�sn�o, �w szarpi�cy nerwy strach przed tym, co mo�e wyplu� strzelba. Pomy�la� z gorycz�, �e nie boi si� umiera�, �e gdy nadejdzie ciemno��, przyjmie j� z ulg�, ale �ycie by�o w nim zakorzenione tak g��boko, �e nawet gdy kule podziurawi� go jak sito, on jeszcze �y� b�dzie d�ugo, d�ugo. Konanie trwa� mo�e godzinami. - P�jd� dalej, panie - powiedzia�. -_Nie, nie p�jdziesz - warkn�� Whately. - Nie dam ci zej�� do wioski, �eby� tam straszy� ma�e dzieci. Marsz z powrotem tam, sk�d przyszed�e�. - Ale�, panie, prosz�... - Jazda! Bro� mierzy�a w niego; Rugo spojrza� w g��b lufy, odwr�ci� si� i wyszed� przez furtk�. Whately machn�� r�k� w lewo, na drog� powrotn�. Pies przypu�ci� atak i zatopi� k�y w kostce, tam gdzie odpad�y ju� �uski. Rugo zawy� z b�lu i rzuci� si� do ucieczki, powoli i niezdarnie, zataczaj�c si� po drodze. Ma�y Sam Whately roze�mia� si� i ruszy� za nim. - A kysz, trollu, szpetny i stary, w�a� z powrotem do pieczary! Niebawem z s�siednich gospodarstw wypad�a gromada dzieci, z t� odwieczn� mieszanin� bieganiny, zadyszanych p�uc, wal�cego serca i wyj�cego, dudni�cego wrzasku. Psy ujada�y, dzieci �ciga�y Rugona i rzuca�y kamienie, kt�re odpada�y z �askotem, ale gdzie uderzy�y, ci�y niby miecze. - A kysz, trollu, szpetny i stary, w�a� z powrotem do pieczary! - Prosz� - wyszepta� Rugo. - Prosz�... Kiedy dobrn�� do starego szlaku, w�a�ciwie nic ju� nie widzia�. Droga wirowa�a w o�lepiaj�cym migotaniu �aru i kurzu, �wiat naoko�o chwia� si� i obraca�, a huk w uszach przyt�umi� wycie dzieciarni. Dzieci podrygiwa�y wok� Rugona pewne swej bezkarno�ci, �wiadome b�lu, s�abo�ci i osamotnienia, kt�re jemu �ciska�y gard�o, psy za� skowycza�y, rzuca�y si� na niego i wpija�y k�y w ogon oraz nabrzmia�e nogi. Wkr�tce Rugo nie m�g� ju� i�� dalej. Wzg�rze by�o zbyt strome i wyczerpa�a si� ca�a si�a woli wprawiaj�ca mi�nie w ruch. Usiad� wi�c, podkurczy� nogi i ogon, g�ow� schowa� w ramiona i w skwarnej, rycz�cej, wiruj�cej ciemno�ci straci� �wiadomo�� tego, �e dzieci obrzucaj� go kamieniami, ok�adaj� pi�ciami i wydzieraj� si� nad nim. Noc, deszcz i zachodni wiatr zawodz�cy w wysokich drzewach, ch�odna, wilgotna pussiystos� trawy i migoc�ce niewielkie ognisko, powa�ne oczy ojca i umi�owana, utracona twarz matki... Spoza zas�ony nocy i wiatru z deszczem oraz lasu, kt�ry wyr�bano, spoza lat i zacieraj�cych si� wspomnie� oraz cienistej krainy sn�w, przyjd� do mnie, mamo, przyjd� do mnie, we� mnie w ramiona i zanie� do domu. Po jakim� czasie dzieciom znudzi�o si� i odesz�y, jedne z powrotem, inne wy�ej w g�ry, na poszukiwanie jag�d. Rugo siedzia� nie-poruszony, zatopiony w sobie, powoli odzyskuj�c si�y i �wiadomo�� b�lu. By� rozgor�czkowany i rozdygotany, kolczaste szpile b�lu szarpa�y mu nerwy, gard�o wysch�o mu tak, �e nie m�g� prze�kn��, a g��d jak dzikie zwierz� grasowa� mu w g��bi brzucha. Up�yn�o jeszcze sporo czasu, nim otworzy� oczy. Powieki mia� jak otwarte rany pe�ne piasku, wszystko, co widzia�, chwia�o si� tak, jakby migotanie �aru wdar�o si� do m�zgu. Przed nim sta� jaki� cz�owiek i przygl�da� mu si�. Rugo skuli� si� zas�aniaj�c twarz r�k�. M�czyzna sta� jednak spokojnie, pykaj�c ze sfatygowanej, starej fajki. By� n�dznie ubrany, a na plecach mia� zwini�ty t�umok. - Nie�le ci si� dosta�o, co, stary? - zagadn��. G�os mia� �agodny. - Masz! - Pochyli� swe wymizerowane cia�o nad przycupni�tym Rugonem. - Masz, par� �yk�w dobrze ci zrobi. Rugo podni�s� mena�k� do ust i wypi� do dna. Cz�owiek obejrza� go ze wszystkich stron, l - Nie jeste� zbyt mocno poturbowany - stwierdzi�. - Tylko zadrapania i otarcia sk�ry; wy, trolle, zawsze byli�cie tward� ras�. Dam ci jednak troch� aneuryny. Wyci�gn�� z kieszeni tubk� ��tej ma�ci i posmarowa� ni� rany. B�l zel�a�, przeszed� w ciep�e mrowienie i Rugo westchn��. - Jest pan bardzo dobry, prosz� pana - rzek� niepewnie. - E, tam. I tak chcia�em ci� pozna�. Jak si� teraz czujesz? Lepiej? Rugo powoli skin�� g�ow� usi�uj�c opanowa� dreszcze, kt�re wci�� nim wstrz�sa�y. - Czuj� si� dobrze, szanowny panie - odpar�. - Nie m�w do mnie �szanowny panie". S�ysz�c co� takiego niejeden by si� u�mia� do �ez. Co si� w�a�ciwie zdarzy�o? - Ja... ja chcia�em je��, szanowny panie... przepraszam. Ja ch-chcia�em je��. Lecz oni... on... kaza� mi wraca�. Potem nadbieg�y psy, a za nimi dzieci. - Czasami dzieciaki potrafi� by� okrutnymi bestiami, to fakt. Czy mo�esz i��, stary? Chc� poszuka� cienia. Rugo pod�wign�� si� na nogi, nie my�la�, �e p�jdzie mu tak �atwo. - Prosz�, je�li pan pozwoli, ja znam zadrzewione miejsce... M�czyzna zakl��, cicho i siarczy�cie. - To ju� do tego dosz�o. Nie do�� im by�o, �e zniszczyli ca�� ras�; musieli jeszcze st�amsi� ostatniego, kt�ry zosta�. S�uchaj no ty, jestem Manuel Jones i b�dziesz rozmawia� ze mn� jak jeden wolny wyrzutek z drugim albo wcale. A teraz poszukajmy tych twoich drzew. Wspinaj�c si� dr�k� prawie si� do siebie nie odzywali, ale m�czyzna gwizda� pod nosem rubaszn� piosenk�. Przeszli przez strumie�, dotarli do zaro�li i kiedy Rugo leg� w cieniu nakrapianym s�o�cem, poczu� si� jak nowo narodzony. Westchn��, rozlu�ni� ca�e cia�o, wtapiaj�c si� w ziemi� i czerpi�c z niej dawn� moc. Cz�owiek roznieci� ognisko, otworzy� kilka puszek wyj�tych z w�ze�ka i wrzuci� zawarto�� do kocio�ka. Rugo obserwowa� go wyg�odnia�ym wzrokiem, z nadziej�, �e te� troch� dostanie, ale jednocze�nie ogarni�ty wstydem i z�o�ci� na samego siebie za to, �e tak mu burczy w brzuchu. Manuel Jones przykucn�� pod drzewem, zsun�� kapelusz z czo�a i zn�w zapali� fajk�. Niebieskie oczy w ogorza�ej twarzy spogl�da�y na Rugona bez mrugni�cia, bez nienawi�ci czy strachu. - Nie mog�em doczeka� si� spotkania z tob� - rzek� Manuel. - Chcia�em pozna� ostatniego przedstawiciela rasy, kt�ra potrafi�a wznie�� �wi�tyni� Otheii. - Co to takiego? - spyta� Rugo. - Nie wiesz? - Nie, prosz� pana, to znaczy, wybaczy pan, nie, panie Jones. - Manuel. I �eby� mi o tym pami�ta�. - Nie wiem, bo urpdzi�em si�, kiedy Obcy dobijali ostatnich z nas... Manuelu. Stale uciekali�my. Mia�em zaledwie kilka lat, kiedy zabito maj� matk�. A w wieku niespe�na dwudziestu spotka�em innego z ostatnich Gunnur�w - z mojego plemienia. By�o to niemal dwie�cie lat temu i od tego czasu jestem ostatni. - Bo�e - szepn�� Manuel. - Bo�e, ale z nas nieokie�znany diabelski pomiot! - Byli�cie silniejsi - ci�gn�� Rugo. - A zreszt� to ju� tak dawno temu. Ci, co to zrobili, wymarli. Niekt�rzy ludzie byli dla mnie dobrzy. Jeden z nich ocali� mi �ycie; wymusi� na drugich, aby pozwolili mi �y�. Kilku innych by�o dla mnie �askawych. - Osobliwy rodzaj �askawo�ci, mo�na powiedzie� - Manuel wzruszy� ramionami. - Ale masz racj�, Rugonie, jest ju� za p�no. G��boko zaci�gn�� si� fajk�. - A jednak posiadali�cie wspania�� cywilizacj�. Nie by�a ukierunkowana technicznie, tak jak nasza, nie by�a ludzka ani te� w pe�ni dla ludzi zrozumia�a, ale mia�a sw� wielko��. Och, ta masakra wam zgotowana to koszmarna zbrodnia i kiedy� przyjdzie nam za ni� zap�aci�. - Jestem stary - stwierdzi� Rugo. - Jestem za stary, �eby nienawidzi�. - Lecz nie za stary, by czu� samotno��, co? Manuel u�miechn�� si� krzywo. Pogr��y� si� w milczeniu i tylko wydmuchiwa� sine ob�oczki dymu w o�lepiaj�cy blask powietrza. Niebawem, wci�� g��boko zamy�lony, podj�� rozmow�. - Niew�tpliwie mo�na zrozumie� ludzi. Byli to biedacy, wydziedziczeni z naszej przeludnionej Ziemi. Przepe�nieni nadziej� podr�owali przez czterdzie�ci lat w pustce Kosmosu, sk�adaj�c swoje �ycie w ofierze rakietom po to, �eby ich dzieci mog�y wyl�dowa� - a wtedy wasza starszyzna im tego zabroni�a. Powrotu nie mieli, a w kra�cowej sytuacji cz�owiek nigdy nie zastanawia� si� nad sposobem dzia�ania. Oni byli osamotnieni i przera�eni, a wasz straszny, zwalisty wygl�d pogarsza� sytuacj�. Rzucili si� wi�c do walki. Nie powinni byli jednak robi� tego tak bezwzgl�dnie. Przecie� zgotowali wam istne piek�o. - Niewa�ne - rzek� Rugo. - To by�o dawno temu. Czekaj�c na posi�ek siedzieli chwil� bez s��w i kulili si� w cieniu przed bia�ym p�omieniem s�onecznego blasku. - No - Manuel z ulg� si�gn�� po naczynia - za dobre to to nie jest, fasola i co� tam jeszcze, no i nie mam drugiego talerza. M�g�by� si�ga� prosto z kocio�ka? - Ja... ja... to nie jest konieczne - wymamrota� Rugo, nagle znowu onie�mielony. - Diab�a tam, niekonieczne. Cz�stuj si�, stary, jest do�� dla nas obu. Rugo nozdrzami wci�gn�� zapach jedzenia, poczu� zbieraj�c� si� w ustach �lin� i �o��dek upominaj�cy si� o swe prawa. A Obcy chyba naprawd� m�wi� powa�nie, wi�c Rugo powoli zanurzy� r�ce w naczyniu, wyci�gn�� pe�ne gar�cie i po�ywia� si� niezdarnym sposobem swego ludu. Potem si� po�o�yli, wyci�gaj�c cia�a z westchnieniem ulgi, poddaj�c si� podmuchom s�abego wiatru. Dla kogo� o posturze Rugo-na posi�ek nie by� obfity; opr�ni� wszak�e kocio�ek i nie m�g� sobie przypomnie�, kiedy ostatnio tak si� najad�. - Chyba ten posi�ek poch�on�� wszystkie twoje zapasy - odezwa� si� niezr�cznie. - Niewa�ne - Manuel ziewn��. - I tak mia�em ju� pot�d fasoli Chcia�em dzi� wieczorem buchn�� kurczaka. - Nie jeste� z tych stron - stwierdzi� Rugo. Co� w nim staja�o. Oto kto�, kto nie spodziewa si� niczego poza przyja�ni�. Mo�na sobie le�e� ko�o niego w cieniu, spogl�da� na pojedynczy strz�p oblok�, kt�ry sunie po roz�arzonym, b��kitnym niebie, mo�na rozlu�ni� wszystkie mi�nie i nerwy. Obaj czuli wype�niony �o��dek, rozwalili si� na trawie, wymieniali b�ahe uwagi; by�o to w�a�ciwie wszystko, ale tyle im starczy�o. - Nie jeste� zwyk�ym w��cz�g� - rzek� Rugo z namys�em. - Mo�e i nie - odpar� Manuel. - Przed wielu laty uczy�em w szkole w Cetusport. Tam wpakowa�em si� w drobne tarapaty, wi�c musia�em ruszy� na w��cz�g� i tak mi si� to spodoba�o, �e od tego czasu nigdzie nie zagrza�em miejsca. By�em robotnikiem sezonowym, my�liwym, w�drowcem wsz�dzie tam, gdzie by�o ciekawie - ten �wiat jest du�y i wystarczy go na ca�e �ycie. Rugonie, ja chc� pozna� t� planet�. Now� Ziemi�. Nie �ebym mia� zamiar napisa� ksi��k� czy co� r�wnie bzdurnego. Po prostu chc� j� pozna�. Wspar� si� na �okciu. - Dlatego przyszed�em spotka� si� z tob� - ci�gn��. - Jeste� cz�ci� starego �wiata, ostatni�, je�li nie liczy� pustych ruin i kilku podartych stronic w muzeach. Co� mi jednak m�wi, �e duch waszej rasy zawsze b�dzie nas nawiedza� i niezale�nie od tego, jak d�ugo cz�owiek tu zostanie, co� z was we� przeniknie. Jego chuda twarz przybra�a na wp� mistyczny wyraz. W tej chwili Manuel nie by� zakurzonym w��cz�g�, ale czym� wi�cej, czego Rugo nie umia� okre�li�. - Przed naszym przybyciem planeta nale�a�a do was - m�wi� Manuel - ona ukszta�towa�a was, a wy j�; teraz wasze tereny stan� .si� cz�ci� nas i na swe w�asne niespieszne, subtelne sposoby nas odmienia. S�dz�, �e na-Nowej Ziemi, po�r�d ogromnych wzg�rz, gdzie w koronach drzew s�ycha� szepty nocy, ot� tam w�a�nie biwakuj�cy samotnie cz�owiek zawsze b�dzie oddawa� si� wspomnieniom. Zawsze tu� za ogniskiem b�dzie jaki� cie�, jaki� g�os w wietrze i rzekach, a w glebie co�, co przeniknie do chleba, kt�ry cz�owiek zje, i do wody, kt�r� wypije. Tym czym� b�dzie umar�a rasa, kt�ra by�a twoj�. - Mo�e to i nast�pi - wtr�ci� Rugo bez przekonania. - Jednak�e my wszyscy ju� wygin�li�my i nie pozosta�o nic z tego, co do . nas nale�a�o. - Nadejdzie taki dzie� - rzek� Manuel - kiedy twoje osamotnienie stanie si� udzia�em ostatniego cz�owieka. Tak�e i my nie b�dziemy trwa� wiecznie. Pr�dzej czy p�niej dopadn� nas lata, wrogowie, nasza w�asna g�upota lub ciemno�ci ogarniaj�ce wszech�wiat. Mam nadziej�, �e ostatni cz�owiek zdo�a ud�wign�� brzemi� �ycia tak dzielnie jak ty. - Nie by�em odwa�ny - rzek� Rugo. - Cz�sto si� ba�em. Czasami mnie bito i wtedy ucieka�em. - By�e� m�ny w spos�b, kt�ry si� liczy - stwierdzi� Manuel. Rozmawiali jeszcze przez chwil�, po czym m�czyzna wsta�. - Musz� ju� i��, Rugonie - powiedzia�. - Je�eli mam tu zosta� przez pewien czas, to musz� i�� do wioski w poszukiwaniu jakiej� pracy. Czy jutro mog� znowu ci� odwiedzi�? Rugo wsta� razem z Manuelem i nago�� sw� okry� godno�ci� gospodarza. - B�d� zaszczycony - rzek� z ca�� powag�. Sta� patrz�c w �lad za cz�owiekiem, a� ten zgin�� mu z oczu za zakr�tem szlaku. Potem westchn�� cicho. Tak, Manuel jest dobry, to od stu lat pierwszy cz�owiek, kt�ry ani go nie nienawidzi, ani si� nie obawia; nie jest te� zanadto ugrzeczniony czy skruszony, ale po prostu pogada� sobie z nim jak jedna wolna istota z drug�. Jakie by�y jego s�owa? �Jak jeden wolny wyrzutek z drugim". Tak, Manuel jest dobrym wyrzutkiem. Rugo by� pewien, �e nast�pnego dnia Manuel przyniesie jedzenie i �e tym razem powiedz� sobie wi�cej, zbratanie b�dzie ca�kiem �atwe, a oczy najzupe�niej szczere. Bola�o go to, �e sam nie mo�e da� nic w zamian. Zaraz, zaraz, chyba nie jest tak �le. Te bardziej odleg�e wzg�rza by�y obsypane jagodami i nawet_o tej porze roku jeszcze troch� pewnie tam zosta�o. Niemo�liwe, �eby wszystko wyzbiera�y ptaki, zwierz�ta i ludzie, a on przecie� umie patrze�. Tak, mo�e przynie�� sporo jag�d, kt�re b�d� �wietnym uzupe�nieniem posi�ku. Oznacza�o to jednak d�ug� wypraw� i nogi buntowa�y si� ju� na sam� my�l o niej. Rugo st�kn�� i wyruszy�, powolutku. S�o�ce toczy�o si� ju� ku horyzontowi, ale do zapadni�cia zmroku by�o jeszcze kilka godzin. Rugo pokona� szczyt wzg�rza i zszed� po drugiej stronie. By�o gor�co i cicho, powietrze dooko�a skrzy�o si�, na nielicznych pozosta�ych drzewach trzyma�y si� przywi�d�e li�cie. Trawa wypalona s�o�cem lata szura�a chropawo pod nogami, g�azy lecia�y na boki i z cichym stukotem toczy�y si� po d�ugim zboczu. W oddali pasmo wzg�rz przechodzi�o w sin� mg��. Panowa�a tu pustka, lecz Rugo przywyk� do niej i j� polubi�. Jagody - no tak, ca�e mn�stwo ros�o wok� Wodospadu Grzmot�w, gdzie zawsze by� ch��d oraz wilgo�. Niew�tpliwie inni zbieracze wiedzieli o tym miejscu r�wnie dobrze, jak Rugo, ale nie znali wszystkich najmniejszych zak�tk�w, pochylonych ska�, wilgotnych szczelin i kryj�wek pod os�on� krzew�w. B�dzie wi�c m�g� przynie�� ze sob� tyle, �e starczy na niez�y posi�ek. Zszed� zygzakiem po jednym stoku i wspi�� si� na drugi, g�ciej poro�ni�ty drzewami. W zbawczym cieniu ruszy� troch� szybciej. Czy nie powinien ca�kiem st�d si� wynie��? Mo�e lepiej by mu si� wiod�o w okolicach rzadziej zasiedlonych, gdzie m�g�by spotka� wi�cej os�b podobnych do Manuela. Ludzie s� mu potrzebni, jest zbyt stary, by mieszka� na pustkowiu, a przy granicy codzienne kontakty z mieszka�cami mog� by� �atwiejsze. Tak� z�� ras� to oni zn�w nie s�, ci Obcy. Wojn� prowadzili z ca�� zaciek�o�ci�, jaka ich przepe�nia�a, a zagro�enie usun�li z niepotrzebnym bestialstwem; nadal niszcz�, oszukuj� i gn�bi� jedni drugich, s� g�upi i okrutni, wycinaj� lasy, rozkopuj� ziemi�, a rzeki pozbawiaj� wody. Lecz po�r�d nich znalaz�o si� kilku takich jak Manuel, a Rugo zastanowi� si�, czy liczba podobnych osobnik�w, kt�rymi jego plemi� mog�oby si� poszczyci�, by�aby wi�ksza ni� u Obcych. Niebawem wszed� na stok najwy�szego wzg�rza w okolicy i zacz�� si� wspina� w kierunku Wodospadu Grzmot�w. Jego uszu dobieg� odleg�y huk katarakty, na wp� zag�uszony przez dudni�c� krew, gdy mozolnie wl�k� swe starzej�ce si� cielsko po skalistym zboczu. Stan�� w rozedrganym �wietle s�onecznym, by odsapn�� i upewni� si�, �e niedaleko znajdzie cie�, mgie�k� i ch��d od wartkiej wody. P�niej, gdy b�dzie wraca�, zapadnie ju� noc, by towarzyszy� mu w drodze do domu. Rycz�ca kaskada zag�uszy�a g�osy dzieci, kt�rych zreszt� Rugo si� nie spodziewa�, skoro wiedzia�, �e zabroniono im odwiedza� ten niebezpieczny zak�tek bez opieki doros�ych. Min�� skalisty grzbiet i przystan��, by spojrze� w d� jaru, a kiedy troch� ni�ej od siebie ujrza� dzieci, serce za�omota�o mu a� do b�lu. By�a tam ca�a banda, kt�r� rudow�osy Sam Whately wi�d� na poszukiwanie jag�d w g�r� i d� stok�w urwistych ska� i po kamienistej pla�y. Rugo sta� na urwisku ponad nimi, ukradkiem wygl�daj�c spoza ch�odnej zas�ony kropelek wody, i pr�bowa� zmusi� swe zasapane cia�o do odwrotu i ucieczki, nim go zauwa��. Niebawem by�o ju� za p�no, dostrzegli jego ciemne kontury i ruszyli ca�� gromad�, wspinaj�c si� na urwisko przy wt�rze z�owieszczych wybuch�w �miechu. Poprzez ryk i huk wodospadu do Rugona ledwo dotar� g�os Sama: - Patrzcie go! Patrzcie, kto tam jest! To stary Czarnuch! Rugo dosta� kamieniem w �ebra; zrobi� p� obrotu, �eby odej��, ale niejasno czu�, �e nie zdo�a prze�cign�� dzieci. W por� jednak przypomnia� sobie, �e przyszed� po jagody dla Manuela Jonesa, kt�ry nazwa� go odwa�nym, i za�wita�a mu pewna my�l. - Przesta�cie! - rykn�� basem, kt�ry zagrzmia� w�r�d ska�. - S�uchajcie no, co on m�wi, ha, ha, ha! - Jak mnie nie zostawicie - krzykn�� Rugo - to powiem waszym rodzicom, �e byli�cie tutaj. Wtedy wszyscy przystan�li, tu� tu� ko�o niego i przez chwil� s�ycha� by�o tylko ujadanie ps�w. Po czym Sam rzuci� szyderczo: - Te, kto ci� tam b�dzie s�ucha�, stary trollu! - My�l�, �e mi uwierz� - odpar� Rugo. - Je�li uwa�acie inaczej, spr�bujcie si� przekona�. Dzieci/zawaha�y si� przez chwil�, niepewne, gapi�c si� jedne na drugie. Potem Sam zawo�a�: - Dobra, stary skar�ypyto, dobra. Ale si� do nas nie wtr�caj, zgoda? - Niech tak b�dzie - rz.ek� Rugo, a z trudem wstrzymywany oddech wyrwa� mu si� g��bokim westchnieniem. U�wiadomi� sobie, �e serce wali mu a� do b�lu, a nogi ma jak z waty. Naburmuszone dzieci powr�ci�y do zbierania jag�d, a Rugo pocz�apa� w d� urwiska i poszed� w przeciwnym kierunku. Dzieci przywo�a�y psy i wkr�tce nikogo ju� nie by�o wida�. Po obu stronach wodospadu �ciiny w�wozu wznosi�y si� wysoko i stromo. Tutaj rzeka p�yn�a wartko, niby zielonobia�a kipiel, zimna i ha�a�liwa tam, gdzie \v welonie t�czowej mgie�ki przeskakiwa�a przez pr�g. Jej szum wype�nia� powietrze, d�wi�cza� w�r�d na-wis�ych ska� i ni�s� si� e.chem po wydr��onych przez wod� jaskiniach. Ziemia nieustanme dr�a�a od wibracji wywo�ywanych przez przewalaj�cy si� strumie�. By�o tu ch�odno i mokro, a w ca�ym w�wozie zawsze igra� wiatr. Wodospad nie by� wysoki, mia� zaledwie pi�� metr�w, lecz rzeka wali�a w d� z gniewnym impetem, a poni�ej katarakty by�o g��boko; pr�d rwa� szybko, mn�stwo by�o ska� i wir�w. Ca�a ro�linno�� - krzaczki i kilka smuk�ych drzew - rozproszy�a si� pomi�dzy g�azami. Rugo znalaz� par� du�ych li�ci tsuga, skr�ci� je razem robi�c sporych rozmiar�w torb�, tak jak nauczy�a go matka, i zacz�� zbieranie. Jagody ros�y na niskich, okr�g�oli-stnych krzaczkach, kt�re wyrasta�y k�pkami spod ska� i wy�szych ro�lin, wsz�dzie tam, gdzie mog�y znale�� schronienie. Znalezienie ich by�o do�� trudn� sztuk�, ale Rugo mia� za sob� wiele dziesi�tek lat praktyki. Zaj�cie by�o koj�ce;. Rugo czu�, jak przycichaj� p�uca i serce, jak sp�ywa na niego zadowolenie i uspokojenie. Tak samo chodzi� z matk�, bardzo cz�sto w okresie, kt�ry widzi wyra�niej ni� wszystkie pozosta�e, zlewaj�ce si� w jedno lata. Czu� si� tak, jakby matka sz�a teraz obok niego, pokazywa�a, gdzie szuka�, i u�miecha�a si�, gdy przegina� krzak i znajdowa� niebieskie kuleczki. Rugo zbiera� jedzenie dla przyjaciela i to w�a�nie by�o dobre. Po pewnym czasie dotar�o do jego �wiadomo�ci, �e dwoje dzieci, ch�opczyk i dziewczynka, opu�ci�o ca�� grup� i idzie za nim, zachowuj�c dyskretn� odleg�o�� i milczenie. Rugo odwr�ci� si� i wlepi� w nie wzrok zastanawiaj�c si�, czy mimo wszystko chc� go zaatakowa�, a one zak�opotane spojrza�y w bok. ; W ko�cu ch�opiec odezwa� si� nie�mia�o: l - Nazbiera� pan bardzo du�o ja^�d, panie trollu. - Rosn� przecie� tutaj - mrukn�� Rugo niepewnie. - Przepraszam, �e dzieci by�y dla pana takie niedobre - powiedzia�a dziewczynka. - Nas tam nie by�o; my by�my na to nie pozwolili. Rugo nie m�g� sobie przypomnie�, c^y rano tych dwoje by�o z ca�� zgraj�. Niewa�ne. Zachowuj� si� grzecznie tylko dlatego, �e maj� nadziej�, i� poka�e im, gdzie rosn� jagody. A przecie� dawniej nawet sporo dzieci Obcych darzy�o go sympati�, g��wnie te, kt�re by�y za du�e, �eby wrzeszcze� z przera�enia na jego widok, albo za ma�e, �eby pr?;ej�� od innych uprzedzenie do niego. On ze swej strony te� je lubi�. Tych dwoje, niezale�nie od pobudek, odzywa�o si� grzecznie. - M�j tata powiedzia� niedawno, �e mo�e b�dzie mia� dla pana prac� - powiedzia� ch�opiec. - Dobrze panu zap�aci. - Kto jest twoim ojcem? - spyta� Rugo bez entuzjazmu. - To pan Jack Stackman. No tak, Stackman by� zawsze wyj�tkowo mi�y, cho� ze skr�powaniem i nieudolnie, jak zwykle ludzie. Niekt�rych gn�bi�o poczucie winy za wszystko, co zrobili ich pradziadowie, jakby mo�na by�o cokolwiek zmieni�. Dobre jednak i to. Ludzie w wi�kszo�ci byli do�� przyzwoici; ich g��wna przywara polega�a na tym, �e wtedy, gdy ich pobratymcy szerz� z�o, oni si� nie wtr�caj�, stoj� z boku, w milczeniu, ogarni�ci zak�opotaniem. - Pan Whately nie da mi tam doj�� - stwierdzi� Rugo. - Och, ten. M�j tata zajmie si� tym m�ciwod� Whately - rzuci� ch�opiec z wyszukan� pogard�. - A ja nie lubi� Sama Whately - wtr�ci�a dziewczynka. - Jest tak samo pod�y jak jego stary. - No wi�c dlaczego robicie wszystko, oo wam ka�e? Ch�opcu zrobi�o si� g�upio. - Jest wi�kszy od nas wszystkich - mrukn��. Tak, ludzie post�puj� akurat w ten spos�b i w�a�ciwie nie mo�na ich wini� za to, �e tacy jak Manuel Jones s� w�r�d nich rzadko�ci�. - Tu jest dorodny krzak jag�d - rzek� Rugo. - Mo�ecie zrywa�, je�li chcecie. On sam usiad� na omsza�ym brzegu, przygl�da� si�, jak dzieci zajadaj�, i pomy�la�, �e tego dnia chyba du�o uleg�o zmianie. Mo�e mimo wszystko nie b�dzie musia� si� st�d wynosi�. Dziewczynka podesz�a i usiad�a obok niego. - Czy mo�e mi pan opowiedzie� bajk�, panie trollu? - zagadn�a. - Co? - mrukn�� Rugo, niespodziewanie wyrwany z zadumy. - M�j tatu� m�wi, �e kto� tak stary jak pan musi du�o wiedzie� - doda�a. Czemu nie, pomy�la� Rugo, rzeczywi�cie du�o wie, ale nie s� to takie opowie�ci, kt�re mo�na przekaza� dzieciom. One nie wiedz�, co to g��d, osamotnienie, zimowy ch��d przeszywaj�cy dreszczem, s�abo�� i b�l oraz powolne wykruszanie si� nadziei, a on przecie� wcale nie chce, �eby to kiedykolwiek pozna�y. No, ale przecie� opr�cz tego pami�ta co� jeszcze. Ojciec opowiada� mu ba�nie o tym, co bywa�o dawniej. �Duch waszej rasy zawsze b�dzie nas nawiedza� i niezale�nie od tego, jak d�ugo cz�owiek tu zostanie, co� z was we� przeniknie. Zawsze tu� za ogniskiem b�dzie jaki� cie�, jaki� g�os w wietrze i rzekach, a w glebie co�, co przeniknie do chleba, kt�ry cz�owiek zje, i do wody, kt�r� wypije. Tym czym� b�dzie umar�a rasa, kt�ra by�a twoj�". - Czemu nie - rzek� powoli. - Zgoda. Ch�opiec te� podszed� i usiad� obok dziewczynki. Oboje wlepili w Rugona wielkie oczy, a on wspar� si� grzbietem o brzeg i zacz�� szuka� w pami�ci. - Dawno, dawno temu, zanim na Now� Ziemi� przybyli ludzie, �y�y tu trolle podobne do mnie. Budowali�my domy i gospodarstwa, mieli�my w�asne pie�ni i w�asne legendy, tak jak i wy. Mog� wi�c o tym troch� opowiedzie�, a mo�e kiedy�, gdy doro�niecie i b�dziecie mie� w�asne dzieci, zdo�acie im to przekaza�. - No pewnie - wtr�ci� ch�opiec. - Ot� - ci�gn�� Rugo - by� sobie kiedy� kr�l trolli zwany Utorri, kt�ry �y� w Zachodnich Dolinach, prawie nad samym morzem. Mieszka� w olbrzymim zamku o wie�ach wznosz�cych si� tak wysoko, �e nieomal dotyka�y gwiazd, a wok� wie� bezustannie hula� wiatr i podzwania� dzwonami. Nawet we �nie trolle s�ysza�y dr�enie dzwon�w. Zamek mia� nieprzebrane bogactwa, jego podwoje sta�y otworem dla w�drowc�w i co wiecz�r odbywa�y' si� uczty, na kt�rych spotyka�y si� wszystkie olbrzymie trolle, p�yn�a muzyka, a herosi opowiadali o swych wyprawach... - Hej, patrzcie! Dzieci odwr�ci�y g�owy, a Rugo powi�d� woko�o rozdra�nionym wzrokiem. S�o�ce sta�o teraz nisko, jego promienie by�y d�ugie i uko�ne i w�osom Sama Whately'ego, tak jak sta�, przydawa�y ognistego blasku. Urwis wszed� na najwy�sz� ska�� nad wodospadem i roze�miany balansowa� na w�skim wyst�pie. W wieczornym powietrzu, ponad dudnieniem w�d, jego �miech ni�s� si� czysty, cho� s�aby. - Ojej, tak ni� mo�na - powiedzia�a dziewczynka. - Jestem kr�lem g�r. - G�upi malec - mrukn�� Rugo. - Jestem kr�lem g�r! - Sam, schod� - dziecinny g�osik prawie zagin�� w grzmocie wodospadu. Sam Whately roze�mia� si� jeszcze raz i szukaj�c drogi powrotnej, zacz�� maca� r�koma po szorstkim kamieniu. Rugo zmartwia�, gdy uprzytomni� sobie, jakie �liskie s� ska�y i jak �ar�oczna jest rzeka. Ch�opak zacz�� schodzi�, straci� r�wnowag� i run�� w d�. Przez moment Rugo dojrza� rud� g�ow�, gdy wznosi�a si� ponad spienion� ziele�. Potem, kiedy rzeka wessa�a j� w g��b, g�owa znikn�a niczym zdmuchni�ta pochodnia. Z okrzykiem Rugo porwa� si� na nogi, pomny, �e nawet teraz ma si�� wielu ludzi i �e jeden cz�owiek nazwa� go odwa�nym. W g��bi �wiadomo�ci co� mu podszeptywa�o, by zaczeka�, stan�� i si� zastanowi�, ale on pogna� na brzeg op�tany my�l�, �e je�li rozs�dnie rozpatrzy spraw�, to nie zrobi nic. Woda, kt�ra go otoczy�a, by�a tak zimna, �e przeszy�a ca�e cia�o szpilami ch�odu i Rugo a� zawy� z b�lu. G�owa Sama, ko�uj�c wraz z pr�dem, pojawi�a si� na sekund� u podn�a wodospadu. Rugo nie si�ga� ju� dna, wi�c zacz�� p�yn�� czuj�c, jak pr�d go poni�s� i oderwa� od brzegu. Pop�yn�� mocuj�c si� z pr�dem, otrz�sn�� wod� zalewaj�c� oczy, nabra� powietrza i rozgor�czkowanym wzrokiem omi�t� wod�. Troch� dalej unosi� si� Sam, p�yn�c bezwolnie, nie�wiadomie. Drobne cia�o ch�opca uderzy�o Rugona w bark. Niewiele brakowa�o, aby rzeka wzi�a g�r�, jednak Rugo dosi�gn�! r�ki Sama i p�yn�� steruj�c ogonem, woln� r�k� i nogami. Wirowali obaj, znoszeni pr�dem strumienia, a� Rugo og�uch� i o�lep�, a si�y up�ywa�y z niego jak krew z otwartej rany. Przed nimi wyros�a ska�a, kt�r� Rugo dojrza� niewyra�nie w bezlitosnym blasku s�o�ca. By� to szeroki, p�aski g�az wznosz�cy si� ponad spienion� kipiel. Rugo rzuci� si� w tym kierunku, pru� wod� na o�lep, ze �wistem wci�ga� powietrze w puste p�uca, a gdy wpad� na ska��, wstrz�s rozsadzi� mu wszystkie ko�ci. Rozpaczliwie uchwyci� si� g�adkiej powierzchni, po omacku szukaj�c punktu zaczepienia. Jednym ramieniem uni�s� ledwo �ywe cia�o Sama Whately'ego i z wysi�kiem cisn�� je na ska��, po czym rzeka zn�w go porwa�a. W ostatnim przeb�ysku �wiadomo�ci, nim ciemno�� ogarn�a m�zg, Rugo pomy�la�, �e ch�opiec nie opi� si� za du�o wody i b�dzie m�g� le�e� na skale do czasu, gdy lataj�ca stal zabierze go do wioski. �Tylko dlaczego ja go uratowa�em? Po co go ocali�em? To on obrzuca� mnie kamieniami, a teraz ju� nigdy nie b�d� m�g� da� Manuelowi jag�d. Nigdy nie doko�cz� opowie�ci o kr�lu Utorri i jego .herosach." Gdy Rugo ton��, otaczaj�ca go woda by�a ch�odna i zielona, a on zastanawia� si�, czy matka po niego przyjdzie. Kilka kilometr�w dalej rzeka cicho przep�ywa szerokim korytem mi�dzy �agodnymi brzegami. Rosn� tam drzewa, a ostatnie promienie s�o�ca prze�wituj� przez listowie i l�ni� na powierzchni wody. Tak jest w dolinie, gdzie pobudowano ludzkie siedziby.