8967
Szczegóły |
Tytuł |
8967 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8967 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8967 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8967 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Clifford Simak
Miasto
Prze�o�y� Andrzej Leszczy�ski
City
Data wydania oryginalnego - 1952
Data wydania polskiego - 1991
OD WYDAWCY
Oto przed Wami opowie�ci, kt�re Psy snuj� przy strzelaj�cych w niebo p�omieniach,
kiedy dmie p�nocny wiatr. Wok� ognisk zasiadaj� ca�e rodziny, a w szczeg�lnym skupieniu
przys�uchuj� si� szczeni�ta, by po zako�czonym opowiadaniu sypn�� pytaniami.
- Co to takiego Cz�owiek? - pada pierwsze.
Albo te�:
- Co to jest miasto?
Albo:
- Co to jest wojna?
Na �adne z tych pyta� nie ma �cis�ej odpowiedzi. Istnieje wiele domniema� i teorii,
opracowano naukowe hipotezy, lecz nikt nie jest w stanie da� odpowiedzi.
W�r�d tych rodzinnych kr�g�w wielu gaw�dziarzy zmuszonych jest do stosowania
starego jak �wiat wykr�tu - przecie� to tylko bajka, nie istnieje nic takiego jak Cz�owiek czy
miasto, po c� wi�c doszukiwa� si� prawdy w zwyk�ej legendzie; bajki opowiada si� dla
przyjemno�ci i nic poza tym.
Tego typu wyja�nienie - mimo i� mo�e by� wystarczaj�ce dla ciekawskich
szczeniak�w - nie jest w gruncie rzeczy �adnym wyja�nieniem. Prawdy powinno si� szuka�
nawet w takich zwyk�ych bajkach.
Przedstawiana legenda, sk�adaj�ca si� z o�miu opowie�ci, przekazywana jest z ust do
ust od niezliczonych stuleci. Jednak nawet przy obecnym stanie wiedzy powi�zanie jej
rodowodu z jakimkolwiek wydarzeniem historycznym nie wydaje si� by� mo�liwe.
Najdok�adniejsze badania, maj�ce na celu wydzielenie poszczeg�lnych stadi�w rozwoju
legendy, spe�zaj� na niczym. Nie ulega w�tpliwo�ci, �e w ci�gu wielu lat zosta�a ona poddana
stylizacji, nie ma jednak sposobu na okre�lenie kierunk�w owej stylizacji.
O staro�ytnym pochodzeniu legendy i, jak utrzymuje wielu badaczy, o tym, �e
niekt�re jej cz�ci by�y uk�adane nie przez Psy, �wiadczy ogromna liczba niejasno�ci - s��w i
zwrot�w (a co gorsza, r�wnie� poj��), kt�re nie posiadaj�, a mo�liwe, i� nigdy nie posiada�y,
�adnego konkretnego znaczenia. Poprzez wielokrotne powtarzanie oswoili�my si� z tymi
s�owami i wyra�eniami, a odbieraj�c je w kontek�cie, przypisali�my im okre�lone warto�ci.
Jednak w �aden spos�b nie mo�na dowiedzie� si�, czy owe arbitralne poj�cia cho� w
przybli�onym stopniu odpowiadaj� oryginalnym znaczeniom wyraz�w.
Bie��ce wydanie opowie�ci nie ma na celu prezentacji rozlicznych argument�w do
dyskusji o istnieniu czy te� nieistnieniu Cz�owieka, o zagadce miasta, o kilku znanych
teoriach dotycz�cych wojny, jak i o innych problemach, przed kt�rymi z pewno�ci� stanie
ka�dy, kto b�dzie doszukiwa� si� w tej legendzie jakichkolwiek powi�za� z rzeczywisto�ci�
lub z prawdami historycznymi.
Jedynym celem tego wydania jest przedstawienie pe�nego, nieska�onego tekstu
opowie�ci w ich dzisiejszej postaci. Komentarz, poprzedzaj�cy ka�dy rozdzia�, s�u�y
zaznajomieniu czytelnika z podstawowymi poj�ciami spornymi, nie zawiera jednak
jakichkolwiek pr�b ich interpretacji. Wszystkich, kt�rzy pragn�liby lepiej zrozumie� ca�y
cykl opowie�ci, czy te� chcieliby zapozna� si� z fachow� dyskusj� dotycz�c� legendy,
odsy�amy do specjalistycznych tekst�w napisanych przez Psy o znacznie wy�szych
kompetencjach ni� wydawca niniejszego tomu.
Odnalezione ostatnio fragmenty �wiadcz�ce, i� pierwotnie by�o to licz�ce si� w
literaturze dzie�o, dostarczy�y kolejnych argument�w przemawiaj�cych za tym, �e autorstwo
przynajmniej cz�ci cyklu nale�y przypisa� mitycznej (i kontrowersyjnej) postaci Cz�owieka,
a nie Psom. Dop�ki jednak nie dowiedziono niezbicie, �e Cz�owiek istnia� w rzeczywisto�ci,
przypisywanie mu autorstwa odnalezionych fragment�w pozbawione jest g��bszego sensu.
Szczeg�lnie znacz�cy, czy te� niepokoj�cy - w zale�no�ci od zaj�tego przez badacza
stanowiska - jest fakt, �e odnaleziony fragment posiada taki sam tytu�, jak jedna z opowie�ci
prezentowanego w niniejszym tomie cyklu. Samo s�owo, rzecz jasna, pozbawione jest
jakiegokolwiek znaczenia.
Ca�o�� dyskusji sprowadza si� w zasadzie do podstawowego pytania: czy istnia�o
kiedykolwiek takie stworzenie jak Cz�owiek? Przy obecnym stanie wiedzy, i przy braku
przekonywaj�cych argument�w, pro�ciej jest za�o�y�, �e istota taka nie istnia�a, a Cz�owiek
wyst�puj�cy w legendzie stanowi p��d inwencji ludowych tw�rc�w. Prawdopodobnie we
wczesnym okresie rozwoju kultury Ps�w narodzi�a si� wyimaginowana posta� Cz�owieka
jako rodzaj b�stwa, do kt�rego Psy mog�y zwraca� si� o pomoc, i z kt�rym mog�y dzieli� si�
swoimi problemami.
Pomimo wszelkich rozumowych konkluzji, nadal spotyka si� pogl�d, i� Cz�owiek jest
prawdziwym Bogiem, przybyszem pochodz�cym z jakiej� tajemniczej krainy b�d� innego
wymiaru, kt�ry pojawi� si� w naszym �wiecie, przebywa� tu jaki� czas, pomaga� Psom, po
czym wr�ci� tam, sk�d przyby�.
Inni z kolei utrzymuj�, �e Cz�owiek i Pies mogli rozwija� si� r�wnolegle, jako
wsp�pracuj�ce ze sob� istoty, mogli uzupe�nia� si� w d�wiganiu na wy�yny jednej i tej samej
kultury, lecz w jakim� odleg�ym historycznie momencie ich drogi rozesz�y si�.
Spo�r�d wszystkich niejasnych poj��, zawartych w opowie�ciach (a jest ich wiele),
najbardziej kontrowersyjna wydaje si� by� sugestia dotycz�ca nale�nej Cz�owiekowi czci.
Pe�noletniemu czytelnikowi trudno jest to traktowa� jako zwyk�y element literacki. Tym
bardziej �e wspomniana sugestia jest o wiele silniejsza, ni� gdyby mia�a dotyczy� tylko
pierwotnego b�stwa; wyczuwa si� niemal instynktownie, i� oddawanie czci Cz�owiekowi
musi mie� znacznie g��bsze korzenie, gin�ce w zapomnianych dzisiaj wierzeniach, czy te�
rytua�ach ery prehistorycznej naszej rasy.
Oczywi�cie, niewielkie s� ju� szans�, �e kt�rykolwiek z licznych przedmiot�w
dyskusji, naros�ych wok� legendy, zostanie do ko�ca wyja�niony.
Tak wi�c, przedstawiaj�c te opowie�ci, mamy nadziej�, �e potraktujecie je jako
literatur� rozrywkow�, jako utwory o ograniczonym znaczeniu historycznym albo te� bajki,
wprowadzaj�ce w �wiat obcych nam poj��. Przeci�tnemu czytelnikowi radzimy nie bra� ich
zbytnio do serca, gdy� mog�yby one sta� si� przyczyn� ca�kowitej dezorientacji, je�li nie
nawet pomieszania zmys��w�
KOMENTARZ DO PIERWSZEJ OPOWIE�CI
Nie ulega w�tpliwo�ci, �e spo�r�d wszystkich opowie�ci dla przypadkowego
czytelnika najtrudniejsza jest pierwsza. Nie tylko wyst�puj�ce w niej s�ownictwo, ale r�wnie�
konstrukcja logiczna i podstawowe idee przy pierwszym czytaniu wyda� si� musz�
ca�kowicie obce. Wynika to z faktu, �e w opowie�ci tej, podobnie jak w nast�pnej, w og�le
nie wyst�puj� Psy - nie wspomina si� tam o nich nawet s�owem. Ju� od pocz�tkowych
akapit�w czytelnik staje si� �wiadkiem zupe�nie niezrozumia�ej sytuacji, a r�wnie
niezrozumia�e postacie bohater�w staraj� si� j� rozwik�a�. Tyle mo�na powiedzie� o
pierwszej opowie�ci, jednak�e je�li ju� kto� przebrnie przez ni�, wszystkie pozosta�e b�d�. dla
niego o wiele bardziej jasne.
Przez ca�� opowie�� przewija si� poj�cie miasta. Nie zosta�o do ko�ca wyja�nione,
czym mog�o by� miasto i jakim celom mia�o s�u�y�, przewa�a jednak pogl�d, �e chodzi tu o
niewielki obszar, na kt�rym przebywa�o i �y�o bardzo wielu mieszka�c�w. Pewne - co
prawda pobie�ne - uzasadnienie celowo�ci tworzenia takich skupisk mo�na znale�� w samym
tek�cie, jednak�e Bounce, kt�ry ca�e �ycie po�wi�ci� badaniom nad cyklem niniejszych
opowie�ci, przekonany jest, i� owo uzasadnienie stanowi co najwy�ej zwyk�� improwizacj�
jakiego� staro�ytnego gaw�dziarza, staraj�cego si� nada� legendzie bardziej prawdopodobny
charakter. Wi�kszo�� badaczy opowie�ci zgadza si� z Bounce�em, i� przedstawione w tek�cie
powody istnienia miasta niezgodne s� z logik�, a niekt�rzy, mi�dzy innymi Rover, wyra�aj�
przypuszczenie, �e mamy do czynienia z dawn� satyr�, kt�rej znaczenie zosta�o zatarte przez
czas.
Wi�kszo�� autorytet�w z zakresu ekonomii i socjologii uwa�a, �e organizacja
wyst�puj�ca pod postaci� miasta musia�aby by� struktur� niefunkcjonaln�, nie tylko z
ekonomicznego punktu widzenia, lecz tak�e z przyczyn socjologicznych i psychologicznych.
Utrzymuj� oni, i� �adne stworzenie z wysoko rozwini�tym uk�adem nerwowym, niezb�dnym
dla stworzenia kultury, nie mog�oby �y� w tak ciasnych ramach, a ka�da tego typu pr�ba
doprowadzi�aby do powszechnego znerwicowania, kt�re w kr�tkim czasie przyczyni�oby si�
do ca�kowitego rozpadu cywilizacji opartej na miastach.
Rover twierdzi, �e w przypadku pierwszej opowie�ci mamy do czynienia z prawie
czystym mitem, zatem �adnej przedstawionej sytuacji, �adnego twierdzenia nie mo�na
traktowa� dos�ownie; ca�a opowie�� przepe�niona jest symbolik�, do kt�rej klucz dawno ju�
zosta� zagubiony. Zastanawiaj�cy jest jednak nast�puj�cy fakt: je�eli mamy do czynienia
wy��cznie z mitem, to dlaczego nie ma on typowej formy symbolicznych obraz�w,
skupiaj�cych si� wok� podstawowej koncepcji mitu? W samej opowie�ci niewiele jest oznak,
kt�re pozwoli�yby przeci�tnemu czytelnikowi pozna�, i� styka si� z mitem. Ta pierwsza
opowie�� jest bodaj najbardziej zawik�ana w ca�ym cyklu - surowa, grubo ciosana, nie
zawieraj�ca nawet �ladu delikatnych uczu� i wy�szych idea��w, kt�re mo�na znale�� w
pozosta�ych cz�ciach legendy.
Szczeg�lnie frapuj�ce jest s�ownictwo opowie�ci. Zwroty w rodzaju klasycznego
�niech go szlag� sp�dzaj� sen z powiek j�zykoznawcom od wielu wiek�w. Znaczenie
wi�kszo�ci tych s��w i wyra�e� nie jest dzi� bardziej znane ni� w�wczas, kiedy po raz
pierwszy badacze zacz�li uwa�niej przygl�da� si� tekstom legendy. Niemniej jednak
terminologia zwi�zana bezpo�rednio z Cz�owiekiem zosta�a do�� dobrze poznana. Nazwa
przedstawiciela owej mitycznej rasy w liczbie mnogiej brzmi: ludzie; natomiast ca�a rasa to
ludzko��. Cz�owiek rodzaju �e�skiego nazywa si� kobiet� lub �on� (te dwa s�owa mog�y si�
kiedy� nieco r�ni� znaczeniem, lecz obecnie musz� by� traktowane jako synonimy),
szczeni�ta za� - dzie�mi. Szczeni� m�skie to ch�opiec, �e�skie - dziewczynka.
Obok poj�cia miasta, czytelnik natknie si� na inne ra��ce odmienno�ci�, brutalno�ci� i
tak bardzo odleg�e od naszego sposobu �ycia poj�cia, jak na przyk�ad wojna i zabijanie.
Zabijanie jest to proces zwykle zwi�zany z przemoc�, na drodze kt�rego jedno �ywe
stworzenie przerywa �ycie innego stworzenia. Wojna, jak si� zdaje, by�a zabijaniem
masowym, o ogromnej, niewyobra�alnej wr�cz skali.
Rover w swoich studiach nad legend� wyra�a przypuszczenie, i� opowie�ci te s� o
wiele starsze, ni� si� generalnie przyjmuje. Jest on przekonany, �e takie poj�cia jak wojna czy
zabijanie nigdy nie mog�yby narodzi� si� w naszej obecnej kulturze, a zatem musz� one
pochodzi� z jakiej� odleg�ej epoki dziko�ci, po kt�rej nie pozosta�y �adne zapiski.
Tige - jeden z nielicznych badaczy utrzymuj�cych, i� opowie�ci oparte s� na faktach
historycznych, a rasa ludzka istnia�a w czasach, kiedy dopiero rodzi�a si� kultura Ps�w -
stwierdza, �e pierwsza cz�� legendy przedstawia moment za�amania si� cywilizacji
Cz�owieka. Wed�ug niego opowie�� ta - w takiej postaci, pod jak� znamy j� dzisiaj - jest tylko
mizernym urywkiem wi�kszego przekazu, gigantycznego eposu, kt�rego pierwotna obj�to��
by�a r�wna lub nawet wi�ksza od obj�to�ci ca�ego cyklu zachowanego do naszych czas�w.
Wydaje si� nieprawdopodobne, pisze Tige, by tak donios�e wydarzenie, jak upadek pot�nej
cywilizacji mechanicznej, mog�o zosta� przez �wczesnych gaw�dziarzy zamkni�te w w�skie
ramy kr�tkiej opowie�ci. W rzeczy samej jest to raczej jedna z wielu opowie�ci, kt�rych
tematem sta� si� upadek cywilizacji, i nale�y przypuszcza�, �e do naszych czas�w przetrwa�a
jedna z mniej znacz�cych relacji.
I
MIASTO
Gramp Stevens siedzia� w fotelu i przygl�da� si� pracuj�cej kosiarce, delektuj�c si�
�agodnym ciep�em s�onecznym, kt�re ws�cza�o si� w jego ko�ci. Kosiarka dotar�a do ko�ca
trawnika, zagdaka�a niczym zadowolona z siebie kura, po czym wykona�a szybki zwrot i
ruszy�a z powrotem, �cinaj�c nast�pny rz�d trawy. Woreczek z sianem by� ju� wyra�nie
wypchany.
Nagle kosiarka zatrzyma�a si� i wyda�a z siebie radosne szczekni�cie. Z boku
obudowy otworzy�y si� drzwiczki, sk�d wychyn�o przegubowe rami�. Krzywe, stalowe
paluchy zanurzy�y si� w trawie i po chwili w triumfalnym ge�cie unios�y do g�ry kamie�,
wrzuci�y go do niewielkiego pojemnika, po czym rami� znikn�o wewn�trz obudowy.
Kosiarka zabulgota�a i ponownie ruszy�a z miejsca, kontynuuj�c sw� prac�.
Gramp mrukn��, wodz�c za kosiark� podejrzliwym wzrokiem.
Kt�rego� dnia ta maszynka, niech j� szlag, chybi celu i za�amie si� nerwowo -
pomy�la�.
Opad� na oparcie fotela i zapatrzy� si� na wybielone s�o�cem niebo. W oddali
przesuwa� si� powoli helikopter. Nagle, gdzie� z wn�trza domu, run�a og�uszaj�ca nawa�nica
jazgotu z w��czonego radia. Gramp wzdrygn�� si� i jeszcze bardziej skuli� w fotelu.
M�ody Charlie przyst�powa� do kolejnego seansu twitcha. A niech go szlag...
Kosiarka zachichota�a w pobli�u i Gramp pos�a� za ni� wrogie spojrzenie.
- Automatyka - oznajmi� niebiosom. - Teraz ka�da przekl�ta rzecz jest
zautomatyzowana. Wkr�tce dojdzie do tego, �e wystarczy maszyn� odci�gn�� na bok,
poszepta� jej do ucha i ta poleci wykonywa� ka�de polecenie.
Poprzez kakofoni� muzyki z otwartego okna dolecia� go g�os c�rki.
- Ojcze!
Gramp poruszy� si� oci�ale.
- Tak, Betty?
- B�d� tak dobry, tato, i odsu� si�, kiedy kosiarka dojedzie do ciebie. Nie pr�buj si� z
ni� dra�ni�: przecie� to tylko maszyna. Ostatnio, kiedy siedzia�e� na miejscu, ona wykosi�a
wszystko dooko�a. Jeszcze nigdy nie widzia�am takiej hecy.
Nie odpowiedzia�. Pochyli� nieco g�ow� maj�c nadziej�, �e uzna, i� zasn�� i da mu
spok�j.
- Ojcze! - wrzasn�a przera�liwie. - Czy s�yszysz?
Jego wybieg na nic si� nie zda�.
- S�ysza�em, s�ysza�em - odpar�. - W�a�nie mia�em zamiar si� odsun��.
Podni�s� si� powoli, opieraj�c ci�ko na lasce. Chcia�, �eby zobaczy�a jak bardzo jest
stary i schorowany i �eby zrobi�o jej si� przykro, i� potraktowa�a go tak szorstko. Musia� by�
jednak ostro�ny. Gdyby uzna�a, �e laska nie jest mu wcale potrzebna, zaraz zap�dzi�aby go do
jakiej� roboty. Z drugiej strony, gdyby opiera� si� na niej zbyt mocno, mog�aby ponownie
napu�ci� na niego tego g�upiego lekarza.
Mrucz�c pod nosem, przesun�� fotel na t� cz�� trawnika, kt�ra zosta�a ju�
przystrzy�ona. Przeje�d�aj�ca obok kosiarka z�o�liwie zarechota�a.
- Kt�rego� dnia tak ci� grzmotn�, �e ci si� �rubki posypi� - pogrozi� jej Gramp.
Kosiarka gwizdn�a na niego i spokojnie potoczy�a si� dalej.
Od strony zaro�ni�tej traw� ulicy dolecia� metaliczny jazgot i kas�anie silnika.
Gramp, kt�ry chcia� ju� usi���, wyprostowa� si� i zacz�� nas�uchiwa�.
Odg�osy przybli�a�y si�: coraz wyra�niej s�ycha� by�o terkot narowistego motoru i
brz�czenie poluzowanych blach.
- Samoch�d! - wrzasn�� Gramp. - Niech skonam, samoch�d!
Ruszy� galopem w kierunku bramy, lecz szybko przypomnia� sobie, �e jest stary i
schorowany i zwolni� kroku.
To musi by� ten wariat Ole Johnson, niech go szlag - pomy�la�. - Tylko on jeden
posiada samoch�d i za diab�a nie mo�e si� z nim rozsta�.
Rzeczywi�cie by� to Ole.
Gramp dotar� do bramy w tym samym momencie, kiedy zza rogu nie u�ywanej ulicy
wyjecha� z jazgotem, podskakuj�c na wybojach, stary, zrujnowany, pokryty rdz� samoch�d. Z
przegrzanej ch�odnicy ze �wistem wydobywa�a si� para, a rura wydechowa, od pi�ciu czy
wi�cej lat pozbawiona t�umika, wyrzuca�a na zewn�trz k��by niebieskawego dymu.
Dumny Ole siedzia� za kierownic� i zezowa� na jezdni�, pr�buj�c znale�� nieco mniej
wyboiste fragmenty drogi. Nie by�o to jednak �atwe, jako �e ca�� nawierzchni� okrywa�
dywan zielska i trawy, tak �e trudno by�o dostrzec kryj�ce si� pod nim dziury.
Gramp pomacha� lask�.
- Cze��, Ole! - krzykn��.
Ole poci�gn�� za r�czny hamulec i zatrzyma� w�z. Maszyna sapn�a, zadygota�a,
zakas�a�a, po czym zgas�a z przera�liwym sykiem.
- Czym go nap�dzasz? - zapyta� Gramp.
- Wszystkim po trochu - odpar� Ole. - Benzyn�, resztkami starego oleju od traktora,
kt�re wyskroba�em z beczki, alkoholem drzewnym.
Gramp obrzuci� zabytkow� maszyn� wzrokiem pe�nym nie skrywanego podziwu.
- Kiedy� i ja mia�em taki w�z - mrukn��. - M�g� wyci�gn�� sto sze��dziesi�t
kilometr�w na godzin�.
Ten te� jest okay - odpar� Ole. - Gdyby jeszcze by�o czym go nap�dza� i sk�d bra�
cz�ci zamienne. Nie dawniej jak trzy, cztery lata temu dostawa�em benzyny ile chcia�em, ale
teraz ju� jej nie u�wiadczysz. Chyba przestali produkowa�. M�wi�, �e benzyna niepotrzebna,
kiedy jest energia atomowa.
- C� - rzek� Gramp. Mo�e to i racja, ale energia atomowa nie pachnie, a najs�odszy
zapach, jaki znam, to zapach spalin benzynowych. Te ich helikoptery i inne wynalazki
pozbawi�y podr�owanie jakiejkolwiek romantyki.
Popatrzy� na skrzynki i koszyki pi�trz�ce si� na tylnym siedzeniu.
- Zebra�e� jakie� warzywa? - zapyta�.
Aha - mrukn�� Ole. - Troch� s�odkiej kukurydzy, m�ode ziemniaki i kilka koszyk�w
pomidor�w. Mo�e uda mi si� to sprzeda�.
Gramp pokr�ci� g�ow�.
- Nie �ud� si�, Ole. Nikt tego nie kupi. Ludzie wbili sobie do g�owy, �e na st� nadaj�
si� tylko warzywa z upraw hydroponicznych. S� bardziej higieniczne i posiadaj� �adniejszy
zapach.
- A ja nie da�bym z�amanego grosza za to �wi�stwo, kt�re oni hoduj� w zbiornikach -
wojowniczo zadeklarowa� Ole. - Przecie� to nie ma �adnego smaku. Ca�y czas powtarzam
Marcie: �eby �ywno�� by�a co� warta, musi wyrasta� z prawdziwej gleby.
Si�gn�� w d� pod tablic� rozdzielcz�, by wy��czy� silnik.
- Nie wiem nawet, czy jest sens wozi� ca�y ten majdan do miasta - rzek�. - Je�li wzi��
pod uwag�, co zrobili, a raczej czego nie zrobili z drogami... Dwadzie�cia lat temu nasza
autostrada stanowa wygl�da�a jak nale�y. Co i raz k�adli now� nawierzchni�, ka�dej zimy
uprz�tali �nieg. Dbali o wszystko, nie �a�owali pieni�dzy, byle tylko utrzyma� j� w nale�ytym
stanie. A teraz po prostu zapomnieli. Beton jest wsz�dzie pop�kany, a miejscami zupe�nie si�
wykruszy�. Mi�dzy p�ytami wyrastaj� krzaki je�yn. Kiedy jecha�em dzi� rano, musia�em w
jednym miejscu przecina� pie� drzewa, kt�re le�a�o w poprzek drogi.
- Szczera prawda - przytakn�� Gramp.
Motor ponownie o�y�, krztusz�c si� i strzelaj�c. Gdzie� spod samochodu wydoby�a si�
g�sta chmura niebieskawego dymu. W�z ruszy� z szarpni�ciem i potoczy� si� dalej ulic�.
Kiedy Gramp wr�ci� do swojego fotela, stwierdzi�, �e ca�e obicie jest mokre.
Automatyczna kosiarka po zako�czeniu strzy�enia trawy rozci�gn�a w�� i w�a�nie podlewa�a
trawnik.
Mrucz�c pod nosem przekle�stwa, skr�ci� za r�g domu i przysiad� na �aweczce
werandy na ty�ach budynku. Nie lubi� tego miejsca, ale tylko tu m�g� znale�� schronienie
przed diabeln� maszyneri� buszuj�c� przed frontem domu.
Widok, jaki rozci�ga� si� z werandy, dzia�a� na niego przygn�biaj�co. Jak okiem
si�gn��, ulica za ulic�, wsz�dzie sta�y puste, wymar�e domostwa otoczone zapuszczonymi,
poro�ni�tymi zielskiem podw�rkami.
Miejsce to mia�o jednak pewn� niew�tpliw� zalet�. M�g� tutaj udawa�, �e ma nieco
przyt�piony s�uch i nie s�yszy og�uszaj�cej kakofonii wypluwanej przez g�o�nik radia.
Za domem rozleg�o si� czyje� nawo�ywanie.
- Bill! Bill, gdzie jeste�?
Gramp odwr�ci� si�.
- Tutaj jestem, Mark. Na ty�ach domu. Ukry�em si� przed t� cholern� kosiark�.
Zza rogu domu wychyn�� Mark Bailey. Z jego warg zwisa� papieros, gro��c w ka�dej
chwili podpaleniem wybuja�ych w�s�w.
- Czy nie uwa�asz, �e jeszcze troch� za wcze�nie na partyjk�? - zapyta� Gramp.
- Dzi� nie b�d� m�g� zagra� - rzek� Mark.
Obszed� werand� doko�a i przysiad� na �awce obok Grampa.
- Wyje�d�amy - powiedzia�.
Gramp gwa�townie odwr�ci� si� w jego stron�.
- Wyje�d�acie?!
- Tak. Gdzie� na prowincj�. Lucindzie uda�o si� w ko�cu nam�wi� Herba. My�l�, �e
przez ca�y czas nie dawa�a mu spokoju. M�wi�a, �e je�li wszyscy osiedlaj� si� w tych mi�ych
domkach na wsi, to nie widzi �adnego powodu, dla kt�rego i my nie mieliby�my tego zrobi�.
- Dok�d wiec? - mrukn�� Gramp.
- Nie wiem dok�adnie - odpar� Mark. - Nigdy tam nie by�em. To gdzie� na p�nocy,
nad kt�rym� z jezior. Dostali�my przydzia� dziesi�ciu akr�w ziemi. Lucinda chcia�a ca��
setk�, ale Herb przekona� j�, �e nawet dziesi�� to za du�o. Jak by nie patrze�, przez te
wszystkie lata wystarcza�a nam jedna ma�a dzia�ka w mie�cie.
- Betty tak�e namawia�a Johny�ego - rzek� Gramp. - Ale on nie da si� wodzi� za nos.
Powiedzia�, �e po prostu nie ma mowy o ruszeniu si� st�d. Wygl�da�oby to wr�cz g�upio,
gdyby on, sekretarz Komisji Handlu, wyni�s� si� z miasta.
- Ludzie poszaleli - o�wiadczy� Mark. - Do cna poszaleli.
- To fakt - zgodzi� si� Gramp. - Poszaleli na punkcie prowincji, nie da si� ukry�.
Popatrz na to.
Wskaza� d�oni� w stron� ca�ych kwarta��w opuszczonych posiad�o�ci.
- Pami�tam czasy, kiedy tamta cz�� miasta sk�ada�a si� z najpi�kniejszych rezydencji,
jakie kiedykolwiek widzia�e� na oczy. I to sami dobrzy s�siedzi. Kobiety biega�y od jednej
kuchni do drugiej wymieniaj�c najnowsze przepisy. M�czy�ni wyci�gali z kom�rek stare
dobre kosiarki, przystrzygali w�asnor�cznie trawniki, a po sko�czonej robocie zbierali si�
razem i przyjemnie sp�dzali wieczory. Ludzie byli dla siebie prawdziwymi przyjaci�mi. A
sp�jrz, jak to teraz wygl�da.
Mark poruszy� si� oci�ale.
- Musz� ju� wraca�, Bili. Przyszed�em tylko, �eby ci powiedzie�, �e wyje�d�amy.
Lucinda ju� spakowa�a moje rzeczy. W�cieka�aby si�, gdybym nie wraca� przez d�u�szy czas.
Gramp podni�s� si� sztywno i wyci�gn�� w jego kierunku d�o�.
- Czy zobaczymy si� jeszcze? Zagramy jeszcze cho� jedn� partyjk�?
Mark u�cisn�� jego d�o�.
- Obawiam si�, �e nie, Bili.
Przez d�u�sz� chwil�, jakby zmieszani, w milczeniu wymieniali u�ciski.
- Pewnie pomieszam im szyki przy grze - rzek� Mark. - Mnie r�wnie� - odpar� Gramp.
- Nie mam ochoty nikogo szuka� na twoje miejsce.
- �egnaj, Bili - powiedzia� Mark.
- �egnaj.
Sta� i patrzy�, jak jego przyjaciel znika za rogiem domu. Poczu� na sercu ch�odne
dotkni�cie lodowatych palc�w samotno�ci. Przera�aj�cej samotno�ci. Samotno�ci ludzi
starych, ludzi zdezaktualizowanych. Zaskoczy�a go ta dziwna my�l. A jednak rzeczywi�cie
by� zdezaktualizowany. Nale�a� do innej epoki, prze�y� ju� swoje czasy i znalaz� si� w innym
�wiecie.
Z zamglonymi oczyma si�gn�� po lask� opart� o kraw�d� �awki, po czym ruszy�
powoli w kierunku przekrzywionej furtki, wychodz�cej na zapuszczon� ulic�, kt�ra bieg�a na
ty�ach ich domu.
Lata mija�y zbyt szybko. Lata, kt�re doprowadzi�y do zniszczenia rodzinnego
samolotu, potem helikoptera, i kt�re spowodowa�y, �e jego samoch�d rdzewia� teraz w jakim�
zapomnianym miejscu, a nie u�ywane drogi nie nadawa�y si� ju� do naprawy. Lata, kt�re
wraz ze wzrostem znaczenia kultur hydroponicznych ca�kowicie wyeliminowa�y potrzeb�
uprawiania ziemi. Lata, kt�re doszcz�tnie zdewaluowa�y gospodark� roln� i popchn�y niemal
wszystkich mieszka�c�w miast do masowej ucieczki na prowincj� - gdzie, za cen� znacznie
ni�sz� od ceny lichego mieszkania w mie�cie, ka�dy m�g� sta� si� w�a�cicielem
bezu�ytecznych akr�w ziemi. Lata, kt�re do tego stopnia zrewolucjonizowa�y architektur�, �e
rodziny przeprowadzaj�ce si� do swych nowych wiejskich rezydencji sta� by�o na to, by za
po�ow� ceny, jak� przed wojn� trzeba by�o zap�aci� za budynek w stanie surowym, dokona�
gruntownej przebudowy istniej�cych zabudowa� w celu uzyskania, cho�by z powodu
chwilowej zachcianki, innego rozk�adu pomieszcze�.
Gramp westchn��. Domy, kt�re mo�na zmienia� dowolnie ka�dego roku z wysi�kiem
nie wi�kszym od tego, jakby si� przemeblowywa�o pok�j. C� to by�o za �ycie?
Szed� powoli pokryt� kurzem �cie�k�, kt�ra by�a wszystkim, co pozosta�o po t�tni�cej
jeszcze kilka lat temu burzliwym �yciem ulicy. Ulica duch�w pomy�la� Gramp. - Ma�ych,
tajemniczych duszk�w, szepcz�cych co� ka�dej nocy. Duch�w bawi�cych si� dzieci, duch�w
brz�cz�cych tr�jko�owc�w i turkocz�cych furmanek. Duch�w plotkuj�cych gospody�,
wykrzykiwanych pozdrowie�, ogni p�on�cych w kominkach i kopc�cych w zimowe wieczory
dymnik�w.
Przy ka�dym jego kroku wzbija�y si� w g�r� ob�oczki kurzu, kt�re osiada�y na
nogawkach spodni bia�ym py�em.
Po drugiej stronie ulicy wznosi�a si� dawna rezydencja Adamsa. Gramp pami�ta�, jak
bardzo Adams by� dumny ze swego domu. Fronton z szarych, polnych otoczak�w i okna z
barwionego delikatnie szk�a. Teraz kamienie by�y zielone od pokrywaj�cego je mchu, a
powybijane szyby nadawa�y oknom wyraz rozszerzonych z przera�enia oczu. Ca�e podw�rze
poro�ni�te by�o d�ungl� zielska i nawet weranda zaczyna�a ju� mu si� poddawa�. Ga��zie
pot�nego wi�zu podwa�y�y szczyt przegni�ego dachu, a przecie� Gramp pami�ta� dzie�,
kiedy Adams zasadzi� wi�z przed wej�ciem do domu.
Zatrzyma� si� na �rodku poro�ni�tej traw� ulicy i sta� tak przez chwil� z nogami w
kurzu, d�o�mi opartymi na zakrzywionym uchwycie laski i zamkni�tymi oczyma.
Poprzez mg�� minionych lat us�ysza� krzyki baraszkuj�cych dzieci i dobiegaj�ce z
g��bi ulicy ujadanie kud�atego psiaka Conrad�w. Przed oczyma stan�� mu Adams rozebrany
do pasa, gdy z �opat� pochyla si� nad okr�g�ym do�em, a obok, na �cie�ce, le�y m�oda
sadzonka wi�zu z korzeniami zabezpieczonymi foliowym workiem.
Maj 1946 roku. Czterdzie�ci cztery lata temu. Zaraz po tym, jak razem z Adamsem
wr�cili z wojny.
Na pokrytej py�em �cie�ce rozleg�y si� czyje� kroki. Gramp wzdrygn�� si� i otworzy�
oczy.
Przed nim sta� m�ody cz�owiek. Mia� ze trzydzie�ci lat, a mo�e nawet troch� mniej.
- Dzie� dobry - odezwa� si� Gramp.
- Mam nadziej�, �e nie przestraszy�em pana - rzek� m�ody cz�owiek.
- Zauwa�y�e�, �e sta�em tu z zamkni�tymi oczami jak ostatni g�upiec? - zapyta�
Gramp.
Tamten przytakn��.
- Wspomina�em - wyja�ni� Gramp.
- Czy pan mieszka gdzie� w pobli�u?
- Przy tej ulicy, nieco dalej. Ju� chyba jako ostatni w tej cz�ci miasta.
- Mo�e w takim razie b�dzie m�g� mi pan pom�c?
- A o co chodzi? - zapyta� Gramp.
- C�, widzi pan, to... - zaj�kn�� si� m�ody cz�owiek. - Jestem na czym� w rodzaju...
mo�na to chyba nazwa� sentymentaln� pielgrzymk�...
- Rozumiem. To prawie tak samo jak ja - rzek� Gramp.
- Nazywam si� Adams. Gdzie� w tej okolicy mieszka� kiedy� m�j dziadek. Ciekaw
jestem...
To w�a�nie tu - przerwa� mu Gramp.
Odwr�cili si� r�wnocze�nie w stron� opuszczonego domostwa.
To by� kiedy� wspania�y dom powiedzia� Gramp. - Pa�ski dziadek zasadzi� to drzewo
zaraz po tym, jak razem wr�cili�my z wojny. Przez ca�� wojn� walczyli�my rami� przy
ramieniu i razem te� wr�cili�my do dom�w. My�l�, �e tamte dni dla pana...
- Szkoda - rzek� m�ody Adams. - Jaka szkoda...
Wydawa�o si� jednak, �e Gramp go nie s�yszy.
- Pa�ski dziadek? - zapyta�. - Od dawna nie mia�em o nim �adnych wiadomo�ci.
- Nie �yje - odpar� Adams. - Umar� kilka lat temu.
- O ile pami�tam, dzia�a� aktywnie na rzecz masowego zastosowania energii
atomowej? - spyta� Gramp.
- Zgadza si� - powiedzia� z dum� m�ody Adams. - W��czy� si� do prowadzonych
bada� zaraz po tym, jak przestawiono ca�y przemys�. Wkr�tce po podpisaniu Porozumienia
Moskiewskiego.
- Zdecydowali si� w ostatniej chwili mrukn�� Gramp. - Wojny nikt by nie prze�y�.
Ma pan racj� - przytakn�� Adams.
- Zreszt�, jak tu mo�na m�wi� o wojnie, kiedy przesta�y istnie� najwa�niejsze cele -
doda� Gramp.
- Ma pan na my�li miasta?
- Oczywi�cie. A swoj� drog�, czy nie uwa�a pan, �e to nawet zabawne? Pomachaj im
nie wiem jak pot�n� bomb� atomow�, a skupi� si� jeszcze bardziej. Ale prosz� im da� tani�
ziemi� i samowystarczalne gospodarstwa dla ka�dej rodziny, a rozpe�zn� si� po ca�ym kraju
jak plaga dzikich kr�lik�w.
John J. Webster wchodzi� w�a�nie po szerokich kamiennych schodach budynku urz�du
miejskiego, kiedy nagle drog� zast�pi�o mu jakie� straszyd�o trzymaj�ce pod pach� karabin.
- Dzie� dobry, panie Webster - odezwa� si� strach na wr�ble.
Webster przygl�da� mu si� przez d�u�sz� chwil�, a� wreszcie rozpozna� intruza i jego
twarz zmarszczy�a si�.
To ty, Levi? - zapyta�. - Jak ci si� powodzi?
Levi Lewis pokaza� w u�miechu zaniedbane z�by.
- Ca�kiem nie�le. Ogrody pustoszej� coraz bardziej, a m�ode kr�liki to wcale nie
najgorsze �arcie.
- Mam nadziej�, �e nie zosta�e� wmieszany w �adn� z tych cholernych akcji na rzecz
dom�w? - zapyta� Webster.
- Nie, sir - odrzek� Levi. - Squattersom nie uda�o si� nam�wi� nikogo z naszej paczki
do �adnej �mierdz�cej roboty. My nie chcemy zadziera� z prawem, a poza tym jeste�my
bogobojni. Tylko dlatego siedzimy jeszcze w tym mie�cie, �e nikt z nas nie potrafi�by
mieszka� gdzie indziej. Poza tym mieszkamy sobie spokojnie w opuszczonych domach i
staramy si� nikomu nie zawadza�. Ale policja pos�dza nas o wszystkie kradzie�e i inne
przest�pstwa, poniewa� wiedz�, �e nie mamy �adnych szans, aby si� broni�. Zrobili sobie z
nas koz�y ofiarne.
- Ciesz� si�, �e to s�ysz� - powiedzia� Webster. - Szef ma zamiar spali� te wszystkie
domy.
- Je�eli spr�buje to zrobi�, b�dzie musia� sprosta� czemu�, czego nie przewidzia�
nawet w najgorszych snach - zagrozi� Levi. - Wykurzy� nas z naszych farm za pomoc� swych
zbiornik�w hydroponicznych, ale nie uda mu si� wykurzy� nas ju� znik�d wi�cej.
Splun�� na stopnie schod�w.
- Czy nie ma pan przypadkiem przy sobie kilku brz�cz�cych monet? - zapyta�.
Potrzebuj� troch� naboj�w do karabinu, bo bez tego nie uda mi si� z�apa� cho�by jednego
kr�lika...
Webster wsun�� d�o� do kieszeni spodni, po czym wydoby� monet� p�ldolarow�. Levi
u�miechn�� si�.
- To bardzo uprzejmie z pana strony, panie Webster. Przynios� panu za to kilka
wiewi�rczych sk�rek. Niech rudzielce maj� si� teraz na baczno�ci.
W��cz�ga musn�� dwoma palcami rondo kapelusza, po czym zbieg� ze schod�w.
Wypolerowana lufa jego karabinu odbi�a jaskrawy promie� s�o�ca. Webster powoli odwr�ci�
si� i ruszy� w stron� wej�cia do gmachu.
Kiedy wszed� do sali obrad, posiedzenie rady miejskiej by�o ju� w pe�nym toku.
Szef policji, Jim Maxwell, sta� przy stole prezydialnym, a g�os zabiera�
przewodnicz�cy Paul Carter.
- Czy nie uwa�asz, Jim, �e twoja propozycja podj�cia tak radykalnej akcji przeciwko
domom jest nieco przedwczesna?
- Nie, na pewno nie - zdecydowanie odpar� szef. - W chwili obecnej nie wi�cej jak
tuzin posiad�o�ci zajmowanych jest przez prawowitych w�a�cicieli, a raczej powinienem
powiedzie�: przez prawowitych lokator�w. Ka�dy z nich zwi�zany jest z miastem poprzez
ustaw� podatkow�. Natomiast ca�a reszta to tylko szkaradne, wal�ce si� rudery. Ich warto��
jest �adna. Nie mo�na ich nawet wykorzysta� jako �r�d�a element�w budowlanych. Drewno?
Gdzie mogliby�my znale�� obecnie nabywc�w na drewno? Nikt go nie u�ywa, plastiki s� o
wiele lepsze. Kamie�? Teraz powszechnie stosowana jest stal. Tak wi�c �aden z tych dom�w
nie ma najmniejszego znaczenia w sensie warto�ci materialnych. Tymczasem domy te sta�y
si� idealn� kryj�wk� dla pomniejszych kryminalist�w i innych niebezpiecznych element�w.
A je�eli we�miemy jeszcze pod uwag� stopie� pokrycia zieleni�, jaki obecnie mamy w
dzielnicach rezydencyjnych, stanie si� dla wszystkich jasne, i� sami udost�pniamy
schronienia wszelkiego typu przest�pcom. Maj� tam wprost doskona�e warunki dla swojej
dzia�alno�ci i - dobrze zdaj� sobie spraw�, �e nawet gdybym m�g� tam wys�a� tysi�ce ludzi,
to i tak nie uda mi si� nikogo z�apa�. Wiemy dobrze, �e nie zdob�dziemy �rodk�w na
oczyszczenie tych teren�w. Wi�c je�li nawet nie chcecie uzna� tych dom�w za niebezpieczne
dla ludzi ruiny, to musicie je uzna� za siedlisko bezprawia. Powinni�my jak najszybciej zrobi�
z tym porz�dek, a najta�sz� i najszybsz� metod� jest wypalenie ca�ych kwarta��w.
Oczywi�cie z zachowaniem wszelkich �rodk�w ostro�no�ci.
- A co z prawn� stron� tego projektu? - zapyta� przewodnicz�cy.
- Sprawdzi�em to. Prawo m�wi, �e ka�dy obywatel posiada pe�n� swobod� w zakresie
wyburzenia nieruchomo�ci b�d�cych jego w�asno�ci�, pod warunkiem, �e nie zagra�a to
nikomu z otoczenia. My�l�, �e to samo prawo powinno mie� zastosowanie tak�e w
odniesieniu do w�adz miejskich.
Pose� Thomas Griffin poderwa� si� na nogi.
Ta akcja jedynie przysporzy nam wrog�w - rzek� stanowczo. - Zamierza pan przecie�
pu�ci� z dymem wiele starych rodowych posiad�o�ci. A ludzie s� nadal uczuciowo zwi�zani z
tym miastem...
- Gdyby zale�a�o im na tych rezydencjach, to p�aciliby podatki i dbali o swoj�
w�asno�� - wysapa� szef. - Dlaczego wi�c wszyscy w ekspresowym tempie przeprowadzili si�
na prowincj�, pozostawiaj�c swe domy w takim stanie, w jakim si� akurat znajdowa�y?
Prosz� zapyta� obecnego tu Webstera. On najlepiej wie, jakim sukcesem zako�czy�a si� pr�ba
bli�szego zainteresowania ludzi ich rodzinnymi posiad�o�ciami.
- Ma pan na my�li t� fars� Tygodnia Starego Do-zapyta� Griffin. - Oczywi�cie,
zako�czy�a si� kompletnym fiaskiem. Webster tak zorganizowa� ca�� akcj�, �e po prostu nie
mog�a si� uda�. To jeszcze jeden przyk�ad na to, jak wygl�da dzia�alno�� Komisji Handlu.
- Nie przyczepiaj si� do Komisji Handlu, Griffin - rzuci� ze z�o�ci� pose� Forrest King.
- Fakt, �e twoje interesy bardzo �le stoj�, to jeszcze nie pow�d...
Griffin zdawa� si� jednak nie s�ysze� tej uwagi.
- Dzie�, kiedy znajdowali�my si� pod wielk� presj�, jest ju� daleko za nami, panowie.
Dni wielkiej presji odesz�y na zawsze do historii. Robienie wielkiego szumu wok� w�asnej
dzia�alno�ci mo�ecie dzi� uzna� za niewarte funta k�ak�w. Wszystkie te dni, kiedy
marzyli�cie o wybuja�ym zbo�u, o szcz�liwym dolarze, kiedy �ni�y wam si� �wi�teczne fety i
ulice przystrojone girlandami, kiedy manewrowali�cie nieprzebranymi t�umami, gotowymi
wyda� swe ostatnie pieni�dze, wszystkie te dni nale�� ju� do historii. Wydaje si�, �e tylko wy,
panowie, jeszcze tego nie dostrzegacie. Korzenie sukcesu tego typu imprez le�a�y w
znajomo�ci psychologii t�umu i lojalno�ci obywateli. Ale jak mo�na m�wi� o lojalno�ci
obywateli tego miasta, skoro owo miasto umiera u waszych st�p. Jak mo�ecie pos�ugiwa� si�
psychologi� t�umu, kiedy nie istnieje �aden t�um, kiedy ka�dy cz�owiek, lub prawie ka�dy
cz�owiek, ma zapewnion� idealn� samotno�� na obszarze czterdziestu akr�w!
- Panowie! - przewodnicz�cy pr�bowa� zaprowadzi� spok�j. - Panowie, prosz� o
zachowanie porz�dku.
King uderzy� d�o�mi w st� i poderwa� si� na nogi.
- Nie! Musimy wreszcie z tym sko�czy�. Jest tutaj Webster. Mo�e on b�dzie umia�
nam doradzi�, co mamy robi�.
Webster poruszy� si� na krze�le i skrzywi� z niesmakiem.
- Jestem szczerze przekonany, �e nie mam nic do powiedzenia - o�wiadczy�.
- Zapomnij o tym - wycedzi� Griffin, po czym usiad�. Lecz King sta� nadal, z
poczerwienia�� - twarz� i wargami dr��cymi z gniewu.
- Webster! - wrzasn��. Webster potrz�sn�� g�ow�.
- Przyszed�e� tutaj my�l�c o jednej ze swoich szczytnych idei! - krzycza� King. -
Mia�e� zamiar wy�o�y� j� przed ca�� rad�! Wsta�, cz�owieku, i powiedz, co masz do
powiedzenia!
Webster podni�s� si� powoli, z wyra�n� niech�ci�.
- Prawdopodobnie jest pan zbyt grubosk�rny, by zrozumie�, dlaczego nie mam
zamiaru kroczy� t� sam� drog�, co pan - powiedzia�.
King g��boko nabra� powietrza, po czym eksplodowa�.
- Grubosk�rny?! Powiedzia�e� to o mnie?! Pracowali�my razem, wiele ci pomaga�em i
nigdy dotychczas nie odzywa�e� si� do mnie w ten spos�b. A teraz... teraz...
- Oczywi�cie, �e nigdy nie odzywa�em si� do pana w ten spos�b - rzek� spokojnie
Webster. - Nie chcia�em zosta� wylany z pracy.
- A wi�c zosta�e� wylany z pracy! - rykn�� King. - Od tej chwili przesta�e� pracowa�!
- Zamknij si� - przerwa� mu Webster.
King wyba�uszy� na niego dzikie oczy, jakby przed chwil� otrzyma� solidny cios w
szcz�k�.
- Usi�d� - doda� Webster, a jego g�os przelecia� przez ca�� sale niczym wiruj�ca
brzytwa.
Pod Kingiem ugi�y si� kolana i opad� sztywno na krzes�o. W sali zapanowa�a martwa
cisza.
- Tak, mam co� do powiedzenia - odezwa� si� w ko�cu Webster. - Co�, co ju� dawno
powinno zosta� powiedziane. Co�, co wy wszyscy musicie us�ysze�. Zdumiewa mnie tylko,
�e to w�a�nie ja jestem osob�, kt�ra ma wam to powiedzie�. Ale te� z drugiej strony ja, kt�ry
pracowa�em dla tego miasta najlepiej jak umia�em przez prawie pi�tna�cie lat, mam chyba
pe�ne prawo powiedzie� wam ca�� prawd�.
Pose� Griffin stwierdzi�, �e to miasto umiera u jego st�p, i by�a to s�uszna uwaga.
Dostrzeg�em w niej tylko jedn�, drobn� nie�cis�o��. Ot� miasto... to miasto, czy te� ka�de
inne... jest ju� od dawna martwe.
Miasto jest anachronizmem. Jest to tw�r, kt�ry sta� si� ca�kowicie bezu�yteczny.
Pogr��y�y go helikoptery i farmy hydroponiczne. U zarania dziej�w miasta by�y twierdzami
szczepowymi, miejscami, gdzie ca�e plemiona mog�y zebra� si� razem i gdzie mog�y czu� si�
bezpiecznie. P�niej dodatkowym czynnikiem stwarzaj�cym poczucie bezpiecze�stwa sta�y
si� mury obronne, kt�re wyrasta�y dooko�a miast. Po up�ywie wiek�w mury znikn�y, ale
miasta �y�y nadal, poniewa� utrzymywa�y je przy �yciu rzemios�o i handel. Taka sytuacja
istnia�a a� do czas�w wsp�czesnych, gdy� ludzie chcieli mieszka� jak najbli�ej miejsc swojej
pracy, kt�re znajdowa�y si� w miastach.
Ale dzisiaj wszystko to przesta�o ju� by� prawd�. Za pomoc� rodzinnego samolotu
przebycie w ci�gu jednego dnia dystansu dwustu kilometr�w nastr�cza znacznie mniej
trudno�ci ni� pokonanie dziesi�ciu kilometr�w w roku 1930. Ludzie mog� przebywa�
odleg�o�ci kilkusetkilometrowe udaj�c si� do pracy, po czym przelatywa� ten dystans z
powrotem po jej zako�czeniu. Nie istnieje ju� potrzeba gnie�d�enia si� w miastach.
Exodus rozpocz�� si� wraz ze skonstruowaniem pierwszego samochodu, a zako�czy�o
go upowszechnienie rodzinnych samolot�w. Tendencja do uciekania z miast, od zaduchu i
podatk�w, w kierunku ukrytych w�r�d zieleni przedmie�� i osiedli-satelit�w, by�a ju�
dostrze�ona w pierwszej po�owie naszego wieku. W miastach trzyma� ludzi jedynie brak
odpowiednich �rodk�w transportu i odpowiednio wysokich kapita��w. W ko�cu jednak farmy
hydroponiczne spowodowa�y tak znaczne obni�enie warto�ci ziemi, �e dzisiaj ka�dego sta� na
kupno poka�nej posiad�o�ci ziemskiej za cen� r�wn� po�owie tej, jak� jeszcze czterdzie�ci lat
temu trzeba by�o zap�aci� za liche mieszkanie w mie�cie.
Ponadto helikoptery i samoloty, nap�dzane silnikami atomowymi, ca�kowicie
zlikwidowa�y problem transportu.
Zawiesi� g�os i przez chwil� jakby ws�uchiwa� si� w cisz�. Przewodnicz�cy pos�a� mu
na wp� przytomne spojrzenie. King poruszy� wargami, lecz nie wydoby� spomi�dzy nich
�adnego d�wi�ku. Tylko Griffin u�miecha� si�.
- C� wi�c mamy? - zapyta� Webster. - Powiedzia�em wam ju�, co mamy. Ulica za
ulic�, kwarta� za kwarta�em opuszczonych dom�w, dom�w, kt�re ludzie po prostu porzucili,
by ju� nigdy do nich nie powr�ci�. W jakim bowiem celu mieliby tutaj zostawa�? C� takiego
miasto mog�o im jeszcze zaoferowa�? �adna z tych rzeczy, kt�rymi miasto kusi�o poprzednie
generacje, nie wytrzyma�a konfrontacji z post�pem. Rzecz jasna, opuszczaj�c swoje
domostwa ludzie ponie�li szkod�, szkod� w sensie materialnym. Lecz fakt, �e mogli naby�
dom dwukrotnie lepszy za po�ow� ceny, fakt, �e mogli rozpocz�� �ycie takie, o jakim zawsze
marzyli, �e mogli zacz�� odkrywa� znaczenie, jakie dla ka�dej rodziny posiadaj�
wielowiekowe, przekazywane z pokolenia n# pokolenie tradycje - wszystko to znacznie
przewy�sza�o straty materialne wynikaj�ce z porzucenia w�asnych dom�w w miastach.
A c� zosta�o dla nas? Kilka solidnych budynk�w biurowych, kilka akr�w
zabudowanych halami zak�ad�w przemys�owych. Zarz�d miasta przystosowany do
opiekowania si� milionami mieszka�c�w i pozbawiony owych milion�w mieszka�c�w.
Bud�et, kt�ry tak winduje podatki, i� lada chwila b�d� ucieka� przed nimi ostatnie zarz�dy
przedsi�biorstw, wycofuj�c si� z tutejszych biurowc�w. Stosy przepis�w podatkowych,
zamienionych nagle w bezwarto�ciow� makulatur�. Oto co nam zosta�o.
Je�eli my�licie, �e jakakolwiek Komisja Handlu, jakakolwiek ha�a�liwa feta, czy te�
jakie� niedorzeczne projekty wska�� wam realne wyj�cie z sytuacji, to jeste�cie szaleni. W
tych warunkach mo�na powiedzie� tylko jedno, rzecz niezwykle prost�: miasto jako
instytucja s�u��ca cz�owiekowi prze�y�o si�. Taki stan mo�e potrwa� jeszcze kilka lat, ale na
tym koniec.
- Panie Webster... - odezwa� si� przewodnicz�cy, ale Webster nie zwr�ci� na niego
najmniejszej uwagi.
- Zastanawiacie si�, panowie, po co ja wam to wszystko powiedzia�em - kontynuowa�.
- Powinienem tu zosta� i razem z wami bawi� si� w �w teatrzyk lalkowy. Powinienem
udawa�, �e rada miejska jest �ywym i pr�nym organizmem, powinienem oszukiwa� i siebie,
i was. Ale istnieje jeszcze co� takiego, panowie, jak ludzka godno��.
Lodowate milczenie na sali przerwa� szelest przek�adanych kartek i kaszlni�cie
jakiego� zak�opotanego s�uchacza. Ale Webster nie sko�czy� jeszcze swego wyst�pienia.
- Miasto upad�o - powiedzia� dobitnie. - I dobrze si� sta�o. Zamiast siedzie� tutaj w
milczeniu, pomi�dzy murami jego rozpadaj�cego si� cia�a, powinni�cie, panowie, zerwa� si�
na nogi i g�o�no krzycze� o swej wdzi�czno�ci dla miasta, kt�re upad�o.
Gdyby bowiem to miasto, tak samo jak wszystkie inne miasta na Ziemi, nie sta�o si�
miastem bezu�ytecznym, zosta�oby zniszczone. Wybuch�aby w�wczas wojna, panowie,
wojna atomowa. Czy�by�cie zapomnieli ju� o gor�czce lat pi��dziesi�tych i sze��dziesi�tych?
Czy�by�cie ju� zapomnieli, co to znaczy chodzi� noc� i nas�uchiwa� odg�osu spadaj�cej
bomby, zdaj�c sobie jednocze�nie spraw�, �e odg�osu tego nie s�ysza�o si� nigdy przedtem i
�e nie us�yszy si� go ju� nigdy po raz drugi, kiedy bomba spadnie?
Lecz na nasze szcz�cie miasta si� wyludni�y, przemys� uleg� rozproszeniu, przesta�y
istnie� cele strategiczne i wojny nie by�o.
Niekt�rzy spo�r�d was, panowie, a nawet wi�kszo�� spo�r�d was, �yje dzi� tylko
dlatego, �e ludzie opu�cili to wasze miasto - m�wi� Webster. - A wi�c, na mi�o�� Bosk�,
pozw�lcie mu pozosta� martwym. Cieszcie si� z tego, �e ono jest martwe. To jest
najszcz�liwsze wydarzenie w ca�ej historii rodzaju ludzkiego.
To powiedziawszy, John J. Webster odwr�ci� si� na pi�cie i wyszed� z sali.
Ju� na zewn�trz, stoj�c na pot�nych kamiennych schodach, zapatrzy� si� w
bezchmurne niebo, po kt�rym kr��y�o kilka go��bi, zakre�laj�c spirale ponad wie�yczkami i
iglicami budynku rady miejskiej.
Otrz�sn�� si� niczym pies wychodz�cy z wody.
Zachowa� si� jak g�upiec, to jasne. Musia� teraz szuka� sobie nowej pracy, co nie by�o
wcale prostym zadaniem. Czu� si� ju� nieco za stary, by polowa� na jak�� prac�.
Lecz niezale�nie od ponurych my�li, w jego g�owie pojawi�a si� weso�a melodia.
Ruszy� przed siebie szybkim krokiem i wydymaj�c wargi zacz�� j� bezd�wi�cznie
pogwizdywa�.
Koniec z hipokryzj�. Koniec z bezsennymi nocami pe�nymi wykluczaj�cych si�
nawzajem plan�w. Koniec z ci���c� �wiadomo�ci�, �e miasto jest ju� ca�kowicie martwe, z
poczuciem absolutnej bezsilno�ci, z wra�eniem, �e jest si� skarbonk� na oszcz�dno�ci,
poczynione przez kogo� innego. Koniec z przyt�aczaj�cym, frustruj�cym odczuciem
wyrobnika, zdaj�cego sobie �wietnie spraw�, i� ca�y jego wysi�ek jest zupe�nie bezcelowy.
Skierowa� si� w stron� parkingu helikopter�w, ku swojej maszynie.
Mo�e wreszcie teraz - pomy�la� - b�d� mogli wraz z Betty przenie�� si� gdzie� na
prowincj�. Mo�e teraz b�dzie mu dane sp�dza� wolne popo�udnia na spacerach po jego
w�asnych kilku akrach ziemi. Koniecznie musi tam by� strumie�. Bezwzgl�dnie musi naby�
dzia�k� z przep�ywaj�cym przez ni� strumieniem, gdzie b�dzie m�g� toczy� boje z pstr�gami.
Kiedy zbli�a� si� do parkingu, odnotowa� jeszcze przelotn� my�l, �e ju� najwy�sza
pora odda� sw�j lataj�cy sprz�t do okresowego przegl�du.
Martha Johnson czeka�a przy furtce, a� rozklekotany samoch�d podjedzie do bramy.
Ole siedzia� za kierownic� nachmurzony, z napi�t� ze zm�czenia twarz�.
- Sprzeda�e� co�? - zapyta�a Martha.
Ole potrz�sn�� g�ow�.
- To nie ma sensu. Oni nie kupi� niczego, co jest uprawiane w ogrodzie. Wy�miali
mnie. Pokazywali mi kolby kukurydzy dwukrotnie wi�ksze od moich, z grubszymi i
s�odszymi ziarnami. Pokazywali mi arbuzy, kt�re prawie wcale nie mia�y sk�ry. M�wili te�,
�e s� smaczniejsze od normalnych.
Zeskoczy� ze stopni wozu, wzbijaj�c w g�r� ob�ok kurzu.
- To wszystko nie ma sensu - stwierdzi�. - Farmy hydroponiczne doprowadzi�y nas do
ruiny.
- Mo�e by�oby lepiej, gdyby�my pomy�leli o sprzedaniu farmy - zaproponowa�a
Martha.
Ole nie odpowiedzia�.
- M�g�by� z �atwo�ci� znale�� prac� na jednej z tych farm hydroponicznych - doda�a
Martha. - Tak samo post�pi� Harry i wcale nie narzeka.
Ole potrz�sn�� g�ow�.
- Albo m�g�by� pracowa� jako ogrodnik - ci�gn�a Martha. - By�by� wspania�ym,
dystyngowanym ogrodnikiem. Bogacze, kt�rzy na prowincji maj� du�e domy, poszukuj�
ogrodnik�w, kt�rzy dbaliby o kwiaty i ca�� reszt�. Oni ceni� to bardziej ni� piel�gnowanie
ogrodu za pomoc� maszyn.
Ole ponownie potrz�sn�� g�ow�.
- Nie umia�bym kr�ci� si� ca�y dzie� wok� kwiat�w - stwierdzi� stanowczo. - Nie po
to przecie� ponad dwadzie�cia lat zajmowa�em si� upraw� zb�.
- Mo�e by�oby nas wreszcie sta� na jeden z tych ma�ych samolocik�w - rzek�a Martha.
- I mieliby�my bie��c� wod� w domu, i prawdziwy prysznic. Nie musieliby�my k�pa� si� pod
strumieniem ze starego zbiornika na wod� ogrzewanego ogniem z kuchni.
- Czy my�lisz, �e ja potrafi�bym prowadzi� samolot? - zapyta� Ole.
- Oczywi�cie, �e by� potrafi� - odpar�a Martha. - To bardzo proste. Przecie� dzieciaki
Anderson�w nie si�ga�y mi jeszcze do pasa, kiedy ca�ymi dniami lata�y na czym� takim.
Pami�tasz, jak jeden z nich chcia� nap�dzi� nam stracha i w ko�cu run�� na ziemi�, ale...
- Musz� to wszystko przemy�le� - rzuci� zdesperowany Ole. - Musz� przemy�le�...
Ruszy� przed siebie, uchyli� bram� i skierowa� si� w stron� pola. Martha pozosta�a
przy samochodzie d�ugo przygl�daj�c si� jego przygarbionym plecom. Osamotniona �za
stoczy�a si� po jej zakurzonym policzku.
Pan Taylor oczekuje pana - odezwa�a si� dziewczyna.
John J. Webster stan�� zdziwiony.
- Przecie� jestem tutaj po raz pierwszy, nikt nie wiedzia�, �e si� tu wybieram.
- Pan Taylor oczekuje pana - powt�rzy�a z naciskiem dziewczyna.
G�ow� wskaza�a mu drzwi, na kt�rych widnia� napis:
BIURO PRZYSTOSOWYWANIA LUDZI
- Ale ja przyszed�em tu w poszukiwaniu pracy - zaprotestowa� Webster. - Nie
przyszed�em tutaj, by zosta� przystosowanym, ani nic w tym rodzaju. Czy to nie jest biuro
przydzia�u grunt�w Komitetu �wiatowego?
- Zgadza si� - odpar�a dziewczyna. - A wi�c nie zechce si� pan zobaczy� z panem
Taylorem?
- Je�eli pani nalega - rzek� Webster.
Dziewczyna strzeli�a prze��cznikiem interkomunikatora.
- Pan Webster jest tutaj, sir.
- Prosz�, niech wejdzie - pad�a odpowied�.
Webster �cisn�� kapelusz w d�oni i ruszy� w stron� drzwi.
Cz�owiek siedz�cy za biurkiem mia� siwe w�osy, lecz jeszcze do�� m�od� twarz.
Uni�s� si� nieco ze swego krzes�a.
- Pr�bowa� pan znale�� jak�� prac�? - zapyta�.
- Tak - rzek� Webster - ale...
- Prosz� usi��� - powiedzia� Taylor. - Je�eli my�li pan wci�� o tym napisie na
drzwiach, prosz� o tym zapomnie�. Nie b�dziemy nawet pr�bowali przystosowywa� pana.
- Chcia�em podj�� jak�� prac�, ale nigdzie nie znalaz�em wolnych miejsc - zacz��
Webster. - Chodz� tak ju� od kilku tygodni, a� w ko�cu dotar�em tutaj.
- Rozumiem, �e nie mia� pan na to ochoty?
- Szczerze m�wi�c, nie. Biuro przydzia�u grunt�w, to brzmi... To niezbyt przyjemnie
mi si� kojarzy.
- Mo�e nazwa nie jest najszcz�liwsza - u�miechn�� si� Taylor. - Pewnie pan my�li o
wydziale zatrudnienia, jaki kiedy� istnia�, czyli o biurze, gdzie przychodzili zdesperowani
ludzie nie mog�cy znale�� dla siebie zaj�cia. Faktycznie, rz�d prowadzi� takie biura, kt�re
pomaga�y wyszukiwa� prac� ludziom b�d�cym potencjalnymi n�dzarzami.
- Jestem wystarczaj�co zdesperowany - przyzna� Webster. - Lecz wci�� jeszcze
posiadam godno��, kt�ra, by� mo�e, jest przyczyn� moich opor�w. W ko�cu jednak nie
pozosta�o mi nic innego. Widzi pan, pope�ni�em zdrad�...
- Mia� pan na my�li, �e powiedzia� pan prawd� - wtr�ci� Taylor. - Chocia� kosztowa�a
ona pana utrat� pracy. C�, �wiat biznesu, nie tylko tutaj, ale na ca�ym �wiecie, nie jest
jeszcze przygotowany na t� prawd�. Ludzie biznesu wci�� jeszcze opieraj� si� na z�udzeniu
miasta, na micie wszechw�adnego handlu. Nadejdzie jednak taki moment, kiedy zrozumiej�,
�e miasto nie jest im ju� do niczego potrzebne, �e s�u�by i stanowiska honorowe mog� da� im
znacznie wi�cej prawdziwego biznesu, ni� dawa� to kiedykolwiek handel. Zastanawia�em si�,
Webster, co popchn�o pana do tego, co pan uczyni�?
- Mia�em ju� tego dosy� - odrzek� Webster. - By�em wprost chory od ci�g�ego
patrzenia na ludzi, kt�rzy niezmordowanie pr� naprz�d z zawi�zanymi oczyma. Chory od
patrzenia, jak piel�gnuje si� wszystkie stare tradycje, mimo i� nie maj� one dzisiaj
najmniejszego zastosowania. By�em chory od ci�g�ego przygl�dania si� niewyczerpanemu
entuzjazmowi Kinga, podczas gdy wszystkie przes�anki sk�aniaj�ce do takiego entuzjazmu s�
ca�kowicie fa�szywe.
Taylor pokiwa� g�ow�.
- Czy pan uwa�a, Webster, �e potrafi�by pan przystosowywa� ludzi?
Webster popatrzy� na niego zdumiony.
- Chodzi mi o t� dzia�alno��, kt�r� Komitet �wiatowy prowadzi ju� od lat, po cichu, w
tajemnicy. Wielu ludzi, kt�rzy byli przez nas przystosowywani, nie ma najmniejszego
poj�cia, �e poddano ich jakiejkolwiek akcji przystosowania.
Zmiany, jakie zasz�y na �wiecie od momentu powstania Komitetu �wiatowego na
miejsce dawnych Narod�w Zjednoczonych, przyczyni�y si� do znacznego wzrostu procentu
ludzi nieprzystosowanych. W chwili masowego wprowadzenia reaktor�w atomowych setki
tysi�cy ludzi utraci�o prac�. Musieli oni zosta� przekwalifikowani: niekt�rzy otrzymali prac�
w elektrowniach atomowych, inni w pozosta�ych ga��ziach gospodarki. Z kolei wprowadzenie
hodo