8964
Szczegóły |
Tytuł |
8964 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8964 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8964 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8964 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Erich Maria Remarque
Na Zachodzie bez zmian
Przek�ad Stefan Napierski
Ksi��ka ta nie ma by� oskar�eniem ani te� wyznaniem.
Ma tylko podj�� pr�b� udzielenia wie�ci o pokoleniu,
kt�re wojna zniszczy�a - nawet gdy uchroni�o si� przed
jej granatami.
I
Biwakujemy dziewi�� kilometr�w poza frontem. Wczoraj zluzowano nas; teraz mamy
brzuchy pe�ne fasoli z wo�owin� i jeste�my syci i zadowoleni. Nawet na wiecz�r jeszcze
uda�o si� ka�demu zape�ni� mena�k�; do tego dochodz� podw�jne porcje kie�basy i chleba -
to jest co�. Podobnego przypadku nie by�o ju� od dawna: kucharz o g�owie czerwonej,
przypominaj�cej pomidor, sam pcha si� zjedzeniem; ka�dego, kto przechodzi, przyzywa �y�k�
i udziela mu porcyjki co si� zowie. Jest ca�kiem zdesperowany, gdy� nie wie, jak ma opr�ni�
sw� kuchni� polow�. Tjaden i M�ller wytaszczyli sk�d� kilka misek i polecili wype�ni� je po
brzegi, na zapas. Tjaden czyni to z �ar�octwa, M�ller z przezorno�ci. Jest zagadk� dla
wszystkich, gdzie si� to podziewa u Tjadena. Jest i b�dzie chudy jak �led�.
Najwa�niejsze jest jednak, �e dostali�my tak�e podw�jne racje tytoniu. Dla ka�dego
po dziesi�� cygar, dwadzie�cia papieros�w i dwie prymki, to wcale przyzwoicie. M�j tyto� do
�ucia zamieni�em z Kaczy�skim na jego papierosy, stanowi to dla mnie czterdzie�ci
papieros�w, z tym da sobie cz�owiek rad� przez jaki� czas. Przy czym ca�a ta feta w�a�ciwie
nie nale�y si� nam wcale. Prusacy nie s� tak hojni. Zawdzi�czamy j� wy��cznie omy�ce.
Przed czternastu dniami musieli�my wyruszy� na front, aby zluzowa� innych. Na
naszym odcinku by�o do�� spokojnie, przeto kwatermistrz w dniu naszego powrotu otrzyma�
zwyk�y przydzia� �ywno�ci, by z g�ry zaopatrzy� kompani� w sile stu pi��dziesi�ciu ludzi.
Ale w�a�nie ostatniego dnia zasypa�o nas niespodzianie du�o pocisk�w z dzia� dalekono�nych
i ci�kich granat�w, angielska artyleria b�bni�a bez przerwy w nasz� pozycj�, tak i�
ponie�li�my ci�kie straty i wr�cili�my ledwo z osiemdziesi�cioma lud�mi.
Wkroczyli�my noc� i zwalili�my si� pokotem, by przede wszystkim zn�w wyspa� si�
jak nale�y; gdy� Kaczy�ski ma s�uszno��: ca�a ta wojna usz�aby od biedy, gdyby mo�na by�o
tylko chwyci� nieco wi�cej snu. Tam, na przednich pozycjach, w gruncie rzeczy nie udaje si�
to nigdy, a czterna�cie dni za ka�dym razem to okres bardzo d�ugi.
By�o ju� po�udnie, kiedy pierwsi z nas wygramolili si� z barak�w. W p� godziny
p�niej ka�dy trzyma� ju� mena�k� i zgromadzili�my si� przed kuchni� polow�, kt�ra
pachnia�a t�usto i po�ywnie. Na przedzie, oczywista, najg�odniej si: drobny Albert Kropp,
kt�ry z nas wszystkich my�li naj�ci�lej i dlatego jest dopiero frajtrem; M�ller V, kt�ry jeszcze
taszczy z sob� podr�czniki szkolne, marzy o egzaminach i w ogniu huraganowym kuje
formu�y fizyczne; Leer, kt�ry zapu�ci� d�ug� brod� i ma szczeg�lne upodobanie do
dziewczynek z burdelu oficerskiego; zaklina si�, i� na mocy rozkazu armii obowi�zane s� do
noszenia jedwabnych koszul, a maj�c go�ci od kapitana wzwy�, do k�pania si� przedtem; jako
czwarty ja, Pawe� B�umer. Wszyscy czterej dziewi�tnastoletni, wszyscy czterej wyruszyli�my
na wojn� z tej samej klasy.
Tu� za nami nasi przyjaciele. Tjaden, chudy �lusarz, w tym samym co my wieku,
najwi�kszy ob�artuch kompanii. Zasiada szczuplutki do jedzenia, a powstaje gruby jak
brzemienna pluskwa; Haie Westhus, tyle� lat, kopacz torfu, kt�ry z �atwo�ci� mo�e uj�� w
d�o� bochen komi�nego chleba i zapyta�: Zgadnijcie no, co te� mam w gar�ci; Detering,
ch�op, my�l�cy tylko o swej zagrodzie i o �onie; i wreszcie Stanis�aw Kaczy�ski, przyw�dca
naszej grupy, wytrwa�y, sprytny, przebieg�y, czterdziestoletni, o twarzy ziemistej, niebieskich
oczach, opadaj�cych ramionach i przedziwnym w�chu do niebezpiecze�stwa, dobrego �arcia i
dekowania si�.
Grupa nasza stanowi�a czo�o kolejki przed kuchni� polow�. Zacz�li�my si�
niecierpliwi�, gdy� nie przeczuwaj�cy niczego kucharz ci�gle jeszcze sta� i czeka�.
Wreszcie Kaczy�ski, zwracaj�c si� ku niemu, zawo�a�:
- Otw�rz no swoj� garkuchni�, Henryku! Wida� przecie, �e fasola si� zagotowa�a.
�w sennie potrz�sa� g�ow�.
- Naprz�d wszyscy musicie si� stawi�.
- Jeste�my wszyscy. - Tjaden wykrzywi� si� w grymasie �miechu.
Podoficer ci�gle jeszcze niczego nie miarkowa�.
- To by�oby do was podobne. Gdzie� s� inni?
- Tych nie potrzebujesz dzisiaj zaopatrywa�. Szpital polowy i wsp�lny gr�b.
Kucharz polowy by� ca�kiem rozklekotany, kiedy przewiedzia� si� o faktach. Zachwia�
si�.
- A ja ugotowa�em dla stu pi��dziesi�ciu ludzi. Kropp da� mu szturcha�ca w �ebra.
- No, to wreszcie najemy si� do syta. Jazda, rozpoczyna�! Tjaden dozna� nagle jakby
objawienia. Jego spiczasta mysia twarz pocz�a l�ni� po prostu, oczy zw�zi�y si� od
cwaniactwa, policzki zadrga�y, przyst�pi� bli�ej jeszcze:
- Ale� cz�owieku, wi�c otrzyma�e� r�wnie� chleb dla stu pi��dziesi�ciu ludzi, prawda?
- Podoficer potakiwa� og�upia�y i nieprzytomny. Tjaden chwyci� go za mundur. -1 kie�bas�
tak�e?
Pomidorowa g�owa skin�a znowu. Szcz�ki Tjadena lata�y.
- Tyto� tak�e?
- Tak, wszystko.
Tjaden obejrza� si� promieniej�cy.
- Psiakrew, to si� nazywa urodzi� w czepku! Wi�c to wszystko jest dla nas. Zatem
ka�dy dostanie, czekajcie no, faktycznie dok�adnie podw�jne porcje.
Teraz jednak pomidor na nowo zbudzi� si� do �ycia i o�wiadczy�:
- To nie uchodzi.
Ale obecnie i my si� o�ywili�my i pchali�my naprz�d.
- Dlaczeg� to nie uchodzi, ty �bie buraczany? - zapyta� Kaczy�ski.
- Co jest dla stu pi��dziesi�ciu ludzi, nie mo�e by� przecie� dla osiemdziesi�ciu.
- To my ci ju� poka�emy - warkn�� M�ller.
- Niech tam ju� jedzenie, ale porcje mog� wyda� tylko dla osiemdziesi�ciu - upiera�
si� pomidor. Kaczy�ski rozz�o�ci� si�.
- Ty chcesz by� pewnie zluzowany, co? Otrzyma�e� fura� nie dla osiemdziesi�ciu
ludzi, a dla drugiej kompanii i basta! Rozdzielisz go. Druga kompania - to my!
Gotowali�my si� do zalania facetowi sad�a za sk�r�. Nie by� lubiany, ju� kilka razy z
jego winy w okopach dostali�my jedzenie o wiele za p�no i zimne, gdy� przy odrobinie
ognia granatniego nie odwa�y� si� podej�� dostatecznie blisko ze swoim kot�em, tak i� nasi
�o�nierze ��cznikowi odby� musieli o wiele d�u�sz� drog� ni�li ci z innych kompanii. Cho�by
taki Bulcke z pierwszej, to by� ju� lepszy ch�op. By� wprawdzie t�usty jak chomik zim�, ale
gdy trzeba by�o, wl�k� garnki a� do przedniej linii.
Byli�my akurat w odpowiednim usposobieniu i na pewno posypa�yby si� drwa, gdyby
nie zjawi� si� dow�dca naszej kompanii. Zasi�gn�� wiadomo�ci o spornej kwestii i na razie
rzek� tylko:
- Tak, mieli�my wczoraj znaczne straty. - Potem zerkn�� do kot�a. - Fasola, zdaje si�,
doskona�a. Pomidor przytakn��.
- Gotowana z t�uszczem i mi�sem.
Porucznik wpatrywa� si� w nas. Wiedzia�, o czym my�limy. I poza tym wiedzia�
niejedno jeszcze, gdy� wzr�s� mi�dzy nami i jako podoficer uzyska� dow�dztwo kompanii.
Raz jeszcze uni�s� pokryw� kot�a i w�cha�. Na odchodnym powiedzia�:
- Przynie�cie no i mnie pe�ny talerz. A porcje wydzieli si� wszystkie. Przydadz� si�
nam.
Pomidor zrobi� g�upi� min�. Tjaden ta�czy� wok� niego.
- To ci nic nie zaszkodzi. Tak si� dro�y, jak gdyby do niego nale�a� wydzia�
kwatermistrzowski. A teraz rozpoczynaj, stary s�oniu, a nie przelicz si� aby.
- Powie� si� - fukn�� pomidor. P�ka�, co� podobnego nie mie�ci�o mu si� w g�owie,
przesta� pojmowa� �wiat. I, jak gdyby chc�c okaza�, �e teraz i tak ju� wszystko jedno,
dobrowolnie rozdzieli� na g�ow� po p� funta sztucznego miodu.
Dzie� dzisiejszy jest doprawdy pomy�lny. Nawet poczta nadesz�a, prawie ka�dy ma
po kilka list�w i gazet. I oto spacerujemy powolutku ku ��ce za barakami. Kropp trzyma pod
pach� okr�g�� pokryw� beczu�ki od margaryny.
Na prawym skraju ��ki wystawiony jest wielki zbiorowy wychodek, kryty dachem,
stateczna budowla. Lecz to jest co� dla rekrut�w, kt�rzy nie przyuczyli si� jeszcze do
wyci�gania z ka�dej rzeczy korzy�ci. My szukamy czego� lepszego. Wsz�dzie bowiem stoj�
porozrzucane ma�e pojedyncze skrzynie, s�u��ce do tego samego celu. S� czworok�tne,
schludne, ca�e zbite z drewna, zamkni�te wok�, z wygodnym, nienagannym siedzeniem. Po
bokach znajduj� si� ucha, tak i� mo�na je przenosi�.
Trzy w kr�g przesuwamy do siebie i zasiadamy przytulnie. Nie powstaniemy st�d,
dop�ki nie up�yn� dwie godziny.
Pami�tam jeszcze, jak kr�powali�my si� z pocz�tku, jako rekruci w koszarach, kiedy
musieli�my korzysta� ze wsp�lnego ust�pu. Nie ma tam drzwi, dwudziestu ludzi siedzi obok
siebie jak w poci�gu. Mo�na obj�� ich jednym spojrzeniem, �o�nierz ma by� wszak�e stale
pod nadzorem.
Tymczasem nauczyli�my si� czego� wi�cej ni� przezwyci�ania tej odrobiny wstydu.
Z czasem nabyli�my bieg�o�ci w ca�kiem innych jeszcze rzeczach.
Tutaj, pod go�ym niebem, sprawa ta jest po prostu przyjemno�ci�. Nie wiem ju�,
czemu przedtem rzeczy te zawsze musieli�my pomija� l�kliwie, s� one przecie� r�wnie
naturalne jak jedzenie i picie. I by� mo�e nie trzeba by te� wcale zatrzymywa� si� nad nimi
szczeg�owo, gdyby pomi�dzy nami nie odgrywa�y one roli tak istotnej i gdyby w�a�nie dla
nas nie by�y tak nowe - dla innych z dawien dawna by�y same przez si� zrozumia�e.
Dla �o�nierza �o��dek i jego trawienie jest dziedzin� bli�sz� ni� dla ka�dego innego
cz�owieka. Trzy czwarte jego gwary wywodzi si� z tej dziedziny i zar�wno wyraz najwy�szej
rado�ci, jak i najg��bszego oburzenia znajduje tu swe j�drne okre�lenie. Jest rzecz�
niemo�liw� wypowiedzie� si� w inny spos�b r�wnie zwi�le i jasno. Rodziny nasze i
nauczyciele niema�o b�d� si� dziwi�, gdy powr�cimy do domu, lecz trudno, tutaj jest to j�zyk
potoczny.
Dla nas wszystkie te czynno�ci odzyska�y charakter niewinno�ci przez sw�
przymusow� jawno��. Co wi�cej: s� one dla nas tak oczywiste, �e wygodne ich za�atwienie
r�wnie bywa cenione jak, powiedzmy, �adnie przeprowadzony, najzupe�niej pewny �grand
bez czterech�*[* Jedna z trudniejszych kombinacji popularnej w Niemczech gry karcianej
skat (wszystkie przypisy od t�umacza).].
Nie na pr�no dla bajdurzenia wszelakiego rodzaju powsta�o okre�lenie �gadanie
wychodkowe�, miejsca te s� ogniskiem plotkarstwa i namiastk� sto��w, przy kt�rych gwarzy
si� stale w kantynie.
Czujemy si� chwilowo lepiej ni�li w nie wiedzie� jak bia�ymi kaflami wy�o�onej
zbytkownej wyg�dce. Tam mo�e by� tylko higienicznie; ale tutaj jest pi�knie.
S� to godziny cudownie bezmy�lne. Ponad nami unosi si� b��kitne niebo. Na
widnokr�gu zwisaj� jasno o�wietlone ��te balony i bia�e chmurki przeciwlotniczych
pocisk�w. Niekiedy, gdy goni� jakiego� lotnika, pryskaj� w g�r� jak snop.
Jeno jak bardzo oddalon� burz� s�yszymy przyt�umiony pomruk frontu. B�ki, kt�re
przelatuj�, brz�cz�c, ju� go przyg�uszaj�.
A w kr�g, wok� nas, rozpo�ciera si� kwitn�ca ��ka. Ko�ysz� si� delikatne kity traw,
kapustniki wiruj� zawrotnie, bujaj� w mi�kkim, ciep�ym wietrze p�nego ju� lata,
odczytujemy listy i gazety, palimy, zdejmujemy czapki i k�adziemy je obok siebie, wiatr igra
naszymi w�osami, igra naszymi s�owami i my�lami.
Wszystkie trzy skrzynie stoj� po�r�d l�ni�cych czerwonych mak�w polnych.
K�adziemy pokryw� beczu�ki od margaryny na kolana. W ten spos�b mamy
odpowiedni� podstaw� do grania w skata. Kropp ma karty przy sobie. Po ka�dym �null-
ouvert�* [* Jedna z trudniejszych rozgrywek skata.]wstawia si� partie durnia. Mo�na by tak
siedzie� wiecznie.
Od strony barak�w d�wi�cz� tony harmonijki. Niekiedy k�adziemy karty i spogl�damy
na siebie. Kt�ry� z nas powiada: �No, ch�opcy� albo: �To si� mog�o �le sko�czy�, i na
chwil� milkniemy.
Jest to w nas mocne, utajone uczucie, ka�dy je wyczuwa, nie trzeba mu wielu s��w.
�atwo mog�o si� wydarzy�, a nie siedzieliby�my dzisiaj na naszych skrzyniach, diabelnie
blisko byli�my tej mo�liwo�ci. I dlatego wszystko jest nowe i silne - czerwone maki i dobre
jedzenie, papierosy i letni wiatr.
- Czy kt�ry� z was widzia� jeszcze Kemmericha? - pyta Kropp.
- Le�y w St. Joseph - odpowiadam.
M�ller orzeka, i� ma on postrza� g�rnego uda, niez�y paszport powrotny do domu.
Postanawiamy odwiedzi� go po po�udniu. Kropp wydostaje jaki� list.
- Mam dla was uk�ony od Kantorka.
�miejemy si�. M�ller rzuca swego papierosa i m�wi:
- Chcia�bym bardzo, aby by� tutaj.
Kantorek by� to nasz wychowawca, surowy, ma�y cz�eczyna w szarym surducie, o
spiczastej mysiej twarzy. Mia� mniej wi�cej t� sam� postaw� co podoficer Himmelstoss, �w
�postrach Klosterbergu�. Jest zreszt� rzecz� �mieszn�, i� nieszcz�cie �wiata tak cz�sto
wywodzi si� od ludzi ma�ych, s� o wiele energiczniejsi i mniej sk�onni do zgody ni� ro�li.
Zawsze wystrzega�em si� przydzia�u do oddzia��w z ma�ymi dow�dcami kompanii; s� to
zwykle najgorsze psy.
Kantorek w czasie lekcji gimnastyki tak d�ugo nam perorowa�, a� ca�a nasza klasa, jak
jeden m��, wyruszy�a pod jego przewodem do powiatowej komendy uzupe�nie� i zg�osi�a si�.
Widz� go jeszcze przed sob�, jak gro�nie b�yska poprzez okulary i pyta nas przej�tym
g�osem: �Niew�tpliwie p�jdziecie i wy, koledzy?�
Tacy wychowawcy cz�sto maj� uczucia swe pod r�kaw kieszonce od kamizelki;
wydaj� je przecie� co godzina, na porcje. Ale wtedy nie budzi�o to w nas jeszcze w�tpliwo�ci.
Jeden z nas oci�ga� si� wszak�e i nie bardzo si� kwapi�. By� to J�zef Behm, grube,
dobroduszne ch�opaczysko. Potem jednak da� si� przekona�, w przeciwnym razie znalaz�by
si� w po�o�eniu bez wyj�cia. By� mo�e wielu jeszcze my�la�o tak jak on; ale ostatecznie nikt
nie m�g� si� wy��czy�, gdy� s�owem �tch�rz� w owych czasach nawet rodzice ch�tnie
szafowali. Po prostu wszyscy bez wyj�tku nie mieli poj�cia o tym, co mia�o nadej��.
Najrozs�dniejsi w�a�ciwie byli biedni i pro�ci ludzie; wojn� od razu uwa�ali za nieszcz�cie,
podczas gdy lepiej sytuowani nie posiadali si� z rado�ci, chocia� w�a�nie oni powinni byli
raczej zdawa� sobie spraw� ze skutk�w.
Kaczy�ski utrzymuje, i� pochodzi to z owego wykszta�cenia, og�upia ono. A co
powiada Kat, to dobrze sobie przemy�la�.
Rzecz dziwna, Behm by� jednym z pierwszych, kt�rzy padli. Podczas wypadu
otrzyma� postrza� w oczy i jako umar�ego pozostawili�my go w polu. Nie mogli�my go zabra�
ze sob�, gdy� w najwy�szym po�piechu musieli�my wraca�. Po po�udniu us�yszeli�my nagle,
jak wo�a, i ujrzeli�my go pe�zaj�cego z daleka. Uprzednio by� tylko nieprzytomny. Poniewa�
nic nie widzia� i by� oszala�y z b�lu, nie wykorzysta� �adnej os�ony, tak �e zastrzelono go
celnie z tamtej strony, zanim ktokolwiek zdo�a� do� dotrze�.
Niepodobna, oczywi�cie, kojarzy� z tym Kantorka, bo i c� sta�oby si� ze �wiatem,
gdy to ju� chcie� nazywa� win�. Istnia�o przecie� tysi�ce Kantork�w, kt�rzy wszyscy byli
przekonani, i� spe�niaj� rzecz najgodniejsz� w spos�b dla siebie wygodny.
Ale w tym w�a�nie zawarte jest dla nas ich bankructwo.
Mieli by� dla nas, osiemnastolatk�w, po�rednikami i przewodnikami do �wiata tego,
co doros�e, do �wiata pracy, obowi�zku, kultury i post�pu, do przysz�o�ci. Niekiedy
podrwiwali�my sobie z nich i p�atali�my im g�upie figle, ale w gruncie rzeczy wierzyli�my im.
Z poj�ciem autorytetu, kt�rego byli wyrazem i wsparciem, w my�lach naszych ��czy�o si�
wi�ksze, wnikliwsze zrozumienie i bardziej ludzkie pojmowanie. Ale pierwszy trup, kt�rego
ujrzeli�my, zniweczy� to przekonanie. Zmuszeni byli�my rozpozna�, i� nasz wiek by�
uczciwszy ni�li ich; g�rowali nad nami frazesem tylko i zr�czno�ci�. Pierwszy huraganowy
ogie� ukaza� nam nasz� omy�k� i pod nim to run�� pogl�d na �wiat, kt�rego nas nauczali.
Podczas gdy oni wci�� jeszcze pisali i gadali, my ogl�dali�my lazarety i umieraj�cych;
podczas gdy oni uwa�ali s�u�b� dla pa�stwa za rzecz najwi�ksz�, my�my wiedzieli ju�, �e
trwoga �mierci jest wi�ksza. Nie stali�my si� przeto buntownikami ani dezerterami, ani
tch�rzami - a tymi wyra�eniami szafowano wszak lekk� r�k� - ojczyzn� nasz� kochali�my
zupe�nie tak samo jak oni, a podczas ka�dego ataku m�nie parli�my naprz�d; ale
rozr�niali�my obecnie, raptem nauczyli�my si� widzie�. I ujrzeli�my, �e z ich �wiata nie
pozosta�o nic. Nagle zostali�my straszliwie osamotnieni; i sami jedni musieli�my temu
sprosta�.
Zanim wyruszymy do Kemmericha, pakujemy jego rzeczy; z pewno�ci� przydadz� mu
si� w drodze.
W lazarecie panuje wielkie o�ywienie; jak zawsze cuchnie karbolem, rop� i potem. Do
niejednego nawyk�o si� w barakach, ale tu cz�owiekowi mo�e si� zrobi� s�abo. Wypytuj�c,
przeciskamy si� do Kemmericha; le�y w jednej z sal i wita nas s�abym wyrazem rado�ci i
bezradnego podniecenia. W czasie gdy by� nieprzytomny, skradziono mu zegarek.
M�ller potrz�sa g�ow�.
- Przecie� zawsze ci m�wi�em, �e nie zabiera si� z sob� tak drogiego zegarka.
M�ller jest nieco nied�wiedziowaty i uparty. W przeciwnym razie nie gada�by, gdy�
ka�dy widzi, �e Kemmerich nie wyjdzie ju� z tej sali. Wszystko to jedno, czy odnajdzie sw�j
zegarek, co najwy�ej mo�na by go odes�a� do domu.
- Jak�e si� masz, Franek? - pyta Kropp. Kemmerich opuszcza g�ow�.
- Owszem, jako tako. Tylko mam takie niezno�ne b�le w stopie. Spogl�damy na jego
ko�dr�. Noga jego le�y pod siatk� drucian�, po�ciel grubo wzdyma si� ponad ni�. Kopi�
M�llera w gole�, gdy� on potrafi�by powiedzie� Kemmerichowi to, co sanitariusze
opowiedzieli nam ju� za drzwiami, �e Kemmerich nie ma stopy. Noga jest amputowana.
Kemmerich wygl�da okropnie, ��ty i ziemisty, w twarzy s� ju� te obce linie, kt�re
znamy tak dok�adnie, gdy� widzieli�my je setki razy. Nie s� to w�a�ciwie linie, lecz oznaki.
Pod sk�r� przesta�o pulsowa� �ycie; zosta�o ono wypchni�te a� po brzeg cia�a, od wewn�trz, z
wolna, na wskro� przerzyna si� �mier�, w�ada ju� oczami. Tam oto le�y nasz kolega,
Kemmerich, kt�ry niedawno jeszcze sma�y� z nami ko�skie mi�so i kuca� w leju; to jeszcze
on, a jednak ju� nie on, zatarty, niewyra�ny sta� si� jego obraz, niczym klisza fotograficzna,
na kt�rej zrobiono dwa zdj�cia. Nawet jego g�os ma chrz�st popio�u.
My�l� o tym, jak to odje�d�ali�my wtedy. Matka jego, zacna, gruba kobiecina,
odprowadza�a go na stacj�. P�aka�a bez przerwy, twarz jej by�a nabrzmia�a z tego i opuch�a.
Kr�powa�o to Kemmericha, gdy� ze wszystkich najmniej by�a opanowana, wprost rozp�ywa�a
si� w t�uszczu i wodzie. Mnie sobie upatrzy�a, wci�� na nowo chwyta�a mnie za rami� i
b�aga�a, bym tam, w polu, uwa�a� na Franka. Zreszt� mia� on istotnie twarzyczk� jakby
dziecka i tak mi�kkie ko�ci, �e ju� po czterech tygodniach d�wigania tornistra sp�aszczy�y mu
si� stopy. Ale jak�e mo�na uwa�a� na kogo w polu!
- No, teraz pojedziesz do domu - powiada Kropp. - Na urlop musia�by� czeka� jeszcze
co najmniej trzy, cztery miesi�ce.
Kemmerich potakuje. Nie, patrze� nie mog� na jego r�ce, s� jak z wosku. Pod
paznokciami tkwi brud okop�w, b��kitnoczarny jak jad. Przychodzi mi na my�l, �e paznokcie
te nadal b�d� ros�y, d�ugo jeszcze, widmowe piwniczne latoro�le, kiedy Kemmerich od dawna
nie b�dzie ju� oddycha�. Obraz ten widz� przed sob�: zakrzywiaj� si� podobne korkoci�gom i
wyrastaj�, i wyrastaj�, a wraz z nimi w�osy na rozpadaj�cej si� czaszce niby trawa na pulchnej
glebie, ca�kiem jak trawa; jak�e to mo�liwe? M�ller schyla si�.
- Przynie�li�my twoje rzeczy, Franu�. Kemmerich wskazuje r�k�.
- Po��cie je pod ��kiem.
M�ller czyni to. Kemmerich zn�w rozpoczyna o zegarku. Jak�e go tu uspokoi�, nie
budz�c w nim podejrze�.
M�ller zjawia si� zn�w z par� but�w lotniczych. S� to wspania�e angielskie trzewiki z
mi�kkiej, ��tej sk�ry, si�gaj�ce kolan i sznurowane a� do samej g�ry - rzecz po��dana.
M�ller zachwycony jest ich widokiem, przyk�ada podeszwy do w�asnych, niezgrabnych
bucior�w i pyta:
- Czy chcesz te buty zabra� ze sob�, Franu�?
Wszyscy trzej my�limy to samo: gdyby nawet wyzdrowia�, m�g�by u�ywa� tylko
jednego, a zatem by�yby dla� bez warto�ci. Ale tak, jak sprawa przedstawia si� obecnie, to
strata niepowetowana, gdyby mia�y tu pozosta� - gdy� sanitariusze, oczywista, zw�dz� je
natychmiast, kiedy on umrze.
M�ller powtarza:
- Czy nie zechcia�by� zostawi� ich tutaj? Kemmerich nie chce. To najlepszy jego
ekwipunek.
- Mogliby�my je przecie� zamieni� - proponuje zn�w M�ller. - Tutaj w polu co�
podobnego mog�oby si� przyda�.
Kemmerich nie daje si� jednak przekona�. Tr�cam M�llera w nog�; oci�gaj�c si�,
k�adzie pi�kne buty z powrotem pod ��ko. Gadamy jeszcze o tym i owym, po czym si�
�egnamy.
- Trzymaj si�, Franu�.
Obiecuj� mu, �e powr�c� jutro. M�ller tak�e wspomina o tym: my�li o sznurowanych
trzewikach i dlatego pragnie mie� si� na baczno�ci.
Kemmerich j�czy. Ma gor�czk�. Za drzwiami zatrzymujemy jednego z sanitariuszy i
namawiamy go, by zrobi� Kemmerichowi zastrzyk. Odmawia.
- Gdyby�my chcieli ka�demu dawa� morfin�, musieliby�my mie� ca�e beczki...
- Ty pewnie obs�ugujesz tylko oficer�w - powiada nienawistnie Kropp.
Szybko si� wtr�cam i na pocz�tek daj� sanitariuszowi papierosa. Bierze go. Potem
zapytuj�:
- Czy tobie w og�le wolno robi� zastrzyki? Jest obra�ony.
- Je�li nie wierzycie, po co mnie pytacie. Wciskam mu jeszcze kilka papieros�w do
r�ki.
- Zr�bcie nam t� przys�ug�...
- No, pi�knie - powiada.
Kropp wchodzi wraz z nim, nie dowierza mu i chce asystowa�. Czekamy za drzwiami.
M�ller zn�w poczyna m�wi� o trzewikach.
- Pasowa�yby na mnie jak ula�. W tych kaloszach mam nogi pe�ne b�bli. Czy my�lisz,
�e przetrzyma do jutra, a� po s�u�bie? Je�li kipnie tej nocy, nam diabli wezm� buty.
Albert powraca.
- Wiecie, �e jednak zrobi� zastrzyk.
- No to za�atwione - konkluduje M�ller.
Wracamy do naszych barak�w. Rozmy�lam o li�cie, kt�ry b�d� musia� jutro napisa�
do matki Kemmericha. M�ller skubie �d�b�a trawy i �uje. Nagle drobny Kropp rzuca
papierosa, rozdeptuje go w�ciekle, ogl�da si� z twarz� rozedrgan� i b��dn� i be�koce:
- Przekl�te g�wno, to przekl�te g�wno!
Idziemy dalej d�ugi czas. Kropp uspokoi� si�, znamy si� na tym, to bzik frontowy,
ka�dy podlega mu kiedy�. M�ller pyta go:
- Co w�a�ciwie napisa� ci Kantorek? Tamten si� �mieje.
- �e my jeste�my m�odzie�� z �elaza.
Wszyscy trzej �miejemy si� rozdra�nieni. Kropp ur�ga; jest rad, �e mo�e m�wi�.
- Tak, tak oto my�l� oni, tak my�l� ci stutysi�czni Kantorkowie. M�odzie� z �elaza]
M�odzie�! Ka�dy z nas ma niewiele wi�cej ponad dwadzie�cia lat. Ale m�odzi? M�odo��?
Dawno to by�o. Jeste�my ludzie starzy.
II
Dziwna jest dla mnie my�l, �e w domu, w szufladzie biurka le�y rozpocz�ty dramat
Saul i stos wierszy. Niejeden wiecz�r przemin�� mi nad tym, prawie wszyscy wreszcie
pope�niali�my co� podobnego: ale sta�o si� to dla mnie tak nierzeczywiste, i� zaledwie mog�
to sobie wyobrazi�.
Od czasu, kiedy jeste�my tutaj, poprzednie nasze �ycie jest odci�te, chocia� w niczym
nie przyczynili�my si� do tego. Niekiedy usi�ujemy uzyska� pogl�d na to i wyja�nienie,
zw�aszcza dla nas, dwudziestolatk�w, wszystko jest szczeg�lnie niejasne, dla Kroppa,
M�llera, Leera, dla mnie, dla nas, kt�rych Kantorek nazywa m�odzie�� z �elaza. Ludzie starsi
s� wszyscy zespoleni silnie z tym, co by�o uprzednio, maj� grunt pod nogami, maj� �ony,
dzieci, zaj�cia i interesy, kt�re na tyle ju� s� mocne, i� wojna nie zdo�a ich zerwa�. My za�,
dwudziestoletni, mamy tylko naszych rodzic�w, a niekt�rzy dziewczyn�. To nie jest wiele -
gdy� w naszym wieku wp�yw rodzic�w jest najs�abszy, a dziewcz�ta nie s� jeszcze
najwa�niejsze. Poza tym nie by�o w nas przecie� tak wiele: troch� rozmarzenia, kilka
zami�owa� oraz szko�a; dalej nie si�ga�o jeszcze nasze �ycie. A z tego nie pozosta�o nic.
Kantorek orzek�by, i� stali�my w�a�nie u progu istnienia. I mniej wi�cej jest tak w
istocie. Nie zapu�cili�my jeszcze korzeni. Wojna unios�a nas jak pow�d�. Dla tych innych,
starszych, jest ona przerw�, mog� my�l� przemkn�� poza ni�. Ale my zostali�my porwani
przez ni� i nie wiemy, jak si� to sko�czy. Tyle tylko wiemy na razie, i� w szczeg�lny i
pos�pny spos�b stali�my si� prostakami, cho� smutni bywamy nawet ju� nie tak cz�sto.
Je�li nawet M�ller pragn��by mie� buty Kemrnericha, to przecie� wsp�czuje mu nie
mniej ni� kto�, kto z b�lu nie o�mieli�by si� my�le� o tym. Umie tylko rozr�nia�. Gdyby
buty mog�y si� na co zda� Kemmerichowi, bez namys�u, boso, przedar�by si� M�ller raczej
przez drut kolczasty, ni�liby mia� si� zastanawia�, jak je dostanie. Ale obecnie te buty s�
czym�, co nie ma nic wsp�lnego ze stanem Kemrnericha, podczas gdy M�llerowi mog� si�
przyda�. Czemu� by wi�c M�ller nie mia� zabiega� o nie, wszak ma do nich wi�ksze prawo
ni� pierwszy lepszy sanitariusz! Kiedy Kemmerich umrze, b�dzie za p�no. Dlatego to ju�
teraz M�ller ma si� na baczno�ci.
Zatracili�my poczucie innych warto�ci, gdy� s� one sztuczne. Tylko fakty s�
niew�tpliwe i wa�ne dla nas. A dobre buty s� rzadkie.
Dawniej i pod tym wzgl�dem bywa�o inaczej. Kiedy pomaszerowali�my do
powiatowej komendy uzupe�nie�, byli�my jeszcze klas�, z�o�on� z dwudziestu wyrostk�w,
kt�rzy (wielu po raz pierwszy) dali si� butnie i weso�o ogoli� pospo�u, zanim wkroczyli na
dziedziniec koszar. Nie mieli�my wytyczonych plan�w na przysz�o��, my�li o karierze i
zawodzie u bardzo niewielu by�y tylko na tyle okre�lone, i�by mog�y zadecydowa� o formie
istnienia: natomiast tkwi�o w nas mn�stwo idei niepewnych, kt�re �yciu, a tak�e wojnie
nadawa�y w oczach naszych charakter wyidealizowany i niemal romantyczny.
Przez dziesi�� tygodni �wiczono nas w rzemio�le wojskowym i w tym czasie
przeobra�ono nas gruntowniej ni� przez dziesi�� lat szko�y. Przyuczono nas, �e oczyszczony
guzik wa�niejszy jest od czterech tom�w Schopenhauera. Zdumieni naprz�d, potem
rozj�trzeni i zaci�ci, a wreszcie zoboj�tniali, poznali�my, i� najwa�niejszy wydaje si� nie
duch, lecz szczotka do but�w, nie my�l, lecz system, nie swoboda, lecz rygor. Entuzjastycznie
i z dobr� wol� stali�my si� �o�nierzami; ale czyniono wszystko, by nas tych uczu� pozbawi�.
Po up�ywie trzech tygodni nie by�o ju� dla nas niepoj�te, �e listonosz opatrzony w naszywki
ma wi�cej w�adzy nad nami ni� przedtem nasi rodzice, nasi wychowawcy i wszystkie bez
wyj�tku kr�gi kultury od Platona po Goethego w��cznie. Naszymi m�odymi, czujnymi oczami
ujrzeli�my, i� klasyczne poj�cie ojczyzny naszych nauczycieli realizuje si� tu na razie w
takim wyrzeczeniu si� osobowo�ci, jakiego nigdy nie o�mielono by si� ��da� od najbardziej
upo�ledzonego ze s�ug. Oddawanie honor�w, stawanie na baczno��, ceremonialny marsz,
prezentowanie broni, w prawo zwrot, w lewo zwrot, dostawianie st�p z trzaskiem,
grubia�stwa i tysi�ce szykan: inaczej wyobra�ali�my sobie nasze zadanie i znajdowali�my, �e
do owego bohaterstwa tresuje si� nas jak konie cyrkowe. Ale wkr�tce przywykli�my do tego.
Poj�li�my nawet, �e cz�� tych spraw jest konieczna, inna za� r�wnie zbyteczna. �o�nierz ma
w tej mierze wyczulony w�ch.
Nasz� klas� po trzech i czterech rozdzielono pomi�dzy poszczeg�lne kompanie
wesp� z fryzyjskimi rybakami, ch�opami, robotnikami i rzemie�lnikami, z kt�rymi
zaprzyja�nili�my si� wkr�tce. Kropp, M�ller, Kemmerich i ja dostali�my si� do dziewi�tej
dru�yny, kt�r� prowadzi� podoficer Himmelstoss.
Uchodzi� za najgorsz� besti� koszarowego dziedzi�ca, i to stanowi�o jego dum�. Ma�y,
kr�py facet, kt�ry s�u�y� niegdy� dwana�cie �at, z lisimi, nastroszonymi w�sikami, w cywilu
jako listonosz. Na
Kroppa, Tjadena, Westhusa i na mnie uwzi�� si� szczeg�lnie, gdy� wyczuwa� nasz
skryty op�r.
Jednego ranka czterna�cie razy s�a�em jego ��ko. Za ka�dym razem znajdowa� co� do
przyganienia i zdziera� po�ciel z powrotem. Pracuj�c dwadzie�cia godzin - z przerwami
oczywista - smarowa�em par� odwiecznych, twardych jak g�az trzewik�w tak, i� sta�y si�
mi�kkie jak mas�o, nawet Himrnelstoss nie znalaz� w nich ju� nic, co m�g�by wytkn��. Na
jego rozkaz szczotk� do z�b�w wyszorowa�em do czysta izb� oddzia�u. Kropp i ja,
zaopatrzeni w r�czn� szczotk� i blach� do �mieci, zabrali�my si� do wykonania polecenia,
polegaj�cego na wymieceniu �niegu z dziedzi�ca koszar, i przetrzymaliby�my a� do
zamarzni�cia, gdyby przypadkiem nie pojawi� si� porucznik, kt�ry nas zwolni�, a
Himmelstossa zwymy�la� od durni�w. Skutek by�, niestety, taki tylko, �e Himmelstoss tym
bardziej rozw�cieczy� si� na nas. Przez cztery tygodnie z rz�du ka�dej niedzieli sta�em na
warcie i r�wnie d�ugo pe�ni�em s�u�b� wewn�trzn� - w pe�nym rynsztunku z broni� dop�ty
�wiczy�em na osypuj�cej si�, rozmok�ej, zaoranej glebie �Powsta�, marsz, marsz� i �Padnij�,
p�ki nie przemieni�em si� w bry�� b�ota i nie zwali�em si� z n�g - w cztery godziny p�niej
zaprezentowa�em Himmelstossowi m�j mundur wyczyszczony bez zarzutu, wprawdzie
r�kami zdartymi do krwi. Wraz z Kroppem, Westhusem i Tjadenem w ostry mr�z, bez
r�kawic, sta�em przez kwadrans �na baczno�� z go�ymi palcami na lodowatej lufie karabinu,
podczas gdy Himmelstoss, czaj�c si�, kr��y� wok� nas i czyha� na najdrobniejszy ruch, by
stwierdzi� wykroczenie. O drugiej w nocy w koszuli osiem razy zbiega�em z najwy�szego
pi�tra koszar na podw�rze, za to, �e kalesony moje o kilka centymetr�w wystawa�y ponad
brzeg sto�ka, na kt�rym ka�dy obowi�zany by� u�o�y� swe rzeczy; obok mnie bieg� podoficer
s�u�bowy Himmelstoss i nast�powa� mi na palce n�g. Podczas �wicze� na bagnety musia�em
stale �ciera� si� z Himmelstossem, przy czym ja mia�em ci�k� �elazn� bro�, a on zgrabn�
drewnian�, tak �e bez trudu m�g� mi poobija� ramiona w si�ce br�zowe i b��kitne; raz
wpad�em przy tym w tak� w�ciek�o��, i� rzuci�em si� na� �lepo i wymierzy�em mu taki cios w
brzuch, �e upad�. Gdy zamierza� si� poskar�y�, wy�mia� go dow�dca kompanii i orzek�, �e
powinien uwa�a�; zna� na wylot swego Himmelstossa i zdawa� si� nie �a�owa� mu tego
wpadunku. Przemieni�em si� w celuj�cego wspinacza na szaf�; stopniowo uzyska�em du��
doskona�o�� w zginaniu kolan; dr�eli�my na sam d�wi�k jego g�osu, ale ten zdzicza�y ko�
pocztowy nie da� nam rady.
Gdy kt�rej� niedzieli w obozowisku barak�w Kropp i ja wlekli�my przez podw�rze
zawieszone na dr�gu kub�y z ust�pu, a Himmelstoss, wykrygowany jak z pude�ka, got�w do
wyruszenia na miasto, akurat przechodzi� i przystan�� przed nami, by zapyta�, jak�e te�
podoba si� nam nasza robota, mimo wszystko udali�my potkni�cie i wylali�my mu wiadro na
nogi. Szala�, ale przebra�a si� miara.
- Wsadz� was do wi�zienia! - wrzeszcza�. Kropp mia� tego dosy�.
- Ale przed tym �ledztwo, na kt�rym pogadamy.
- Jak wy m�wicie do podoficera! - rycza� Himmelstoss. - Czy�cie zwariowali? Czeka�,
a� si� was zapyta! Co te� wam si� zachciewa?
- Rozprawi� si� z panem podoficerem - powiedzia� Kropp i palce wypr�y� wzd�u�
szw�w.
Himmelstoss zmiarkowa� jednak�e, co si� �wi�ci, i bez s��w si� ulotni�. Zanim zwia�,
co prawda wrzasn�� jeszcze: �Ju� ja wam dam szko��!�, ale wszechmoc jego si� sko�czy�a.
Raz jeszcze spr�bowa� na zaoranej roli: �Padnij� i �Powsta�, biegiem marsz�.
Wprawdzie wype�niali�my ka�dy rozkaz, gdy� rozkaz to rozkaz, musi by� wykonany. Ale
uskuteczniali�my go tak powoli, �e Himmelstoss wpada� w desperacj�. Nie �piesz�c si�,
przykl�kali�my i pochylali�my si� na r�kach; tymczasem on, w�ciek�y, dawa� ju� inne
polecenie. Zanim my�my si� spocili, Himmelstoss ochryp�.
Wreszcie zostawi� nas w spokoju. Wprawdzie zawsze jeszcze okre�la� nas jako
�wintuch�w. Ale zawarty by� w tym szacunek.
By�o te� wielu przyzwoitych, rozs�dniej szych dru�ynowych, przyzwoici przewa�ali
nawet. Ale przede wszystkim ka�dy chcia� utrzyma� tak d�ugo, jak tylko mo�na, wygodny
sw�j posterunek tu, w ojczy�nie, a to udawa�o si� wtedy tylko, kiedy rekrutom dawa� szko��.
�Cuka�� nas zreszt�, kto tylko chcia�, i nieraz wyli�my po prostu z w�ciek�o�ci.
Niekt�rzy z nas pochorowali si� z tego. Wolf umar� nawet na zapalenie p�uc. Ale sami sobie
wydaliby�my si� �mieszni, gdyby�my trwo�liwie dali za wygran�. Stali�my si� twardzi,
nieufni, bezlito�ni, m�ciwi, brutalni i tak by�o dobrze; gdy� brak nam by�o tych w�a�nie cech.
Gdyby pos�ano nas do okop�w bez tego wyszkolenia, wtedy wi�kszo�� z nas oszala�aby
pewnie. W ten za� spos�b byli�my przygotowani na to, co nas czeka�o.
Nie za�amali�my si�, dopasowali�my si�: nasze dwadzie�cia lat, kt�re niejedno czyni�y
nam tak ci�kim, by�y nam pomoc�. Najwa�niejsze jednak by�o to, i� zbudzi�o si� w nas
mocne praktyczne poczucie wsp�lnoty, kt�re potem w polu spot�gowa�o si� do najlepszego,
co wyda�a wojna: do kole�e�stwa.
Siedz� przy ��ku Kemmericha. Coraz bardziej i bardziej zanika. Wok� nas jest du�o
zgie�ku. Nadszed� poci�g szpitalny, wyszukuj� rannych, kt�rzy mog� przetrzyma� transport.
Ko�o ��ka Kemmericha przechodzi lekarz, nawet na� nie spogl�da.
- Nast�pnym razem, Franu� - m�wi�. D�wiga si� z poduszek na �okciach.
- Amputowano mnie. - Zatem ju� wie. Przytakuj� i odpowiadam:
- B�d� rad, �e tym razem usz�o ci prawie na sucho. Milczy.
- Franu�, mog�y by� przecie obie nogi - m�wi� zn�w. - Wegeler utraci� prawe rami�.
To o wiele gorsze. Wr�cisz wszak do domu.
Przypatruje si� mi.
- Tak s�dzisz?
- Oczywista.
- S�dzisz? - powtarza.
- Z pewno�ci�, Franu�. Musisz tylko przyj�� do siebie po operacji. Daje mi znak, bym
si� zbli�y�. Pochylam si� nad nim, a on szepce:
- Nie wierz� w to.
- Nie gadaj bzdur, Franek, za kilka dni sam si� przekonasz. C� to takiego:
amputowana noga; tutaj �ata si� ca�kiem inne rzeczy.
Podnosi jedn� d�o�.
- Sp�jrz�e na to, na te palce.
- To skutek operacji. Pakuj tylko w siebie jedzenie, a wr�c� ci si�y. Czy macie
przyzwoity wikt?
Wskazuje na talerz, kt�ry wype�niony jest jeszcze do po�owy. Jestem wzburzony.
- Franek, musisz je��. Jedzenie jest najwa�niejsze. Przecie� jest tutaj ca�kiem dobre.
Robi gest, jakby si� op�dza�. Po pauzie m�wi powoli:
- Chcia�em kiedy� zosta� nadle�niczym.
- To mo�esz jeszcze zawsze - pocieszam. - Istniej� teraz wspania�e protezy, nie
zauwa�ysz, �e ci czego brak. Przy�rubowuje sieje do mi�ni. Z protezami r�cznymi mo�na
porusza� palcami i pracowa�, nawet pisa�. A poza tym coraz wi�cej robi� b�d� w tej
dziedzinie wynalazk�w.
Pewien czas le�y, milcz�c.
- Moje sznurowane buty mo�esz wzi�� dla M�llera - m�wi w ko�cu.
Kiwam g�ow� i rozmy�lam, co by mu te� powiedzie� koj�cego. Wargi jego s� jakby
wytarte, usta powi�kszy�y si�, z�by wystaj�, jakby by�y z kredy. Cia�o roztapia si�, czo�o
mocniej si� uwypukla, ko�ci policzkowe stercz�. Szkielet gra pod sk�r�. Oczy zapadaj� si�.
Za kilka godzin b�dzie ju� po nim.
Nie on pierwszy, kt�rego widz� tak: ale wzro�li�my razem, to jednak jest co innego.
�ci�ga�em od niego wypracowania. W szkole mia� na sobie zwyk�e br�zowe ubranie z
paskiem, kt�re na r�kawach by�o wy�wiecone. On jeden spo�r�d nas potrafi� wykona�
ca�kowity m�ynek na trapezie. W�osy przy tym, jak jedwab, opada�y mu na twarz. Kantorek
by� z niego dumny. Ale nie m�g� znie�� papieros�w. Sk�ra jego by�a bardzo bia�a, mia� w
sobie co� z dziewczyny.
Spogl�dam na moje buty. S� wielkie i poczwarne, spodnie s� w nie wpuszczone; przy
powstaniu wygl�da si� grubo i mocno w tych szerokich nogawkach. Ale gdy idziemy do
k�pieli, nagle na nowo zn�w mamy szczup�e nogi i szczup�e barki. Wtedy nie jeste�my ju�
�o�nierzami, ale niemal ch�opcami, nie uwierzono by te�, �e potrafimy d�wiga� tornistry.
Dziwny to widok, gdy jeste�my nadzy; wtedy jeste�my cywilami i czujemy si� niemal nimi.
Franek Kemmerich wygl�da� w k�pieli drobny i szczup�y jak dziecko. Oto le�y tutaj,
czemu to? Nale�a�oby ca�y �wiat przeprowadzi� mimo tego ��ka i powiedzie�: To jest
Franek Kemmerich, dziewi�tnastoletni, nie chce umiera�. Nie pozw�lcie mu umrze�!
My�li moje pl�cz� si�. To powietrze z karbolu i zgorzelin skleja flegm� p�uca, jest jak
lepka miazga, kt�ra d�awi.
�ciemnia si�. Twarz Kemmericha blednie, odcina si� od poduszek i tak jest wyblad�a,
�e prze�wieca. Usta poruszaj� si� cicho. Zbli�am si� do�. Szepce:
- Je�li znajdziecie m�j zegarek, ode�lijcie go do domu.
Nie zaprzeczam. To bezcelowe ju�. Niepodobna go przekona�. Jest mi strasznie z
bezradno�ci. To czo�o z zapadni�tymi skroniami, te usta, kt�re s� ju� tylko szcz�k�, ten
spiczasty nos! I w domu ta gruba p�acz�ca kobieta, do kt�rej musz� napisa�. Gdybym cho�
ju� ten list mia� za sob�.
Pos�ugacze szpitalni chodz� wok� z flaszkami i kub�ami. Jeden podchodzi, rzuca na
Kemmericha badawcze spojrzenie i zn�w si� oddala. Wida�, �e czeka, zapewne potrzebne jest
mu ��ko.
Przysuwam si� bliziutko do Franka i m�wi�, jakby to go mog�o uratowa�:
- By� mo�e dostaniesz si� do schroniska wypoczynkowego ko�o Klosterbergu, Franu�,
pomi�dzy wille. Wtedy b�dziesz m�g� z okna wygl�da� na pola a� po oba drzewa, kt�re,
pami�tasz, wida� na horyzoncie. Teraz jest najpi�kniejsza pora, gdy dojrzewa zbo�e,
wieczorem w s�o�cu pola wygl�daj� jak masa per�owa. I topolowa aleja nad potokiem, gdzie
�owili�my cierniki! Wtedy zn�w b�dziesz m�g� za�o�y� sobie akwarium i hodowa� ryby,
b�dziesz m�g� wychodzi� na miasto i nikogo nie b�dziesz potrzebowa� pyta� o pozwolenie, a
nawet b�dziesz m�g� gra� na fortepianie, je�li zechcesz.
Pochylam si� nad jego twarz� le��c� w cieniu. Oddycha jeszcze cichutko. Twarz jego
jest mokra, p�acze. Pi�knie si� popisa�em g�upi� moj� gadanin�.
- Ale�, Franu�. - Obejmuj� go za ramiona i twarz moj� przyk�adani do jego twarzy. -
Czy chcesz teraz spa�?
Nie odpowiada. �zy sp�ywaj� mu po policzkach. Mam ochot� je obetrze�, ale moja
chustka jest zbyt brudna.
Mija godzina. Siedz� z nat�on� uwag� i obserwuj� ka�de jego drgnienie, czy aby nie
ma jeszcze czego do powiedzenia. Ach, gdyby� zechcia� rozewrze� usta i krzycze�. Ale on
p�acze tylko, g�ow� odwr�ciwszy na bok. Nie m�wi o swej matce i rodze�stwie, nie m�wi
nic, widocznie jest to ju� poza nim: jest teraz sam jeden ze swym drobnym
dziewi�tnastoletnim �yciem i p�acze, gdy� ono go opuszcza.
Jest to najbezsilniejsze i najci�sze rozstanie, jakie kiedykolwiek widzia�em, chocia�
okropne by�o tak�e u Tjadena. Ten jak nied�wied� mocny ch�op, nim skona�, wielkim
krzykiem wo�a� matki i trwo�nie, za pomoc� bagnetu, nie dopuszcza� do ��ka lekarza.
Wtem Kemmerich j�czy i poczyna rz�zi�.
Zrywam si�, potykaj�c si�, wybiegam i pytam:
- Gdzie jest lekarz? Gdzie lekarz? - Kiedy spostrzegam bia�y kitel, zatrzymuj� go
przemoc�. - Niech pan idzie szybko, inaczej Franek Kemmerich umrze.
Uwalnia si� i pyta stoj�cego obok pos�ugacza: - Co tam jest? Ten powiada:
- ��ko 26, amputacja uda. �w wrzeszczy grubia�sko:
- Sk�d�e ja mam o tym wiedzie�, amputowa�em dzisiaj pi�� n�g. - Odsuwa mnie,
m�wi do pos�ugacza: - Zajrzyjcie no - i gna do sali operacyjnej.
Trz�s� si� z w�ciek�o�ci, gdy id� z sanitariuszem. Ten przypatruje mi si� i m�wi:
- Jedna operacja po drugiej, od pi�tej rano - zwariowanie, powiadam ci, dzisiaj, przez
jeden dzie� zn�w szesna�cie zgon�w - tw�j jest siedemnasty. Z pewno�ci� dojdziemy jeszcze
do dwudziestu.
Nagle robi mi si� s�abo, nie mog� ju� d�u�ej. Nie mog� ju� nawet przeklina�, to bez
sensu, chcia�bym pa�� i nigdy ju� nie powsta�.
Jeste�my przy ��ku Kemmericha. Jest martwy. Twarz mokra jeszcze od �ez. Oczy s�
wp�otwarte, po��k�e, jak stare rogowe guziki.
Sanitariusz tr�ca mnie w bok.
- Zabierasz z sob� jego rzeczy! Kiwam g�ow�.
- Musimy go zaraz wynie�� - m�wi dalej - ��ko jest nam potrzebne. Za drzwiami le��
ju� w sieni na pod�odze.
Bior� rzeczy i odpinani Kemmerichowi znak rozpoznawczy. Sanitariusz zapytuje o
ksi��eczk� �o�du. Nie ma jej. M�wi�, �e zapewne jest w kancelarii, i odchodz�. Za mn�
wlok� ju� Franka na p�acht� p��cienn�.
Przed drzwiami jak wybawienie odczuwam ciemno�� i wiatr. Oddycham, jak mog�
najg��biej, i na twarzy czuj� ciep�e i mi�kkie jak nigdy dot�d powietrze. My�li o
dziewcz�tach, o kwitn�cych ��kach, o bia�ych ob�okach przelatuj� mi nagle przez g�ow�.
Stopy me poruszaj� si� naprz�d w trzewikach, id� szybciej, biegn�. �o�nierze przechodz�
obok, rozmowy ich podniecaj� mnie, chocia� ich nie pojmuj�. Z ziemi emanuje si�a, kt�ra
przes�cza si� we mnie poprzez podeszwy u n�g. Noc nasycona jest elektryczno�ci�, front
huczy burzliwie i g�ucho jak werbel b�bn�w. Cz�onki mego cia�a poruszaj� si� gibko, czuj�
silne stawy, sapi� i parskam. Noc - �yj�, �yj�. Czuj� g��d wi�kszy ni�li tylko z �o��dka.
M�ller stoi przed barakami i wyczekuje mnie. Daj� mu buty. Wchodzimy do �rodka i
on je mierzy. Dok�adnie pasuj�.
Szpera w swych zapasach i cz�stuje mnie sporym kawa�em kie�basy. Do tego jest
jeszcze gor�ca herbata z rumem.
III
Przychodz� uzupe�nienia. Luki zostaj� wype�nione, a sienniki w barakach zaj�te. Po
cz�ci s� to ludzie starzy, ale przydzielono nam tak�e dwudziestu pi�ciu najm�odszej rezerwy
z polowych zak�ad�w rekruckich. S� m�odsi od nas prawie o rok.
- Widzia�e� t� dzieciarni�? - Kropp szturcha mnie.
Milcz�c, potakuj�. Walimy si� w piersi, dajemy si� goli� na dziedzi�cu, pakujemy
r�ce do kieszeni, ogl�damy rekrut�w i czujemy si� starymi weteranami.
Kaczy�ski przy��cza si� do nas. W�drujemy przez stajnie i podchodzimy do
rezerwist�w, kt�rzy w�a�nie otrzymuj� maski gazowe i kaw�. Kat zapytuje jednego z
najm�odszych:
- Pewnie od dawna nie dostali�cie nic przyzwoitego do �arcia, co? �w krzywi si�.
- Rano chleb z burak�w, w po�udnie jarzynka z burak�w, wieczorem kotleciki z
burak�w z sa�at� buraczan�.
- Chleb z burak�w? - Kaczy�ski pogwizduje - To�cie mieli szcz�cie, przyrz�dzaj� go
ju� z wi�r�w. Ale co te� my�lisz o fasolce, mo�e chcia�by� porcyjk�?
Ch�opak czerwieni si�.
- Tylko mnie nie nabieraj.
- Bierz mena�k� - odpowiada Kaczy�ski.
Idziemy za nim zaciekawieni. Prowadzi nas do beczki obok swojego siennika. Jest
rzeczywi�cie do po�owy wype�niona fasol� z wo�owin�. Kaczy�ski stoi przed ni� jak genera� i
powiada:
- Otw�rz g�b�, chwytaj w gar��! Oto has�o Prusak�w. Jeste�my zaskoczeni.
- Rany boskie, Kat, sk�d�e ty to masz? - pytam.
- Pomidor by� szcz�liwy, kiedym mu ul�y�. Da�em mu za to trzy sztuki jedwabiu
spadochronowego. No, musicie przyzna�, fasolka na zimno smakuje wcale niczego. -
Protekcjonalnie �aduje ch�opcu porcj� i powiada: - Kiedy zameldujesz si� tu nast�pnym
razem, w lewej �apce b�dziesz mia� cygaro lub gum� do �ucia. Zrozumiano? - Potem zwraca
si� do nas.�- Wy, naturalnie, dostaniecie i tak.
Kaczy�ski jest nie do zast�pienia, gdy� posiada sz�sty zmys�. Wsz�dzie istniej� tacy
ludzie, ale nie miarkuje si� tego naprz�d. Ka�da kompania ma takiego jednego lub dw�ch.
Kaczy�ski jest najbardziej cwany ze wszystkich, jakich znam. Z zawodu jest, o ile wiem,
szewcem, ale to nie ma nic do rzeczy, rozumie si� na ka�dym rzemio�le. Przydaje si� by� z
nim w przyja�ni. My trzymamy z nim sztam�. Kropp i ja. Haie Westhus r�wnie� p� na p�l
nale�y do tej sitwy. Jest on ju� raczej organem wykonawczym, gdy� pracuje pod komend�
Kata, kiedy trzeba czego dopi��, gdzie pi�ci s� nieodzowne. Za to ma te� swoje korzy�ci.
Wkraczamy, na przyk�ad, noc� do ca�kiem nieznanej miejscowo�ci, pos�pnej dziury,
po kt�rej zaraz si� miarkuje, �e jest wy�y�owana do cna. Kwater� jest ma�a, ciemna
fabryczka, kt�ra dopiero co urz�dzona zosta�a w tym celu. Stoj� tam ��ka, a raczej szkielety
��ek, kilka drewnianych �erdzi osnutych drucian� sieci�. Druciana sie� jest twarda. Nie
mamy koca do pod�o�enia, nasze w�asne potrzebne nam s� do przykrycia. P��cienne p�achty
s� za cienkie.
Kat przygl�da si� sytuacji i powiada do Haiego Westhusa:
- Chod� ze mn�.
Przenikaj� do najzupe�niej nieznanej miejscowo�ci. W p� godziny s� z powrotem,
ob�adowani s�om�. Kat znalaz� stajni�, a tym samym s�om�. Mogliby�my teraz spa� ciep�o,
gdyby nam tak straszliwie nie gra�y kiszki.
Kropp pyta jakiego� artylerzyst�, kt�ry d�u�ej ju� przebywa w okolicy:
- Nie ma tu aby jakiej kantyny? �w �mieje si�.
- Widzia� go kto! Nie znajdziesz tu nic. Nawet sk�rki od chleba.
- Nie ma jakich mieszka�c�w? Spluwa.
- Owszem, kilku, ale ci w��cz� si� sami ko�o ka�dego kot�a i �ebrz�.
To nieszczeg�lne po�o�enie. Musimy tedy �ci�gn�� rzemyki i czeka� do jutra, a�
nadejdzie fura�.
Widz� jednak, �e Kat nak�ada czapk�, wi�c pytam:
- Dok�d chcesz i��, Kat?
- Rzuci� okiem na sytuacj�. - Powolutku i niedbale wychodzi. Artylerzysta krzywi si�
drwi�co.
- Rzucaj sobie! A nie z�am aby przy tym oka.
Zawiedzeni k�adziemy si� i zastanawiamy, czy nie powinni�my uszczkn�� �elaznych
porcji. Ale to zbyt ryzykowne dla nas, usi�ujemy wi�c si� zdrzemn��.
Kropp prze�amuje papierosa i daje mi po�ow�. Tjaden opowiada o swej potrawie
narodowej, fasoli ze s�onin�. Pot�pia przyrz�dzanie jej bez cz�bru. Przede wszystkim nale�y
jednak gotowa� wszystko naraz, na mi�o�� bosk�, a nie oddzielnie kartofle, fasol� i s�onin�..
Kto� warczy, �e Tjadena poszatkuje jak kapust�, je�li natychmiast nie przestanie. Wreszcie w
wielkiej izbie robi si� cicho. Tylko kilka �wiec pe�ga i trzepoce si� w szyjkach od flaszek i od
czasu do czasu spluwa artylerzysta. Znajdujemy si� ju� w b�ogiej mgie�ce sennej, kiedy
otwieraj� si� drzwi i pojawia si� Kat. Zdaje mi si�, �e �ni�: trzyma pod pach� dwa bochenki, a
w r�ku krwawy worek z ko�skim mi�sem. Artylerzy�cie fajka wypada z g�by. Obmacuje
chleb.
- Naprawd�, najrzeczywistszy chleb, i to ciep�y jeszcze.
Kat nie traci s��w po pr�nicy. Ma oto chleb, reszta jest oboj�tna. Jestem przekonany,
�e gdyby porzuci� go na pustyni, sporz�dzi�by w ci�gu godziny kolacj� z daktyli, pieczystego
i wina.
- Nar�b drew - powiada lakonicznie do Haiego. Po czym spod munduru wydobywa
patelni�, z kieszeni wyci�ga gar�� soli, a nawet kawa� s�oniny - nie zapomnia� o niczym.
Haie na ziemi roznieca ognisko. Trzaska poprzez pust� hal� fabryczn�. Wy�azimy z
��ek.
Artylerzysta waha si�. Zastanawia si�, czy te� ma pochwali�, aby i dla niego okroi� si�
jaki k�s. Ale Kaczy�ski nawet go nie dostrzega, tamten zdaje si� by� dla niego powietrzem.
Tedy kln�c, oddala si�.
Kat zna si� na sposobie sma�enia koniny, by sta�a si� mi�kka. Nie wolno od razu k�a��
jej na patelni�, wtedy twardnieje. Przed tym trzeba j� zagotowa� w odrobinie wody. Kucamy
wok� z naszymi no�ami i napychamy sobie �o��dek.
Taki jest Kat. Gdyby kt�rego� roku w jakiej okolicy przez jedn� tylko godzin� da�o si�
wynale�� co jadalnego, dok�adnie o tej godzinie, jakby z nakazu objawienia, na�o�y�by
czapk�, wyszed�by wprost przed siebie, niby wed�ug kompasu, i odnalaz�by. Znajduje
wszystko - kiedy jest zimno, piecyki i drwa, siano i s�om�, sto�y, krzes�a - przede wszystkim
za� �arcie. Jest to zagadkowe, mo�na by uwierzy�, �e wyczarowuje z powietrza. Jego
wyczynem najbardziej ol�niewaj�cym by�y cztery puszki konserw z homara. My jednak
woleliby�my zamiast tego smalec.
Zwalili�my si� pokotem po s�onecznej stronie barak�w. Czu� smo��, latem i
spoconymi nogami.
Kat siedzi ko�o mnie, gdy� lubi gaw�dzi�. Dzisiaj w po�udnie przez godzin�
�wiczyli�my oddawanie honor�w, poniewa� Tjaden niedbale salutowa� pewnemu majorowi.
To Katowi nabi�o �wieka w g�ow�.
- Zapami�taj sobie, przegramy wojn�, gdy� za dobrze potrafimy salutowa� - wyra�a
swe zdanie.
Kropp zbli�a si�, skacz�c po bocianiemu, bosy, z zakasanymi spodniami. K�adzie
wyprane skarpetki na trawie, by wysch�y. Kat spogl�da w niebiosa, popuszcza i rozmarzony
powiada:
- Ka�dy bobik robi smrodzik.
Obaj zaczynaj� dysputowa�. Jednocze�nie zak�adaj� si� o flaszk� piwa, jaki b�dzie
wynik walki powietrznej rozgrywaj�cej si� nad nami.
Kat nie daje wyperswadowa� sobie mniemania, kt�re zn�w, jako stara �winia
frontowa, ubiera w rymy:
- Jednaki �o�d i �arcie jedno, a wojn� dawno diabli wezm�.
Kropp natomiast jest my�licielem. Proponuje, aby wypowiedzenie wojny by�o
rodzajem �wi�ta ludowego z biletami wst�pu i muzyk� jak w walkach byk�w. Po czym na
arenie ministrowie i genera�owie obu kraj�w, przybrani w spodenki k�pielowe i uzbrojeni w
dr�gi, powinni by t�uc si� wzajem. Kto pozosta�by na placu, tego kraj zwyci�y�by. By�oby to
prostsze i w�a�ciwsze ni�li tutaj, gdzie walcz� ze sob� oboj�tni zupe�nie ludzie.
Propozycja ta podoba si�. Potem rozmowa przechodzi na dyscyplin� koszarow�.
Przypomina mi si� przy tym pewien obraz. Rozpalone po�udnie na dziedzi�cu koszar.
Skwar stoi nieruchomy ponad placem. Koszary s� jak wymar�e. Wszyscy �pi�. S�yszy si�
tylko, jak �wicz� tr�bacze, przystan�li nie wiedzie� gdzie i �wicz�, nieudolnie, jednostajnie,
idiotycznie. C� za tr�jg�os: skwar po�udnia, podw�rze koszar i zachrypni�te tr�by. Okna
koszar s� puste i ciemne. Z niekt�rych zwisaj� susz�ce si� drelichowe spodnie. T�sknie
spogl�da si� ku nim. Izby s� ch�odne.
Och, wy ciemne, wilgotne i duszne izby dru�yn, z �elaznymi szkieletami ��ek, z
pstrokat� po�ciel�, szafami zbitymi z desek i sto�kami przed nimi! Nawet wy sta� si� mo�ecie
celem �ycze�; tu jeste�cie nawet legendarnym odblaskiem domu, wy, klitki pe�ne zaduchu
zje�cza�ych potraw, snu, dymu i odzie�y!
Kaczy�ski opisuje je wspania�ymi barwami i z wielkim podnieceniem. C� by�my
dali, gdyby�my mogli do nich powr�ci�. Gdy� dalej nie odwa�aj� si� ju� wcale nasze my�li.
Wy, lekcje regulaminu o wczesnym poranku: �Na jakie cz�ci dzieli si� karabin 98?�;
wy, gimnastyki po po�udniu: �Graj�cy na fortepianie naprz�d. W prawo zwrot i przed siebie.
Zameldujecie si� w kuchni do obierania kartofli�. P�awimy si� we wspomnieniach.
Kropp �mieje si� raptem i powiada:
- W L�hne przesiadka.
By�a to najmilsza igraszka naszego kaprala. L�hne to stacja, gdzie zmienia si� poci�gi.
Aby urlopowani spo�r�d nas nie zgubili si�, Himmelstoss w izbie koszarowej �wiczy� z nami
przesiadanie. Mieli�my poduczy� si�, i� w L�hne poprzez tunel podziemny dociera si� do
nast�pnego poci�gu. ��ka wyobra�a�y przej�cie, a ka�dy z nas stawa� wypr�ony na lewo od
nich. Po czym nast�powa�a komenda: �W L�hne przesiada� si�!� i b�yskawicznie czo�gali si�
wszyscy pod ��kami na praw� stron�. �wiczyli�my to ca�ymi godzinami.
Tymczasem zestrzelono samolo