Erich Maria Remarque Na Zachodzie bez zmian Przekład Stefan Napierski Książka ta nie ma być oskarżeniem ani też wyznaniem. Ma tylko podjąć próbę udzielenia wieści o pokoleniu, które wojna zniszczyła - nawet gdy uchroniło się przed jej granatami. I Biwakujemy dziewięć kilometrów poza frontem. Wczoraj zluzowano nas; teraz mamy brzuchy pełne fasoli z wołowiną i jesteśmy syci i zadowoleni. Nawet na wieczór jeszcze udało się każdemu zapełnić menażkę; do tego dochodzą podwójne porcje kiełbasy i chleba - to jest coś. Podobnego przypadku nie było już od dawna: kucharz o głowie czerwonej, przypominającej pomidor, sam pcha się zjedzeniem; każdego, kto przechodzi, przyzywa łyżką i udziela mu porcyjki co się zowie. Jest całkiem zdesperowany, gdyż nie wie, jak ma opróżnić swą kuchnię polową. Tjaden i Müller wytaszczyli skądś kilka misek i polecili wypełnić je po brzegi, na zapas. Tjaden czyni to z żarłoctwa, Müller z przezorności. Jest zagadką dla wszystkich, gdzie się to podziewa u Tjadena. Jest i będzie chudy jak śledź. Najważniejsze jest jednak, że dostaliśmy także podwójne racje tytoniu. Dla każdego po dziesięć cygar, dwadzieścia papierosów i dwie prymki, to wcale przyzwoicie. Mój tytoń do żucia zamieniłem z Kaczyńskim na jego papierosy, stanowi to dla mnie czterdzieści papierosów, z tym da sobie człowiek radę przez jakiś czas. Przy czym cała ta feta właściwie nie należy się nam wcale. Prusacy nie są tak hojni. Zawdzięczamy ją wyłącznie omyłce. Przed czternastu dniami musieliśmy wyruszyć na front, aby zluzować innych. Na naszym odcinku było dość spokojnie, przeto kwatermistrz w dniu naszego powrotu otrzymał zwykły przydział żywności, by z góry zaopatrzyć kompanię w sile stu pięćdziesięciu ludzi. Ale właśnie ostatniego dnia zasypało nas niespodzianie dużo pocisków z dział dalekonośnych i ciężkich granatów, angielska artyleria bębniła bez przerwy w naszą pozycję, tak iż ponieśliśmy ciężkie straty i wróciliśmy ledwo z osiemdziesięcioma ludźmi. Wkroczyliśmy nocą i zwaliliśmy się pokotem, by przede wszystkim znów wyspać się jak należy; gdyż Kaczyński ma słuszność: cała ta wojna uszłaby od biedy, gdyby można było tylko chwycić nieco więcej snu. Tam, na przednich pozycjach, w gruncie rzeczy nie udaje się to nigdy, a czternaście dni za każdym razem to okres bardzo długi. Było już południe, kiedy pierwsi z nas wygramolili się z baraków. W pół godziny później każdy trzymał już menażkę i zgromadziliśmy się przed kuchnią polową, która pachniała tłusto i pożywnie. Na przedzie, oczywista, najgłodniej si: drobny Albert Kropp, który z nas wszystkich myśli najściślej i dlatego jest dopiero frajtrem; Müller V, który jeszcze taszczy z sobą podręczniki szkolne, marzy o egzaminach i w ogniu huraganowym kuje formuły fizyczne; Leer, który zapuścił długą brodę i ma szczególne upodobanie do dziewczynek z burdelu oficerskiego; zaklina się, iż na mocy rozkazu armii obowiązane są do noszenia jedwabnych koszul, a mając gości od kapitana wzwyż, do kąpania się przedtem; jako czwarty ja, Paweł Bäumer. Wszyscy czterej dziewiętnastoletni, wszyscy czterej wyruszyliśmy na wojnę z tej samej klasy. Tuż za nami nasi przyjaciele. Tjaden, chudy ślusarz, w tym samym co my wieku, największy obżartuch kompanii. Zasiada szczuplutki do jedzenia, a powstaje gruby jak brzemienna pluskwa; Haie Westhus, tyleż lat, kopacz torfu, który z łatwością może ująć w dłoń bochen komiśnego chleba i zapytać: Zgadnijcie no, co też mam w garści; Detering, chłop, myślący tylko o swej zagrodzie i o żonie; i wreszcie Stanisław Kaczyński, przywódca naszej grupy, wytrwały, sprytny, przebiegły, czterdziestoletni, o twarzy ziemistej, niebieskich oczach, opadających ramionach i przedziwnym węchu do niebezpieczeństwa, dobrego żarcia i dekowania się. Grupa nasza stanowiła czoło kolejki przed kuchnią polową. Zaczęliśmy się niecierpliwić, gdyż nie przeczuwający niczego kucharz ciągle jeszcze stał i czekał. Wreszcie Kaczyński, zwracając się ku niemu, zawołał: - Otwórz no swoją garkuchnię, Henryku! Widać przecie, że fasola się zagotowała. Ów sennie potrząsał głową. - Naprzód wszyscy musicie się stawić. - Jesteśmy wszyscy. - Tjaden wykrzywił się w grymasie śmiechu. Podoficer ciągle jeszcze niczego nie miarkował. - To byłoby do was podobne. Gdzież są inni? - Tych nie potrzebujesz dzisiaj zaopatrywać. Szpital polowy i wspólny grób. Kucharz polowy był całkiem rozklekotany, kiedy przewiedział się o faktach. Zachwiał się. - A ja ugotowałem dla stu pięćdziesięciu ludzi. Kropp dał mu szturchańca w żebra. - No, to wreszcie najemy się do syta. Jazda, rozpoczynać! Tjaden doznał nagle jakby objawienia. Jego spiczasta mysia twarz poczęła lśnić po prostu, oczy zwęziły się od cwaniactwa, policzki zadrgały, przystąpił bliżej jeszcze: - Ależ człowieku, więc otrzymałeś również chleb dla stu pięćdziesięciu ludzi, prawda? - Podoficer potakiwał ogłupiały i nieprzytomny. Tjaden chwycił go za mundur. -1 kiełbasę także? Pomidorowa głowa skinęła znowu. Szczęki Tjadena latały. - Tytoń także? - Tak, wszystko. Tjaden obejrzał się promieniejący. - Psiakrew, to się nazywa urodzić w czepku! Więc to wszystko jest dla nas. Zatem każdy dostanie, czekajcie no, faktycznie dokładnie podwójne porcje. Teraz jednak pomidor na nowo zbudził się do życia i oświadczył: - To nie uchodzi. Ale obecnie i my się ożywiliśmy i pchaliśmy naprzód. - Dlaczegóż to nie uchodzi, ty łbie buraczany? - zapytał Kaczyński. - Co jest dla stu pięćdziesięciu ludzi, nie może być przecież dla osiemdziesięciu. - To my ci już pokażemy - warknął Müller. - Niech tam już jedzenie, ale porcje mogę wydać tylko dla osiemdziesięciu - upierał się pomidor. Kaczyński rozzłościł się. - Ty chcesz być pewnie zluzowany, co? Otrzymałeś furaż nie dla osiemdziesięciu ludzi, a dla drugiej kompanii i basta! Rozdzielisz go. Druga kompania - to my! Gotowaliśmy się do zalania facetowi sadła za skórą. Nie był lubiany, już kilka razy z jego winy w okopach dostaliśmy jedzenie o wiele za późno i zimne, gdyż przy odrobinie ognia granatniego nie odważył się podejść dostatecznie blisko ze swoim kotłem, tak iż nasi żołnierze łącznikowi odbyć musieli o wiele dłuższą drogę niźli ci z innych kompanii. Choćby taki Bulcke z pierwszej, to był już lepszy chłop. Był wprawdzie tłusty jak chomik zimą, ale gdy trzeba było, wlókł garnki aż do przedniej linii. Byliśmy akurat w odpowiednim usposobieniu i na pewno posypałyby się drwa, gdyby nie zjawił się dowódca naszej kompanii. Zasięgnął wiadomości o spornej kwestii i na razie rzekł tylko: - Tak, mieliśmy wczoraj znaczne straty. - Potem zerknął do kotła. - Fasola, zdaje się, doskonała. Pomidor przytaknął. - Gotowana z tłuszczem i mięsem. Porucznik wpatrywał się w nas. Wiedział, o czym myślimy. I poza tym wiedział niejedno jeszcze, gdyż wzrósł między nami i jako podoficer uzyskał dowództwo kompanii. Raz jeszcze uniósł pokrywę kotła i wąchał. Na odchodnym powiedział: - Przynieście no i mnie pełny talerz. A porcje wydzieli się wszystkie. Przydadzą się nam. Pomidor zrobił głupią minę. Tjaden tańczył wokół niego. - To ci nic nie zaszkodzi. Tak się droży, jak gdyby do niego należał wydział kwatermistrzowski. A teraz rozpoczynaj, stary słoniu, a nie przelicz się aby. - Powieś się - fuknął pomidor. Pękał, coś podobnego nie mieściło mu się w głowie, przestał pojmować świat. I, jak gdyby chcąc okazać, że teraz i tak już wszystko jedno, dobrowolnie rozdzielił na głowę po pół funta sztucznego miodu. Dzień dzisiejszy jest doprawdy pomyślny. Nawet poczta nadeszła, prawie każdy ma po kilka listów i gazet. I oto spacerujemy powolutku ku łące za barakami. Kropp trzyma pod pachą okrągłą pokrywę beczułki od margaryny. Na prawym skraju łąki wystawiony jest wielki zbiorowy wychodek, kryty dachem, stateczna budowla. Lecz to jest coś dla rekrutów, którzy nie przyuczyli się jeszcze do wyciągania z każdej rzeczy korzyści. My szukamy czegoś lepszego. Wszędzie bowiem stoją porozrzucane małe pojedyncze skrzynie, służące do tego samego celu. Są czworokątne, schludne, całe zbite z drewna, zamknięte wokół, z wygodnym, nienagannym siedzeniem. Po bokach znajdują się ucha, tak iż można je przenosić. Trzy w krąg przesuwamy do siebie i zasiadamy przytulnie. Nie powstaniemy stąd, dopóki nie upłyną dwie godziny. Pamiętam jeszcze, jak krępowaliśmy się z początku, jako rekruci w koszarach, kiedy musieliśmy korzystać ze wspólnego ustępu. Nie ma tam drzwi, dwudziestu ludzi siedzi obok siebie jak w pociągu. Można objąć ich jednym spojrzeniem, żołnierz ma być wszakże stale pod nadzorem. Tymczasem nauczyliśmy się czegoś więcej niż przezwyciężania tej odrobiny wstydu. Z czasem nabyliśmy biegłości w całkiem innych jeszcze rzeczach. Tutaj, pod gołym niebem, sprawa ta jest po prostu przyjemnością. Nie wiem już, czemu przedtem rzeczy te zawsze musieliśmy pomijać lękliwie, są one przecież równie naturalne jak jedzenie i picie. I być może nie trzeba by też wcale zatrzymywać się nad nimi szczegółowo, gdyby pomiędzy nami nie odgrywały one roli tak istotnej i gdyby właśnie dla nas nie były tak nowe - dla innych z dawien dawna były same przez się zrozumiałe. Dla żołnierza żołądek i jego trawienie jest dziedziną bliższą niż dla każdego innego człowieka. Trzy czwarte jego gwary wywodzi się z tej dziedziny i zarówno wyraz najwyższej radości, jak i najgłębszego oburzenia znajduje tu swe jędrne określenie. Jest rzeczą niemożliwą wypowiedzieć się w inny sposób równie zwięźle i jasno. Rodziny nasze i nauczyciele niemało będą się dziwić, gdy powrócimy do domu, lecz trudno, tutaj jest to język potoczny. Dla nas wszystkie te czynności odzyskały charakter niewinności przez swą przymusową jawność. Co więcej: są one dla nas tak oczywiste, że wygodne ich załatwienie równie bywa cenione jak, powiedzmy, ładnie przeprowadzony, najzupełniej pewny „grand bez czterech”*[* Jedna z trudniejszych kombinacji popularnej w Niemczech gry karcianej skat (wszystkie przypisy od tłumacza).]. Nie na próżno dla bajdurzenia wszelakiego rodzaju powstało określenie „gadanie wychodkowe”, miejsca te są ogniskiem plotkarstwa i namiastką stołów, przy których gwarzy się stale w kantynie. Czujemy się chwilowo lepiej niźli w nie wiedzieć jak białymi kaflami wyłożonej zbytkownej wygódce. Tam może być tylko higienicznie; ale tutaj jest pięknie. Są to godziny cudownie bezmyślne. Ponad nami unosi się błękitne niebo. Na widnokręgu zwisają jasno oświetlone żółte balony i białe chmurki przeciwlotniczych pocisków. Niekiedy, gdy gonią jakiegoś lotnika, pryskają w górę jak snop. Jeno jak bardzo oddaloną burzę słyszymy przytłumiony pomruk frontu. Bąki, które przelatują, brzęcząc, już go przygłuszają. A w krąg, wokół nas, rozpościera się kwitnąca łąka. Kołyszą się delikatne kity traw, kapustniki wirują zawrotnie, bujają w miękkim, ciepłym wietrze późnego już lata, odczytujemy listy i gazety, palimy, zdejmujemy czapki i kładziemy je obok siebie, wiatr igra naszymi włosami, igra naszymi słowami i myślami. Wszystkie trzy skrzynie stoją pośród lśniących czerwonych maków polnych. Kładziemy pokrywę beczułki od margaryny na kolana. W ten sposób mamy odpowiednią podstawę do grania w skata. Kropp ma karty przy sobie. Po każdym „null- ouvert”* [* Jedna z trudniejszych rozgrywek skata.]wstawia się partie durnia. Można by tak siedzieć wiecznie. Od strony baraków dźwięczą tony harmonijki. Niekiedy kładziemy karty i spoglądamy na siebie. Któryś z nas powiada: „No, chłopcy” albo: „To się mogło źle skończyć”, i na chwilę milkniemy. Jest to w nas mocne, utajone uczucie, każdy je wyczuwa, nie trzeba mu wielu słów. Łatwo mogło się wydarzyć, a nie siedzielibyśmy dzisiaj na naszych skrzyniach, diabelnie blisko byliśmy tej możliwości. I dlatego wszystko jest nowe i silne - czerwone maki i dobre jedzenie, papierosy i letni wiatr. - Czy któryś z was widział jeszcze Kemmericha? - pyta Kropp. - Leży w St. Joseph - odpowiadam. Müller orzeka, iż ma on postrzał górnego uda, niezły paszport powrotny do domu. Postanawiamy odwiedzić go po południu. Kropp wydostaje jakiś list. - Mam dla was ukłony od Kantorka. Śmiejemy się. Müller rzuca swego papierosa i mówi: - Chciałbym bardzo, aby był tutaj. Kantorek był to nasz wychowawca, surowy, mały człeczyna w szarym surducie, o spiczastej mysiej twarzy. Miał mniej więcej tę samą postawę co podoficer Himmelstoss, ów „postrach Klosterbergu”. Jest zresztą rzeczą śmieszną, iż nieszczęście świata tak często wywodzi się od ludzi małych, są o wiele energiczniejsi i mniej skłonni do zgody niż rośli. Zawsze wystrzegałem się przydziału do oddziałów z małymi dowódcami kompanii; są to zwykle najgorsze psy. Kantorek w czasie lekcji gimnastyki tak długo nam perorował, aż cała nasza klasa, jak jeden mąż, wyruszyła pod jego przewodem do powiatowej komendy uzupełnień i zgłosiła się. Widzę go jeszcze przed sobą, jak groźnie błyska poprzez okulary i pyta nas przejętym głosem: „Niewątpliwie pójdziecie i wy, koledzy?” Tacy wychowawcy często mają uczucia swe pod rękaw kieszonce od kamizelki; wydają je przecież co godzina, na porcje. Ale wtedy nie budziło to w nas jeszcze wątpliwości. Jeden z nas ociągał się wszakże i nie bardzo się kwapił. Był to Józef Behm, grube, dobroduszne chłopaczysko. Potem jednak dał się przekonać, w przeciwnym razie znalazłby się w położeniu bez wyjścia. Być może wielu jeszcze myślało tak jak on; ale ostatecznie nikt nie mógł się wyłączyć, gdyż słowem „tchórz” w owych czasach nawet rodzice chętnie szafowali. Po prostu wszyscy bez wyjątku nie mieli pojęcia o tym, co miało nadejść. Najrozsądniejsi właściwie byli biedni i prości ludzie; wojnę od razu uważali za nieszczęście, podczas gdy lepiej sytuowani nie posiadali się z radości, chociaż właśnie oni powinni byli raczej zdawać sobie sprawę ze skutków. Kaczyński utrzymuje, iż pochodzi to z owego wykształcenia, ogłupia ono. A co powiada Kat, to dobrze sobie przemyślał. Rzecz dziwna, Behm był jednym z pierwszych, którzy padli. Podczas wypadu otrzymał postrzał w oczy i jako umarłego pozostawiliśmy go w polu. Nie mogliśmy go zabrać ze sobą, gdyż w najwyższym pośpiechu musieliśmy wracać. Po południu usłyszeliśmy nagle, jak woła, i ujrzeliśmy go pełzającego z daleka. Uprzednio był tylko nieprzytomny. Ponieważ nic nie widział i był oszalały z bólu, nie wykorzystał żadnej osłony, tak że zastrzelono go celnie z tamtej strony, zanim ktokolwiek zdołał doń dotrzeć. Niepodobna, oczywiście, kojarzyć z tym Kantorka, bo i cóż stałoby się ze światem, gdy to już chcieć nazywać winą. Istniało przecież tysiące Kantorków, którzy wszyscy byli przekonani, iż spełniają rzecz najgodniejszą w sposób dla siebie wygodny. Ale w tym właśnie zawarte jest dla nas ich bankructwo. Mieli być dla nas, osiemnastolatków, pośrednikami i przewodnikami do świata tego, co dorosłe, do świata pracy, obowiązku, kultury i postępu, do przyszłości. Niekiedy podrwiwaliśmy sobie z nich i płataliśmy im głupie figle, ale w gruncie rzeczy wierzyliśmy im. Z pojęciem autorytetu, którego byli wyrazem i wsparciem, w myślach naszych łączyło się większe, wnikliwsze zrozumienie i bardziej ludzkie pojmowanie. Ale pierwszy trup, którego ujrzeliśmy, zniweczył to przekonanie. Zmuszeni byliśmy rozpoznać, iż nasz wiek był uczciwszy niźli ich; górowali nad nami frazesem tylko i zręcznością. Pierwszy huraganowy ogień ukazał nam naszą omyłkę i pod nim to runął pogląd na świat, którego nas nauczali. Podczas gdy oni wciąż jeszcze pisali i gadali, my oglądaliśmy lazarety i umierających; podczas gdy oni uważali służbę dla państwa za rzecz największą, myśmy wiedzieli już, że trwoga śmierci jest większa. Nie staliśmy się przeto buntownikami ani dezerterami, ani tchórzami - a tymi wyrażeniami szafowano wszak lekką ręką - ojczyznę naszą kochaliśmy zupełnie tak samo jak oni, a podczas każdego ataku mężnie parliśmy naprzód; ale rozróżnialiśmy obecnie, raptem nauczyliśmy się widzieć. I ujrzeliśmy, że z ich świata nie pozostało nic. Nagle zostaliśmy straszliwie osamotnieni; i sami jedni musieliśmy temu sprostać. Zanim wyruszymy do Kemmericha, pakujemy jego rzeczy; z pewnością przydadzą mu się w drodze. W lazarecie panuje wielkie ożywienie; jak zawsze cuchnie karbolem, ropą i potem. Do niejednego nawykło się w barakach, ale tu człowiekowi może się zrobić słabo. Wypytując, przeciskamy się do Kemmericha; leży w jednej z sal i wita nas słabym wyrazem radości i bezradnego podniecenia. W czasie gdy był nieprzytomny, skradziono mu zegarek. Müller potrząsa głową. - Przecież zawsze ci mówiłem, że nie zabiera się z sobą tak drogiego zegarka. Müller jest nieco niedźwiedziowaty i uparty. W przeciwnym razie nie gadałby, gdyż każdy widzi, że Kemmerich nie wyjdzie już z tej sali. Wszystko to jedno, czy odnajdzie swój zegarek, co najwyżej można by go odesłać do domu. - Jakże się masz, Franek? - pyta Kropp. Kemmerich opuszcza głowę. - Owszem, jako tako. Tylko mam takie nieznośne bóle w stopie. Spoglądamy na jego kołdrę. Noga jego leży pod siatką drucianą, pościel grubo wzdyma się ponad nią. Kopię Müllera w goleń, gdyż on potrafiłby powiedzieć Kemmerichowi to, co sanitariusze opowiedzieli nam już za drzwiami, że Kemmerich nie ma stopy. Noga jest amputowana. Kemmerich wygląda okropnie, żółty i ziemisty, w twarzy są już te obce linie, które znamy tak dokładnie, gdyż widzieliśmy je setki razy. Nie są to właściwie linie, lecz oznaki. Pod skórą przestało pulsować życie; zostało ono wypchnięte aż po brzeg ciała, od wewnątrz, z wolna, na wskroś przerzyna się śmierć, włada już oczami. Tam oto leży nasz kolega, Kemmerich, który niedawno jeszcze smażył z nami końskie mięso i kucał w leju; to jeszcze on, a jednak już nie on, zatarty, niewyraźny stał się jego obraz, niczym klisza fotograficzna, na której zrobiono dwa zdjęcia. Nawet jego głos ma chrzęst popiołu. Myślę o tym, jak to odjeżdżaliśmy wtedy. Matka jego, zacna, gruba kobiecina, odprowadzała go na stację. Płakała bez przerwy, twarz jej była nabrzmiała z tego i opuchła. Krępowało to Kemmericha, gdyż ze wszystkich najmniej była opanowana, wprost rozpływała się w tłuszczu i wodzie. Mnie sobie upatrzyła, wciąż na nowo chwytała mnie za ramię i błagała, bym tam, w polu, uważał na Franka. Zresztą miał on istotnie twarzyczkę jakby dziecka i tak miękkie kości, że już po czterech tygodniach dźwigania tornistra spłaszczyły mu się stopy. Ale jakże można uważać na kogo w polu! - No, teraz pojedziesz do domu - powiada Kropp. - Na urlop musiałbyś czekać jeszcze co najmniej trzy, cztery miesiące. Kemmerich potakuje. Nie, patrzeć nie mogę na jego ręce, są jak z wosku. Pod paznokciami tkwi brud okopów, błękitnoczarny jak jad. Przychodzi mi na myśl, że paznokcie te nadal będą rosły, długo jeszcze, widmowe piwniczne latorośle, kiedy Kemmerich od dawna nie będzie już oddychać. Obraz ten widzę przed sobą: zakrzywiają się podobne korkociągom i wyrastają, i wyrastają, a wraz z nimi włosy na rozpadającej się czaszce niby trawa na pulchnej glebie, całkiem jak trawa; jakże to możliwe? Müller schyla się. - Przynieśliśmy twoje rzeczy, Franuś. Kemmerich wskazuje ręką. - Połóżcie je pod łóżkiem. Müller czyni to. Kemmerich znów rozpoczyna o zegarku. Jakże go tu uspokoić, nie budząc w nim podejrzeń. Müller zjawia się znów z parą butów lotniczych. Są to wspaniałe angielskie trzewiki z miękkiej, żółtej skóry, sięgające kolan i sznurowane aż do samej góry - rzecz pożądana. Müller zachwycony jest ich widokiem, przykłada podeszwy do własnych, niezgrabnych buciorów i pyta: - Czy chcesz te buty zabrać ze sobą, Franuś? Wszyscy trzej myślimy to samo: gdyby nawet wyzdrowiał, mógłby używać tylko jednego, a zatem byłyby dlań bez wartości. Ale tak, jak sprawa przedstawia się obecnie, to strata niepowetowana, gdyby miały tu pozostać - gdyż sanitariusze, oczywista, zwędzą je natychmiast, kiedy on umrze. Müller powtarza: - Czy nie zechciałbyś zostawić ich tutaj? Kemmerich nie chce. To najlepszy jego ekwipunek. - Moglibyśmy je przecież zamienić - proponuje znów Müller. - Tutaj w polu coś podobnego mogłoby się przydać. Kemmerich nie daje się jednak przekonać. Trącam Müllera w nogę; ociągając się, kładzie piękne buty z powrotem pod łóżko. Gadamy jeszcze o tym i owym, po czym się żegnamy. - Trzymaj się, Franuś. Obiecuję mu, że powrócę jutro. Müller także wspomina o tym: myśli o sznurowanych trzewikach i dlatego pragnie mieć się na baczności. Kemmerich jęczy. Ma gorączkę. Za drzwiami zatrzymujemy jednego z sanitariuszy i namawiamy go, by zrobił Kemmerichowi zastrzyk. Odmawia. - Gdybyśmy chcieli każdemu dawać morfinę, musielibyśmy mieć całe beczki... - Ty pewnie obsługujesz tylko oficerów - powiada nienawistnie Kropp. Szybko się wtrącam i na początek daję sanitariuszowi papierosa. Bierze go. Potem zapytuję: - Czy tobie w ogóle wolno robić zastrzyki? Jest obrażony. - Jeśli nie wierzycie, po co mnie pytacie. Wciskam mu jeszcze kilka papierosów do ręki. - Zróbcie nam tę przysługę... - No, pięknie - powiada. Kropp wchodzi wraz z nim, nie dowierza mu i chce asystować. Czekamy za drzwiami. Müller znów poczyna mówić o trzewikach. - Pasowałyby na mnie jak ulał. W tych kaloszach mam nogi pełne bąbli. Czy myślisz, że przetrzyma do jutra, aż po służbie? Jeśli kipnie tej nocy, nam diabli wezmą buty. Albert powraca. - Wiecie, że jednak zrobił zastrzyk. - No to załatwione - konkluduje Müller. Wracamy do naszych baraków. Rozmyślam o liście, który będę musiał jutro napisać do matki Kemmericha. Müller skubie źdźbła trawy i żuje. Nagle drobny Kropp rzuca papierosa, rozdeptuje go wściekle, ogląda się z twarzą rozedrganą i błędną i bełkoce: - Przeklęte gówno, to przeklęte gówno! Idziemy dalej długi czas. Kropp uspokoił się, znamy się na tym, to bzik frontowy, każdy podlega mu kiedyś. Müller pyta go: - Co właściwie napisał ci Kantorek? Tamten się śmieje. - Że my jesteśmy młodzieżą z żelaza. Wszyscy trzej śmiejemy się rozdrażnieni. Kropp urąga; jest rad, że może mówić. - Tak, tak oto myślą oni, tak myślą ci stutysięczni Kantorkowie. Młodzież z żelaza] Młodzież! Każdy z nas ma niewiele więcej ponad dwadzieścia lat. Ale młodzi? Młodość? Dawno to było. Jesteśmy ludzie starzy. II Dziwna jest dla mnie myśl, że w domu, w szufladzie biurka leży rozpoczęty dramat Saul i stos wierszy. Niejeden wieczór przeminął mi nad tym, prawie wszyscy wreszcie popełnialiśmy coś podobnego: ale stało się to dla mnie tak nierzeczywiste, iż zaledwie mogę to sobie wyobrazić. Od czasu, kiedy jesteśmy tutaj, poprzednie nasze życie jest odcięte, chociaż w niczym nie przyczyniliśmy się do tego. Niekiedy usiłujemy uzyskać pogląd na to i wyjaśnienie, zwłaszcza dla nas, dwudziestolatków, wszystko jest szczególnie niejasne, dla Kroppa, Müllera, Leera, dla mnie, dla nas, których Kantorek nazywa młodzieżą z żelaza. Ludzie starsi są wszyscy zespoleni silnie z tym, co było uprzednio, mają grunt pod nogami, mają żony, dzieci, zajęcia i interesy, które na tyle już są mocne, iż wojna nie zdoła ich zerwać. My zaś, dwudziestoletni, mamy tylko naszych rodziców, a niektórzy dziewczynę. To nie jest wiele - gdyż w naszym wieku wpływ rodziców jest najsłabszy, a dziewczęta nie są jeszcze najważniejsze. Poza tym nie było w nas przecież tak wiele: trochę rozmarzenia, kilka zamiłowań oraz szkoła; dalej nie sięgało jeszcze nasze życie. A z tego nie pozostało nic. Kantorek orzekłby, iż staliśmy właśnie u progu istnienia. I mniej więcej jest tak w istocie. Nie zapuściliśmy jeszcze korzeni. Wojna uniosła nas jak powódź. Dla tych innych, starszych, jest ona przerwą, mogą myślą przemknąć poza nią. Ale my zostaliśmy porwani przez nią i nie wiemy, jak się to skończy. Tyle tylko wiemy na razie, iż w szczególny i posępny sposób staliśmy się prostakami, choć smutni bywamy nawet już nie tak często. Jeśli nawet Müller pragnąłby mieć buty Kemrnericha, to przecież współczuje mu nie mniej niż ktoś, kto z bólu nie ośmieliłby się myśleć o tym. Umie tylko rozróżniać. Gdyby buty mogły się na co zdać Kemmerichowi, bez namysłu, boso, przedarłby się Müller raczej przez drut kolczasty, niźliby miał się zastanawiać, jak je dostanie. Ale obecnie te buty są czymś, co nie ma nic wspólnego ze stanem Kemrnericha, podczas gdy Müllerowi mogą się przydać. Czemuż by więc Müller nie miał zabiegać o nie, wszak ma do nich większe prawo niż pierwszy lepszy sanitariusz! Kiedy Kemmerich umrze, będzie za późno. Dlatego to już teraz Müller ma się na baczności. Zatraciliśmy poczucie innych wartości, gdyż są one sztuczne. Tylko fakty są niewątpliwe i ważne dla nas. A dobre buty są rzadkie. Dawniej i pod tym względem bywało inaczej. Kiedy pomaszerowaliśmy do powiatowej komendy uzupełnień, byliśmy jeszcze klasą, złożoną z dwudziestu wyrostków, którzy (wielu po raz pierwszy) dali się butnie i wesoło ogolić pospołu, zanim wkroczyli na dziedziniec koszar. Nie mieliśmy wytyczonych planów na przyszłość, myśli o karierze i zawodzie u bardzo niewielu były tylko na tyle określone, iżby mogły zadecydować o formie istnienia: natomiast tkwiło w nas mnóstwo idei niepewnych, które życiu, a także wojnie nadawały w oczach naszych charakter wyidealizowany i niemal romantyczny. Przez dziesięć tygodni ćwiczono nas w rzemiośle wojskowym i w tym czasie przeobrażono nas gruntowniej niż przez dziesięć lat szkoły. Przyuczono nas, że oczyszczony guzik ważniejszy jest od czterech tomów Schopenhauera. Zdumieni naprzód, potem rozjątrzeni i zacięci, a wreszcie zobojętniali, poznaliśmy, iż najważniejszy wydaje się nie duch, lecz szczotka do butów, nie myśl, lecz system, nie swoboda, lecz rygor. Entuzjastycznie i z dobrą wolą staliśmy się żołnierzami; ale czyniono wszystko, by nas tych uczuć pozbawić. Po upływie trzech tygodni nie było już dla nas niepojęte, że listonosz opatrzony w naszywki ma więcej władzy nad nami niż przedtem nasi rodzice, nasi wychowawcy i wszystkie bez wyjątku kręgi kultury od Platona po Goethego włącznie. Naszymi młodymi, czujnymi oczami ujrzeliśmy, iż klasyczne pojęcie ojczyzny naszych nauczycieli realizuje się tu na razie w takim wyrzeczeniu się osobowości, jakiego nigdy nie ośmielono by się żądać od najbardziej upośledzonego ze sług. Oddawanie honorów, stawanie na baczność, ceremonialny marsz, prezentowanie broni, w prawo zwrot, w lewo zwrot, dostawianie stóp z trzaskiem, grubiaństwa i tysiące szykan: inaczej wyobrażaliśmy sobie nasze zadanie i znajdowaliśmy, że do owego bohaterstwa tresuje się nas jak konie cyrkowe. Ale wkrótce przywykliśmy do tego. Pojęliśmy nawet, że część tych spraw jest konieczna, inna zaś równie zbyteczna. Żołnierz ma w tej mierze wyczulony węch. Naszą klasę po trzech i czterech rozdzielono pomiędzy poszczególne kompanie wespół z fryzyjskimi rybakami, chłopami, robotnikami i rzemieślnikami, z którymi zaprzyjaźniliśmy się wkrótce. Kropp, Müller, Kemmerich i ja dostaliśmy się do dziewiątej drużyny, którą prowadził podoficer Himmelstoss. Uchodził za najgorszą bestię koszarowego dziedzińca, i to stanowiło jego dumę. Mały, krępy facet, który służył niegdyś dwanaście łat, z lisimi, nastroszonymi wąsikami, w cywilu jako listonosz. Na Kroppa, Tjadena, Westhusa i na mnie uwziął się szczególnie, gdyż wyczuwał nasz skryty opór. Jednego ranka czternaście razy słałem jego łóżko. Za każdym razem znajdował coś do przyganienia i zdzierał pościel z powrotem. Pracując dwadzieścia godzin - z przerwami oczywista - smarowałem parę odwiecznych, twardych jak głaz trzewików tak, iż stały się miękkie jak masło, nawet Himrnelstoss nie znalazł w nich już nic, co mógłby wytknąć. Na jego rozkaz szczotką do zębów wyszorowałem do czysta izbę oddziału. Kropp i ja, zaopatrzeni w ręczną szczotkę i blachę do śmieci, zabraliśmy się do wykonania polecenia, polegającego na wymieceniu śniegu z dziedzińca koszar, i przetrzymalibyśmy aż do zamarznięcia, gdyby przypadkiem nie pojawił się porucznik, który nas zwolnił, a Himmelstossa zwymyślał od durniów. Skutek był, niestety, taki tylko, że Himmelstoss tym bardziej rozwścieczył się na nas. Przez cztery tygodnie z rzędu każdej niedzieli stałem na warcie i równie długo pełniłem służbę wewnętrzną - w pełnym rynsztunku z bronią dopóty ćwiczyłem na osypującej się, rozmokłej, zaoranej glebie „Powstań, marsz, marsz” i „Padnij”, póki nie przemieniłem się w bryłę błota i nie zwaliłem się z nóg - w cztery godziny później zaprezentowałem Himmelstossowi mój mundur wyczyszczony bez zarzutu, wprawdzie rękami zdartymi do krwi. Wraz z Kroppem, Westhusem i Tjadenem w ostry mróz, bez rękawic, stałem przez kwadrans „na baczność” z gołymi palcami na lodowatej lufie karabinu, podczas gdy Himmelstoss, czając się, krążył wokół nas i czyhał na najdrobniejszy ruch, by stwierdzić wykroczenie. O drugiej w nocy w koszuli osiem razy zbiegałem z najwyższego piętra koszar na podwórze, za to, że kalesony moje o kilka centymetrów wystawały ponad brzeg stołka, na którym każdy obowiązany był ułożyć swe rzeczy; obok mnie biegł podoficer służbowy Himmelstoss i następował mi na palce nóg. Podczas ćwiczeń na bagnety musiałem stale ścierać się z Himmelstossem, przy czym ja miałem ciężką żelazną broń, a on zgrabną drewnianą, tak że bez trudu mógł mi poobijać ramiona w sińce brązowe i błękitne; raz wpadłem przy tym w taką wściekłość, iż rzuciłem się nań ślepo i wymierzyłem mu taki cios w brzuch, że upadł. Gdy zamierzał się poskarżyć, wyśmiał go dowódca kompanii i orzekł, że powinien uważać; znał na wylot swego Himmelstossa i zdawał się nie żałować mu tego wpadunku. Przemieniłem się w celującego wspinacza na szafę; stopniowo uzyskałem dużą doskonałość w zginaniu kolan; drżeliśmy na sam dźwięk jego głosu, ale ten zdziczały koń pocztowy nie dał nam rady. Gdy którejś niedzieli w obozowisku baraków Kropp i ja wlekliśmy przez podwórze zawieszone na drągu kubły z ustępu, a Himmelstoss, wykrygowany jak z pudełka, gotów do wyruszenia na miasto, akurat przechodził i przystanął przed nami, by zapytać, jakże też podoba się nam nasza robota, mimo wszystko udaliśmy potknięcie i wylaliśmy mu wiadro na nogi. Szalał, ale przebrała się miara. - Wsadzę was do więzienia! - wrzeszczał. Kropp miał tego dosyć. - Ale przed tym śledztwo, na którym pogadamy. - Jak wy mówicie do podoficera! - ryczał Himmelstoss. - Czyście zwariowali? Czekać, aż się was zapyta! Co też wam się zachciewa? - Rozprawić się z panem podoficerem - powiedział Kropp i palce wyprężył wzdłuż szwów. Himmelstoss zmiarkował jednakże, co się święci, i bez słów się ulotnił. Zanim zwiał, co prawda wrzasnął jeszcze: „Już ja wam dam szkołę!”, ale wszechmoc jego się skończyła. Raz jeszcze spróbował na zaoranej roli: „Padnij” i „Powstań, biegiem marsz”. Wprawdzie wypełnialiśmy każdy rozkaz, gdyż rozkaz to rozkaz, musi być wykonany. Ale uskutecznialiśmy go tak powoli, że Himmelstoss wpadał w desperację. Nie śpiesząc się, przyklękaliśmy i pochylaliśmy się na rękach; tymczasem on, wściekły, dawał już inne polecenie. Zanim myśmy się spocili, Himmelstoss ochrypł. Wreszcie zostawił nas w spokoju. Wprawdzie zawsze jeszcze określał nas jako świntuchów. Ale zawarty był w tym szacunek. Było też wielu przyzwoitych, rozsądniej szych drużynowych, przyzwoici przeważali nawet. Ale przede wszystkim każdy chciał utrzymać tak długo, jak tylko można, wygodny swój posterunek tu, w ojczyźnie, a to udawało się wtedy tylko, kiedy rekrutom dawał szkołę. „Cukał” nas zresztą, kto tylko chciał, i nieraz wyliśmy po prostu z wściekłości. Niektórzy z nas pochorowali się z tego. Wolf umarł nawet na zapalenie płuc. Ale sami sobie wydalibyśmy się śmieszni, gdybyśmy trwożliwie dali za wygraną. Staliśmy się twardzi, nieufni, bezlitośni, mściwi, brutalni i tak było dobrze; gdyż brak nam było tych właśnie cech. Gdyby posłano nas do okopów bez tego wyszkolenia, wtedy większość z nas oszalałaby pewnie. W ten zaś sposób byliśmy przygotowani na to, co nas czekało. Nie załamaliśmy się, dopasowaliśmy się: nasze dwadzieścia lat, które niejedno czyniły nam tak ciężkim, były nam pomocą. Najważniejsze jednak było to, iż zbudziło się w nas mocne praktyczne poczucie wspólnoty, które potem w polu spotęgowało się do najlepszego, co wydała wojna: do koleżeństwa. Siedzę przy łóżku Kemmericha. Coraz bardziej i bardziej zanika. Wokół nas jest dużo zgiełku. Nadszedł pociąg szpitalny, wyszukują rannych, którzy mogą przetrzymać transport. Koło łóżka Kemmericha przechodzi lekarz, nawet nań nie spogląda. - Następnym razem, Franuś - mówię. Dźwiga się z poduszek na łokciach. - Amputowano mnie. - Zatem już wie. Przytakuję i odpowiadam: - Bądź rad, że tym razem uszło ci prawie na sucho. Milczy. - Franuś, mogły być przecie obie nogi - mówię znów. - Wegeler utracił prawe ramię. To o wiele gorsze. Wrócisz wszak do domu. Przypatruje się mi. - Tak sądzisz? - Oczywista. - Sądzisz? - powtarza. - Z pewnością, Franuś. Musisz tylko przyjść do siebie po operacji. Daje mi znak, bym się zbliżył. Pochylam się nad nim, a on szepce: - Nie wierzę w to. - Nie gadaj bzdur, Franek, za kilka dni sam się przekonasz. Cóż to takiego: amputowana noga; tutaj łata się całkiem inne rzeczy. Podnosi jedną dłoń. - Spójrzże na to, na te palce. - To skutek operacji. Pakuj tylko w siebie jedzenie, a wrócą ci siły. Czy macie przyzwoity wikt? Wskazuje na talerz, który wypełniony jest jeszcze do połowy. Jestem wzburzony. - Franek, musisz jeść. Jedzenie jest najważniejsze. Przecież jest tutaj całkiem dobre. Robi gest, jakby się opędzał. Po pauzie mówi powoli: - Chciałem kiedyś zostać nadleśniczym. - To możesz jeszcze zawsze - pocieszam. - Istnieją teraz wspaniałe protezy, nie zauważysz, że ci czego brak. Przyśrubowuje sieje do mięśni. Z protezami ręcznymi można poruszać palcami i pracować, nawet pisać. A poza tym coraz więcej robić będą w tej dziedzinie wynalazków. Pewien czas leży, milcząc. - Moje sznurowane buty możesz wziąć dla Müllera - mówi w końcu. Kiwam głową i rozmyślam, co by mu też powiedzieć kojącego. Wargi jego są jakby wytarte, usta powiększyły się, zęby wystają, jakby były z kredy. Ciało roztapia się, czoło mocniej się uwypukla, kości policzkowe sterczą. Szkielet gra pod skórą. Oczy zapadają się. Za kilka godzin będzie już po nim. Nie on pierwszy, którego widzę tak: ale wzrośliśmy razem, to jednak jest co innego. Ściągałem od niego wypracowania. W szkole miał na sobie zwykłe brązowe ubranie z paskiem, które na rękawach było wyświecone. On jeden spośród nas potrafił wykonać całkowity młynek na trapezie. Włosy przy tym, jak jedwab, opadały mu na twarz. Kantorek był z niego dumny. Ale nie mógł znieść papierosów. Skóra jego była bardzo biała, miał w sobie coś z dziewczyny. Spoglądam na moje buty. Są wielkie i poczwarne, spodnie są w nie wpuszczone; przy powstaniu wygląda się grubo i mocno w tych szerokich nogawkach. Ale gdy idziemy do kąpieli, nagle na nowo znów mamy szczupłe nogi i szczupłe barki. Wtedy nie jesteśmy już żołnierzami, ale niemal chłopcami, nie uwierzono by też, że potrafimy dźwigać tornistry. Dziwny to widok, gdy jesteśmy nadzy; wtedy jesteśmy cywilami i czujemy się niemal nimi. Franek Kemmerich wyglądał w kąpieli drobny i szczupły jak dziecko. Oto leży tutaj, czemu to? Należałoby cały świat przeprowadzić mimo tego łóżka i powiedzieć: To jest Franek Kemmerich, dziewiętnastoletni, nie chce umierać. Nie pozwólcie mu umrzeć! Myśli moje plączą się. To powietrze z karbolu i zgorzelin skleja flegmą płuca, jest jak lepka miazga, która dławi. Ściemnia się. Twarz Kemmericha blednie, odcina się od poduszek i tak jest wybladła, że prześwieca. Usta poruszają się cicho. Zbliżam się doń. Szepce: - Jeśli znajdziecie mój zegarek, odeślijcie go do domu. Nie zaprzeczam. To bezcelowe już. Niepodobna go przekonać. Jest mi strasznie z bezradności. To czoło z zapadniętymi skroniami, te usta, które są już tylko szczęką, ten spiczasty nos! I w domu ta gruba płacząca kobieta, do której muszę napisać. Gdybym choć już ten list miał za sobą. Posługacze szpitalni chodzą wokół z flaszkami i kubłami. Jeden podchodzi, rzuca na Kemmericha badawcze spojrzenie i znów się oddala. Widać, że czeka, zapewne potrzebne jest mu łóżko. Przysuwam się bliziutko do Franka i mówię, jakby to go mogło uratować: - Być może dostaniesz się do schroniska wypoczynkowego koło Klosterbergu, Franuś, pomiędzy wille. Wtedy będziesz mógł z okna wyglądać na pola aż po oba drzewa, które, pamiętasz, widać na horyzoncie. Teraz jest najpiękniejsza pora, gdy dojrzewa zboże, wieczorem w słońcu pola wyglądają jak masa perłowa. I topolowa aleja nad potokiem, gdzie łowiliśmy cierniki! Wtedy znów będziesz mógł założyć sobie akwarium i hodować ryby, będziesz mógł wychodzić na miasto i nikogo nie będziesz potrzebował pytać o pozwolenie, a nawet będziesz mógł grać na fortepianie, jeśli zechcesz. Pochylam się nad jego twarzą leżącą w cieniu. Oddycha jeszcze cichutko. Twarz jego jest mokra, płacze. Pięknie się popisałem głupią moją gadaniną. - Ależ, Franuś. - Obejmuję go za ramiona i twarz moją przykładani do jego twarzy. - Czy chcesz teraz spać? Nie odpowiada. Łzy spływają mu po policzkach. Mam ochotę je obetrzeć, ale moja chustka jest zbyt brudna. Mija godzina. Siedzę z natężoną uwagą i obserwuję każde jego drgnienie, czy aby nie ma jeszcze czego do powiedzenia. Ach, gdybyż zechciał rozewrzeć usta i krzyczeć. Ale on płacze tylko, głowę odwróciwszy na bok. Nie mówi o swej matce i rodzeństwie, nie mówi nic, widocznie jest to już poza nim: jest teraz sam jeden ze swym drobnym dziewiętnastoletnim życiem i płacze, gdyż ono go opuszcza. Jest to najbezsilniejsze i najcięższe rozstanie, jakie kiedykolwiek widziałem, chociaż okropne było także u Tjadena. Ten jak niedźwiedź mocny chłop, nim skonał, wielkim krzykiem wołał matki i trwożnie, za pomocą bagnetu, nie dopuszczał do łóżka lekarza. Wtem Kemmerich jęczy i poczyna rzęzić. Zrywam się, potykając się, wybiegam i pytam: - Gdzie jest lekarz? Gdzie lekarz? - Kiedy spostrzegam biały kitel, zatrzymuję go przemocą. - Niech pan idzie szybko, inaczej Franek Kemmerich umrze. Uwalnia się i pyta stojącego obok posługacza: - Co tam jest? Ten powiada: - Łóżko 26, amputacja uda. Ów wrzeszczy grubiańsko: - Skądże ja mam o tym wiedzieć, amputowałem dzisiaj pięć nóg. - Odsuwa mnie, mówi do posługacza: - Zajrzyjcie no - i gna do sali operacyjnej. Trzęsę się z wściekłości, gdy idę z sanitariuszem. Ten przypatruje mi się i mówi: - Jedna operacja po drugiej, od piątej rano - zwariowanie, powiadam ci, dzisiaj, przez jeden dzień znów szesnaście zgonów - twój jest siedemnasty. Z pewnością dojdziemy jeszcze do dwudziestu. Nagle robi mi się słabo, nie mogę już dłużej. Nie mogę już nawet przeklinać, to bez sensu, chciałbym paść i nigdy już nie powstać. Jesteśmy przy łóżku Kemmericha. Jest martwy. Twarz mokra jeszcze od łez. Oczy są wpółotwarte, pożółkłe, jak stare rogowe guziki. Sanitariusz trąca mnie w bok. - Zabierasz z sobą jego rzeczy! Kiwam głową. - Musimy go zaraz wynieść - mówi dalej - łóżko jest nam potrzebne. Za drzwiami leżą już w sieni na podłodze. Biorę rzeczy i odpinani Kemmerichowi znak rozpoznawczy. Sanitariusz zapytuje o książeczkę żołdu. Nie ma jej. Mówię, że zapewne jest w kancelarii, i odchodzę. Za mną wloką już Franka na płachtę płócienną. Przed drzwiami jak wybawienie odczuwam ciemność i wiatr. Oddycham, jak mogę najgłębiej, i na twarzy czuję ciepłe i miękkie jak nigdy dotąd powietrze. Myśli o dziewczętach, o kwitnących łąkach, o białych obłokach przelatują mi nagle przez głowę. Stopy me poruszają się naprzód w trzewikach, idę szybciej, biegnę. Żołnierze przechodzą obok, rozmowy ich podniecają mnie, chociaż ich nie pojmuję. Z ziemi emanuje siła, która przesącza się we mnie poprzez podeszwy u nóg. Noc nasycona jest elektrycznością, front huczy burzliwie i głucho jak werbel bębnów. Członki mego ciała poruszają się gibko, czuję silne stawy, sapię i parskam. Noc - żyję, żyję. Czuję głód większy niźli tylko z żołądka. Müller stoi przed barakami i wyczekuje mnie. Daję mu buty. Wchodzimy do środka i on je mierzy. Dokładnie pasują. Szpera w swych zapasach i częstuje mnie sporym kawałem kiełbasy. Do tego jest jeszcze gorąca herbata z rumem. III Przychodzą uzupełnienia. Luki zostają wypełnione, a sienniki w barakach zajęte. Po części są to ludzie starzy, ale przydzielono nam także dwudziestu pięciu najmłodszej rezerwy z polowych zakładów rekruckich. Są młodsi od nas prawie o rok. - Widziałeś tę dzieciarnię? - Kropp szturcha mnie. Milcząc, potakuję. Walimy się w piersi, dajemy się golić na dziedzińcu, pakujemy ręce do kieszeni, oglądamy rekrutów i czujemy się starymi weteranami. Kaczyński przyłącza się do nas. Wędrujemy przez stajnie i podchodzimy do rezerwistów, którzy właśnie otrzymują maski gazowe i kawę. Kat zapytuje jednego z najmłodszych: - Pewnie od dawna nie dostaliście nic przyzwoitego do żarcia, co? Ów krzywi się. - Rano chleb z buraków, w południe jarzynka z buraków, wieczorem kotleciki z buraków z sałatą buraczaną. - Chleb z buraków? - Kaczyński pogwizduje - Toście mieli szczęście, przyrządzają go już z wiórów. Ale co też myślisz o fasolce, może chciałbyś porcyjkę? Chłopak czerwieni się. - Tylko mnie nie nabieraj. - Bierz menażkę - odpowiada Kaczyński. Idziemy za nim zaciekawieni. Prowadzi nas do beczki obok swojego siennika. Jest rzeczywiście do połowy wypełniona fasolą z wołowiną. Kaczyński stoi przed nią jak generał i powiada: - Otwórz gębę, chwytaj w garść! Oto hasło Prusaków. Jesteśmy zaskoczeni. - Rany boskie, Kat, skądże ty to masz? - pytam. - Pomidor był szczęśliwy, kiedym mu ulżył. Dałem mu za to trzy sztuki jedwabiu spadochronowego. No, musicie przyznać, fasolka na zimno smakuje wcale niczego. - Protekcjonalnie ładuje chłopcu porcję i powiada: - Kiedy zameldujesz się tu następnym razem, w lewej łapce będziesz miał cygaro lub gumę do żucia. Zrozumiano? - Potem zwraca się do nas.”- Wy, naturalnie, dostaniecie i tak. Kaczyński jest nie do zastąpienia, gdyż posiada szósty zmysł. Wszędzie istnieją tacy ludzie, ale nie miarkuje się tego naprzód. Każda kompania ma takiego jednego lub dwóch. Kaczyński jest najbardziej cwany ze wszystkich, jakich znam. Z zawodu jest, o ile wiem, szewcem, ale to nie ma nic do rzeczy, rozumie się na każdym rzemiośle. Przydaje się być z nim w przyjaźni. My trzymamy z nim sztamę. Kropp i ja. Haie Westhus również pół na pól należy do tej sitwy. Jest on już raczej organem wykonawczym, gdyż pracuje pod komendą Kata, kiedy trzeba czego dopiąć, gdzie pięści są nieodzowne. Za to ma też swoje korzyści. Wkraczamy, na przykład, nocą do całkiem nieznanej miejscowości, posępnej dziury, po której zaraz się miarkuje, że jest wyżyłowana do cna. Kwaterą jest mała, ciemna fabryczka, która dopiero co urządzona została w tym celu. Stoją tam łóżka, a raczej szkielety łóżek, kilka drewnianych żerdzi osnutych drucianą siecią. Druciana sieć jest twarda. Nie mamy koca do podłożenia, nasze własne potrzebne nam są do przykrycia. Płócienne płachty są za cienkie. Kat przygląda się sytuacji i powiada do Haiego Westhusa: - Chodź ze mną. Przenikają do najzupełniej nieznanej miejscowości. W pół godziny są z powrotem, obładowani słomą. Kat znalazł stajnię, a tym samym słomę. Moglibyśmy teraz spać ciepło, gdyby nam tak straszliwie nie grały kiszki. Kropp pyta jakiegoś artylerzystę, który dłużej już przebywa w okolicy: - Nie ma tu aby jakiej kantyny? Ów śmieje się. - Widział go kto! Nie znajdziesz tu nic. Nawet skórki od chleba. - Nie ma jakich mieszkańców? Spluwa. - Owszem, kilku, ale ci włóczą się sami koło każdego kotła i żebrzą. To nieszczególne położenie. Musimy tedy ściągnąć rzemyki i czekać do jutra, aż nadejdzie furaż. Widzę jednak, że Kat nakłada czapkę, więc pytam: - Dokąd chcesz iść, Kat? - Rzucić okiem na sytuację. - Powolutku i niedbale wychodzi. Artylerzysta krzywi się drwiąco. - Rzucaj sobie! A nie złam aby przy tym oka. Zawiedzeni kładziemy się i zastanawiamy, czy nie powinniśmy uszczknąć żelaznych porcji. Ale to zbyt ryzykowne dla nas, usiłujemy więc się zdrzemnąć. Kropp przełamuje papierosa i daje mi połowę. Tjaden opowiada o swej potrawie narodowej, fasoli ze słoniną. Potępia przyrządzanie jej bez cząbru. Przede wszystkim należy jednak gotować wszystko naraz, na miłość boską, a nie oddzielnie kartofle, fasolę i słoninę.. Ktoś warczy, że Tjadena poszatkuje jak kapustę, jeśli natychmiast nie przestanie. Wreszcie w wielkiej izbie robi się cicho. Tylko kilka świec pełga i trzepoce się w szyjkach od flaszek i od czasu do czasu spluwa artylerzysta. Znajdujemy się już w błogiej mgiełce sennej, kiedy otwierają się drzwi i pojawia się Kat. Zdaje mi się, że śnię: trzyma pod pachą dwa bochenki, a w ręku krwawy worek z końskim mięsem. Artylerzyście fajka wypada z gęby. Obmacuje chleb. - Naprawdę, najrzeczywistszy chleb, i to ciepły jeszcze. Kat nie traci słów po próżnicy. Ma oto chleb, reszta jest obojętna. Jestem przekonany, że gdyby porzucić go na pustyni, sporządziłby w ciągu godziny kolację z daktyli, pieczystego i wina. - Narąb drew - powiada lakonicznie do Haiego. Po czym spod munduru wydobywa patelnię, z kieszeni wyciąga garść soli, a nawet kawał słoniny - nie zapomniał o niczym. Haie na ziemi roznieca ognisko. Trzaska poprzez pustą halę fabryczną. Wyłazimy z łóżek. Artylerzysta waha się. Zastanawia się, czy też ma pochwalić, aby i dla niego okroił się jaki kęs. Ale Kaczyński nawet go nie dostrzega, tamten zdaje się być dla niego powietrzem. Tedy klnąc, oddala się. Kat zna się na sposobie smażenia koniny, by stała się miękka. Nie wolno od razu kłaść jej na patelnię, wtedy twardnieje. Przed tym trzeba ją zagotować w odrobinie wody. Kucamy wokół z naszymi nożami i napychamy sobie żołądek. Taki jest Kat. Gdyby któregoś roku w jakiej okolicy przez jedną tylko godzinę dało się wynaleźć co jadalnego, dokładnie o tej godzinie, jakby z nakazu objawienia, nałożyłby czapkę, wyszedłby wprost przed siebie, niby według kompasu, i odnalazłby. Znajduje wszystko - kiedy jest zimno, piecyki i drwa, siano i słomę, stoły, krzesła - przede wszystkim zaś żarcie. Jest to zagadkowe, można by uwierzyć, że wyczarowuje z powietrza. Jego wyczynem najbardziej olśniewającym były cztery puszki konserw z homara. My jednak wolelibyśmy zamiast tego smalec. Zwaliliśmy się pokotem po słonecznej stronie baraków. Czuć smołą, latem i spoconymi nogami. Kat siedzi koło mnie, gdyż lubi gawędzić. Dzisiaj w południe przez godzinę ćwiczyliśmy oddawanie honorów, ponieważ Tjaden niedbale salutował pewnemu majorowi. To Katowi nabiło ćwieka w głowę. - Zapamiętaj sobie, przegramy wojnę, gdyż za dobrze potrafimy salutować - wyraża swe zdanie. Kropp zbliża się, skacząc po bocianiemu, bosy, z zakasanymi spodniami. Kładzie wyprane skarpetki na trawie, by wyschły. Kat spogląda w niebiosa, popuszcza i rozmarzony powiada: - Każdy bobik robi smrodzik. Obaj zaczynają dysputować. Jednocześnie zakładają się o flaszkę piwa, jaki będzie wynik walki powietrznej rozgrywającej się nad nami. Kat nie daje wyperswadować sobie mniemania, które znów, jako stara świnia frontowa, ubiera w rymy: - Jednaki żołd i żarcie jedno, a wojnę dawno diabli wezmą. Kropp natomiast jest myślicielem. Proponuje, aby wypowiedzenie wojny było rodzajem święta ludowego z biletami wstępu i muzyką jak w walkach byków. Po czym na arenie ministrowie i generałowie obu krajów, przybrani w spodenki kąpielowe i uzbrojeni w drągi, powinni by tłuc się wzajem. Kto pozostałby na placu, tego kraj zwyciężyłby. Byłoby to prostsze i właściwsze niźli tutaj, gdzie walczą ze sobą obojętni zupełnie ludzie. Propozycja ta podoba się. Potem rozmowa przechodzi na dyscyplinę koszarową. Przypomina mi się przy tym pewien obraz. Rozpalone południe na dziedzińcu koszar. Skwar stoi nieruchomy ponad placem. Koszary są jak wymarłe. Wszyscy śpią. Słyszy się tylko, jak ćwiczą trębacze, przystanęli nie wiedzieć gdzie i ćwiczą, nieudolnie, jednostajnie, idiotycznie. Cóż za trójgłos: skwar południa, podwórze koszar i zachrypnięte trąby. Okna koszar są puste i ciemne. Z niektórych zwisają suszące się drelichowe spodnie. Tęsknie spogląda się ku nim. Izby są chłodne. Och, wy ciemne, wilgotne i duszne izby drużyn, z żelaznymi szkieletami łóżek, z pstrokatą pościelą, szafami zbitymi z desek i stołkami przed nimi! Nawet wy stać się możecie celem życzeń; tu jesteście nawet legendarnym odblaskiem domu, wy, klitki pełne zaduchu zjełczałych potraw, snu, dymu i odzieży! Kaczyński opisuje je wspaniałymi barwami i z wielkim podnieceniem. Cóż byśmy dali, gdybyśmy mogli do nich powrócić. Gdyż dalej nie odważają się już wcale nasze myśli. Wy, lekcje regulaminu o wczesnym poranku: „Na jakie części dzieli się karabin 98?”; wy, gimnastyki po południu: „Grający na fortepianie naprzód. W prawo zwrot i przed siebie. Zameldujecie się w kuchni do obierania kartofli”. Pławimy się we wspomnieniach. Kropp śmieje się raptem i powiada: - W Löhne przesiadka. Była to najmilsza igraszka naszego kaprala. Löhne to stacja, gdzie zmienia się pociągi. Aby urlopowani spośród nas nie zgubili się, Himmelstoss w izbie koszarowej ćwiczył z nami przesiadanie. Mieliśmy poduczyć się, iż w Löhne poprzez tunel podziemny dociera się do następnego pociągu. Łóżka wyobrażały przejście, a każdy z nas stawał wyprężony na lewo od nich. Po czym następowała komenda: „W Löhne przesiadać się!” i błyskawicznie czołgali się wszyscy pod łóżkami na prawą stronę. Ćwiczyliśmy to całymi godzinami. Tymczasem zestrzelono samolot niemiecki. Jak kometa opada w dół w smudze dymu. Kropp wskutek tego przegrał flaszkę piwa i niechętnie wypłaca pieniądze. - Himmelstoss jako listonosz jest z pewnością skromnym człeczyną - mówię, gdy przemija rozczarowanie Alberta. - Skądże się to bierze, że jako podoficer jest takim psem? Pytanie to na nowo stawia na nogi Kroppa. - To nie jeden Himmelstoss, takich jest bardzo wielu. Kiedy tylko dostaną naszywki lub szablę, przemieniają się w innych ludzi, jak gdyby nażarli się betonu. - To robi mundur - wyrażam przypuszczenie. - Tak, mniej więcej - mówi Kat i zasiada wygodnie do większego przemówienia - ale powód jest gdzie indziej. Zastanów no się tylko, kiedy psa wytresujesz do żarcia kartofli, a potem przedłożysz mu kęs mięsa, pomimo to chwyci je zębami, gdyż taka jest jego natura. A kiedy człowiekowi dasz kęs władzy, wtedy rzecz będzie miała się podobnie: będzie szczerzyć zęby. To dzieje się samo przez się, gdyż człowiek, jako taki, jest przede wszystkim bydlakiem, a dopiero potem nasmarowany jest może, jak bułka smalcem, odrobiną przyzwoitości. Żołnierka na tym tylko polega, że ktoś ma zawsze władzę nad drugim. Źle jest tylko, że każdy ma o wiele za dużo władzy: podoficer może tak dopiec szeregowcowi, porucznik podoficerowi, kapitan porucznikowi, że człowiek wariuje. A ponieważ wie o tym, dlatego od razu nawyka do tego. Weź najprostszą choćby rzecz: wracamy z placu ćwiczebnego i jesteśmy zmordowani jak psy. Wtedy rozkazuje się: „Śpiewać!” No, ma się rozumieć, śpiew jest do niczego, gdyż każdy jest rad, że może jeszcze jako tako dźwigać karabin. I już kompania zawraca i przez godzinę musi wykonywać ćwiczenia karne. W czasie powrotu znów poleca się: „Śpiewać!” i teraz śpiewa się, jak należy. Cóż za cel ma to wszystko? Dowódca kompanii postawił na swoim, gdyż miał władzę po temu. Nikt go nie zgani, przeciwnie, uchodzi za służbistę. Przy rym coś podobnego jest drobiazgiem, przecież potrafią się znęcać całkiem inaczej jeszcze. Zapytuję was teraz: niechaj będzie on czym chce w cywilu, w jakim zawodzie może sobie pozwolić na coś podobnego, aby nie rozbito mu mordy? To może tylko w wojsku. Widzicie, to uderza mu do głowy. A tym bardziej uderza mu do głowy,’ im mniej miał w cywilu do gadania. - Mówią przecież, że dyscyplina musi być - niedbale rzuca Kropp. - Powody - zrzędzi ze złością Kat - wynajdą zawsze. Niech tam. Ale nie powinno się to zmieniać w szykanę. Spróbuj wytłumaczyć to jakiemu ślusarzowi albo parobkowi, albo robociarzowi, wyjaśnij to kiedy któremu piechociarzowi, a tych jest tu przecie większość; taki dostrzega tylko, że obdzierają go ze skóry i że idzie w pole, ale wie on całkiem dokładnie, co jest konieczne, a co nie. Powiadam wam, że prosty żołnierz zniesie wszystko, ale to jest co innego, co innego! Każdy przyznaje to, gdyż każdy wie, że tylko w okopach ustaje dryl, ale że już kilka kilometrów poza frontem rozpoczyna się na nowo, z całym swoim największym kretynizmem, z salutowaniem i marszem ceremonialnym. Jest to bowiem żelazne prawo, tak czy owak, żołnierz wciąż powinien być zatrudniony. Wpada Tjaden, z wypiekami na twarzy. Jest tak wzburzony, że się jąka. Promieniejąc radością, sylabizuje: - Himmelstoss przyjeżdża. Dostał się na front. Tjaden szczególnie jest wściekły na Himmelstossa, gdyż ów wychowywał go na swój sposób za rekruckich czasów. Tjaden szczy do łóżka, w nocy podczas snu wydarza mu się to i basta. Himmelstoss klął, na czym świat stoi, że jest to po prostu lenistwo, i wynalazł godny siebie środek, aby wykorzenić u Tjadena ów nawyk. Wyszperał w sąsiednim baraku drugiego szczyla, który zwał się Kindervater. Tego zakwaterował pospołu z Tjadenem. W barakach stały typowe łóżka polowe, jedno nad drugim, z siatkami drucianymi pod siennikiem. Himmelstoss ułożył zatem obu tak, że jeden otrzymał górne łóżko, a drugi to, które znajdowało się pod nim. Ten, który leżał na dole, bywał oczywiście obrzydliwie zapaskudzany. Za to następnego wieczoru następowała zmiana, leżący na dole dostawał się na górę, aby miał swą zapłatę. Taka była metoda wychowawcza Himmelstossa. Pomysł był nikczemny, ale sama myśl dobra. Niestety, nie zdało się to na nic, gdyż założenie było fałszywe: u żadnego z nich nie było to lenistwo. Mógł spostrzec to każdy, kto przyjrzał się sinej ich skórze. Skończyło się tym, że zawsze jeden spał na podłodze. Z łatwością mógł był się przy tym zaziębić. Haie tymczasem także przykucnął koło nas. Mruga na mnie i z nabożeństwem pociera swe łapsko. Przeżyliśmy razem najpiękniejszy dzień naszego żołnierskiego życia. Było to z wieczora, zanim wyruszyliśmy w pole. Przydzielono nas do jednego z pułków o wysokim numerze macierzystym, przed tym jednak zwrócono do garnizonu celem umundurowania, tylko nie do obozu rekrutów, ale do innych koszar. Nazajutrz z rana mieliśmy wyjechać. Wieczorem wybraliśmy się, aby porachować się z Himmelstossem. Ślubowaliśmy to sobie od tygodnia. Kropp posunął się nawet tak daleko, iż postanowił, kiedy nastanie pokój, obrać zawód pocztowy, aby później, kiedy Himmelstoss znów będzie listonoszem, zostać jego zwierzchnikiem. Pławił się w obrazach, jak mu też sadła zaleje za skórę. To była właśnie przyczyna, dla której Himmelstoss nie mógł nas całkiem usadzić; zawsze liczyliśmy na to, że kiedyś, najpóźniej przy końcu wojny, wpadnie nam w ręce. Na razie pragnęliśmy dać mu gruntowne lanie. I cóż wreszcie takiego mogło się nam przydarzyć, jeśli nas nawet pozna, skoro i tak mieliśmy odjechać nazajutrz z samego rana. Wiedzieliśmy, w jakiej knajpie przesiadywał każdego wieczoru. Kiedy stamtąd wracał do koszar, musiał przejść przez ciemną, nie zabudowaną uliczkę. Tam zaczailiśmy się nań za kupą kamieni. Miałem ze sobą prześcieradło. Drżeliśmy z oczekiwania, czy też aby będzie sam. Nareszcie usłyszeliśmy jego krok, znaliśmy go dokładnie, aż nadto często słyszeliśmy go z rana, kiedy drzwi rozwierały się na oścież i rozlegał się wrzask: „Wstawać!” - Sam? - szepnął Kropp. - Sam! - Wraz z Tjadenem prześlizgnąłem się wokół kupy kamieni. Oto już błysnęła klamra jego paska. Himmelstoss zdawał się nieco podchmielony, śpiewał. Nie przeczuwając niczego, przechodził mimo. Schwyciliśmy prześcieradło, zrobiliśmy bezgłośnego susa, zarzuciliśmy mu je z tyłu przez głowę, gwałtownie pociągając w dół, tak że stał niby w białym worku i nie mógł unieść ramion. Śpiew zamarł. W następnej chwili przyskoczył Haie Westhus. Rozpostartymi ramionami odrzucił nas wstecz, aby tylko za wszelką cenę być pierwszym. Ustawił się z rozkoszą we właściwej pozycji, podniósł ramię jak drąg sygnałowy, dłoń jak szuflę do węgli i wymierzył w biały worek cios, który potrafiłby zabić wołu. Himmelstoss machnął kozła, wylądował o pięć metrów dalej i począł ryczeć. I na ten przypadek byliśmy zaopatrzeni, mieliśmy ze sobą poduszkę. Haie kucnął wygodnie, położył poduszkę na kolana, schwytał Himmelstossa tam, gdzie była głowa, i przycisnął go do poduszki. Krzyk stłumił się natychmiast. Od czasu do czasu pozwalał mu Haie chwycić trochę powietrza, wtedy wydobywał się z gardzieli wspaniały, jasny krzyk, który zaraz znów stawał się delikatny. Tjaden odpiął teraz Himmelstossowi szelki i ściągnął mu spodnie; trzymał przy tym w zębach szpicrutę. Potem podniósł się i dalej w tany. Było to nadzwyczajne widowisko: Himmelstoss na ziemi, Haie pochylony nad nim, z głową jego na kolanach, z twarzą wykrzywioną diabelskim grymasem i z gębą rozwartą z uciechy, po czym drgające, pasiaste gacie z nogami wykrzywionymi, które w ściągniętych w dół spodniach za każdym uderzeniem czyniły najoryginalniejsze ruchy, a ponad tym, jak drwal, nieumęczony Tjaden. W końcu musieliśmy go po prostu odciągnąć siłą, aby móc także zażyć swej kolei. Wreszcie Haie na nowo postawił Himmelstossa na nogi i na zakończenie dał przedstawienie prywatne. Zdawało się, że chce gwiazdy pozrywać, tak zamachnął się prawicą do uderzenia na odlew. Himmelstoss wywrócił się. Haie ustawił go z powrotem w pozycji przygotowawczej i wymierzył mu powtórne pierwszorzędnie wycelowane uderzenie lewą ręką. Himmelstoss zaskowyczał i zemknął na czworakach. Jego pasiaty zadek listonosza lśnił w świetle księżyca. Zwialiśmy galopem. Haie obejrzał się raz jeszcze i powiedział zajadle, nasycony i nieco zagadkowy: - Zemsta jest krwawą kiszką. Właściwie Himmelstoss powinien być rad, gdyż zdanie jego, że każdy powinien wychowywać drugiego, wydało plony w zastosowaniu do niego. Staliśmy się pojętnymi uczniami jego metody. Nie wybadał nigdy, komu to zawdzięczał. Bądź co bądź, zyskał przy tym prześcieradło, gdyśmy bowiem po kilku godzinach raz jeszcze spenetrowali teren, niepodobna już było go odnaleźć. Wieczór ten sprawił, że nazajutrz rano odjechaliśmy do pewnego stopnia spokojni. Jeden rozwichrzony brodacz określił nas przeto, wielce wzruszony, jako bohaterską młodzież. IV Musimy wyruszyć na przednią linię do sypania okopów, O zmierzchu, dudniąc, wtaczają się wozy ciężarowe. Wdrapujemy się. Wieczór jest ciepły, a zmrok wydaje się nam chustą, pod której osłoną czujemy się bezpiecznie. Łączy nas ona; nawet skąpy Tjaden darowuje mi papierosa i daje ognia. Stoimy tuż obok siebie, usiąść nie może nikt. Nie jesteśmy też przyzwyczajeni do tego. Müller raz wreszcie jest w dobrym humorze, ma na sobie nowe buty. Motory zaczynają huczeć, wozy szczękają i pobrzękują. Drogi są wyjeżdżone i pełne wybojów. Nie wolno zapalać światła, dlatego zapadamy się raptem raz po raz, że niewiele brakuje, a machnęlibyśmy kozła. Nie niepokoi nas to bynajmniej. Cóż takiego może się stać? Złamane ramię lepsze jest niźli dziura w brzuchu i niejeden po prostu życzy sobie takiej okazji, by się dostać do domu. Obok nas przejeżdżają w długim sznurze kolumny amunicji. Śpieszy się im, przeganiają nas raz po raz. Przegadujemy się z nimi kawałami, a oni odpowiadają nam. Jakiś mur staje się widoczny, należy do domu stojącego z daleka od drogi. Wytężam nagle słuch. Czyżbym się mylił? Znów słyszę wyraźnie gęganie. Jedno spojrzenie ku Kaczyńskiemu - spojrzenie jego ku mnie, rozumiemy się. - Kat, słyszę tam kandydatkę do garnka. Potakuje. - Zrobi się, jak wrócimy. Orientuję się tutaj. Oczywista, że Kat się orientuje. Zna z pewnością każdą gęsinę w promieniu dwudziestu kilometrów. Wozy przenikają na teren artylerii. Pozycje dział zamaskowane są przed samolotami gałęziami, jakby na pewnego rodzaju wojskowy festyn ogrodowy. Altanki te wyglądałyby wesoło i przytulnie, gdyby mieszkańcami ich nie były armaty. Powietrze mętnieje od dymu dział i mgły. Osad dymu gorzko uczuwa się na języku. Strzały trzeszczą tak, iż wóz nasz trzęsie się, echo dudni za nami, hucząc, wszystko drży. Twarze nasze zmieniają się nieznacznie. Wprawdzie nie musimy iść do okopów, tylko do sypania szańców, ale na każdej twarzy wyryte jest teraz: tutaj jest front, jesteśmy w jego orbicie. Nie jest to jeszcze trwoga. Kto tak często jak my jeździł na przednią linię, staje się gruboskórny. Tylko młodzi rekruci są podnieceni. Kat poucza ich: - To pocisk 30,5. Słyszycie po wystrzale: zaraz uderzy. Ale głuchy huk uderzeń armatnich nie dociera aż tutaj. Tonie w poszumie frontu. Kat nasłuchuje. - Tej nocy będzie pranie. Nasłuchujemy wszyscy. Front jest niespokojny. Kropp powiada: - Tommies już strzelają. Słychać wyraźnie wystrzały. Są to angielskie baterie, na prawo od naszego odcinka. Rozpoczynają o godzinę za wcześnie. U nas rozpoczynali zawsze punktualnie dopiero o dziesiątej. - Cóż im strzeliło do głowy! - wykrzykuje Müller. - Ich zegarki widocznie się śpieszą. - Będzie pranie, powiadam wam, czuję w kościach. - Kat unosi ramiona do góry. Obok nas huknęły trzy wystrzały. Promień ognia ukośnie wystrzela w mgłę, działa stękają i dźwięczą. Ziębniemy i jesteśmy radzi, że nazajutrz z rana z powrotem będziemy w barakach. Nasze twarze nie są bledsze ani czerwieńsze niźli zazwyczaj; nie są także bardziej naprężone lub obwisłe, a jednak są inne. Czujemy, że w krwi naszej włączono kontakt. To nie frazesy; to fakt. Jest to front, świadomość frontu, która wytwarza ów prąd. W chwili gdy zaświszczą pierwsze granaty, kiedy powietrze rozdziera się pod wystrzałami, w żyłach naszych, naszych dłoniach, naszych oczach jest zaczajone czekanie, czyhanie, większa jasność, dziwna elastyczność zmysłów. Ciało jest raptem w zupełnym pogotowiu. Często zdaje mi się, jak gdyby to wstrząśnięte, wibrujące powietrze przeskoczyło na nas bezszelestnym susem albo też jak gdyby to był sam front, z którego promieniuje jakaś elektryczność, ożywiająca nieznane koniuszki nerwów. Za każdym razem jest to samo: odjeżdżamy i jesteśmy osowiałymi lub dobrze usposobionymi żołnierzami; po czym zjawiają się pierwsze pozycje armat i każde słowo naszych rozmów ma zmieniony dźwięk. Kiedy Kat stoi przed barakami i mówi: „Będzie wcieranie”, to jest to jego pogląd i basta, ale kiedy mówi to tutaj, zdanie jego ma ostrość bagnetu w noc księżycową, jest bliższe i przemawia do tego podświadomego, które zbudziło się w nas, pełne ciemnego sensu, „będzie wcieranie”. Być może jest to najbardziej wewnętrzne, najtajniejsze w nas życie, które zatrzęsło się w nas i dźwiga się do obrony. Dla mnie jest front niesamowitym wirem. Kiedy nawet z dala pozostawać od niego, na cichych wodach, już odczuwa się siłę wysysania, która pociąga posoli, nieuchronnie, prawie bez oporu. Ale z ziemi, z powietrza spływają ku nam moce odporu, najbardziej z ziemi. Ziemia dla nikogo nie znaczy tyle co dla żołnierza. Kiedy przyciska się do niej, długo, gwałtownie, kiedy głęboko twarzą i członkami ryje się w nią w śmiertelnej trwodze ognia, wtedy jest ona jedynym jego przyjacielem, jego bratem, jego matką, wjękuje swój lęk i swoje krzyki w jej milczenie i w jej schron, ona przyjmuje je i znów go zwalnia na nowe dziesięć sekund biegu i życia, po czym chwyta go z powrotem, a niekiedy na zawsze. Ziemio - ziemio - ziemio. Ziemio, z twymi bruzdami i dziurami, i zagłębieniami, w które można się rzucić, wkulić się., wcisnąć! Ziemio, w skurczu przerażenia, w rozprysku zagłady, w śmiertelnym wrzasku wybuchów dałaś nam bezmierną, powrotną falę odzyskanego życia! Obłędna burza postrzępionego prawie istnienia spłynęła w powrotnym prądzie do ciebie poprzez nasze dłonie, ocaleni grzebaliśmy się w tobie i w niemym, trwożnym szczęściu przebytej minuty kąsaliśmy ciebie naszymi ustami! Przy pierwszym rozhuku granatów jednym uderzeniem zapadamy się częścią naszego istnienia o tysiące lat wstecz. To instynkt zwierzęcia, co się w nas budzi, wiedzie nas i ochrania. Nie jest on świadomy,’jest o wiele szybszy, znacznie bardziej nieomylny od świadomości. Niepodobna tego wyjaśnić. Idzie się i nie myśli o niczym - nagle leży się w rowie pośród gleby, a ponad tym pryskają w dal odłamki pocisków, ale niepodobna sobie przypomnieć, iżby słyszało się nadlatujący granat lub aby miało się myśl rzucenia na ziemię. Gdyby polegać na tym, byłoby się już masą porozrzucanej miazgi. To było to inne, ta jasnowidząca czujność w nas, która rzucała nas o ziemię i ratowała, nie wiedzieć jak. Gdyby nie istniało to, od Flandrii aż po Wogezy, nie byłoby już od dawna ludzi. Odjeżdżamy jako osowiali lub dobrze usposobieni żołnierze, dostajemy się do strefy, gdzie rozpoczyna się front, i - staliśmy się ludzkimi bestiami. Otacza nas lichy lasek. Mijamy kuchnie polowe. Wysiadamy za lasem. Wozy odjeżdżają z powrotem. Jutro przed świtaniem znów mają zjawić się po nas. Mgła i dym armatni wiszą ponad łąkami na wysokości piersi. Księżyc oświeca je. Droga, przechodzi wojsko. Stalowe hełmy błyskają matowymi refleksami w świetle księżyca. Głowy i oręż sterczą z białej mgły, kiwające się głowy, chwiejące się lufy. Dalej ku przodowi mgła zanika. Tutaj głowy stają się postaciami, kurtki, spodnie i buty dobywają się z mgły jak z mlecznej sadzawki. Formują się w kolumnę. Kolumna maszeruje przed siebie, postacie wydłużają się w klin, nie rozpoznaje się już jednostek, jeno ciemny klin posuwa się naprzód, dziwnie uzupełniany wypływającymi z jeziora mgły głowami i karabinami. Kolumna - ludzi nie ma. Bocznym traktem dojeżdżają lekkie działa i wozy z amunicją. Konie mają lśniące grzbiety w poświacie księżyca, ruchy ich są piękne, rzucają głowami, widzi się błyskające ich oczy. Działa i wozy przesuwają się przed rozpływającym się tłem księżycowego pejzażu, jeźdźcy ze swymi żelaznymi hełmami wyglądają jak rycerze minionych czasów, jest jakoś dziwnie pięknie i przejmująco. Zmierzamy do oddziału saperów. Część nas ładuje sobie na barki wygięte, spiczaste drągi żelazne, pozostali przetykają gładkie żelazne kije przez zwoje drutu i wyruszają z nimi. Brzemię to jest niewygodne i ciężkie. Teren staje się bardziej poszarpany. Z przodu przedostają się meldunki: „Uwaga, na lewo głęboki lej od granatu... Uwaga, rów”. Wzrok nasz jest wytężony, nogi nasze i kije macają przed sobą, zanim przyjmą ciężar ciała. Nagle pochód przystaje, twarzą natykamy się na zwój drutu kolczastego i klniemy. Kilka rozwalonych pociskami wozów zatarasowało drogę. Nowy rozkaz: „Zgasić papierosy i fajki”. Jesteśmy tuż koło okopów. Tymczasem ściemniło się zupełnie. Obchodzimy jakiś lasek i oto mamy przed sobą odcinek frontu. Niepewna, czerwonawa jasność tkwi na widnokręgu od krańca po kraniec. Jest w bezustannym ruchu, przeszywana jak drgawkami wystrzałami baterii. Wzbijają się ponad tym ogniste kule, srebrzyste i czerwone piłki, które pękają i opadają jak deszcz, białymi, zielonymi i czerwonymi gwiazdami. Wznoszą się francuskie rakiety, które rozpościerają w powietrzu jedwabny spadochron i powolutku osuwają się w dół. Rozświetlają wszystko widno, jak za dnia, aż do nas przenika ich blask, widzimy cienie nasze ostro zarysowane na ziemi. Zanim spłoną, szybują przez całe minuty. Natychmiast wzbijają się nowe, wszędzie, a między nimi zielone, czerwone i niebieskie. - A to ci bałagan! - powiada Kat. Nawałnica dział wzmaga się do jednego głuchego grzmotu, a potem znów rozpada się na pojedyncze uderzenia wystrzałów. Suche salwy mitraliez*[* Przest. karabin maszynowy (z fr. mitrailleuse).] grzechoczą. Powietrze ponad nami wypełnione jest niewidzialną gonitwą, łkaniem, gwizdaniem i sykiem. Są to mniejsze pociski - między tym zaś huczą organowe poprzez noc także wielkie, najcięższe odłamy i lądują daleko za nami. Mają beczący, zachrypły oddalony głos, jak jelenie na rykowisku, i suną wysoko swym szlakiem ponad szlochaniem i świstem drobniejszych pocisków. Reflektory poczynają przeszukiwać czarne niebiosa. Ślizgają się po nich jak olbrzymie, cieńsze przy końcu liniały. Jeden przystaje i nieco drga. Natychmiast drugi zjawia się przy nim, krzyżują się, czarny owad jest między nimi i usiłuje umknąć: lotnik. Staje się niepewny, oślepiony i zatacza się w dół. Wbijamy żelazne drągi w równych odstępach. Dwaj trzymają zawsze zwój i, jak ze szpulki, odwijają drut kolczasty. Jest to ów obrzydliwy drut z wąsko osadzonymi długimi kolcami. Odwykłem już od odwijania i rozdzieram sobie rękę. Po kilku godzinach jesteśmy gotowi. Ale mamy jeszcze czas, zanim nadjadą wozy ciężarowe. Większość z nas kładzie się na ziemię i zasypia. Ja także próbuję. Ale robi się zanadto chłodno. Odczuwa się, że jesteśmy blisko morza, wciąż na nowo budzę się z powodu zimna. Raz zasypiam naprawdę. Nagle dźwigam się raptownym rzutem, nie wiem, gdzie jestem. Widzę gwiazdy, widzę rakiety i przez chwilę mam wrażenie, że zasnąłem podczas zabawy ogrodowej. Nie wiem, czy to ranek, czy wieczór, leżę w białawej kołysce zmierzchu i czekam na czułe słowa, które nadejść muszą, miękki i przytulony zacisznie - czy płaczę? Dotykam oczu, jest to tak dziwne, czyż jestem dzieckiem? Jaki delikatny naskórek - trwa to tylko sekundę, po czym rozpoznaję sylwetkę Kaczyńskiego. Siedzi sobie spokojnie, on, stary żołnierz, i pali fajkę, fajkę z nakrywką, oczywista. Kiedy spostrzega, że się obudziłem, mówi: - Ależ się wystraszyłeś. To był tylko zapalnik, wrył się tam w krzaki. Siadam, prostuję się; czuję się dziwnie samotny. To dobrze, że Kat jest ze mną. Spogląda z namysłem ku frontowi i mówi: - Niebrzydki fajerwerk, gdybyż tylko nie był tak niebezpieczny. Poza nami uderza pocisk. Kilku zalęknionych rekrutów zrywa się. Po kilku minutach znów nadlatuje stamtąd roziskrzony ślad, bliżej niż uprzednio. Kat, stukając, czyści fajkę. Już się rozpoczyna. Czołgamy się, uchodząc, jak się da, w pośpiechu. Następny strzał wbija się oto pomiędzy nas. Kilku krzyczy. Na widnokręgu wzbijają się zielone rakiety. Błoto rozpryskuje się wysoko, odłamki świszczą. Słyszy się jeszcze, jak plaskają miękko, gdy od dawna już umilkł huk padających strzałów. Obok nas leży zatrwożony, Inianowłosy rekrut. Twarz wcisnął w dłonie. Hełm jego spadł i potoczył się. Łowię go i chcę mu wbić na głowę. Zerka, odsuwa hełm i jak dziecko wczołguje się pod moje ramię, przyciska się do mojej piersi. Wąskie barki drgają. Barki, jakie miał Kemmerich. Nie bronię mu. Ale, by hełm zdał się przynajmniej na coś, wsadzam mu go na zadek, nie dla żartu, lecz z rozmysłu, gdyż jest to najbardziej wystające miejsce. Jeśli nawet jest tam sporo tłustego mięsa, rany są jednak przeklęcie bolesne, poza tym w lazarecie trzeba całymi miesiącami leżeć na brzuchu, a potem prawie na pewno się utyka. Gdzieś tam potężnie gruchnęło. Spomiędzy padających pocisków słyszy się krzyki. Wreszcie uspokaja się. Ogień przemknął ponad nami i teraz praży ostatnie okopy rezerwy. Ryzykujemy spojrzenie. Czerwone rakiety trzepocą się na niebie. Zapewne będą atakować. U nas spokój trwa. Znów dźwigam się, siadam i potrząsam rekruta za ramię. - Po wszystkim, mój mały! Udało się raz jeszcze. Ogląda się spłoszony. - Et, przyzwyczaisz się - wmawiam mu. Spostrzega swój hełm i nasadza go. Z wolna przychodzi do siebie. Nagle czerwieni się jak burak, wygląda na zakłopotanego. Ostrożnie sięga dłonią w tył, udręczony, spogląda na mnie. Pojmuję natychmiast: febra armatnia. Właściwie niezupełnie w tym celu nasadziłem mu tam hełm - ale pocieszani go mimo to: - To nie hańba; niejeden już narobił w spodnie po pierwszym ataku ogniowym. Idźże tam za krzaki i wyrzuć gacie. Ot, i po wszystkim. Rekrut zmyka pospiesznie. Ucisza się coraz bardziej, ale krzyk nie ustaje. - Cóż się takiego dzieje, Albercie? - pytam. - Wyrżnęło w marszowe kolumny. Krzyk wciąż trwa. To nie są ludzie, oni nie potrafią tak okropnie krzyczeć. - Ranne konie - powiada Kat. Nigdy jeszcze nie słyszałem krzyczących koni i zaledwie mogę uwierzyć. To cała nędza świata, całe stratowane stworzenie, dziki; przeraźliwy ból tu jęczy. Jesteśmy bladzi. Detering prostuje się. - Oprawcy, oprawcy! Zastrzelcie je! - krzyczy. Jest rolnikiem obeznanym z końmi. Przejmuje go to do żywego. I, jakby z rozmysłu, niemal zupełnie milknie teraz ogień. Tym wyraźniejszy jest kwik zwierząt. Nie wiadomo już, skąd przenika w tym tak cichym, srebrzystym krajobrazie, jest niewidzialny, widmowy, powszechny, między niebiosami a ziemią, wzdyma się bezmiernie. Deteringa ogarnia wściekłość, wrzeszczy: - Zastrzelcie je, zastrzelcie wreszcie, do licha! - Muszą przecie naprzód sprowadzić żołnierzy - mówi Kat. Wstajemy i szukamy, gdzie jest to miejsce. Kiedy dostrzeże się zwierzęta, łatwiej będzie to wytrzymać. Meyer ma przy sobie lornetę. Widzimy ciemną grupę sanitariuszy z noszami i czarne, większe bryły, które się poruszają. To są ranione konie. Ale nie wszystkie. Niektóre bardziej oddalone, galopują, walą się i gnają dalej. Jeden ma rozdarty brzuch, drugiemu jelita zwisają. Plącze się w nie i pada, ale znów powstaje. Detering porywa karabin i mierzy. Kat mu wytrąca broń. - Oszalałeś? Detering trzęsie się i rzuca karabin na ziemię. Siadamy i zatykamy sobie uszy. Ale ta straszliwa skarga, jęk i biadanie przebija się, przebija się wszędzie. Wszyscy znieść potrafimy niejedno. Teraz jednak oblewamy się potem. Chciałoby się powstać i uciec, wszystko jedno gdzie, aby tylko nie słyszeć już krzyku. Przy tym nie są to przecież ludzie, ale konie tylko. Z ciemnego kłębka znów odrywają się nosze. Po czym hukają strzały. Bryły drgają i rozpłaszczają się. Nareszcie! Ale to jeszcze nie koniec. Żołnierze nie mogą się zbliżyć do ranionych zwierząt, które w trwodze swej uciekają, z bólem w szeroko rozwartych pyskach. Jedna z postaci przyklęka, strzał - jeden koń zwala się - jeszcze jeden. Ostatni opiera się na przednich nogach i obraca w kółko jak karuzela, siedząc, okręca się na wspartych wysoko przednich nogach, pewnie grzbiet ma zgruchotany. Żołnierz podbiega i strzela. Powoli, pokornie osuwa się na ziemię. Odejmujemy ręce od uszu. Krzyk umilkł. Jeno drugie, zamierające westchnienie trwa jeszcze w powietrzu. Potem znów są tylko rakiety, śpiew granatów i gwiazdy - i jest to prawie dziwne. Detering odchodzi i klnie: - Chciałbym wiedzieć, co one zawiniły. - Potem podchodzi raz jeszcze. Głos jego jest wzburzony, brzmi niemal uroczyście, kiedy mówi: - Powiadam wam, to najgorsze świństwo, że zwierzęta są na wojnie. Wracamy. Czas już, by dotrzeć do naszych wozów. Niebo rozwidniło się odrobinę. Trzecia nad ranem. Wiatr jest świeży i chłodny, szara godzina powleka nasze twarze szarością. Po omacku idziemy naprzód gęsiego poprzez rowy i leje i na nowo dostajemy się w strefę mgły. Kaczyński jest niespokojny, to zły znak. - Co tobie, Kat? - pyta Kropp. - Chciałbym, żebyśmy byli już w domu. - W domu: ma na myśli baraki. - To nie potrwa już długo, Kat. - Nie wiem, nie wiem... - odpowiada nerwowym szeptem. Dostajemy się do okopów łącznikowych, a potem na łąki. Wyłania się lasek; znamy tu każdy kawałek gruntu. Oto jest już cmentarz strzelecki z kopczykami i czarnymi krzyżami. W tej chwili coś gwiżdże, goniąc nas, wzdyma się, trzeszczy, grzmi. Pochyliliśmy się - sto metrów za nami wzbija się ognista chmura. Druga eksplozja. Cały płat gruntu leśnego wraz z potrzaskanymi drzewami wyrzuca w powietrze. Już z bliska syczą jak wentyle kotłów kolejne granaty - ostry ogień. - Krycie! - wrzeszczy ktoś. - Krycie! Łąki są płaskie, las za daleko i nie daje schronu; nie ma innej osłony prócz cmentarza i wzgórków mogił. W ciemności, potykając się, wdzieramy się i wnet każdy jak plwocina przylega za wzgórkiem. Ani o chwilę za wcześnie. Ciemność staje się obłąkana. Faluje i szaleje. Ciemności czarniejsze niźłi noc gnają ku nam, olbrzymie i garbate, ponad nas. Płomień wybuchów trzepocze się nad cmentarzem. Nigdzie wyjścia. W rozbłysku granatów ryzykuję spojrzenie na łąki. Są wzburzonym morzem, ostre płomienie pocisków wytryskują z nich jak fontanny. Niepodobieństwo, by ktokolwiek mógł się przedrzeć przez nie. Las niknie, jest stratowany, postrzępiony, zszarpany. Musimy pozostać tu, na cmentarzu. Przed nami pęka ziemia. Jak deszcz opadają grudy. Czuję uderzenie. Rękaw mój rozdarty jest przez odłamek. Zaciskam pięść. Nie boli, lecz to mnie nie uspokaja, rany zawsze bolą dopiero później. Przesuwam ręką po ramieniu. Jest skaleczone, ale całe. Wtem wali mnie coś głucho w czaszkę, tak iż świadomość zanika. Mam szybką jak błyskawica myśl: nie zemdleć! Zapadam się w czarną miazgę i natychmiast dźwigam się znów. To odłamek wyrżnął mnie w hełm, nadleciał z tak daleka, że nie zdołał przebić. Wycieram błoto z oczu.. Przede mną wyrwana jest dziura, rozpoznaję ją niewyraźnie. Granaty niełatwo trafiają w ten sam lej, dlatego chcę się tam dostać. Jednym susem wyrzucam się płasko, jak długi, niby ryba ponad dnem - i oto gwiżdże znów, szybko kulę się, rękami chwytam jakąś osłonę, czuję coś z lewej, przyciskam się obok, coś ustępuje pode mną, jęczę, ziemia rozdziera się, ciśnienie powietrza grzmi w uszach, pełznę pod to, co ustępuje, nakrywam się tym, to drewno, łach jakiś, ochrona, żałosna ochrona przed walącymi się odłamkami. Otwieram oczy - palce moje zaciśnięte są wokół rękawa, wokoło jakiegoś ramienia. Ranny? Krzyczę ku niemu - nie odpowiada - umarły. Dłoń moja sięga w głąb, w drzazgi drewna - oto znów wiem, że leżymy pokotem na cmentarzu. Ale ogień silniejszy jest niźli wszystko inne. Niweczy przytomność, jeszcze głębiej, jeno wpełznę pod trumnę, musi mnie ona chronić, choćby spoczywała w niej sama śmierć. Przede mną rozwiera się ów lej. Chwytani go oczami jak kułakami, muszę weń skoczyć jednym susem. Wtem otrzymuję cios w twarz, czyjaś ręka zaciska się wokoło mego ramienia, czyżby przebudził się umarły? Ręka wstrząsa mną, odwracam głowę, w krótkim błysku sekundy wlepiam wzrok w twarz Kaczyńskiego, ma usta szeroko rozwarte i wrzeszczy, nie słyszę nic, szarpie mną, zbliża się, w jakiejś chwili odpływu dosięga mnie jego głos: - Gaz... gaaaz... gaaaz... przekaż dalej! Łapię pęcherz ochronny... Trochę dalej ode mnie ktoś leży. Myślę już tylko o tym jednym: ten tam musi wiedzieć. - Gaaaz... gaaaz... - wołam, przysuwam się, uderzam maską w jego kierunku, nie spostrzega nic - raz jeszcze, raz jeszcze - kuli się tylko - to rekrut - zrozpaczony oglądam się za Katem, nasadził już maskę - gwałtownie wydobywam także moją, hełm odlatuje w bok, maska nasuwa się na moją twarz, docieram do tamtego żołnierza, najbliżej mnie leży jego maska, chwytam ją, pakuję mu przez głowę, sięga po nią - puszczam - i nagle jednym rzutem znajduję się w leju. Głuchy huk granatów gazowych miesza się z trzeszczeniem pocisków wybuchowych. Dzwonek dudni pomiędzy eksplozjami, gongi, kołatki metalowe zwiastują wszędy - gaz... gaz... gaaz... Za mną płaska o ziemię, raz, dwa razy. Wycieram do czysta z tumanu oddechu szybki naoczne mej maski. Jest Kat, Kropp i jeszcze ktoś. Leżymy samoczwart w ciężkim, czającym się naprężeniu i oddychamy tak lekko, jak tylko się da. Te pierwsze minuty z maską decydują o życiu i śmierci: czy jest nieprzepuszczalna? Znam straszliwe obrazy z lazaretu: zatrutych gazem, którzy w dławieniu, trwającym całe dnie, rży gają kawałami spalonych płuc. Ostrożnie, usta przycisnąwszy do rezerwuaru, oddycham. Chmura czadu pełznie teraz ponad ziemią i zakrada się we wszelkie zagłębienia. Niby miękka, szeroka meduza kładzie się w nasz lej, wczołguje się z wolna. Szturcham Kata: lepiej wypełznąć na górę i tam się położyć niźli tutaj, gdzie gaz zbiera się najobficiej. Lecz nie zdołamy już; rozpoczyna się drugi grad ognia. Jest tak, jakby już nie pociski ryczały, jest tak, jakby szalała ziemia. Z trzaskiem wali się ku nam z góry coś czarnego. Tuż koło nas ryje się w ziemię wyrzucona w powietrze trumna. Widzę, jak Kat się porusza, i czołgam się ku niemu. Trumna przygniotła wyciągnięte ramię czwartego z nas w naszej dziurze. On usiłuje drugą ręką zerwać maskę ochronną, Kropp łapie go w sam czas, wykręca mu rękę mocno na plecy i nie puszcza. Kat i ja zabieramy się do uwolnienia rannego ramienia. Wieko trumny jest luźne i spękane, z łatwością udaje się nam zerwać je, wyrzucamy umarłego, pada w dół jak wór, po czym usiłujemy rozluźnić dolną część. Na szczęście żołnierz traci przytomność i Albert może nam dopomóc. Teraz nie musimy już być tak przezorni i pracujemy, ile tylko starczy nam sił, aż wreszcie trumna ustępuje z westchnieniem łopacie podsuniętej pod nią. Rozwidniło się nieco. Kat ujmuje kawał wieka, kładzie pod zmiażdżone ramię, a my wszyscy owiązujemy je naszymi opatrunkami. Więcej nie możemy na razie uczynić. Głowa huczy i dźwięczy mi pod maską, bliska jest pęknięcia. Płuca są wysilone, mają tylko na nowo wciąż ten sam gorący, zużyły oddech, żyły na skroni nabrzmiewają, zda się, jakbym się miał udusić. Szare światło przesącza się ku nam. Wicher dmie przez cmentarz. Wysuwam się ponad skraj leja. W brudnym świcie leży przede mną wydarta noga, but najzupełniej jest nienaruszony, widzę to wszystko całkiem wyraźnie w owej chwili. Ale teraz o niewiele metrów dalej podnosi się ktoś, czyszczę szybki, z podniecenia natychmiast znów zasnuwają się mgłą, z natężeniem patrzę w tamtą stronę - ów tam nie nosi już maski ochronnej. Czekam jeszcze kilka sekund - nie zwala się, szukając, patrzy wokoło i robi kilka kroków - wiatr rozproszył gaz, powietrze jest wolne - tedy i ja, rzężąc, zszarpuję maskę i padam, powietrze spływa we mnie jak zimna woda, oczy pragnęłyby zamrzeć, fala ta zatapia mnie i ogarnia mnie ciemność. Ustały uderzenia pocisków. Obracam się ku lejowi i daję znaki pozostałym. Wspinają się w górę i zrywają z siebie maski. Podejmujemy ranionego, jeden ujmuje jego ramię zawarte w deszczułki. Tak potykając się, umykamy. Cmentarz jest rumowiskiem. Rozproszone leżą wokół trumny i trupy. Raz jeszcze zabito ich; ale każdy z nich, który został rozszarpany, uratował jednego z nas. Ogrodzenie jest pogruchotane, szyny kolei polowej tam w dali są zerwane, sterczą w powietrze, wygięte do góry. Przed nami leży ktoś. Przystajemy, tylko Kropp idzie dalej z rannym. Ten tam na ziemi to rekrut. Biodro jego zawalane jest krwią, jest tak wycieńczony, iż sięgam po flaszkę polową, w której mam rum z herbatą. Kat przytrzymuje mnie za rękę i pochyla się nad nim. - Gdzie dostałeś, kolego? Porusza oczami: jest zbyt słaby, aby odpowiedzieć. Ostrożnie rozcinamy spodnie. Jęczy. - Spokojnie, spokojnie, przecież będzie ci lepiej. Jeśli ma postrzał brzucha, nie wolno mu pić. Nie wymiotował, to dobry znak. Obnażamy biodro. Jest całe masą mięsa z ułamkami kości. Przebity jest staw. Ten chłopak nie będzie mógł już chodzić. Zwilżonym palcem przesuwam mu po skroni i daję mu łyk. Oczy jego ożywiają się. Dopiero teraz widzimy, że krwawi także prawe ramię. Kat rozszarpuje dwie paczuszki opatrunków, rozpościera je tak szeroko, jak się tylko da, by nakryły ranę. Szukam jakiej szmatki, by luźno zawinąć wokół. Nie mamy już nic, dlatego dalej pruję nogawkę rannego, aby kawałek jego kalesonów użyć jako bandaża. Ale on ich nie ma. Przypatruję mu się dokładniej: to ów blondynek. Kat tymczasem z kieszeni jednego z poległych wyciągnął jeszcze paczuszki, które ostrożnie wtykamy w ranę. Mówię chłopcu, który nie spuszcza z nas wzroku: - Teraz idziemy po nosze. I oto rozchyla usta i szepce: - Pozostać. - Przecież wrócimy wnet. Idziemy po nosze dla ciebie - mówi Kat. Niepodobna rozpoznać, czy pojął: skomli jak niemowlę w ślad za nami: - Nie odchodzić. Kat ogląda się za siebie i szepce: - Czy nie należałoby po prostu wziąć rewolweru, aby to ustało? Chłopiec zapewne nie zniesie transportu i co najwyżej może to być jeszcze kwestią niewielu dni. Ale wszystko, co zniósł dotąd, będzie niczym w porównaniu z tym, co go czeka. Teraz jest jeszcze odurzony i nic nie czuje. Za godzinę będzie skowyczącym kłębem bólów nie do zniesienia. Dnie, które mu zostają jeszcze do życia, oznaczają dlań jedną jedyną obłąkaną mękę. I komuż zda się na co, czy doznaje jej jeszcze czy nie. Potakuję. - Tak, Kat, należałoby wziąć rewolwer. - Daj no - powiada i przystaje. Jest zdecydowany, widzę to. Oglądamy się - ale nie jesteśmy już sami. Przed nami zbiera się gromadka, z lejów i rowów wydostają się głowy. Przynosimy nosze. Kat potrząsa głową. - Takie młode chłopaki. - Powtarza to: - Tak młode, niewinne chłopaki. Straty nasze są mniejsze, niźli należało przypuszczać: pięciu zabitych i ośmiu rannych. Był to tylko krótki atak ogniowy. Dwaj nasi umarli leżą w rozwalonych grobach, wystarczy ich przysypać. Wracamy. Drepcemy szybko, gęsiego, milcząc. Rannych przenosi się do punktu opatrunkowego. Poranek jest mętny, sanitariusze biegają z numerami i kartkami, ranieni skomlą. Zaczyna kropić. Po upływie godziny dotarliśmy do naszego wozu i wdrapujemy się nań. Teraz jest więcej miejsca niż uprzednio. Deszcz wzmaga się. Rozpościeramy ochronne kapuzy z płótna i kładziemy na głowy. Woda, padając, bębni o nie. Po bokach spływają pasma dżdżu. Wozy chlapią przez wyboje, a my kołyszemy się w półśnie. Dwaj na przedzie wozu mają z sobą długie rozwidlone żerdzie. Baczą na druty telegraficzne, które ukośnie zwisają ponad traktem, tak nisko, iż mogłoby oderwać nam głowy. Tamci dwaj chwytają je na czas swymi rozwidlonymi kijami i unoszą je ponad nami. Słyszymy ich wołanie: „Uwaga - drut”, w półśnie robimy przysiad i znów wstajemy. Monotonnie chwieją się wozy, monotonne są wołania, monotonnie sączy się deszcz. Spływa na nasze głowy i na głowy umarłych tam na przedzie, na ciało małego rekruta z raną, która jest o wiele za duża dla jego biodra, spływa na mogiłę Kemmericha, spływa na nasze serca. Gdzieś pada pocisk. Drgamy już, oczy są napięte, dłonie znów gotowe, by ciała ponad ściany wozu przerzucić do rowów przydrożnych. Nie zdarzyło się nic więcej. Tylko monotonne zawołania: „Uwaga - drut” - robimy przysiad - na nowo jesteśmy w półśnie. V Trudną jest rzeczą zabić pojedynczą wesz, kiedy ma się ich setki. Stworzenia te są dość twarde, a nie kończące się potrzaskiwanie palcami staje się nudne. Dlatego Tjaden umocował pokrywkę puszki od szuwaksu za pomocą drutu nad płonącym ogarkiem świecy. Do tej niewielkiej patelni wrzuca się po prostu wszy - trzask i po nich. Zasiedliśmy wokoło, z koszulami na kolanach, z nagim tułowiem w ciepłym powietrzu, z rękami zapracowanymi. Haie ma szczególnie wytworny rodzaj wszy: mają one czerwony krzyż na łebku. Dlatego utrzymuje, iż przywlókł je z lazaretu w Thourhout, pochodzą jakoby osobiście od pewnego wyższego lekarza sztabowego. Zamierza także zużyć tłuszcz, gromadzący się z wolna w pokrywce blaszanej, do smarowania butów i pół godziny ryczy bez przerwy ze śmiechu z powodu swego konceptu. Lecz dzisiaj niewiele ma powodzenia: co innego zajmuje nas bardzo. Pogłoska przemieniła się w prawdę. Himmelstoss pojawił się istotnie. Zjawił się wczoraj, słyszeliśmy już jego głos, tak dobrze nam znany. Podobno tam w domu zbyt silnąjuż dawał szkołę kilku rekrutom. Nie wiedział, iż pośród nich znajdował się również syn prezydenta prowincji. Przez to skręcił kark. Tutaj niemało się zadziwi. Tjaden od wielu godzin rozważa wszelkie możliwości, jak mu też odpowie. Haie z dumą ogląda wielkie swe łapsko i robi do mnie perskie oko. Tamto lanie było szczytowym punktem jego istnienia; opowiada mi, iż niekiedy śni jeszcze o tym. Kropp i Müller gawędzą. Kropp na własną rękę zdobył garnek pełen bobu, zapewne w kuchni saperów. Müller pożądliwie zerka w jego stronę, opanowuje się jednak i pyta: - Albercie, cóż byś też uczynił, gdyby tak nagle nastał teraz pokój? - Pokój jest na Księżycu - oświadcza lakonicznie Albert. - No, ale gdyby tak jednak - upiera się Müller - cóż byś takiego począł? - Zwiałbym - przez zęby mówi Kropp. - To się rozumie. A potem? - Urżnąłbym się - powiada Albert. - Nie gadaj bzdur, mówię serio. - Ja także - powiada Albert - cóż można zrobić innego. Kat zainteresował się tą kwestią. Żąda od Kroppa należnej mu daniny bobu, otrzymuje ją, rozmyśla potem długo i wyraża pogląd: - Urżnąć można by się, oczywista, ale poza tym jazda do następnej kolei - i do matuli. Pomyślże, człowieku, Albercie, pokój. - Szpera w swym portfelu z glansowanego płótna, wynajduje fotografię i z dumą pokazuje ją wokoło. - Moja stara! - Potem chowa ją z powrotem i klnie: - Cholerna, zawszona wojna! - Tobie łatwo gadać - powiadam. - Ty masz swego chłopaka i swoją kobietę. - Owszem - przytakuje - muszę się wystarać, aby mieli co włożyć do gęby. Śmiejemy się. - Tego nie zabraknie, Kat, w przeciwnym razie zarekwirujesz. Müller jest głodny i nie daje jeszcze za wygraną. Gwałtownie budzi Haiego z jego marzeń o garbowaniu skóry. - Haie, cóż byś uczynił, gdyby teraz nastał pokój? - Powinien zbić ci zadek na kwaśne jabłko, że w ogóle tutaj zaczynasz pleść o czymś podobnym - mówię. - Skąd to się właściwie bierze u ciebie? - Skąd bierze się gnój krowi na dachu? - odpowiada lakonicznie Müller i znowu zwraca się do Haiego Westhusa. To za trudne dla Haiego. Kołysze swym piegowatym łbem. - Myślisz, kiedy nie będzie już wojny? - Ale, że też ty wszystko kapujesz. - Wtedy znów pojawią się dziewczynki, co? - Haie oblizuje gębę. - To także. - Pies ci mordę lizał - powiada Haie i twarz jego rozpływa się w zadowoleniu. - Wtedy sprawiłbym sobie dziewuchę jak się patrzy, takiego prawdziwego garkotłuka, wiecie, gdzie jest za co chwycić, i zaraz pod pierzynę. Wyobraź no sobie tylko prawdziwą pościel ze sprężynowymi materacami, osiem dni, powiadam wam, chłopaki, nie wciągnąłbym spodni. Wszyscy milkną. Obraz ten zbyt jest kuszący. Dreszcz przebiega nam po skórze. Wreszcie Müller opanowuje się i pyta: - A potem? Pauza. Po czym Haie oświadcza nieco zawile: - Gdybym był podoficerem, zostałbym jeszcze naprzód u Prusaków kapitulantem. - Haie, ty po prostu masz bzika - mówię. Z całym spokojem odpowiada zapytaniem: - Czyś kopał już kiedy torf? Spróbuj kiedy. - Co rzekłszy, wyciąga łyżkę zza cholewy i sięga do miski Alberta. - Gorsze niż kopanie szańców w Szampanii to też nie może być - odpieram. Haie żuje i wykrzywia gębę w uśmiechu. - Ale trwa dłużej. A także nie możesz wagarować. - Ależ, człowieku, Haie, w domu jest przecież lepiej. - Częściowo, częściowo - powiada i z otwartą gębą zapada w zadumę. Można z rysów jego wyczytać, o czym rozmyśla. Oto jest tam nędzna lepianka na torfowisku, oto ciężka robota w upale wrzosowisk od wczesnego ranka aż po wieczór, oto kiepska dniówka, oto brudna odzież parobka. - W szeregu podczas pokoju nie masz nijakich frasunków - powiadamia nas - codziennie masz żarcie, a jak nie, to robisz hecę, masz swe łóżko, co tydzień czystą bieliznę jak eleganckie facety, odrobisz swoją podoficerkę, masz mundur, że aż miło; wieczorem jesteś wolny i walisz do knajpy. - Haie niezwykle jest dumny ze swego pomysłu. Zakochuje się w nim po prostu. - A kiedy odrobiłeś swoje dwanaście lat, dostajesz w łapę świadectwo i zostajesz gajowym. Cały dzień możesz sobie spacerować. - Poci się teraz w wizji przyszłości. - Przedstaw no sobie, jak cię wtedy traktują. Tutaj koniak, tam półkwaterek. Z gajowym przecież każdy chce trzymać sztamę. - E, ty nigdy nie będziesz podoficerem, Haie - wtrąca Kat. Haie, zdziwiony, spogląda nań i milknie. W myślach jego zapewne są teraz przezroczyste wieczory jesieni, niedziele na łęgach, dzwony wsiowe, popołudnia i noce z dziewuchami, placki gryczane z wielkimi okami słoniny, beztrosko przegadane godziny w szynku. Z takim nadmiarem wyobraźni nie potrafi tak szybko sobie poradzić; dlatego tylko, rozeźlony, warczy przez zęby: - Że też zawsze musicie pytać o takie bzdury. - Wciąga koszulę przez głowę i zapina kurtkę na guziki. - A co ty byś robił, Tjaden? - woła Kropp. Tjadenowi wiadome jest jedno tylko. - Uważałbym, aby mi Himmelstoss nie zwiał. Zapewne pragnąłby go zamknąć najchętniej do klatki i każdego poranka okładać lagą. Mówi do Kroppa rozmarzony: - Na twoim miejscu postarałbym się zostać porucznikiem. Wtedy mógłbyś go tak poniewierać, że aż woda zagotowałaby mu się w tyłku. - A ty, Detering? - nie przestaje badać Müller. Ze swoją manią pytań jest urodzonym bakałarzem. Detering jest małomówny. Ale na ten temat odpowiada. Spogląda w powietrze i wypowiada jedno tylko zdanie: - Zdążyłbym akurat jeszcze na żniwa. Co rzekłszy, wstaje i odchodzi. Jest zatroskany. Jego żona musi sama jedna gospodarzyć na zagrodzie. Przy tym zarekwirowano mu oba konie. Codziennie czytuje gazety, które nadchodzą, czy też nie pada aby w jego oldenburskiej dziurze. W razie deszczu bowiem nie zdążą zwieźć siana. W tej to chwili zjawia się Himmelstoss. Zmierza prosto ku naszej grupie. Na twarz Tjadena występują plamy. Kładzie się jak długi w trawę i z podniecenia zamyka oczy. Himmelstoss jest trochę niezdecydowany, chód jego staje się coraz powolniejszy. Później jednakże maszeruje ku nam. Żaden z nas ani myśli powstać. Kropp z zaciekawieniem spogląda ku nadchodzącemu. Stoi teraz przed nami i czeka. Jako że nikt się nie odzywa, rozpoczyna pierwszy: - No? Mija kilka sekund. Himmelstoss, nie ulega wątpliwości, nie wie, jak ma się zachować. Najchętniej pognałby nas teraz galopem. Bądź co bądź nauczył się już widocznie, że front nie jest podwórzem koszar. Próbuje raz jeszcze, i nie zwraca się już do wszystkich, lecz do jednego; spodziewa się, iż w ten sposób łatwiej uzyska odpowiedź. Kropp znajduje się najbliżej. Dlatego jego spotyka ów zaszczyt. - No, także tutaj? Ale Albert nie pasał z nim świń. Odpowiada zwięźle: - Myślę, że jestem tu trochę dłużej niż wy. Rudawy wąs drga. - Zapomnieliście mnie już, hę? Tjaden rozchyla teraz powieki. - Gdzie tam. Himmelstoss zwraca się doń: - To przecież Tjaden chyba? Tjaden unosi głowę. - A ty wiesz, czym ty jesteś? Himmelstoss jest zbity z tropu. - Od kiedyż to się tykamy? Chyba nie tkwiliśmy razem w rowie strzeleckim. Nie wie zupełnie, jak się wywikłać z sytuacji. Nie oczekiwał tej jawnej wrogości. Ale na razie ma się jeszcze na baczności; z pewnością nagadał mu ktoś owych idiotyzmów o strzałach w plecy. Tjaden, poruszony pytaniem o rowie strzeleckim, staje się nawet dowcipny. - Nie, tam tyś był sam. Teraz Himmelstoss kipi i przelewa się, poza brzegi. Lecz Tjaden uprzedza go szybko. Musi pozbyć się swej sentencji. - Czym jesteś, pragnąłbyś wiedzieć? Jesteś świntuch, ot, czym jesteś! To już dawno chciałem ci powiedzieć przy sposobności. - Satysfakcja, tłumiona przez wiele miesięcy, błyszczy mu w świecących świńskich oczkach, kiedy na cały głos wrzeszczy słowo: świntuch. Ale Himmelstoss jest teraz rozpętany: - Czego się tobie zachciewa, ty gnojku, ty zafajdany torfiarzu? Powstać na baczność, kiedy mówi z wami przełożony! Tjaden macha wspaniale łapskiem. - Spocząć, Himmelstoss. W tył zwrot! Himmelstoss jest oszalałym regulaminem ćwiczebnym. Cesarz nie mógłby być bardziej obrażony od niego. - Tjaden, rozkazuję wam służbowo: powstać! - ryczy. - Co jeszcze? - zapytuje Tjaden. - Spełnicie mój rozkaz czy nie? Tjaden, niedbały i reasumujący, odpowiada, nie wiedząc o tym, znaną klasyczną cytatą*[* Z Götza von Bertichingen, odnosząca się do czterech liter.]. Jednocześnie przewietrza sobie siedzenie. Himmelrtoss oddala się galopem. - Pójdziecie pod sąd wojenny! Widzimy, jak mknie w kierunku kancelarii. Haie i Tjaden stanowią jeden potężny ryk śmiechu dwóch kopaczy torfu. Haie śmieje się tak, iż po chwili zwichnął sobie szczękę i nagle stoi bezradnie z rozwartą gębą. Albert musi mu ją dopiero zmontować uderzeniem pięści. - Jeśli cię zamelduje, może źle się skończyć. - Kat jest zatroskany. - Czy myślisz, że to zrobi? - pyta Tjaden. - Na pewno - powiadam. - Dostaniesz co najmniej pięć dni ciężkiej paki - oświadcza Kat. To nie wyprowadza Tjadena z równowagi. - Pięć dni paki to pięć dni spokoju. - A jeśli dostaniesz twierdzę? - bada drobiazgowy Müller. - To wojna na ten czas skończy się dla mnie. Tjaden jest w czepku urodzony. Dla niego nie ma frasunków. Oddala się wraz z Haiem i Leerem, aby nie znaleziono go podczas pierwszej burzy. Müller jeszcze nie wyczerpał swego tematu. Tym razem kolej znów przypada na Kroppa. - Albercie, gdybyś faktycznie wrócił do domu, cóż byś takiego robił? Kropp jest obecnie nasycony i przeto bardziej ustępliwy. - Ilu nas zostałoby właściwie w naszej klasie? Liczymy: z dwudziestu - siedmiu nie żyje, czterech rannych, jeden w domu obłąkanych. A zatem zebrałoby się co najwyżej dwunastu. - Trzech z nich jest porucznikami - powiada Müller. - Czy sądzisz, że daliby się besztać Kantorkowi? Nie sądzimy, my także nie dalibyśmy się już łajać. - Jakież jest właściwie twoje mniemanie o troistej akcji dramatycznej w Wilhelmie Tellul - przypomina sobie nagle Kropp i ryczy ze śmiechu. - Jakie były cele getyńskiego związku poetów? - bada także Müller, nagle wielce surowy. - Ile dzieci miał Karol Śmiały? - odpowiadam spokojnie. - Do niczego w życiu nie dojdziecie, Bäumer - kwaknął Müller. - Kiedy rozegrała się bitwa pod Zamą? - pragnie dowiedzieć się Kropp. - Wam brak moralnej powagi, Kropp, siadajcie, trzy minus. - Czynię niechętny gest. - Jakie zadania uznał Likurg za najważniejsze w państwie? - mamroce Müller i zdaje się poprawiać binokle. - Czy powinniśmy mówić: my, Niemce, obawiamy się Boga, poza tym nikogo na świecie, czy też my, Niemcy? - wyrażam wątpliwość. - Ilu mieszkańców ma Melbourne? - świergocąc, odpowiada Müller. - Jakże więc zamierzacie dojść do czegokolwiek w życiu, jeśli tego nawet nie wiecie? - zapytuję oburzony Alberta. - Co pojmuje się pod słowem kohezja? - wyciąga on teraz najgrubszy atut. O tych wszystkich rupieciach nie wiemy już zbyt wiele. Nie przydały się nam one też na nic. Ale nikt z nas nie nauczył się w szkole, jak podczas deszczu i nawałnicy zapala się papierosa, jak z mokrego drewna rozpala się ogień - lub że bagnet najlepiej wbić w brzuch, gdyż tam nie zacina się jak pomiędzy żebrami. Müller powiada zamyślony: - Cóż poradzimy. I tak będziemy musieli wrócić do ławy szkolnej. Uważam to za wykluczone. - Może uda się nam uzyskać maturę wojenną. - Do tego będziesz musiał się przygotować. A jeśli już zdasz, co wtedy? Być studentem to niewiele lepiej. Jeśli nie masz pieniędzy, i tak musisz harować. - Zawsze trochę lepiej. Zresztą wszystko, co ci pakują do łba, to bzdury. - Jakżeż można to brać na serio, kiedy było się tu na froncie. - Kropp trafia w sedno naszego przekonania. - Ale musisz mieć przecież jaki zawód - oponuje Müller, jak gdyby był Kantorkiem we własnej osobie. Albert czyści sobie paznokcie nożem. Jesteśmy zdumieni tym wykwintnisiostwem. Ale jest to tylko zaduma. Odsuwa na bok nóż i oświadcza: - Właśnie. Kat i Detering, i Haie na nowo powrócą do swego zawodu, gdyż mieli go już przedtem. Himmelstoss także. My nie mieliśmy żadnego. Jakże też mamy po tym tutaj - czyni gest w kierunku frontu - przywyknąć do którego. - Należałoby być rentieren! i potem móc zupełnie samemu mieszkać w lesie - powiadam, lecz zaraz wstydzę się tej manii wielkości. - Więc co się stanie, gdy powrócimy? - rozważa Müller, i nawet on jest skonsternowany. Kropp wzrusza ramionami. - Nie wiem. Naprzód bądźmy już w domu, a wtedy jakoś się to okaże. Właściwie wszyscy jesteśmy bezradni. -1 cóż takiego można by przedsięwziąć? - pytam. - Nie mam na nic ochoty - odpowiada Kropp ze znużeniem. - Któregoś dnia i tak jestem trup, no i cóż takiego? Nie wierzę w ogóle, że powrócimy. - Jeśli myślę o tym, Albercie - mówię po chwili i przewracam się na wznak - to chciałbym, gdy słyszę słowo pokój, i gdyby tak było rzeczywiście, uczynić coś nie do pomyślenia, tak mi to uderza do głowy. Coś, wiesz, co byłoby godne tego, że tutaj człowiek tarzał się w błocku. Tylko że nic takiego nie mogę sobie wyobrazić. Co widzę możliwego, to całe zabelfrowanie, składające się z zawodu i studiów, i pensji, i tak dalej, od tego chce mi się rzygać, gdyż to było przecież od niepamiętnych już czasów i jest odrażające. Nie znajduję niczego, niczego nie znajduję, Albercie. - Naraz wszystko wydaje mi się beznadziejne i rozpaczliwe. Kropp także rozmyśla o tym. - W ogóle niełatwo to będzie z nami wszystkimi. Czy ci tam w domu właściwie nie robią sobie niekiedy frasunku z tego powodu? Dwa lata strzelania i granatów ręcznych, tego przecież nie można ściągnąć potem jak pończochy. Zgodni jesteśmy co do tego, iż każdemu dzieje się podobnie, nie tylko nam tutaj; wszędzie, każdemu, kto jest w tym samym położeniu, jednemu bardziej, innemu mniej. Jest to wspólny los naszego pokolenia. Albert wypowiada to: - Wojna zepsuła nas do wszystkiego. Ma słuszność. My nie jesteśmy już młodzieżą. Nie pragniemy już zdobyć świata szturmem. Jesteśmy uciekinierami. Uciekamy sami przed sobą. Przed naszym życiem. Mieliśmy osiemnaście lat i rozpoczęliśmy miłować świat i istnienie; musieliśmy strzelać do tego. Pierwszy granat, który padł, trafił w nasze serce. Jesteśmy odcięci od tego, co czynne, od dążenia, od postępu. Nie wierzymy już w to wszystko; wierzymy w wojnę. Kancelaria ożywia się. Himmelstoss zaalarmował ją widocznie. Na przedzie kolumny kłusuje gruby feldfebel. Śmieszne, iż wszyscy prawie zawodowi feldfeble są grubi. Za nim kroczy żądny zemsty Himmelstoss. Buty jego świecą w słońcu. Powstajemy. Grubas wysapuje: - Gdzie jest Tjaden? Naturalnie nikt nie wie. Himmelstoss błyska ku nam ze złością. - Z pewnością wiecie. Nie chcecie tylko powiedzieć. Ale ja was oduczę zapominać języka w gębie. Grubas, szukając, ogląda się wokoło: nigdzie niepodobna dostrzec Tjadena. Próbuje w odmienny sposób: - Za dziesięć minut Tjaden ma się zameldować w kancelarii. To rzekłszy, oddala się, ciągnąc za sobą w ślad Himmelstossa. - Mam przeczucie, że przy najbliższym sypaniu szańców zwój druciany padnie na nogi Himmelstossa - mówi Kropp. - Jeszcze byczo z nim się zabawimy - śmieje się Müller. To oto jest teraz naszą ambicją - pognębić listonosza. Idę do baraku i powiadam Tjadenowi, aby zwiał. Później zmieniamy nasze miejsce i kładziemy się z powrotem, by grać w karty. Gdyż to umiemy: grać w karty, kląć i prowadzić wojnę. Niezbyt to wiele, jak na dwadzieścia lat - za wiele, jak na dwadzieścia lat. Po półgodzinie na nowo obok nas pojawia się Himmelstoss. Nikt nie zwraca nań uwagi. Pyta o Tjadena. Wzruszamy ramionami. - Powinniście go przecież poszukać - upiera się. - Jak to wy? - dowiaduje się Kropp. - No ty, oni tutaj. - Chciałbym prosić pana nie tykać nas - powiada Kropp jak jaki pułkownik. Himmelstoss jakby spadł z obłoków. - Któż was tyka? - Pan! - Ja? - Tak. Kotłuje się w nim. Zezuje podejrzliwie ku Kroppowi, gdyż nie ma pojęcia, co ten ma na myśli. Bądź co bądź, niezupełnie ufa sobie na tym punkcie i robi pojednawczy krok. - Czyście go czasem nie odnaleźli? Kropp kładzie się w trawę i mówi: - Czy pan był już kiedy na froncie? - To całkiem was nie obchodzi - oświadcza kategorycznie Himmelstoss. - Żądam odpowiedzi. - Dobra - odpowiada Kropp i powstaje. - Spójrz no pan tam, gdzie tkwią te małe obłoczki. To szrapnele. Tam byliśmy wczoraj. Pięciu zabitych, ośmiu rannych. Przy tym była to jeszcze frajda w gruncie rzeczy. Kiedy niezadługo znów pójdziemy na linię, szeregowcy przedtem, zanim umrą, wystąpią przed front, staną na baczność przed panem i spytają sznytowo: Proszę o pozwolenie na zwianie. Proszę o pozwolenie na zwianie bezpowrotne! Myśmy tylko czekali na takich facetów jak pan. Siada z powrotem, a Himmelstoss niknie jak kometa. - Trzy dni paki - przypuszcza Kat. - Następnym razem na mnie kolej - mówię do Alberta. Ale to już koniec. Zamiast tego, wieczorem, podczas apelu, odbywa się badanie. W kancelarii siedzi nasz porucznik Bertinck i każe wzywać jednego po drugim. Ja także zjawić się muszę jako świadek. Wyjaśniam, czemu Tjaden się zbuntował. Historia o zapaskudzonym prześcieradle czyni wrażenie. Posyła po Himmelstossa i ja powtarzam moje zeznania. - Czy to się zgadza? - pyta Bertinck Himmelstossa. Wije się jak węgorz, ale w końcu musi przyznać, kiedy Kropp utrzymuje to samo. - Dlaczego wówczas nikt nie stawił się do raportu? - pyta Bertinck. Milczymy. Przecież on wie sam, jaki sens mają w wojsku skargi na tego rodzaju drobnostki. Czy w ogóle dopuszczalne są w wojsku skargi? Sam zdaje sobie z tego sprawą i karci przede wszystkim Himmelstossa, tłumacząc mu energicznie, że front to nie koszary. Potem przychodzi kolej na Tjadena, który musi wysłuchać kazania i dostaje trzy dni aresztu. Mrugając, Bertinck ogłasza wyrok dla Kroppa, jeden dzień aresztu. - Nie może być inaczej - mówi doń ze współczuciem. Mądry gość. Areszt jest przyjemny. Paka mieści się w dawnym kurniku. Obaj mogą przyjmować gości, wiemy już, jak sobie poradzić. Ciężki areszt byłby w piwnicy. Dawniej przywiązywano nas również do drzewa, teraz jest to wzbronione. Niekiedy traktowani jesteśmy zgoła jak ludzie. Po godzinie, gdy Tjaden i Kropp siedzą za siatką drucianą, składamy im wizytę. Tjaden wita nas, piejąc jak kogut. Gramy w skata do późnej nocy. Wygrywa, oczywiście, ta głupia morda Tjaden. Krótko przed wyruszeniem pyta mnie Kat: - Jak się zapatrujesz na pieczoną gęś? - Owszem - odpowiadam. Wdrapujemy się na wóz z amunicją. Jazda kosztuje dwa papierosy. Kat dokładnie pamięta miejsce. Stajnia należy do sztabu pułkowego. Ja mam przynieść gęś, dostaję instrukcję. Stajnia znajduje się za murem, zamknięta jest tylko na kołek. Stawiam nogę na rękach Kata i przełażę przez mur. Kat stoi tymczasem na czatach. Czekam kilka chwil, aż się oczy przyzwyczają do ciemności. Dostrzegam wreszcie stajnię. Podkradam się cichaczem, po omacku natrafiam na kołek, wyciągam go i otwieram drzwi. Rozróżniam dwie białe plamy. Dwie gęsi, to gorzej. Gdy się łapie jedną, druga wrzeszczy. A więc od razu obie, tylko szybko. Rzucani się ku nim. Jedną chwytam od razu, drugą w chwilę później. Jak szalony tłukę główkami o ścianę, żeby je ogłuszyć. Ale widocznie nie mam tyle siły, ile trzeba. Bestie wrzeszczą i biją skrzydłami. Walczę zapamiętale, ale psiakrew - ile siły ma taka gęś! Wydzierają się tak gwałtownie, że ledwo się mogę utrzymać na nogach. Szkaradnie wyglądają w mroku te białe gałgany, skrzydła urosły mi u ramion, lękam się chwilami, że mnie uniosą w górę, jak gdybym miał w nogach dwa balony na uwięzi. Zaczyna się wrzask; jedna gęś łyknęła trochę powietrza: gra jej teraz w gardzieli, jakby dzwonił budzik. Nim się zorientowałem, coś nadbiega, powala mnie silne uderzenie, leżę na ziemi i słyszę wściekłe warczenie. Pies. Oglądam się i widzę, że pies gotuje się, aby mi skoczyć do gardła. Natychmiast wyciągam się cicho i przede wszystkim wciskam podbródek do kołnierza. To dog. Upływa cała wieczność, zanim odsunął łeb i usiadł przy mnie. Gdy chcę się poruszyć, dog zaczyna warczeć. Zastanawiam się. Jedyne, co mogę uczynić, to wyciągnąć mały rewolwer. Za wszelką cenę muszę się stąd wydostać, zanim ludzie nadejdą. Powolutku wysuwam rękę. Zdaje mi się, że trwa to godziny. Za każdym razem - ostrożny ruch i groźne warczenie. Leżę cicho - potem na nowo próbuję. Gdy mam już rewolwer w dłoni, ręka zaczyna mi drżeć. Przyciskam ją do ziemi i kombinuję: trzeba podnieść rewolwer, wystrzelić, zanim pies się spostrzeże i - wiać. Powoli nabieram powietrza w płuca i uspokajam się. Wstrzymując oddech, podnoszę rewolwer. Rozlega się huk, pies, skowycząc, odskakuje, już jestem u wyjścia i nagle przewracam się o jedną ze zbiegłych gęsi. Szybko łapię ją w biegu, jednym podrzutem przeprawiam na drugą stronę i sam co prędzej wdrapuję się na mur. Jeszcze nie zdążyłem przeleźć, a tu bryś, ocknąwszy się z oszołomienia, podskakuje ku mnie. Bez zastanowienia rzucam się z muru. Dziesięć kroków dalej stoi Kat z gęsią w ręku. Ujrzawszy mnie, daje drapaka, a ja za nim. Wreszcie można się wysapać. Gęś już nie żyje. Kat uporał się w jednej chwili. Postanawiamy ją natychmiast upiec, aby zatrzeć za sobą ślady. Przynoszę z baraku garnki i drwa, zakradamy się do pustej szopy, którą wyszukaliśmy sobie dla tego rodzaju celów. Starannie zasłaniamy jedyny otwór okienny. Jest tu niby-kuchenka - na cegłach leży żelazna płyta. Rozniecamy ogień. Kat skubie gęś i patroszy ją. Pióra skrupulatnie odkładamy na bok. Będą z nich dwa morowe jaśki z napisem: „Słodkiego wypoczynku pod ogniem huraganowym!” Ogień artylerii bzyka naokoło naszego schroniska. Odblaski migoczą na naszych twarzach. Cienie tańczą na ścianach. Chwilami rozlega się głuchy huk, cała szopa chwieje się w posadach. Bomby z samolotów. Naraz słyszymy głuche krzyki. Zapewne trafiły w któryś barak. Samoloty furkoczą, wzmaga się terkot karabinów maszynowych. Ale żadne światełko nie zdradza naszej obecności. Tak więc siedzimy naprzeciw siebie, Kat i ja, dwaj żołnierze w zniszczonych kurtkach, i późno w nocy pieczemy gęś. Rozmawiamy niewiele, ale zwracamy się do siebie z bardziej czułą delikatnością niż para zakochanych, jesteśmy ludźmi, dwiema nikłymi iskierkami życia, na zewnątrz jest noc i koło śmierci. Siedzimy u brzegu tego koła, narażeni na niebezpieczeństwo, chociaż ukryci, tłuszcz kapie nam na ręce, jesteśmy sobie bliscy, nasze serca czują się wzajemnie i godzina ta jest jak przestrzeń: migają tu i ówdzie światła i cienie uczuć, oblane łagodnym blaskiem. Co on wie o mnie, co ja wiem o nim - dawniej żadna z jego myśli nie była podobna do moich - a teraz siedzimy tu nad gęsią i czujemy nawzajem nasze istnienia i tak sobie bliscy jesteśmy, że nie można tego wypowiedzieć. Pieczenie gęsi trwa długo, nawet gdy jest młoda i tłusta. Kucharzymy na zmianę. Jeden polewa, drugi śpi. Powoli rozchodzi się po szopie cudny zapach. Zgiełk z zewnątrz staje się nieprzerwaną taśmą, staje się snem, który jednak niezupełnie zatracił pamięć. Widzę w półśnie, jak Kat podnosi i opuszcza łyżkę, miłuję go, jego ramiona, jego kanciastą zgarbioną postać - i w tejże chwili widzę za nim lasy i gwiazdy i głos dobrotliwy szepcze mi coś, te słowa uspokajają mnie - uspokajają mnie - żołnierza, małego żołnierzyka, w wielkich butach, obładowanego ładownicami i chlebakiem, żołnierza, który idzie szosą pod wysokim niebem, który prędko zapomina i tylko z rzadka jest jeszcze smutny, który wciąż idzie naprzód pod wysokim niebem nocy. Mały żołnierzyk i głos dobrotliwy, a gdyby go kto pogłaskał po głowie - już by tego nie zrozumiał ten żołnierz w wielkich butach, ten żołnierz z zamulonym sercem, ten żołnierz, który maszeruje, bo ma na nogach buty, który wszystkiego zapomniał prócz maszerowania. Czy na widnokręgu nie rosną kwiaty i nie otwiera się krajobraz, tak cichy, tak cichy, że na płacz się zbiera żołnierzowi? Czy nie ma tam obrazów, których nie zapomniał, bo nigdy ich nie posiadał, obrazów bałamutnych, ale dla niego na zawsze straconych? Czy nie stoi tam jego dwadzieścia lat? Co to, czy twarz moja jest mokra? Gdzie ja jestem? Kat stoi przede mną, jego ogromny zgarbiony cień pada na mnie jak ojczyzna. Mówi cicho, uśmiecha się i znowu wraca do ogniska. Po chwili odzywa się: - Gotowe. - Dobrze. Otrząsam się. Pośrodku szopy lśni brązowa pieczeń. Dobywamy naszych składanych widelców i kozików i odrzynamy sobie po ćwiartce. Zajadamy to z komiśniakiem, zanurzanym w sosie. Jemy powoli, delektując się każdym kąskiem. - Kat, smakuje ci? - Nadzwyczajnie! A tobie? - Nadzwyczajnie. Jesteśmy braćmi, częstujemy się nawzajem najlepszymi kąskami. Po uczcie ja zapalam papierosa, Kat cygaro. Zostało nam jeszcze sporo gęsiny. - Jak myślisz, Kat, może by tak zanieść kawałek Kroppowi i Tjadenowi? - Masz rację. Odrzynamy porcję mięsa i zawijamy ją starannie w gazetę. Resztę zamierzamy zanieść do naszego baraku. Ale Kat śmieje się tylko i powiada: - Tjaden. Ano tak, to prawda, musimy mu wszystko zanieść. Idziemy więc do kurnika, aby ich obudzić. Uprzednio schowaliśmy starannie piórka. Kropp i Tjaden biorą nas z początku za fatamorganę. Po chwili trzeszczą już ich jadaczki. Tjaden trzyma udko oburącz niby harmonijkę i żuje smacznie. Pije tłuszcz z garnka i mlaszcze: - Nigdy warn tego nie zapomnę. Wracamy do baraku. Nade mną jest znowu wysokie niebo, gwiazdy i brzask. Idę pod niebem o świcie - żołnierzyk w wielkich butach z pełnym żołądkiem - a obok mnie, zgarbiony i kanciasty, kroczy Kat, mój towarzysz. O szarej godzinie zarysy baraku nasuwają się na nas jak czarny dobry sen. VI Przebąkuje się o jakiejś ofensywie. Dwa dni wcześniej niż zazwyczaj udajemy się na front. Po drodze mijamy rozbitą pociskami szkołę. Stercząc do góry wzdłuż przedniej jej ściany, stoi podwójny, wysoki mur nowych zupełnie, jasnych, nie polerowanych trumien. Pachną jeszcze żywicą i świerkami, i borem. Jest ich najmniej sto. - Ach, jakżeż pieczołowicie przygotowano ofensywę - powiada Müller ze zdumieniem. - To dla nas - zajadle mówi Detering. - Nie gadaj bzdur - beszta go Kat. - Bądź rad, jeśli i tak dostaniesz jeszcze trumnę - szyderczo śmieje się Tjaden. - Uważaj tylko, żeby tobie nie dopasowali jeszcze płachty płóciennej, odpowiedniej dla takiej lali dla celowania jak ty. Także inni robili kawały, niesamowite kawały, cóż innego nam pozostawało? Trumny są przecie istotnie dla nas. W takich sprawach organizacja jest bez zarzutu. Zewsząd na przedniej linii kipi. Przez pierwszą noc usiłujemy się zorientować. Jako że dość jest cicho, chcąc nie chcąc, słyszymy, jak toczą się poza frontem transporty przeciwnika, bezustannie, aż do zmierzchu. Kat powiada, że nie suną one z powrotem, lecz przywożą oddziały wojsk, amunicję, działa. Angielska artyleria jest wzmocniona, to słyszymy od razu. Na prawo od folwarku stoją co najmniej cztery nowe baterie 20,5, a za pniami topoli są utwierdzone miotacze min. Poza tym nadeszła pewna ilość tych malutkich francuskich bestii z zapalnikami wybuchowymi. Jesteśmy przygnębieni. W dwie godziny potem, jak zajęliśmy okopy, nasza własna artyleria strzela do naszego rowu. To po raz trzeci w ciągu czterech tygodni. Gdybyż to była jeszcze omyłka w celowaniu, nikt by nic nie powiedział, ale to wskutek tego, iż lufy zbyt są wyślizgane, sypią pociskami aż po nasz odcinek, tak niepewne bywają często wystrzały. Tej nocy mamy przez to dwóch rannych. Front jest klatką, w której nerwowo trzeba czekać na to, co się stanie. Spoczywamy pod kratą łuków zataczanych przez granaty i żyjemy w napięciu niepewności. Ponad nami waha się przypadek. Gdy nadlatuje pocisk, mogę się skulić, to wszystko; nie mogę wiedzieć na pewno, gdzie padnie, ani wpłynąć nań. Ten to przypadek czyni nas obojętnymi. Przed kilkoma miesiącami siedziałem w jednym z okopów i grałem w skata; po pewnym czasie wstałem i poszedłem odwiedzić znajomych w innym okopie. Kiedym powracał, z pierwszego rowu niczego już niepodobna było dojrzeć, był stratowany przez ciężki pocisk. Poszedłem na powrót do drugiego i dotarłem akurat na czas, by dopomóc w odgrzebywaniu go. Tymczasem został zasypany. Równie przypadkowo będę trafiony lub pozostanę przy życiu. W doskonale zabezpieczonym rowie mogłem być zgnieciony na miazgę, a na polu pod gołym niebem nie zadraśnięty znieść dziesięć godzin huraganowego ognia. Każdy żołnierz pozostaje przy życiu tylko przez tysiąc przypadków. I każdy żołnierz wierzy w przypadek i ufa mu. Musimy zważać na nasz chleb. Szczury rozmnożyły się bardzo w ostatnim czasie, od kiedy okopy niezupełnie już są w porządku. Detering twierdzi, iż to najpewniejsza oznaka nadchodzącego niebezpieczeństwa. Szczury tutaj są szczególnie obrzydliwe, gdyż są tak wielkie. Jest to ten gatunek, który zwie się trupimi szczurami. Mają ohydne, złowrogie, nagie mordy i człowiekowi zrobić się może słabo, kiedy widzi ich długie, gołe ogony. Wydają się wielce głodne. U wszystkich prawie żarłocznie napoczęły chleb. Kropp trzyma go pod głową, zawinąwszy solidnie w płócienną płachtę, nie może jednak sypiać, gdyż biegają mu po twarzy, aby dostać się do niego. Detering chciał być cwany; umocował na suficie cienki drut i bochen swój zawiesił na nim. Gdy w nocy zapalił lampkę kieszonkową, ujrzał, jak drut chwieje się tam i na powrót. Na chlebie jeździł trusty szczur. Wreszcie kładziemy temu kres. Kawały chleba, nadgryzione przez zwierzęta, wykroiliśmy starannie; oczywista, wyrzucić chleba nie możemy żadną miarą, gdyż inaczej nie mielibyśmy jutro nic do jedzenia. Wycięte płaskie kawały kładziemy w kupę pośrodku na ziemi. Każdy wyciąga swą łopatę i kładzie się gotów do uderzenia. Detering, Kropp i Kat trzymają w pogotowiu lampki kieszonkowe. Po kilku minutach słyszymy pierwszy tupot i szarganie. Wzmaga się, teraz jest to wiele drobnych nóg i oto rozbłyskują lampki, i wszyscy jak jeden mąż uderzają w czarne kłębowisko, które rozpryskuje się z sykiem. Powodzenie jest należyte. Łopatami przerzucamy poćwiartowane szczury ponad brzeg rowu i znów się zaczajamy. Polowanie udaje się nam jeszcze kilkakrotnie. Później zwierzęta zmiarkowały coś czy też zwąchały krew. Nie zjawiają się już. Mimo to resztka chleba na ziemi została przez nie nazajutrz sprzątnięta. W sąsiednim odcinku napadły znienacka na dwa wielkie koty i psa, zagryzły je i w części pożarły. Nazajutrz pojawia się holenderski ser. Każdy dostaje niemal ćwierć sera. Częściowo jest to pomyślne, gdyż ser holenderski jest smaczny - a częściowo fatalne, gdyż te grube czerwone kule były dla nas dotychczas zawsze oznaką obrzydłej zawieruchy. Przeczucie nasze wzmaga się, kiedy ponadto wydzielają wódkę. Na razie pijemy ją, ale jest nam przy tym niewesoło. Przez cały dzień strzelamy o zakład do szczurów i łazimy jak błędni. Coraz obfitsza jest ilość nabojów i zapas granatów. Bagnety sami przepatrujemy. Dają bowiem takie, które po tępej stronie służyć mogą jednocześnie jako piły. Jeśli tamci po drugiej stronie złapią kogo z tym, bez ratunku zostanie zakatrupiony. W sąsiednim odcinku odnaleźliśmy kamratów, którym za pomocą tych sztyletów obcięto nosy i wykłuto oczy, po czym wypełniono im usta i nosy wiórami i w ten sposób uduszono. Niektórzy rekruci mają jeszcze bagnety tego rodzaju; odbieramy je i zaopatrujemy ich w inne. Bagnet wprawdzie utracił coś niecoś ze swego znaczenia. Podczas wypadu bywa obecnie modne atakowanie wyłącznie za pomocą granatów ręcznych i łopat. Wyostrzona łopata jest lżejszą i wszechstronniejszą bronią, można ją nie tylko wbić komuś pod brodę, lecz przede wszystkim walić nią, ma to więcej rozmachu, szczególnie kiedy na ukos trafi się pomiędzy bark a szyję, z łatwością przecina się w poprzek aż po piersi. Bagnet w pchnięciu często utkwi, wtedy trzeba dopiero silnie tamtego kopnąć w brzuch, aby go wydostać, a tymczasem samemu z łatwością można co oberwać. W dodatku niekiedy odłamuje się przy tym. W nocy trąbieniem sygnalizują gaz. Oczekujemy ataku i leżymy, przysposobieni, w maskach, gotowi zerwać się, jak tylko wyłoni się pierwszy cień. Świt szarzeje, nie wydarza się nic. Tylko wciąż to szarpiące nerwy toczenie się tam w oddali, pociągi, pociągi, auta ciężarowe, auta ciężarowe, cóż oni tam koncentrują takiego? Nasza artyleria bezustannie zieje ogniem na tamtą stronę, ale to nie ustaje, nie ustaje. Mamy twarze zmęczone i patrząc wzajem, mijamy się wzrokiem. - Będzie tak, jak nad Sommą, mieliśmy wtedy przez siedem dni i nocy ogień huraganowy - mówi posępnie Kat. Zatracił wszelki dowcip od czasu, kiedy tu jesteśmy, a to zły znak, gdyż Kat to stary wycirus frontowy, który ma nosa. Tylko Tjadenowi sprawiają uciechę porządne porcje oraz rum; sądzi nawet, iż całkiem zwyczajnie powrócimy w zupełnym spokoju, że nic najzupełniej się nie stanie. Zda się, jakby tak było istotnie. Mija dzień po dniu. Nocą siedzę w dziurze na posterunku, nasłuchując. Nade mną wzbijają się rakiety i fajerwerki i opadają. Jestem ostrożny i napięty oczekiwaniem, serce moje stuka. Znowu wzrok mój spoczywa na zegarku ze świecącym cyferblatem; wskazówka nie chce się posunąć. Sen przymyka mi powieki, poruszam palcami nóg w butach, by się otrzeźwić. Nie dzieje się nic, póki nie zostaję zluzowany - tylko wciąż to huczące toczenie się po tamtej stronie. Stopniowo uspokajamy się i bez przerwy gramy w skata i w durnia. Może będziemy mieć szczęście. Niebo w ciągu dnia pełne jest balonów na uwięzi. Opowiada się, iż po tamtej stronie obecnie wprowadzone zostaną tanki i lotnicy, napastujący piechotę podczas ataku. To jednakże zajmuje nas mniej od tego, co się gada o nowych miotaczach płomieni. Budzimy się pośrodku nocy. Ziemia drży. Ostry ogień huczy ponad nami. Wtulamy się w kąty. Udaje się nam rozróżniać pociski wszelkiego kalibru. Każdy chwyta za swe rzeczy i upewnia się co chwila na nowo, iż są na miejscu. Okop trzęsie się, noc jest wyciem i błyskaniem. Oglądamy się przy tym świetle, trwającym sekundę, i z bladymi twarzami i zaciśniętymi wargami potrząsamy głowami. Każdy z nas odczuwa, jak ciężkie pociski porywają ze sobą belki ochronne rowu, jak ryją się poprzez stok i strzępią najbardziej do góry wysunięte bryły betonu. Kiedy strzał utkwi w rowie, czujemy głuchsze szalone uderzenie, które przypomina cios łapą wściekle prychającego drapieżcy. Rankiem kilku rekrutów zzieleniało już i rzygają. Zbyt są jeszcze niedoświadczeni. Z wolna do lochu sączy się obrzydliwe szare światło i bardziej sine staje się błyskanie uderzających pocisków. Jest już ranek. Teraz wybuchające miny mieszają się z ogniem artylerii. To najbardziej obłąkany wstrząs ze wszystkich, jakie istnieją. Gdzie one koszą, tam jest zbiorowa mogiła. Luzujące oddziały wychodzą z okopów, obserwatorzy wpadają, zataczając się, obryzgani kawałami błota, drżą. Jeden kładzie się, milcząc, do kąta i je, inny zaś, rezerwista z pospolitego ruszenia, łka; dwukrotnie przeleciał ponad skraj ochronny okopu, uniesiony przez pęd powietrzny eksplozji, nie zadraśnięty, tylko ze wstrząsem nerwów. Rekruci zerkają w jego stronę. Coś takiego zaraża szybko, musimy uważać, już niektóre wargi poczynają drgać. Dobrze, że nadchodzi dzień; być może atak nastąpi przed południem. Ogień nie słabnie. Szaleje także za nami. Jak okiem sięgnąć tryskają fontanny błota i żelaza. Pod ogniem dział leży szeroki krąg. Atak nie następuje, ale pociski nie przestają ryć. Z wolna głuchniemy. Nikt już prawie nie mówi. I tak nie można się zrozumieć. Okop nasz jest prawie zniesiony. W wielu miejscach sięga jeszcze tylko pół metra, jest przebity dziurami, lejami i zwałami ziemi. Tuż przed naszą sztolnią pęka granat. Natychmiast się ściemnia. Jesteśmy zasypani i musimy się odkopywać. Po godzinie wejście znów jest oswobodzone, a my jesteśmy trochę bardziej opanowani, gdyż mieliśmy robotę. Dowódca naszej kompanii wczołguje się do nas i oznajmia, że dwa szańce zostały zniszczone. Rekruci uspokajają się, gdy go spostrzegają. Mówi, iż dziś wieczór obiecano przedostać się do nas z jedzeniem. To brzmi pocieszająco. Nikt nie pomyślał o tym z wyjątkiem Tjadena. A więc znów przychodzi coś zewnątrz; skoro ma być przywiezione jedzenie, nie zanosi się chyba na nic tak złego, myślą rekruci. Nie przeczymy im, wiemy, iż jedzenie równie jest ważne jak amunicja, i tylko dlatego sieje sprowadza. Ale to się nie udaje. Druga sztafeta wybiera się w drogę. I ona powraca. Wreszcie Kat bierze udział, i nawet on pojawia się z powrotem, nic nie wskórawszy. Nikt nie zdoła się przedostać, nie ma tak ostrożnych skoków zajęczych, które mogłyby się przedrzeć przez ten ogień. Zaciskamy bardziej jeszcze nasze rzemienne paski i każdy kęs żujemy trzy razy dłużej. Ale i to nie wystarcza, czujemy przeklętą czczość. Zachowuję sobie przylepkę od chleba, wyjadam miękisz, skórka pozostaje w chlebaku, od czasu do czasu nadgryzam ją. Noc jest nie do zniesienia. Nie możemy zasnąć, wlepiamy wzrok przed siebie i zapadamy w półsen. Tjaden żałuje, iż roztrwoniliśmy dla szczurów nasze nadjedzone pajdy chleba. Powinniśmy je byli zachować bez wahania. Obecnie każdy zjadłby je chętnie. Brak nam także wody, ale o to niniejsza. Nad ranem, kiedy jest jeszcze ciemno, wynika zamieszanie. Przez wejście wpada gromada uciekających szczurów i gna w górę po ścianach. Lampki kieszonkowe oświetlająto zamieszanie. Wszyscy krzyczą, klną i wymierzają ciosy. To wybuch wściekłości i rozpaczy wielu godzin, który się wyładowuje. Twarze wykrzywione są grymasem, ramiona uderzają, zwierzęta piszczą, coś pada ciężko; zaprzestajemy, niewiele brakowało, a jeden rzuciłby się na drugiego. Wybuch wyczerpał nas. Leżymy i znów czekamy. To cud, że nasz okop nie ma jeszcze strat. To jeden z niewielu głębokich chodników, które się dotąd zachowały. Wpełza jakiś podoficer; przynosi chleb. Jednak udało się trzem przedrzeć nocą i zaopatrzyć nas w trochę prowiantu. Opowiedzieli, iż ogień o nie zmniejszonej mocy sięga aż po pozycje artylerii. Jest to, ich zdaniem, zagadka, skąd tamci biorą tyle dział. Musimy czekać, czekać. W południe wydarza się to, czego się spodziewałem. Jeden z rekrutów ma atak. Od dawna już obserwowałem go, jak bezustannie poruszał szczękami, zaciskał i rozwierał pięści. Znamy dostatecznie te zaszczute, wybałuszone oczy. W ostatnich godzinach uspokoił się tylko pozornie. Zapadł się w siebie jak spróchniały pień. Teraz powstaje cicho, nie zwracając na siebie uwagi, czołga się poprzez rów, wstrzymuje się na chwilę, a potem prześlizguje się ku wyjściu. Obracam się na bok i pytam: - Dokąd chcesz iść? - Zaraz wrócę - mówi i usiłuje przemknąć obok mnie. - Zaczekaj no jeszcze, ogień już się zmniejsza. Słucha przez sekundę i wzrok jego na chwilę staje się przezroczysty. Potem ma znów ten mętny blask, jak u wściekłego psa - milknie i odpycha mnie. - Chwileczkę, kolego! - wołam. Kat zwraca na to uwagę. Akurat gdy rekrut mnie potrąca, chwyta go oburącz i trzymamy go mocno. Natychmiast poczyna szaleć. - Puśćcie mnie, och, puśćcie mnie, muszę się wydostać! Nie zważa na nic i wymachuje wokół rękami, usta są mokre i wyrzucają słowa, wpół uwięzie w przełyku, niedorzeczne słowa. To atak trwogi okopowej, chłopak doznaje uczucia, że się dusi, i posłuszny jest jednemu tylko instynktowi: wydostać się stąd. Gdyby go wypuścić, pognałby gdzieś na oślep. Nie on pierwszy. Ponieważ strasznie jest rozsrożony, a oczy już łypią białkami, nie ma rady, musimy dać mu lanie, aby odzyskał rozsądek. Czynimy to szybko i bezlitośnie, i osiągamy tyle, że na razie znów siedzi spokojnie. Inni zbledli przy tym, oby ich to nastraszyło. Ten ogień huraganowy to zbyt wiele dla tych biednych chłopaków; z zakładu polowego rekrutów dostali się od razu w okropną chryję, od której doświadczony nawet żołnierz mógłby osiwieć. Po tym wydarzeniu powietrze pełne zaduchu działa nam bardziej jeszcze na nerwy. Siedzimy w naszym okopie i czekamy na to tylko, iż będziemy zasypani. Nagle wyje i rozbłyskuje straszliwie, okop trzeszczy we wszystkich spoidłach pod pociskiem, na szczęście lekkim, któremu oparły się betonowe bloki. Dźwięczy metalicznie i okropnie, ściany kolebią się, latająprzez powietrze karabiny, hełmy, ziemia, błoto i pył. Wdziera się siarkowy czad. Gdybyśmy zamiast w umocnionym okopie tkwili w jednej z tych lekkich dziur, które się wygrzebuje od niedawna, nikt by obecnie nie pozostał przy życiu. Ale i tak skutek jest dostatecznie okropny. Ów rekrut miota się znów, a dwóch innych pragnie się wzajem postrzelić. Jeden wyrywa się i ucieka. Niełatwo uporać się nam z tamtymi dwoma. Rzucam się za uciekającym i zastanawiam się, czy mam mu strzelić w nogi - i oto zbliża się coś z gwizdem, całą siłą rzucam się na ziemię, a kiedy powstaję, ściana rowu wybrukowana jest gorącymi odłamkami, strzępami mięsa i szmatami mundurów. Pełzając, wracam do środka. Pierwszy z nich, zda się, zwariował rzeczywiście. Gdy go tylko popuścić, grzmoci głową o ścianę jak kozioł. W nocy będziemy musieli spróbować odstawić go na tyły. Na razie wiążemy go, ale tak, by móc go natychmiast oswobodzić w razie ataku. Kat proponuje grę w skata - cóż pozostaje nam innego, może wtedy wszystko łatwiejsze będzie do zniesienia. Nic jednak z tego nie wychodzi, nasłuchujemy uderzeń każdego pocisku, który pada w pobliżu, i przeliczamy się w lewach lub nie dodajemy do właściwego koloru. Musimy dać spokój. Siedzimy jakby w potężnie huczącym kotle, w który walą ciosami ze wszystkich stron. Jeszcze jedna noc. Obecnie tępi jesteśmy z naprężenia. Jest to śmiertelne naprężenie, które skrobie wzdłuż naszego stosu pacierzowego jak wyszczerbiony nóż. Już nogi odmawiają posłuszeństwa, ręce latają, ciało jest cienką skórą ponad zduszonym z trudem obłędem, ponad rykiem bez końca, który zaraz wybuchnąć ma nieposkromienie. Nie mamy już mięsa ani muskułów, nie możemy już patrzeć na siebie z trwogi przed czymś nieobliczalnym. Więc oto zaciskamy siłą wargi... to minie... to minie... może jakoś uda się nam z tym uporać. Naraz pociski przestają uderzać. Ogień trwa nadal, ale sięga bardziej poza nas, nasz okop jest wolny. Łapiemy granaty ręczne, rzucamy je przed szaniec i wyskakujemy z niego. Ogień huraganowy minął, natomiast za nami szaleje ostry ogień zagradzający. Otóż i atak. Nikt by nie uwierzył, że w tej zrytej pustyni mogą być jeszcze ludzie. Ale teraz wyłaniają się zewsząd z okopów stalowe hełmy, kulomiot, oddalony od nas o pięćdziesiąt metrów, zostaje ustawiony w pozycji i natychmiast poczyna szczekać. Druty zagradzające są postrzępione. Bądź co bądź, wytrzymają jeszcze niejedno. Widzimy, jak nadbiegają szturmujący. Nasza artyleria zieje ogniem. Kulomioty grzechoczą, karabiny trzeszczą. Tamci z trudem przerzynają się ku nam. Haie i Kropp rozpoczynają za pomocą granatów ręcznych. Rzucają tak szybko jak się da, trzony daje się im odciągnięte z ręki do ręki. Haie rzuca je na sześćdziesiąt metrów, Kropp na pięćdziesiąt, to jest wypróbowane i ważne. Tamci nadbiegający niewiele mogą uczynić, póki nie dotrą na jakie trzydzieści metrów. Rozpoznajemy wykrzywione skurczem twarze, płaskie hełmy; to Francuzi. Docierają do resztek ogrodzenia kolczastego i mają już widoczne straty. Cały szereg obok nas skoszony jest przez kulomiot; wtem zaczyna się on nam często zacinać i tamci się zbliżają. Widzę, jak jeden z nich pada na zasiek z twarzą wzniesioną do góry. Ciało zapada się w sobie jak worek, ręce zwisają, jak gdyby chciał się modlić. Potem ciało opada zupełnie, a tylko odstrzelone ręce z kikutami ramion wiszą na drucie. W chwili gdy się wycofujemy, przed nami unoszą się z ziemi trzy twarze. Pod jednym z hełmów ciemna spiczasta bródka i dwoje oczu, które z mocą poszukują mnie. Wznoszę dłoń, ale nie potrafię rzucić granatem w te dziwne oczy, przez jedną obłąkaną sekundę cała bitwa szaleje wokół mnie jak cyrk; para tych oczu stanowi jedyne nieruchome miejsce, po czym wzdryga się w górę tamta głowa, ramię, ruch, i mój granat ręczny przelatuje tam, do środka. Biegniemy z powrotem, wyrywamy kłęby drutu za sobą do rowu i miotamy za siebie granaty, które zapewniają nam ognisty odwrót. Z najbliższej pozycji tryskają płomieniem kulomioty. Przemieniliśmy się w niebezpieczne bestie. Nie walczymy, bronimy się przed zagładą. Nie miotamy granatów przeciw ludziom, cóż w chwili tej wiemy o tym, tam szczuje za nami śmierć z ramionami i hełmami, od trzech dni po raz pierwszy możemy spojrzeć jej w twarz, od trzech dni po raz pierwszy możemy bronić się przed nią, jesteśmy obłąkani z wściekłości, nie leżymy już, bezsilnie czekając na szafocie, możemy niweczyć i zabijać, aby się ratować, aby się ocalić i pomścić. Przypadamy za każdym załomem, za każdym zwojem drutów i zanim zemkniemy jak cienie, rzucamy nadchodzącym pod nogi kłęby wybuchów. Rozhuki granatów ręcznych walą z mocą w nasze ramiona, w nogi; spłaszczeni jak koty, biegniemy porwani tą falą, która nas niesie, która czyni nas okrutnymi zbójcami, zaczajonymi przy drodze mordercami, diabłami, jeśli chcecie, tą falą, która pomnaża naszą siłę w trwogę i wściekłość: żądzą życia, która szuka dla nas ratunku i wywalcza go. Gdyby stamtąd nadbiegł z nimi twój ojciec, nie zawahałbyś się, rzuciłbyś mu granat w pierś. Ustępujemy z przednich okopów. Czyż są to jeszcze okopy? Rozwalone pociskami, zniszczone - są to już tylko pojedyncze kawały okopów, dziury wywalone, połączone przez chodniki niecki lejowate, nic poza tym. Ale straty tamtych rosną. Nie liczyli się z tak wielkim oporem. Już południe. Słońce płonie upalnie, pot gryzie nas w oczy, wycieramy go rękawem, niekiedy przemieszany jest z krwią. Wyłania się pierwszy, lepiej nieco zachowany, okop. Jest on zajęty przez naszych i przygotowany do kontrataku, przyjmuje nas. Artyleria nasza poczyna bić potężnie i niby ryglem zamyka możność wypadu. Linie tamtych zostały zatrzymane. Nie mogą oni przedrzeć się naprzód. Atak rozszarpany jest na kawały przez naszą artylerię. Zaczajamy się. Ogień przeskakuje o sto metrów i my też rzucamy się gwałtownie naprzód. Obok mnie jakiemuś frajtrowi zniosło głowę. Biegnie jeszcze kilka kroków, podczas gdy krew tryska mu z gardła jak fontanna. Nie dochodzi do walki wręcz, tamci zmuszeni są cofnąć się. Osiągamy szczątki naszych okopów, ponad nimi posuwamy się naprzód. Och, to nawracanie! Dotarło się do pozycji rezerwy, pragnęłoby się przeczołgać przez nie, zniknąć - a trzeba obrócić się i znów w sam środek grozy! Gdybyśmy w tej chwili nie byli automatami, położylibyśmy się na miejscu, wyczerpani, bezwolni. Ale znów jesteśmy pociągnięci naprzód, bezwolni, a jednak obłąkanie zdziczali i wściekli, chcemy zabijać, gdyż tamci to teraz nasi śmiertelni wrogowie, ich broń i granaty zwrócone są przeciwko nam, jeśli nie zgładzimy ich, oni nas zgładzą! Brązowa ziemia, rozdarta, spękana brązowa ziemia, przeświecająca tłusto pod promieniami słońca, jest tłem niezmordowanie głuchego automatyzmu, nasze dyszenie jest trzaskiem rozkręcającej się sprężyny, wargi są suche, głowa bardziej hucząca i pusta niźli po nocy pijaństwa - tak oto zataczamy się naprzód i w nasze podziurawione jak sito dusze ryje się z dręczącą wnikliwością obraz brązowej ziemi z tłustym słońcem oraz drgającymi i martwymi żołnierzami, którzy tu leżą, jak gdyby tak być powinno, którzy chwytają nas łapczywie za nogi i krzyczą, kiedy my przeskakujemy przez nich. Zatraciliśmy wszelkie uczucie dla siebie, ledwo poznajemy się jeszcze, kiedy obraz drugiego pada w nasz zgoniony wzrok. Jesteśmy nieczułymi trupami, które biegną jeszcze i zabijają dzięki wybiegowi, siłą niebezpiecznego czaru. Pewien Francuz pozostaje w tyle, docieramy doń, wznosi ręce, w jednej ma jeszcze rewolwer - nie wiadomo, chce strzelać czy się poddać - uderzenie łopatą przepoławia mu twarz. Inny widzi to i usiłuje dalej uciekać, bagnet z sykiem wbija mu się w plecy. Podskakuje w górę i rozwiera ramiona, szeroko usta rozdzierając do wrzasku, zatacza się dalej, w plecach jego kołysze się bagnet. Trzeci odrzuca karabin, kuca na ziemi, z rękami na oczach. Pozostaje wraz z kilkoma innymi jeńcami, aby przenosić rannych. Nagle w gonitwie tej wpadamy na nieprzyjacielskie pozycje. Jesteśmy tak blisko za cofającymi się przeciwnikami, iż udaje się nam dotrzeć do nich niemal jednocześnie z nimi. Dzięki temu niewiele mamy strat. Jakiś kulomiot ujada, lecz załatwiamy się z nim za pomocą granatu ręcznego. Jednakże tych parę sekund starczyło dla pięciu ran brzusznych pośród nas. Kat jednemu z obsługi kulomiotu, który pozostał nie raniony, rozwala kolbą twarz na miazgę. Pozostałych zakłuwamy, zanim wydobyli granaty ręczne. Następnie spragnieni chłepcemy wodę, służącą do ochładzania. Wszędzie zgrzytają obcęgi przecinające drut, belki toczą się ze stukiem poprzez zasieki, wskakujemy przez wąskie przejścia do rowów. Haie olbrzymiemu Francuzowi wbija łopatkę w gardło i pierwszy rzuca granat ręczny; kucamy kilka sekund za ochronną palisadą, po czym oswobodzony kawał okopu rozpościera się pusty przed nami. Ukośnie poprzez rów syczy następny rzut i toruje swobodne przejście, skłębione ładunki wlatują w okopy, gdy przebiegamy, ziemia kolebie się opornie, trzeszczy zewsząd, paruje i jęczy, potykamy się o śliskie strzępy mięsa, o miękkie ciała, padam w jakiś rozdarty brzuch, na którym leży nowe, czyste oficerskie kepi. Walka ustaje. Urywa się łączność z nieprzyjacielem. Ponieważ nie możemy tutaj utrzymać się długo, pod osłoną artylerii wycofuje się nas na dawną naszą pozycję. Ledwośmy się o tym dowiedzieli, gdy w największym pośpiechu wpadamy jeszcze w najbliższe okopy, by zanim pognamy dalej, porwać, co się da, z konserw, które wpadną nam w ręce, przede wszystkim puszki z wołowiną i masłem. Pomyślnie dostajemy się z powrotem. Na razie stamtąd nie następuje dalszy atak. Leżymy przeszło godzinę, dyszymy i odpoczywamy, nie mogąc rzec słowa. Jesteśmy wycieńczeni ostatecznie, tak iż pomimo gwałtownego naszego głodu, nie myślimy o konserwach. Dopiero stopniowo na powrót stajemy się czymś, jakby ludźmi. Ta wołowina słynie na całym froncie. Niekiedy jest ona nawet głównym powodem do nieoczekiwanego wypadu z naszej strony, gdyż nasze odżywianie jest na ogół złe; stale jesteśmy głodni. W sumie zwędziliśmy pięć puszek. Prości szeregowcy po tamtej stronie mają taki wikt, że dla nas, głodomorów, w porównaniu z naszą marmoladą z buraków wydaje się to luksusem; mięsa jest tam po prostu w bród, wystarczy tylko wyciągnąć po nie rękę. Haie ponadto złapał cienki francuski pszenny chleb i wsunął za pas jak łopatę. Z jednego brzegu jest on odrobinkę zakrwawiony, lecz to się da obciąć. To szczęście, że obecnie możemy sobie porządnie podjeść; przydadzą nam się jeszcze siły. Najeść się do syta to tak samo cenne jak dobry okop; dlatego jesteśmy tak żądni tego, gdyż może uratować nam życie. Tjaden zdobył poza tym dwie manierki z koniakiem. Od jednego do drugiego krążą w kolejce. Nadchodzi błogosławieństwo wieczoru. Już noc, z lejów wznoszą się mgły. Wygląda tak, jak gdyby wyrwy pełne były widmowych tajemnic. Białawy opar czołga się trwożnie wokoło, zanim ośmieli się przepłynąć poza skraj; długie pasma wloką się od leja do leja. Jest chłodno. Stoję na wedecie i wlepiam wzrok w ciemność. Dziwnie jakoś miękkie mam serce, jak zawsze po ataku, dlatego trudno jest mi pozostawać tak samemu z własnymi myślami. Nie są to właściwie myśli; to wspomnienia, które odwiedzają mnie teraz, osłabłego, i usposabiają dziwnie. Wzbijają się w górę rakiety - widzę przed sobą pewien obraz, jakiś wieczór letni, gdy znajduję się na krużganku katedry i spoglądam na wysokie krzewy różane, które kwitły pośrodku kościelnego ogródka, gdzie spoczywali pogrzebani kanonicy. W kręgu stoją wokół kamienne posągi pasyjnych stacji różańca. Nie ma nikogo; wielka cisza uroczyła ten kwadrat kwitnący, słońce ciepło spoczywa na grubych szarych płytach, kładę na nie rękę i czuję to ciepło. Ponad prawym zrębem szyfrowego dachu zielona kopuła katedry wystrzela w matowy, miękki błękit zmierzchu. Pomiędzy uwieńczonymi kolumienkami krużgankami jest chłodny mrok, który mają tylko kościoły, a ja stoję tam i myślę o tym, że mając lat dwadzieścia, poznam te onieśmielające splątane sprawy, których użyczają nam kobiety. Obraz ten jest zdumiewający i okropnie bliski, porusza mnie, zanim rozpuści się w rozbłysku następnej kuli ognistej. Chwytam za karabin i opatruję go ni stąd, ni zowąd. Lufa jest wilgotna, mocno wokół niej zaciskam dłoń i rozcieram wilgoć palcami. Pomiędzy łęgami, poza naszym miastem wznosił się u brzegu strumienia szereg starych topoli. Widać je było z dala, a chociaż stały tylko po jednej stronie, nazywano to aleją topolową. Już jako dzieci upodobaliśmy je sobie szczególnie, niepojęcie pociągały nas, spędzaliśmy przy nich całe dnie i wsłuchiwaliśmy się w ledwo słyszalny ich szelest. Siedzieliśmy pod nimi na brzegu strumienia i zwieszaliśmy stopy w jasne, prędkie fale. Czysta woń wody i melodia wiatru w topolach władały naszą wyobraźnią. Kochaliśmy je bardzo i obraz owych dni dziś jeszcze przyprawia me serce o drżenie, zanim odejdzie. To dziwne, że wspomnienia, które przychodzą, mają dwie właściwości. Są zawsze wypełnione ciszą, to w nich najsilniejsze, i wtedy nawet, kiedy w rzeczywistości nie były tak ciche, teraz tak oddziałują. Są jak zjawiska bez szmeru, które przemawiają do mnie spojrzeniami i gestami, bez słowa, milcząco - a to ich milczenie jest tym, co mną wstrząsa, co zmusza, abym dotknął rękawa i karabinu, abym nie musiał się zatracić w tym rozpłynieniu i wabieniu, w którym ciało moje pragnęłoby się rozpostrzeć i łagodnie spłynąć ku cichym mocom poza rzeczami. Są tak ciche dlatego, że cisza jest dla nas rzeczą niepojętą. Na froncie nigdy nie ma ciszy, a krąg zaklęty frontu sięga tak daleko, iż nigdy nie jesteśmy poza nim. Nawet w najbardziej oddalonych ku tyłom rezerwach i obozach wypoczynkowych stale w uszach naszych trwa huczące brzęczenie i przytłumione stukotanie ognia. Nigdy nie jesteśmy tak daleko, abyśmy go nie słyszeli. A w tych dniach było to nie do zniesienia. Cisza jest powodem tego, że obrazy dawności budzą nie tyle pragnienia, ile żal - bezmierną, nie do opanowania melancholię. Były one - ale nie powrócą. Minęły, są innym światem, który dla nas przeminął. Na dziedzińcach koszar wypruwały z nas buntownicze, wściekłe pożądanie, wtedy były jeszcze związane z nami, należały do nas, a my do nich, jeśli nawet byliśmy rozłączeni. Wznosiły się, gdy śpiewaliśmy śpiewki żołnierskie, gdyśmy maszerowali ku łące na ćwiczenia, pomiędzy zorzą poranną a czarnymi sylwetami boru, były gwałtownym wspominaniem, które w nas tkwiło i wyłaniało się z nas. Ale tutaj, w okopach, zginęło nam. Już nie unosi się z nas - jesteśmy umarli, a ono stoi z dala na widnokręgu, jest zjawą, tajemniczym odblaskiem, który nas nawiedza, którego lękamy się i bez nadziei kochamy. Jest silne, a nasze pragnienie jest mocne - ale jest ono nieosiągalne, a my wiemy o tym. Jest równie daremne jak oczekiwanie, by stać się generałem. A gdyby nawet zwrócono nam je, ten krajobraz naszej młodości, nie wiedzielibyśmy już, co z nim począć. Czułe i tajemnicze moce, które zeń ku nam przypływały, nie mogą z martwych powstać. Bylibyśmy w nim i zatracilibyśmy się w nim; wspomnielibyśmy go i ukochali, i wzruszyli się jego widokiem. Ale byłoby to tym samym, jak gdy stajemy zamyśleni nad fotografią zmarłego druha; to jego rysy, to twarz jego, a dnie, kiedy razem z nim byliśmy, uzyskują łudzące życie w naszym wspomnieniu; ale to nie jest on sam. Nie bylibyśmy już spojeni z nim, jak byliśmy przedtem. Pociągało nas przecież nierozpoznanie jego piękna i jego nastroju, lecz ta wspólność, to współodczuwanie braterstwa ze sprawami i wypadkami naszego bytu, które nas odgraniczało i świat naszych rodziców czyniło nam zawsze trochę niepojętym; gdyż zawsze jakoś dziwnie czule byliśmy w nich zagubieni i im oddani, a to, co najdrobniejsze, zawsze niepojęcie uchodziło w drogę nieskończoności. Być może był to tylko przywilej naszej młodości; nie dostrzegaliśmy jeszcze kresów dookolnych i nigdzie nie przyznawaliśmy zakończenia, mieliśmy owo oczekiwanie krwi, które czyniło nas jednym z przebiegiem naszych dni. Dzisiaj pejzażem naszej młodości przechadzalibyśmy się jak podróżni. Spaleni jesteśmy od faktów, znamy rozróżnienia, jak kramarze, i konieczności, jak rzeźnicy. Nie jesteśmy już beztroscy; jesteśmy straszliwie obojętni. Bylibyśmy tam, ale czym byśmy tam żyli? Jesteśmy opuszczeni jak dzieci i doświadczeni jak ludzie starzy, jesteśmy zajadli i brutalni, i smutni, i powierzchowni - myślę, że jesteśmy zgubieni. Dłonie moje ziębną, przebiega mnie dreszcz; przy czym noc jest ciepła. Tylko mgła jest chłodna, ta niesamowita mgła, która przed nami zakrada się do umarłych i wysysa z nich ostatnie, tajnie skulone w nich życie. Jutro będą sini i zieleni, a krew ich zastygła i czarna. Wciąż jeszcze wznoszą się rakiety i rzucają światło bezlitosne ponad skamieniały pejzaż, który pełen jest kraterów i zimnego światła niby jakiś księżyc. Krew pod moją skórą nasyca trwogą i niepokojem myśli. Stają się słabe i dygocą, pragną ciepła i życia. Nie mogą wytrzymać bez pociechy i złudzenia, mieszają się w obliczu nagiej rozpaczy. Słyszę brzęk naczyń kuchennych i natychmiast odczuwani gwałtowne pożądanie ciepłej strawy, wpłynie dobrze na mnie i uspokoi. Z trudem zmuszam się do czekania, dopóki mnie nie zluzują. Potem schodzę do okopu i zastaję kubek z kaszą. Ugotowana jest z tłuszczem i smaczna, jem jąpowoli. Ale nadal pozostaję cichy, chociaż inni są w lepszym humorze, gdyż ogień przygasa. Tak przemijają dnie, a każda godzina jest niepojęta i oczywista. Po atakach następują kontrataki, i powoli pomiędzy szańcami, na polu zrytym lejami, piętrzą się polegli. Rannych, którzy nie leżą zbyt daleko, zazwyczaj udaje się nam zabrać. Niektórzy jednak muszą długo leżeć i słyszymy, jak umierają. Jednego z nich szukamy na próżno przez całe dwa dni. Leży widocznie na brzuchu i nie może się obrócić. Inaczej niepodobna tego wyjaśnić, że go nie odnajdujemy; gdyż tylko wówczas, kiedy krzyczy się ustami przyciśniętymi do ziemi, tak bardzo trudno jest stwierdzić kierunek. Zapewne ma jakiś zły postrzał, jedną z tych jątrzących ran, które nie dość są pilne, aby do tego stopnia szybko wycieńczyć ciało, iż półprzytomnie spływa się w nieświadomość, a także nie na tyle słabe, aby można znosić bóle z widokiem powrotu do zdrowia. Kat sądzi, że ma on zdruzgotaną miednicę albo też postrzał w stos pacierzowy. Piersi nie są chyba ranione, w przeciwnym razie nie miałby tyle siły do krzyku. A także, w razie innej rany, musielibyśmy widzieć, jak się porusza. Chrypnie stopniowo. Głos w dźwięku jest tak żałosny, iż zewsząd mógłby rozbrzmiewać. Pierwszej nocy trzykrotnie tam w polu poszukują go nasi żołnierze. Ale kiedy myślą, że natrafili na kierunek i już pełzną w tę stronę - zaczynają znowu nasłuchiwać, a głos rozlega się już zupełnie gdzie indziej. Szukamy na próżno aż do zmierzchu. Za dnia badawczo przeszukujemy pole za pomocą lornetki, nic niepodobna wykryć. Na drugi dzień woła coraz ciszej, snadź, zaschły wargi i usta. Dowódca naszej kompanii obiecał temu, kto go odnajdzie, urlop poza kolejką i dodatkowo trzy dni wolne. To potężny bodziec, ale i bez tego uczynilibyśmy, co się da, gdyż wołanie to jest okropne. Kat i Kropp po południu raz jeszcze przedzierają się naprzód. Przy tym Albertowi kula odrywa kawałek ucha. Na próżno, wracają bez niego. Słychać dokładnie, co woła. Początkowo przyzywał tylko pomocy - następnej nocy ma widocznie trochę gorączki, rozmawia ze swą żoną i dziećmi, często udaje się nam dosłyszeć imię Elizy. Dzisiaj już płacze tylko. Wieczorem głos przygasa do krakania. Ale przez całą noc jęczy jeszcze cichutko. Słyszymy to tak dokładnie, gdyż wiatr dmie w kierunku naszego rowu. Z rana, gdy przypuszczamy, że od dawna zaznał już spokoju, raz jeszcze przerzyna się ku nam bulgocące rzężenie. Dni są gorące, a umarli leżą nie pogrzebani. Nie możemy ich wszystkich uprzątnąć, nie wiemy, co z nimi począć. Grzebią ich granaty. Niektórym wzdymają się brzuchy jak balony. Syczą, pierdzą i poruszają się. Gaz hałasuje w nich. Niebo jest błękitne i bezchmurne. Duszno jest z wieczora jak przed burzą i upał wzbija się z ziemi. Kiedy wieje ku nam wietrzyk, przygania ze sobą to opar krwi, który jest ciężki i ohydnie słodkawy, to trupie tchnienie lejów, które zdaje się zmieszane z chloroformu i gnicia, wywołuje w nas mdłości i wymioty. Noce stają się spokojne, rozpoczyna się polowanie na miedziane pierścienie granatów oraz na jedwabne spadochrony francuskich rakiet. Czemu pierścienie te tak są pożądane, w gruncie rzeczy nikt dobrze nie wie. Zbieracze utrzymują po prostu, że są one wartościowe. Są tacy pośród nas, którzy tyle wloką ich za sobą, iż łażą, uginając się, kiedy znów ruszamy naprzód. Haie podaje przynajmniej jakiś powód; zamierza je przesłać swej narzeczonej zamiast gumowych podwiązek. Przy tym oświadczeniu wybucha oczywista u Fryzyjczyków niepohamowana wesołość; walą się po kolanach, cóż za dowcip, psiakrew!, ten Haie ma szpasy! Zwłaszcza Tjaden nie może się uspokoić; trzyma największy pierścień w ręku i co chwila wsadza weń nogę, by pokazać, ile też zostaje jeszcze wolnego miejsca. - Haie, chłopie, ależ ta musi mieć nogi - myśli jego drapią się nieco wyżej - i siedzenie musi mieć ona zupełnie jak... słoń. - Nie przestaje się lubować tym tematem. - Z taką chciałbym się zabawić w dupnika, pies mi mordę lizał. Haie lśni cały z uciechy, że narzeczona jego natrafia na tyle uznania i, zadowolony z siebie i lakoniczny, daje temu wyraz: - Bycza jest. Jedwabne odpadki fajerwerków mająpraktyczniejsze zastosowanie. Trzy albo cztery wystarczają na bluzkę, zależnie od szerokości piersi. Kropp i ja używamy ich jako chusteczek do nosa. Inni posyłają je do domu. Gdyby kobiety wiedziały, na jakie oni często narażają się niebezpieczeństwo, zbierając te cienkie szmatki, zlękłyby się. Kat zastaje niespodzianie Tjadena, jak ów z całym spokojem usiłuje rozluźnić pierścienie, opukując granat, który nie zdążył wybuchnąć. U każdego innego eksplodowałby, ścierwo, z pewnością; Tjaden, jak zawsze, ma szczęście. Przez całe przedpołudnie dwa motyle igrają przed naszym okopem. Są to cytrynki, ich żółte skrzydła nakrapiane są czerwono. Cóż to takiego mogło je tu przynęcić; jak okiem sięgnąć, nigdzie nie ma rośliny ni kwiatka. Odpoczywają sobie na zębach jednego z czerepów. Równie beztroskie jak one są ptaki, które z dawna nawykły do wojny. Każdego ranka pomiędzy frontami wzbijają się jaskółki. Przed rokiem mogliśmy obserwować nawet, jak wysiadywały jajka, zdołały też wyhodować pisklęta. W okopach jesteśmy teraz zabezpieczeni od szczurów. Są one tam na przedzie - wiemy, po co. Nabierają tłuszczu; gdzie jakiego spostrzegamy, zakatrupiamy go, pukając z karabinów. Nocą znów słyszymy turkot po tamtej stronie. Za dnia mamy tylko zwykły ogień, tak że możemy wyreperować okopy. Rozrywek też nie brak, lotnicy troszczą się o nie. Codzienne liczne walki powietrzne nie mogą się uskarżać na brak widzów. Lotnicy napastujący mniej nam dokuczają, natomiast samolotów obserwacyjnych nienawidzimy jak cholery, gdyż one to kierują ku nam ogień artylerii. Po kilku już minutach od ich pojawienia skrzy się od szrapneli i granatów. Przez to tracimy któregoś dnia jedenastu ludzi, wśród nich pięciu sanitariuszy. Dwóch jest tak zmiażdżonych, że Tjaden oświadcza, iż można by zdrapać ich łyżką ze ściany okopu i pogrzebać w statkach kuchennych. Innemu wyrwało podbrzusze wraz z nogami. Wspiera się, martwy, piersią w okopie, twarz jego jest cytrynowożółta, pomiędzy gęstą brodą tli się jeszcze papieros. Tli się, póki z sykiem nie zgaśnie na wargach. Poległych kładziemy na razie do jednego z wielkich lejów. Dotychczas spiętrzone są już trzy ich warstwy. Nagle raz jeszcze poczyna bębnić ogień. Wkrótce znów siedzimy w zastygłym napięciu bezczynnego oczekiwania. Atak, kontratak, uderzenie, przeciwuderzenie - są to słowa, ale co one zawierają! Tracimy wielu ludzi, najwięcej rekrutów. W luki naszego odcinka znów wepchnięta zostaje rezerwa. Jest to jeden z tych nowych pułków, wyłącznie niemal chłopcy ostatniego rocznika powołanego pod broń. Ledwo mają jakie takie wyszkolenie, co najwyżej mogli coś niecoś ćwiczyć teoretycznie, zanim poszli w pole. Wiedzą wprawdzie, czym jest granat ręczny, ale niewiele mają pojęcia o kryciu, przede wszystkim nie mają dla tych rzeczy dość spostrzegawczości. Wyniosłość gleby musi być wysoka co najmniej na pół metra, zanim ją spostrzegą. Chociaż nieodzownie potrzeba nam posiłków, więcej niemal roboty mamy z rekrutami niźli pomocy z ich strony. Są bezradni na tym terenie ostrych ataków i padają jak muchy. Dzisiejsza wojna pozycyjna wymaga wiadomości i doświadczeń, trzeba mieć zrozumienie dla samego terenu, trzeba chwytać słuchem odmiany pocisków, szmery ich i działanie, trzeba z góry umieć oznaczyć, gdzie się wryją, jak się rozlecą i jak się można od nich uchronić. Ta młoda rezerwa, oczywista, nie wie nic prawie o tym wszystkim. Jest miażdżona, gdyż ledwo potrafi rozróżnić szrapnel od granatu. Ludzie bywają koszeni do cna, gdyż z trwogą nasłuchują skowytu bezpiecznych, wielkich, daleko w tyle ryjących się bomb, a puszczają mimo uszu gwiżdżące, cichutkie brzęczenie drobnych, płasko rozpryskujących się bestii. Skupiają się w gromadkę jak owce, zamiast rozbiec się pojedynczo, a nawet ranni bywają wystrzeliwani przez lotników jak zające. Wybladłe twarze koloru rzepy, żałosne, kurczowo zaciśnięte ręce, opłakana odwaga tych biedaków, którzy mimo to prą naprzód i atakują, tych walecznych, biednych chłopców, którzy tak są zahukani, iż nie ośmielają się krzyczeć na głos i z postrzępionymi piersiami, brzuchami, ramionami i nogami cichutko skomlą, nawołując matki, i zaraz zaprzestają, kiedy spojrzeć na nich! Ich martwe, pokryte puchem, spiczaste twarze mają okropny brak - wyrazu umarłych dzieci. Ściska człowieka za gardło, kiedy patrzeć, jak zrywają się z miejsca i biegną, i padają, chciałoby się spuścić im lanie, że tacy są głupi, i wziąć ich na ramiona i zabrać ich stąd, gdzie nie dla nich jest miejsce. Przybrani są w szare kurtki i spodnie, i buty, ale u większości mundur jest za szeroki, luźno dynda wokół ich członków, barki są za szczupłe, ciała za drobne, nie było mundurów, które byłyby przystosowane do tej miary dziecinnej. Na każdego starego żołnierza pada pięciu do dziesięciu rekrutów. Niespodziany atak gazowy zgładza wielu. Nie zdołali przeczuć nawet, co ich czekało. Dno jednego okopu znajdujemy wypełnione sinoniebieskimi głowami ze sczerniałymi wargami. W jednym z lejów za wcześnie rozluźnili maski ochronne; nie wiedzieli, że gaz najdłużej utrzymuje się na dnie; gdy postrzegli na górze innych bez masek, oni także zerwali je i dosyć jeszcze nałykali się, aby spalić sobie płuca. Stan ich jest beznadziejny, dławią się w krwotokach i atakach duszności aż po śmierć. W jednym z rowów twarzą w twarz natykam się nagle na Himmelstossa. Kucając, przyczajamy się w tym samym szańcu. Nie ważąc się puścić pary z ust, tłoczą się wszyscy, jeden tuż obok drugiego, i czekają, aż rozpocznie się wypad. Choć bardzo jestem wzburzony, gdy wybiegam, strzela mi do głowy myśl: nie zobaczę więcej Himmelstossa. Szybko z powrotem wskakuję do okopu i znajduję go leżącego w jednym z rowów, gdy, z niewielką kontuzją, udaje ranionego. Twarz jego jest żałosna, jakby pobita. Ma strasznego pietra, wszak jest tutaj nowicjuszem. Ale rozwściecza mnie, że młodziutka rezerwa jest na linii, a on tutaj. - Won! - parskam. Nie rusza się z miejsca, wargi mu drżą, wąsy drgają. - Won! - powtarzam. Podciąga pod siebie nogi, przyciska się do ściany i szczerzy zęby jak zły pies. Chwytam go za ramię i chcę gwałtem postawić na nogi. Wydaje pisk. Wtedy dłużej nie mogę już opanować nerwów. Wpijam mu się w grdykę, potrząsam nim jak workiem, aż głowa lata, i krzyczę mu prosto w twarz: - Ty łotrze, pójdziesz precz, ty psie, ty hyclu, ty chcesz się wymigać? Martwieje, głową jego biję o ścianę - „bydlę” - kopię go między żebra - „świnia” - popycham przed siebie w pole, głową naprzód. Nowa fala naszych przebiega akurat obok. Jest z nimi porucznik. Postrzega nas i woła: „Naprzód, naprzód, łączyć, łączyć” - i czego nie mogło dokonać moje lanie, to wywołały te słowa. Himmelstoss słyszy przełożonego, zbudzony, ogląda się wokoło i przyłącza się. Biegnę za nim i widzę, jak skacze. Jest znów owym sznytowym Himmelstossem z podwórza koszar, zrównał się nawet z porucznikiem i wyprzedził innych. Ogień huraganowy, ogień zagradzający, ogień strzępiący po bokach, miny, gaz, czołgi, karabiny maszynowe, granaty ręczne - słowa, słowa, ale zawierają one całą grozę świata. Twarze nasze jakby pokryte skorupą, myślenie nasze spustoszone, jesteśmy śmiertelnie zmęczeni; kiedy nadchodzi atak, trzeba niektórych walić kułakami, aby zbudzili się i wyruszyli wraz z nami; oczy są zapalone, ręce poszarpane, kolana krwawią, łokcie są poobtłukiwane. Czyż przemijają tygodnie - miesiące - lata? To tylko dni. Widzimy, jak czas koło nas zanika w bezbarwnych twarzach umierających, łyżkami wpychamy w siebie strawę, biegniemy, miotamy, strzelamy, zabijamy, leżymy pokotem, jesteśmy słabi i otępiali, i to jedno nas trzyma, iż są jeszcze słabsi, jeszcze bardziej tępi, jeszcze bezradniejsi, którzy szeroko rozwarte oczy wlepiają w nas jak w bogów, co niekiedy uniknąć potrafią śmierci. W niewielu godzinach spokoju pouczamy ich: „Spójrz no, widzisz, co się tam dynda? To mina, która nadlatuje! Leż spokojnie, przelatuje w inną stronę. Ale jeśli w taki sposób leci, to wyrywaj. Można przed nią umknąć”. Wyczulamy ich uszy na podstępne brzęczenie drobnych bestyjek, które słyszy się ledwo, jak bzykanie much, mają je słuchem wyłowić z ogólnego trzasku - uczymy ich, że są one niebezpieczniejsze od tych wielkich, które słyszy się na długo przed tym. Pokazujemy im, jak chować się przed lotnikami, jak udawać trupa, kiedy jest się zaskoczonym przez atak, jak trzeba odciągać zapalnik granatu, by wybuchł na pół sekundy przed uderzeniem - pokazujemy im, jak z szybkością błyskawicy padać w leje przed nadlatującymi granatami z zapalnikami wybuchowymi, jak toczyć pod górę okopu kupę granatów ręcznych, objaśniamy różnicę pomiędzy czasem koniecznym do wybuchu granatów ręcznych przeciwnika a naszych, zwracamy im uwagę na ton granatów gazowych i pokazujemy im wybiegi, które mogą uratować ich przed śmiercią. Przysłuchują się, są chętni i pilni - ale kiedy znów rozpoczyna się bój, wzburzeni, od nowa zazwyczaj postępują fałszywie. Z wydartym grzbietem wloką w bok Haiego Westhusa, przy każdym tchnieniu płuco tętni poprzez ranę. Udaje mi się jeszcze uścisnąć mu dłoń - przepadło, Pawle - jęczy i z bólu kąsa swe ramiona. Widzimy ludzi żyjących, którym brak czaszki, widzimy biegnących żołnierzy, których obie stopy poszarpane są na strzępy; potykają się na łamiących się kikutach aż do następnej dziury; jakiś frajter pełznie prawie kilometr na rękach i włóczy za sobą zmiażdżone kolana; inny idzie do posterunku opatrunkowego, a ponad jego kurczowo zaciśniętymi dłońmi wypełzają jelita; widzimy ludzi bez ust, bez szczęki, bez twarzy; znajdujemy jednego, który przez dwie godziny zaciśniętymi zębami wpijał się w tętnicę ramienia, aby krew nie spłynęła. Słońce wschodzi, noc powraca, granaty gwiżdżą, życie dobiega końca. Jednak smugę zrytej ziemi, na której leżymy, obroniliśmy przed przemocą, oddano jej co najwyżej kilkaset metrów. Ale na każdy metr przypada jeden umarły. Luzują nas. Koła toczą nam się spod nóg, stoimy bezdusznie i głucho, a kiedy daje się słyszeć wołanie: „Uwaga - drut!”, wpół przyklękamy. Było lato, kiedy przejeżdżaliśmy tędy, drzewa były jeszcze zielone, teraz wyglądają już jesiennie, a noc jest szara i wilgotna. Zatrzymują się wozy, złazimy z nich, gromada przemieszana jak kostki, resztka wielu imion. Po bokach stoją jacyś ciemni mężczyźni i wywołują numery pułków oraz kompanii. A przy każdym zawołaniu odłącza niewielka gromadka, szczupła, drobna gromadka brudnych, sinych żołnierzy, okropnie drobna gromadka i okropnie maleńka resztka. Otóż wykrzykuje ktoś numer naszej kompanii, jest to, znać po głosie, dowódca kompanii, ocalał zatem, ramię jego zwisa na temblaku. Podchodzę ku niemu i rozpoznaję Kata i Alberta, stajemy jeden obok drugiego, opieramy się wzajem o siebie i spoglądamy po sobie. I raz jeszcze, i jeszcze słyszymy, jak wykrzykuje nasze numery. Może długo wołać, nie usłyszą go w lazaretach i lejach. Raz jeszcze: - Druga kompania tutaj! - A potem ciszej: - Nikogo więcej z drugiej kompanii? - Milknie na chwilę i jest nieco zachrypnięty, kiedy pyta: - To wszyscy? - i rozkazuje: - Odlicz! Poranek jest szary, było jeszcze lato, kiedy wyruszyliśmy naprzód, i było nas stu pięćdziesięciu. Teraz ziębniemy, jest jesień, liście szeleszczą, głosy podlatują znużone: „Jeden - dwa - trzy - cztery” - a przy trzydziestu dwóch milkną. I milczenie trwa długo, zanim się głos zapyta: - Nikogo więcej? - czeka, a potem mówi cicho: - Sekcjami! - a potem zrywa się głos, jeszcze tylko zdoła dokończyć: - Druga kompania - z trudem - druga kompania marsz! Szereg, niedługi szereg, zataczając się, człapie w poranek. Trzydziestu dwóch ludzi. VII Tym razem wycofują nas dalej niż zwykle, na linię etapową, aby nas na nowo uformować. Nasza kompania potrzebuje przeszło stu ludzi. Tymczasem w chwilach wolnych od służby łazikujemy. Po dwóch dniach przybywa do nas Himmelstoss. W rowach zrzedła mu mina. Proponuje nam zgodę. Teraz nie mam nic przeciwko temu, bo widziałem, jak niósł Haiego Westhusa, któremu rozerwało grzbiet. A że w dodatku mówi wcale rozsądnie, więc pozwalamy zaprosić się do kantyny. Jedynie Tjaden zachowuje się nadal nieufnie i powściągliwie. Ale i on mięknie, gdy Himmelstoss opowiada, że ma zastępować kucharza, który wyjeżdża na urlop. Przedstawia od razu dowód namacalny w postaci dwu funtów cukru dla nas i pół funta masła specjalnie dla Tjadena. Co więcej, zabiega o to, aby nas przydzielono na najbliższe trzy dni do skrobania kartofli i brukwi w kuchni. I wydziela nam tu pierwszorzędny wikt oficerski. Więc tymczasem znów mamy obie rzeczy, których żołnierz potrzebuje do szczęścia: dobre żarcie i spokój. No tak, to niewiele, jeśli się nad tym głębiej zastanowić. Jeszcze przed paru laty bylibyśmy za to strasznie sobą pogardzali. Teraz jesteśmy prawie zadowoleni. Można się do wszystkiego przyzwyczaić, nawet do rowów strzeleckich. Przyzwyczajenie sprawia, że na pozór tak prędko zapominamy. Onegdaj byliśmy jeszcze w ogniu, dziś robimy głupstwa, włóczymy się po okolicy, jutro znów wrócimy do okopów. Ale naprawdę to my niczego nie zapominamy. Póki jesteśmy tutaj, przebyte dni frontu zapadają się w nas jak kamienie - są zbyt ciężkie, aby się można było nad nimi od razu zastanowić. Zabiłyby nas niechybnie, gdybyśmy to zrobili; bo tyle już zdążyłem zauważyć, że zgrozę znieść można - wystarczy zwyczajnie przycupnąć, ale zginiesz, jeśli się w nią zagłębisz. Podobnie jak zmieniamy się w dzikie zwierzęta, gdy idziemy na przednie pozycje, bo tylko to może nas uratować, tak stajemy się płytkimi kawalarzami i śpiochami, gdy jesteśmy na tyłach. Nie ma na to rady - to po prostu przymus. Chcemy żyć za wszelką cenę; toteż nie wolno nam się obarczać uczuciami, które może i są dekoracyjne w czasie pokoju, ale tu są stanowczo fałszywe. Kemmerich nie żyje, Haie Westhus dogorywa, z ciałem Hansa Kramera bętią mieli wiele kramu w dzień sądu bożego, gdy przyjdzie go wyskrobać po kawałeczku, Martens stracił obie nogi, Meyer nie żyje, Marx nie żyje, Beyer nie żyje, Hammerłing nie żyje, stu dwudziestu ludzi padło od kuł, przeklęty bałagan - ale co to nas obchodzi, my żyjemy. Gdybyśmy mogli ich uratować, no to co innego - choćbyśmy mieli sami zginąć, bylibyśmy zrobili wszystko, co w naszej mocy; bo gdy bierzemy na ambit, popełniamy największe szaleństwa; nie mamy wcale lęku - co innego strach śmierci, ale to jest inna rzecz - fizyczna. Lecz nasi koledzy nie żyją, nie możemy im pomóc, mają spokój kompletny - kto wie, co nas jeszcze czeka; więc łazikuj, bracie, śpij albo żryj, ile się da, i ćmij, byleby dzień nie był nudny. Życie jest krótkie. Zgroza frontu pierzcha, gdy się odwracamy doń tyłem; wtedy obrabiamy go ordynarnymi i złośliwymi dowcipami; gdy ktoś umiera, powiadamy, że uszczypnął się w tyłek, tak po swojemu wyrażamy się o wszystkim, to nas ratuje od obłędu, taki stosunek do rzeczy wyrabia odporność. My niczego jednak nie zapominamy! Brednie wypisują w gazetach o złotym humorze wojska, które ledwo wydostawszy się z ognia, urządza tańce. Robimy to nie dlatego, że mamy humor, lecz mamy humor, ponieważ inaczej bylibyśmy zgubieni. Ale i tak, niedługo nam tego starczy, humor nasz gorzknieje z każdym dniem. I wiem: wszystko, co teraz, póki jesteśmy na wojnie, tkwi w nas jak kamień w worku, po wojnie obudzi się i wówczas dopiero nastąpi rozprawa na śmierć i życie. Dni, tygodnie, lata tu przeżyte znowu powrócą i nasi zmarli towarzysze powstaną i pójdą z nami, uświadomimy sobie nasze cele, i tak będziemy maszerować, nasi zmarli towarzysze obok nas, lata frontu za nami - przeciw komu, przeciw komu? Swego czasu był w tych stronach teatr frontowy. Ściana z desek jest jeszcze zaklejona kolorowymi plakatami. Stoimy z Kroppem i wytrzeszczamy na to oczy. Nie możemy zrozumieć, że też coś takiego jeszcze istnieje. Na plakacie stoi dziewczyna w jasnej letniej sukni, z czerwonym lakierowanym paskiem na biodrach. Jedną ręką opiera się na poręczy, w drugiej trzyma kapelusz słomkowy. Na nogach ma białe pończochy i białe eleganckie pantofelki z klamerkami, na wysokich obcasach. Za nią świeci się błękitne morze, ułożone w kilka fal, z boku wbija się klinem jasna zatoka. Jest to naprawdę śliczne dziewczę, o wąskim nosie, czerwonych wargach, długich nogach, świecące czystością i wypielęgnowane - na pewno kąpie się dwa razy dziennie i nigdy nie ma brudu pod paznokciami. Może tylko czasem trochę piasku z plaży. Obok niej stoi mężczyzna w białych spodniach, w niebieskiej marynarce i oficerskiej czapce, ale to nas interesuje o wiele mniej. Dziewczyna ze ściany jest dla nas istnym cudem. Zapomnieliśmy prawie, że coś takiego istnieje, i nawet teraz nie bardzo dowierzamy własnym oczom. W każdym razie lata całe nie widzieliśmy nic takiego, nic podobnego pod względem pogodnej piękności i szczęścia. To właśnie jest pokój, taki musi być pokój - czujemy to podnieceni. - Popatrz no tylko na te leciutkie pantofelki, przecież one nie wytrzymałyby nawet kilometra marszu - powiadam i czuję, że palnąłem głupstwo, co za brednie myśleć, że taki obrazek mógłby maszerować. - Ile lat może mieć? - zapytuje Kropp. - Najwyżej dwadzieścia dwa, bracie - oceniam. - Gdzie tam, w takim razie byłaby starsza od nas. Powiadam ci, że nie ma więcej niż szesnaście. Ciarki po nas przechodzą. - Jak myślisz, Albercie, to by była heca, co? Kiwa głową. - W domu też mam białe spodnie. - Białe spodnie - powtarzam - ale taka dziewczyna... Mierzymy się nawzajem spojrzeniem od stóp do głów. Widok nie bardzo ciekawy - to wypłowiałe, połatane, biedne umundurowanie. Wszelkie porównanie wypada dla nas beznadziejnie. Dlatego najpierwej zeskrobujemy ze ściany młodego człowieka w białych spodniach, bardzo ostrożnie, aby nie uszkodzić przypadkiem dziewczyny. To już jest coś. A potem Kropp proponuje: - Moglibyśmy się poddać odwszeniu. Nie bardzo się z tym godzę, bo na skutek tego zabiegu niszczeją tylko rzeczy, a wszy i tak po dwóch godzinach obłażą człowieka. Ale po ponownym zagapieniu się na dziewczynę gotów jestem i na to przystać. Posuwam się jeszcze dalej: - Moglibyśmy spróbować, czy się nie da wyfasować czystej koszuli. Albert ma inny pomysł: - Lepiej onuce. - Onuce też. Spróbujmy wykombinować. W tej chwili przywlekli się Leer i Tjaden; zobaczyli plakat i momentalnie rozmowa staje się świńska. Leer był w naszej klasie pierwszym, który miał stosunek z kobietą; opowiadał o tym podniecające szczegóły. Na swój sposób unosi się nad obrazkiem, a Tjaden gorliwie potwierdza. To nas bynajmniej nie przejmuje obrzydzeniem. Kto nie gada świństw, ten nie jest żołnierzem; tylko że w tej chwili niezupełnie są stosowne. Toteż oddalamy się i kierujemy ku odwszalni z takim uczuciem, jak gdyby to był elegancki sklep z konfekcją męską. Domy, w których kwaterujemy, stoją nad kanałem. Po tamtej stronie kanału są sadzawki okolone kępami topoli - po tamtej stronie kanału są też kobiety. Domy po naszej stronie zostały ewakuowane. Po tamtej stronie widzi się tu i ówdzie mieszkańców. Wieczorem pływamy. Wzdłuż brzegu idą trzy kobiety. Chodzą powoli i nie odwracają głów, chociaż nie mamy na sobie spodenek kąpielowych. Leer woła. Śmieją się i przystają, żeby się nam przyjrzeć. W łamanej francuszczyźnie rzucamy im pierwsze lepsze zdania, które nam przychodzą do głowy, wszyscy razem, spiesząc się - byleby nie odeszły. Jedna z nich - szczupła i śniada. Ma ruchy porywcze, spódnica owija się jej zalotnie koło nóg. Jakkolwiek woda jest zimna, jesteśmy bardzo ożywieni, staramy się je zainteresować, zatrzymać. Sadzimy się na dowcipy, one odpowiadają, ale my nic z tego nie rozumiemy. Tjaden jest rozsądniejszy. Biegnie do domu, przynosi komiśniak i trzyma go wysoko nad głową. To ma wielkie powodzenie. Kiwają głowami i rękami, abyśmy się przeprawili na drugą stronę. Cóż, kiedy nie wolno nam przechodzić na tamten brzeg. Wszędzie na mostach stoją posterunki. Bez przepustki nic się nie zrobi. Tłumaczymy im, aby do nas przyszły, ale one potrząsają głowami i wskazują na mosty. Im też nie wolno. Odwracają się, powoli idą dalej. Odprowadzamy je, płynąc wzdłuż brzegu. Kilkaset metrów dalej zbaczają i wskazują nam dom, wystający spośród drzew i zarośli. Leer pyta się, czy mieszkają w tym domu. Śmieją się - tak, mieszkają w tym domu. Wołamy, że moglibyśmy przyjść, kiedy nas posterunki nie zobaczą. W nocy, tej nocy. Podnoszą ręce, składają dłonie, podpierają twarze i zamykają oczy. Zrozumiały nas. Szczupła i śniada oddala się tanecznym krokiem. Blondynka szczebiocze: - Brot... gut...*[ * Chleb... dobrze... (niem.).] Potwierdzamy gorąco, że przyniesiemy chleb. Poza tym jeszcze inne pyszności. Przewracamy oczami i gestykulujemy. Leer omal się nie utopił, chcąc im uplastycznić kawał kiełbasy. Gdyby to było konieczne, przyrzeklibyśmy cały skład żywności. Idą dalej. Często się odwracają. Wyłazimy na brzeg po naszej stronie i obserwujemy uważnie, czy rzeczywiście wejdą do wskazanego domu, bo kto wie, czy nie biorą nas na kawał. Następnie odpływamy. Bez przepustki nie przejdzie się przez most, przeto przeprawimy się w nocy. Ogarnia nas podniecenie, które już nas do ostatniej chwili nie opuszcza. Nie możemy sobie miejsca znaleźć, idziemy do kantyny. Można tu dostać piwa i jakiegoś trunku przypominającego poncz. Pijemy ten poncz i roimy fantastyczne przeżycia. Wierzymy sobie bardzo chętnie i niecierpliwie czekamy na swoją kolej, aby jeszcze piękniej nablagować. Ręce nasze są niespokojne, kurzymy niezliczone papierosy aż do momentu, gdy Kropp czyni uwagę: „Właściwie moglibyśmy im zanieść trochę tego tytoniu”. Kładziemy papierosy do czapek i przechowujemy. Niebo staje się zielone jak niedojrzałe jabłko. Jest nas czterech, a mogą iść tylko trzej; wobec tego musimy się pozbyć Tjadena; fundujemy mu tyle rumu i ponczu, że aż się zatacza. Gdy zaczyna się zmierzchać, wracamy do domu. Tjaden idzie pośrodku. Jesteśmy rozgorączkowani; porwani żądzą przygód. Dla mnie ta szczupła i śniada - takeśmy się zawczasu ułożyli i podzielili. Tjaden zwala się na siennik i chrapie. Raz jeden budzi się i wyszczerza do nas tak chytrze, że przestraszeni myślimy, czy nas czasem nie zażył z mańki, czy cały wydatek na poncz nie był zbyteczny. Ale po chwili znowu opada i zasypia. Każdy z nas trzech ma już przygotowany komiśniak i zawija go w papier gazetowy. Dołączamy do chleba papierosy i nadto trzy przyzwoite porcje kiszki pasztetowej, którą fasowaliśmy wieczorem. Na ogół niezgorszy prezencik. Na razie kładziemy to do butów; musimy je bowiem wziąć ze sobą, na tamtym brzegu łatwo można skaleczyć nogi o druty i skorupki. A że przeprawimy się przez kanał, więc obuwie musi nam starczyć za całą odzież. Ciemno jest zresztą i niedaleko. Wychodzimy z butami w ręku. Prędko wślizgujemy się do wody, kładziemy się na wznak, płyniemy, trzymając buty z ich zawartością nad głową. Dopłynąwszy do brzegu, wychodzimy ostrożnie z wody, wyjmujemy paczki, wzuwamy buty. Pakiety przyciskamy ramieniem. I - biegiem marsz - mokrzy, nadzy, ubrani jedynie w buty. Z łatwością odnajdujemy wskazany domek. Ciemny jest, zaszyty w zagajniku. Leer przewraca się o korzenie i zdziera sobie skórę z łokci. - Głupstwo - mówi z humorem. Okiennice są zamknięte. Obchodzimy dom dokoła, próbujemy zapuścić spojrzenie przez szpary. Zaczynamy się niecierpliwić. Nasz Kropp jak gdyby flaczeje. - A co jeżeli tam jest jaki major? - To i co, zmywamy się i basta - wyszczerza zęby Leer. I klepiąc się po tyłku, dodaje: - Niech no na tym pozna nasze numerki. Drzwi wejściowe są otwarte. Nasze buty robią wiele hałasu. Jakieś drzwi otwierają się, wpada smuga światła, jakaś kobieta wydaje okrzyk przestrachu. Mówimy: - Pst, pst... camerade... bon ami...*[ * Kolega... dobry przyjaciel... (fr.).] - i gestem zaklęcia podnosimy do góry nasze paczki. Teraz są widoczne i tamte dwie, drzwi na oścież otwarte, i światło nas opromienia. Poznały nas, a jakże, i wszystkie trzy śmieją się do rozpuku z naszego stroju. Pokładają się wprost ze śmiechu, nachylają się i zginają, trzymając się za ramę u drzwi. Jak gibkie są ich ruchy! - Un moment. - Znikają i wnet rzucają nam jakieś prześcieradła, w które się z musu zawijamy. Teraz dopiero wolno nam wejść. Mała lampka oświetla pokój, jest ciepło i leciutko pachnie perfumami. Rozkładamy nasze podarki, podajemy gosposiom. Oczy ich błyszczą, widać, że są głodne. Potem wszyscy jesteśmy trochę zakłopotani. Leer mimicznie przedstawia jedzenie. Nastrój się ożywia, kobiety przynoszą talerze i noże i rzucają się na te wszystkie dobre rzeczy. Każdy plasterek kiszki, nim trafia do ust, jest podnoszony do góry i oglądany z podziwem, my zaś siedzimy upojeni dumą. Zalewają nas słowami swojej mowy - rozumiemy niewiele, ale słyszymy, że to są słowa przyjazne. Zapewne wyglądamy bardzo młodo. Szczupła i śniada głaszcze mnie po włosach i mówi to, co wszystkie kobiety francuskie zawsze powtarzają: - La guerre... grand malheur... pauvres garyons*.[* Wojna... wielkie nieszczęście... biedni chłopcy (fr.).] Trzymam ją mocno za ramię i wpijam się ustami w jej dłoń. Palcami obejmuje mi twarz. Tuż nade mną są jej podniecające oczy, delikatna śniada cera i czerwone wargi. Usta wypowiadają słowa, których nie rozumiem. Nie bardzo też rozumiem te oczy - są wymowniejsze niżeliśmy się, idąc tu, spodziewali. Obok są inne pokoje. Przechodząc, widzę. Leera - jest z blondynką, zachowuje się dziarsko i głośno. On to potrafi. Ale ja, zagubiony w dalekim, cichym i burzliwym, zawierzam się temu bezgranicznie. Moje pragnienia są dziwnie zmieszane z żądzy i z uczucia zapadania się. Doznaję zawrotu głowy, nie znajduję tu nic, czego by się jeszcze można uchwycić: buty zostawiliśmy za drzwiami, zamieniono je nam na pantofle, więc nie ma tu już nic, co mogłoby mi przywołać z powrotem pewność siebie i zuchwalstwo żołnierza: nic - ani broni, ani pasa, ani kurtki, ani czapki. Oddaję się na niepewne losy, niech się dzieje, co chce - bo mimo wszystko odczuwam lekki strach. Szczupła i śniada porusza brwiami, gdy się nad czymś zastanawia; ale gdy mówi, brwi jej są spokojne. Chwilami dźwięk nie staje się słowem, zdławiony albo nie dokończony przewiewa przeze mnie, łuk, orbita, kometa. Co ja wiedziałem o tym - co ja wiem o tym? Słowa obcego języka, z którego mało co rozumiem, te słowa usypiają mnie w ciszę, w której rozpływa się brązowo w półmroku połyskujący pokój, w której jedynie oblicze nade mną jest wyraźne i żyje. Jak wieloista jest twarz, przed godziną jeszcze obca, teraz zaś powlekająca się tkliwością, która w niej się przegląda, a nie z niej pochodzi - lecz z nocy, ze świata, z krwi. Przedmioty znajdujące się obok noszą piętno tej bliskości, są zmienione, stają się osobliwe, i tak oto odczuwam cześć przesadną wobec swej jasnej skóry, na którą pada światło lampy, którą głaszcze jej chłodna, ciemna ręka. Jakże inaczej jest w burdelach wojskowych, do których nam od czasu do czasu dają pozwolenie, gdzie czeka się i stoi w długim szeregu. Wolałbym o nich nie myśleć, ale mimo woli stają mi w pamięci. Jestem przerażony, bo nie wiem, czy takie rzeczy nie zostają nä całe życie. Potem jednak czuję wargi szczupłej i śniadej i porywam się ku nim, zamykani oczy i chciałbym tym ruchem zgasić wszystko: wojnę i zgrozę, i grubiaństwo, aby obudzić się młodym i szczęśliwym; myślę o dziewczynie z plakatu i przez chwilę wierzę, że życie moje zawisło od tego, czyją zdobędę. Tym głębiej wtulam się w ramiona, które mnie obejmują - może stanie się cud. Gdzieś tam odnaleźliśmy się wszyscy trzej; Leer jest bardzo zadzierzysty. Żegnamy się serdecznie i wzuwamy buty. Nocne powietrze chłodzi nasze gorące ciała. Topole sterczą wysoko w ciemnościach i szumią. Księżyc stoi na niebie i w wodach kanału. Nie biegniemy już, kroczymy obok siebie długimi krokami. - To było warte komiśniaka - odzywa się Leer. Nie mogę się zdecydować na rozmowę, nie powiem nawet, abym był wesoły. Słyszymy kroki i przykucamy za krzewem. Kroki zbliżają się, rozlegają tuż koło nas. Widzimy nagiego żołnierza w butach tak jak i my, pod pachą trzyma paczkę i cwałuje co sił. To Tjaden wybrał się w podróż. I po chwili już go nie ma. Śmiejemy się. Jutro będzie klął, na czym świat stoi. Nie zauważeni, dobieramy się do naszych sienników. Wołają mnie do kancelarii. Dowódca kompanii daje mi urlop i bilet i życzy dobrej podróży. Sprawdzam, na jak długo. Siedemnaście dni - czternaście dni urlopu, trzy na podróż. To za mało; pytani, czy nie mógłbym dostać pięciu dni na podróż. Bertnick wskazuje na papiery. Teraz dopiero widzę, że nie wrócę bezpośrednio do oddziału. Po urlopie mam się zameldować na kursach w Heidelagerze. Koledzy zazdroszczą mi. Kat daje mi rady, jak się dekować. - Jeżeli będziesz cwany, to wcale nie wrócisz na front. Wolałbym właściwie jechać za osiem dni; bo tyle czasu będziemy tutaj, a jest nam tu wcale dobrze. Ma się rozumieć, trzeba się szarpnąć, i w kantynie urządzić rundę. Jesteśmy wszyscy cokolwiek zalani. Robi mi się smutno; wyjeżdżam za sześć tygodni, oczywiście to wielkie szczęście, ale jak to wszystko będzie wyglądać, gdy wrócę? Czy jeszcze spotkam ich wszystkich? Haiego i Kemmericha już nie ma - czyja teraz kolej? Sączymy z butelki, przyglądam się jednemu za drugim. Albert siedzi przy mnie, kurzy, ma dziarską minę, zawsze byliśmy razem; naprzeciwko przykucnął Kat z opadniętymi ramionami, ze spuszczonym kciukiem i spokojnym głosem. Müller z wystającymi zębami i poszczekującym śmiechem. Tjaden z mysimi oczami; Leer, który zapuszcza brodę i wygląda na czterdzieści lat. Nad naszymi głowami unosi się gęsty dym. Czymże byłby żołnierz bez tytoniu? Kantyna jest przystanią, piwo nie tylko trunkiem, piwo jest znakiem, że można bezpiecznie wyciągnąć i wyprostować członki. Korzystamy z tego, wyciągnęliśmy przed siebie nogi i plujemy statecznie, bo i plucie jest zacnym zwyczajem. Jak to się całe życie przedstawia człowiekowi, który ma nazajutrz odjechać! W nocy znowu jesteśmy na tamtym brzegu. Właściwie boję się powiedzieć szczupłej i śniadej, że wyjeżdżam i gdy wrócę, będziemy na pewno gdzie indziej, dalej; że chyba nie spotkamy się już nigdy. Ona kiwa tylko głową, niewiele po sobie okazuje. Nie mogę tego na razie zrozumieć, ale potem zmiarkowałem. Leer ma rację: gdybym wracał na front, powiedziałaby znowu: Pauvre garęon - ale urlopnik? O takich tu nie dbają, to nie jest interesujące. Do diabła z tym całym jej szczebiotem i gadaniną. Wierzy się w cuda, a potem okazuje się, że to tylko komiśniak. Nazajutrz rano, po odwszeniu, maszeruję w kierunku stacji kolejowej. Odprowadzają mnie Albert i Kat. Dowiadujemy się na miejscu, że pociąg odjeżdża dopiero za parę godzin. Towarzysze moi muszą wracać: mają służbę. Żegnamy się. - Bądź zdrów, Kat! Bądź zdrów, Albercie! Odchodzą i kilkakrotnie przesyłająmi ukłon. Postacie ich zmniejszają się. Znam dobrze każdy ich krok, każdy ruch, poznałbym ich po ruchach z daleka. W końcu znikają. Siadam na tornistrze i czekam. Naraz ogarnia mnie wściekłe zniecierpliwienie; żeby się już raz stąd wydostać. Wyleguję się na różnych dworcach; stoję przed różnymi kotłami, drzemię na różnych drewnianych ławach! - a potem krajobraz staje się przygnębiający, niewesoły i znany. Mimo zmierzchających się okien wagonu przesuwają się wioski, gdzie strzechy są jak czapki nasunięte na tynkowane szachulce; pola żytnie, które lśnią w ukośnym świetle niby masa perłowa; sady owocowe, gumna i stare lipy. Nazwy stacji stają się pojęciami, które wprawiają serce w drżenie. Pociąg sapie i sapie; stoję przy oknie i trzymam się mocno ram okiennych. Te nazwy zakreślają granice mojej młodości. Płaskie łąki, pola, zagrody; zaprzęg jedzie samotnie traktem biegnącym równolegle do widnokręgu. Szlaban, za którym czekają chłopi, dziewczęta machają rękami, dzieci bawią się pod nasypem kolejowym. Gościńce, które znikają wśród pól, gładkie szosy, wolne od artylerii. Jest wieczór, i gdyby pociąg nie dudnił, musiałbym chyba krzyczeć. Równina rozszerza się ogromnie, z dala wyłaniają się krawędzie gór w bladobłękitnych tonach. Poznaję linię charakterystyczną Dolbenbergu, ten ząbkowany grzebień, który urywa się ostro tam, gdzie kończy się czaszka lasu. Dalej jest miasto. Ale teraz złotoczerwone światło przelewa się nad światem, pociąg grzechocze na zakręcie, potem na drugim - i nierealne, rozwiane i ciemne stoją topole, jedna za drugą w drugim rzędzie, wszystkie utkane z cieni, światła i tęsknoty. Pole wraz z topolami wykręca się powoli - pociąg objeżdża je, odstępy między drzewami kurczą się, ten długi rząd staje się jedną bryłą, i w pewnej chwili widzę tylko jedno drzewo, a potem wysuwają się dalsze topole i długo jeszcze stoją osamotnione na tle nieba, aż wreszcie znikają za pierwszymi domami. Przejazd kolejowy. Stoję przy oknie, nie mogę się oderwać. Inni pasażerowie szykują swoje rzeczy. Wymieniam na głos nazwę ulicy, którą przejeżdżamy w poprzek: „Bremerstrasse, Bremerstrasse”. Rowerzyści, wozy, ludzie - tam na dole ta szara ulica i szary tunel - porywa mnie, jak gdyby był moją matką. A potem pociąg staje, a oto i dworzec ze swym zgiełkiem, wołaniem i szyldami. Pakuję tornister, umacniam sprzączki, biorę do ręki karabin i schodzę na peron. Rozglądam się: nie znam nikogo z tych ludzi, którzy tak spieszą. Panienka z Czerwonego Krzyża proponuje, bym się czego napił. Odwracam się, uśmiecha się do mnie tak głupio, napuszona, przejęta swoją rolą: patrzcie, ludzie, daję kawę żołnierzowi. Zwraca się do mnie per kolego - tego mi tylko brakowało. Ale za dworcem koło ulicy szemrze rzeka, sycząca i biała wypada ze śluz pod mostem Młynów. Stara czworoboczna baszta stoi tuż; a przed nią rozłożyste kwitnące lipy i dalej wieczór. Tu przesiadywaliśmy często... jakże dawno to było... chodziliśmy na ten most i wdychali chłodny, gnilny zapach stojącej wody; nachylaliśmy się nad spokojnym nurtem z tej strony śluz, gdzie zielone wodorosty oblepiają przęsła, a w gorące dni po tamtej stronie śluz cieszyliśmy się pryskającą pianą i gawędziliśmy o nauczycielach. Idę przez most, rozglądam się w prawo i w lewo, woda jest wciąż jeszcze pełna wodorostów, i dotychczas płuży jasnym łukiem. W baszcie prasowaczki o nagich ramionach stoją wciąż nad białą bielizną, gorąca para wycieka przez otwarte okna. Psy ganiają po wąskiej ulicy, przed drzwiami stoją ludzie i patrzą za mną, jak idę brudny i obładowany. W tej cukierni jadaliśmy lody i wprawialiśmy się w paleniu papierosów. Na ulicy, którą teraz mijam, znam każdy dom - sklep kolonialny, aptekę, piekarnię. A teraz stoję przed brązowymi drzwiami z wytartą klamką i ręka mi ciąży. Otwieram je, cudownie owiewa mnie chłód, oczy przestają widzieć wyraźnie. Schody trzeszczą pod moimi butami. Na górze trzasnęły drzwi, ktoś spogląda, przechylając się przez poręcz. To otworzono drzwi kuchenne, smaży się placki kartoflane, pachnie nimi w całym domu, dzisiaj jest zresztą sobota, i ta, która się przechyla przez poręcz - to moja siostra. Przez chwilę uczuwam bojaźń, spuszczam głowę, potem zdejmuję hełm i spoglądam w górę. Tak, to moja najstarsza siostra. - Pawle - woła - Pawle!... Kiwam głową, tornister uderza o poręcz, karabin jest tak ciężki. Otwiera porywczo któreś drzwi i woła: - Mamo, mamo, Paweł przyjechał! Nie mogę iść dalej. - Mamo, mamo, Paweł przyjechał. Opieram się o ścianę i zaciskam mocno henn i karabin. Trzymam jak w kleszczach, jak najmocniej, ale nie mogę postąpić ani kroku, schody rozpływają się przed oczyma, uderzam się kolbą po nogach, zacinam wściekle zęby, ale nic nie poradzę na to jedno słowo, które powiedziała moja siostra, nic na to nie mogę poradzić, zmuszam się straszliwie do śmiechu i słów, ale nie mogę dobyć głosu, i tak stoję na schodach, nieszczęśliwy, bezbronny, w strasznym skurczu, i nie chcę, ale łzy spływają mi po twarzy. Siostra wraca i pyta: - Co ci jest? Wytężam wszystkie siły, gramolę się na podest. Stawiam karabin w kącie, kładę tornister pod ścianę, na nim hełm. Muszę też się pozbyć pasa z wszystkimi przynależnościami. Potem odzywam się z wściekłością: - Dajże mi wreszcie chusteczkę! Przynosi mi z bieliźniarki chusteczkę, wycieram sobie twarz. Nade mną na ścianie wisi oszklone pudło z jaskrawymi motylami, które kiedyś łapałem. Teraz słyszę głos matki. Dochodzi z sypialni. - Czy mama leży? - pytam siostrę. - Tak, chora... - odpowiada. Wchodzę do niej, podaję rękę i mówię możliwie najspokojniej: - Oto jestem, mamo. Leży cicho w półmroku. A potem pyta się z trwogą i czuję, jak bada mnie jej spojrzenie: - Jesteś ranny? - Nie, dostałem urlop. Matka moja jest bardzo blada. Boję się zapalić światło. - Leżę i płaczę - mówi - zamiast się cieszyć. - Czy jesteś chora, mamo? - pytam. - Dzisiaj trochę wstanę - odpowiada i zwraca się do siostry, która gotowa jest w każdej chwili poderwać się i czmychnąć do kuchni, aby jedzenie się nie przypaliło: - Otwórz tę bańkę z borówkami. Lubisz to, prawda? - pyta mnie. - Tak, mamo, dawno tego nie jadłem. - Jak gdybym się spodziewała twego przyjazdu - śmieje się moja siostra - akurat smażę twoją ulubioną potrawę, placki kartoflane i w dodatku z borówkami. - Przecież to sobota - odpowiadam. - Siadaj tu przy mnie - mówi matka. Przygląda mi się. Ręce jej są przy moich białe, chorowite i wąskie. Zamieniamy tylko kilka słów, jestem jej wdzięczny za to, że o nic nie pyta. Bo cóż mam jej opowiedzieć: wszystko, co było możliwe, stało się... Wyszedłem na sucho i siedzę przy niej. A w kuchni stoi moja siostra, szykuje kolację i śpiewa. - Mój drogi chłopcze - mówi matka cichym głosem. Nigdy nie prawiliśmy sobie czułości w rodzinie, nie ma tego zwyczaju u ubogich ludzi, którzy muszą ciężko harować i miewają liczne troski. Poza tym nie rozumieją tego, nie lubią często potwierdzać rzeczy, które są i tak wiadome. Gdy matka mówi do mnie: „drogi chłopcze”, to znaczy więcej, niż gdyby inna nie wiem co wyprawiała. Wiem z całą pewnością, że bańka z borówkami jest od długich miesięcy ostatnią i że ją przechowywano specjalnie dla mnie. Na pewno zachowała to przy jakiejś okazji i odłożyła dla mnie. Siedzę przy łóżku, za oknami - w ogrodzie przeciwległej gospody jarzą się kasztany złotem i brunatnością. Oddycham powoli i powtarzam sobie: „Jesteś w domu, jesteś w domu”. Ale wciąż jeszcze jestem skrępowany, nie mogę się z tym wszystkim oswoić. Tu jest moja matka, tu jest moja siostra, tu moje pudło z motylkami, tu pianino z mahoniu - ale ja tu niezupełnie jeszcze jestem. Dzieli nas zasłona i krok. Dlatego wstaję teraz, przynoszę tornister, kładę go na łóżku i rozpakowuję wszystko, co przywiozłem: cały ser edamski - podarek Kata, dwa bochenki chleba, trzy czwarte funta masła, dwie puszki pasztetu, funt smalcu i woreczek ryżu. - To się wam na pewno przyda... Kiwa głową. - Skąpo chyba u was z żywnością? - dopytuję się. - Tak, niewiele tego mamy. A wy dostajecie dosyć? Uśmiecham się i wskazuję na przywieziony podarunek. - Tyle to nie zawsze, ale jakoś tam się żyje. Erna zabiera paczki. Matka moja naraz chwyta mnie mocno za rękę i zacinając się, pyta: - Źle tam było, Pawle? Matko, co ci mam na to odpowiedzieć! Nie zrozumiesz tego, nigdy tego nie zrozumiesz. Pytasz się., czy było tam źle. Ty, matko. Potrząsani głową i mówię: - Nie, matko, nie tak znowu bardzo. Żyjemy całą kupą, zawsze to znośniej. - Tak, ale niedawno był tu Henryk Bredemeyer, opowiadał, że jest tam teraz okropnie, z gazem i ze wszystkim. To mówi matka moja. Powiada: z gazem i ze wszystkim. Sama nie wie, co mówi, i tylko boi się o mnie. Czy mam jej opowiedzieć, jakeśmy pewnego razu w trzech okopach znaleźli nieprzyjacielskich żołnierzy, zastygłych, jakby rażonych paraliżem? Na przedpolu, w schronach stali i leżeli ludzie o sinych twarzach - trupy. - Ach, matko, czego się tu u was nie mówi - odpowiadam. - Bredemeyer gada od rzeczy. Widzisz sama, jestem zdrów i utyłem. Z drżącej troski mojej matki czerpię spokój. Teraz mogę już chodzić po pokoju i mówić, i opowiadać bez obawy, że będę musiał naraz oprzeć się o ścianę, ponieważ świat mięknie jak guma, a żyły kruszeją jak próchno. Matka moja chce wstać - idę tak długo - idę do siostry, do kuchni. - Co jest mamie? - pytam. Wzrusza ramionami. - Leży już parą miesięcy, nie chcieliśmy pisać. Było wielu doktorów. Jeden twierdzi, że to chyba rak. Idę się zameldować w komendzie miejskiej. Wałęsam się powoli po ulicach. Tu i ówdzie ktoś mnie nagabuje. Nie zatrzymuję się długo, ponieważ nie chcę wiele mówić. Wracam z koszar, naraz woła mnie donośny głos. Odwracam się, zatopiony w myślach, i oto stoję twarzą w twarz z majorem. Wpada na mnie z krzykiem: - Nie umiecie salutować? - Przepraszam, panie majorze - odpowiadam zmieszany - nie zauważyłem pana. Podnosi głos: - Nie umiecie się rozumniej wyrażać? Dałbym mu chętnie w pysk, ale opanowuję się, można łatwo przegrać urlop, prostuję się i mówię: - Nie zauważyłem pana majora. - Trzeba na przyszłość uważać - pyskuje ów. - Nazwisko? Raportuję. Czerwona otyła twarz majora jest jeszcze wciąż oburzona. - Oddział? Melduję przepisowo, ale to mu nie wystarcza. - Gdzie kwaterujecie? Ale już mam tego dosyć, odpowiadam: - Pomiędzy Langemarkiem i Bischoote. - Jak to? - pyta nieco ogłupiały. Tłumaczę mu, że przed godziną przybyłem na urlop - przypuszczam, że teraz już się chyba odczepi. Ale gdzie tam, na odwrót, wpada w większy gniew. - Chcielibyście tu zaprowadzić zwyczaje frontowe? Wybijcie to sobie z głowy! Tu, Bogu dzięki, panuje porządek. - Rozkazuje: - Dwadzieścia kroków w tył, marsz, marsz! Gryzie mnie tępa wściekłość. Ale na nic się to nie zda, jak zechce, to może mnie wsadzić do paki. Cofam się więc, wracam z odległości sześciu metrów, salutuję zadzierzyście i opuszczam rękę dopiero sześć metrów za nim. Przywołuje mnie ponownie i już szlachetnie daje mi do zrozumienia, że tym razem łaskę przedkłada nad prawo. Okazuję mu swoją wdzięczność. - Odmaszerować. Robię w tył zwrot i odchodzę. Popsuło mi to cały wieczór. Wracam jakoś do domu i zrzucam z siebie mundu, zresztą i tak miałem to zrobić. Wyjmuję z szafy swoje ubranie i przebieram się. Czuję się w nim nieswojo. Garnitur jest za wąski i kusy, zmężniałem w wojsku. Kołnierzyk i krawat sprawiają mi wiele trudności. W końcu siostra zawiązuje węzeł. Jak lekkie jest takie ubranie, ma się wrażenie, że się jest w samych kalesonach i koszuli. Oglądam się w lustrze. Dziwny widok. Opalony, nieco wyrośnięty konfirmant patrzy na mnie ze zdziwieniem. Matka jest zadowolona, że się przebrałem, jestem jej przez to bliższy. Natomiast ojciec wolałby, abym szedł z nim do znajomych w mundurze. Lecz ja nie mam na to zbytniej ochoty. Cudnie jest siedzieć sobie gdzieś spokojnie, na przykład naprzeciwko, w ogrodzie gospody, pod kasztanami, w pobliżu kręgielni. Liście spadają na stół, na ziemię, pierwsze liście jesieni. Przede mną stoi kufel piwa, w wojsku nauczyłem się pić. Szklanka do połowy opróżniona, jest zatem jeszcze kilka dobrych chłodnych łyków, a zresztą mogę przecież zamówić drugi i trzeci kufel, jeżeli tylko zechcę. Nie ma tu apelów, nie ma ognia artyleryjskiego, dzieci oberżysty bawią się w kręgielni, pies składa mi mordę na kolanach. Niebo jest błękitne, przez listowie kasztanów przegląda zielona wieża kościoła Świętej Małgorzaty. I tak jest dobrze, to lubię. Ale z ludźmi nie mogę się jakoś zejść. Jedyną osobą, która mnie o nic nie pyta, jest moja matka. Już z ojcem jest inaczej. Chciałby, abym mu opowiadał o froncie, życzenia jego wydają mi się wzruszająco głupie, nie mam już do niego właściwego stosunku. Chciałby stale słyszeć coś nowego. Rozumiem, nie wie, że coś takiego nie może być opowiedziane, rad bym uczynić mu zadość, ale niebezpiecznie jest dla mnie wyrażać te rzeczy w słowach, lękam się, czy nie rozrosną się gigantycznie, czy już można je będzie poskromić. Cóż by się z nami stało, gdybyśmy sobie uświadomili, co się dzieje na froncie. Ograniczam się więc do tego, że opowiadam niektóre wesołe zdarzenia. Ale ojciec zadaje mi pytanie, czy brałem udział w nocnej walce. Odpowiadam, że nie, wstaję i wychodzę z domu. To nie polepsza jednak sytuacji. Na ulicy parokrotnie wzdrygam się cały, ponieważ zgrzyt tramwajów przypomina mi syk nadlatujących granatów, wtem ktoś mnie klepie po ramieniu. To nauczyciel niemieckiego zasypuje mnie zwykłą serią pytań: - Ano, jak tam na froncie? Strasznie, strasznie, co? Tak, to straszne, ale musimy wytrzymać. Ale przynajmniej na froncie macie dobrą aprowizację, tak słyszałem, wyglądacie zresztą dobrze, Pawle, bardzo zdrowo. Tu jest oczywiście gorzej, no tak, to się samo przez się rozumie, wszystko, co mamy najlepszego - dla naszych żołnierzy. Zaciąga mnie do swego stolika. Witają mnie wspaniale, jakiś dyrektor podaje mi rękę i powiada: - Tak, pan wraca z frontu? Jaki tam nastrój? Świetny, świetny, co? Oświadczam mu, że każdy by chętnie wrócił do domu. Zatrząsł się ze śmiechu. - Wierzę, ale wprzódy musicie sprawić lanie Francuzom. Pali pan? Proszę, niech pan weźmie. Panie ober, jedno piwo dla naszego młodego wojaka. Niestety, przyjąłem cygaro, przeto muszę tu zostać. Wszyscy wprost ociekają życzliwością, nie można im nic zarzucić. Mimo to jestem rozdrażniony i palę gorączkowo. Aby cokolwiek czynić, jednym haustem wychylani szklankę piwa, natychmiast zamawiają drugą, poczciwcy wiedzą, co zawdzięczają żołnierzowi. Dyskutują nad tym, jakie tereny mamy anektować. Dyrektor z żelaznym łańcuszkiem przy zegarku pragnie zagarnąć najwięcej: całą Belgię, zagłębia francuskie i rozległe obszary Rosji. Uzasadnia dokumentnie, czemu musimy to wszystko posiąść, jest niezachwiany i wytrwałością dopina tego, że inni mu w końcu ustępują. Po czym zaczyna wyjaśniać, gdzie musi nastąpić przerwanie frontu francuskiego, i mimochodem zwraca się do mnie: - Moglibyście się teraz trochę energiczniej posuwać z tą swoją wieczną wojną pozycyjną. Przepędźcie psubratów, a będziecie mieli spokój. Odpowiadam, że naszym zdaniem przerwanie frontu jest niemożliwe. Oni tam mają za wiele rezerw. Poza tym wojna jest inna, niż się na ogół myśli. Dyrektor replikuje z poczuciem wyższości i dowodzi mi, że nie znam się na tym. - Pewnie, z punktu widzenia jednostki - powiada - ale tu chodzi o całokształt. I o tym nie możecie sądzić. Widzicie tylko wasz mały odcinek i przez to nie ogarniacie całej sytuacji. Spełniacie swoją powinność, owszem. Narażacie swoje życie, to warte najwyższej czci. Każdy z was powinien dostać Krzyż Żelazny, ale przede wszystkim trzeba przerwać nieprzyjacielski front we Flandrii i następnie zwinąć od góry. - Sapie i ociera sobie brodę. - Trzeba go zwinąć całkowicie od góry na dół. A potem na Paryż. Chciałbym wiedzieć, jak on to sobie wyobraża, i wlewam w siebie trzecią porcję piwa. Natychmiast każą mi podać czwartą. Tym razem zrywam się, dyrektor wsuwa mi jeszcze do kieszeni cygaro i puszcza z przyjaznym klapsem. - Wszystkiego najlepszego. Miejmy nadzieję, że wkrótce usłyszymy o was znowu co dobrego. Inaczej sobie wyobrażałem urlop. Rok temu było istotnie inaczej. To ja zapewne zmieniłem się w tym czasie. Między dniem dzisiejszym a wczorajszym jest przepaść. Wtedy nie znałem jeszcze wojny, byliśmy na spokojnych odcinkach. Dzisiaj widzę, że mimo woli stałem się pokorniejszy. Czuję się tu nieswojo, to całkiem obcy świat. Jedni wypytują, inni nie pytają i widać, że są z tego dumni, czasami mówią nawet z tą miną zrozumienia, że nie można o tym opowiadać. Coś sobie widocznie ubrdali. Najchętniej jestem sam, wtedy nikt mi nie przeszkadza. Bo wszyscy stale wracają do tego tematu, jak źle się powodzi i jak dobrze się powodzi, jedni twierdzą tak, inni inaczej - zawsze są pochopni do tematów, które omawiają podstawę ich bytu. Z pewnością i ja tak dawniej żyłem, ale teraz nie umiem się do tego przystosować. Za wiele gadają. Mają troski, cele, życzenia, których nie mogę ujmować tak jak oni. Czasami siedzę z jednym z nich w ogródku gospody i usiłuję mu wyklarować, że to właściwie jest już wszystko - siedzieć tak cicho. Rozumieją to oczywiście, przyznają mi rację, sami się tego domyślali, ale tylko w słowach, tylko w słowach, o to właśnie chodzi - odczuwają to, ale połowicznie, ich druga połowa jest zaprzątnięta innymi sprawami, tak są podzieleni, rozdrobnieni, żaden nie odczuwa tego całym swym jestestwem; ja sam nie umiem dobrze określić, co mam na myśli. Kiedy tak ich widzę w ich pokojach, w ich biurach, w ich zawodach, wtedy pociąga mnie to nieodparcie, też bym chciał być tam, zapomnieć o wojnie. Ale od razu mnie to znowu odpycha, tak to jest ograniczone, jak może coś takiego wypełnić życie, należałoby to rozbić, jakże może to wszystko tak być, gdy tam na froncie odłamki świszczą teraz nad lejami i rakiety szybują do góry, rannych wlecze się do wagonów sanitarnych, i koledzy moi kulą się w schronach! Tu są inni ludzie, ludzie, których nie bardzo rozumiem, którym zazdroszczę i którymi pogardzam. Wciąż mi stają w pamięci Kat i Albert, i Müller, i Tjaden, co oni teraz robią? Siedzą może w kantynie albo pływają - wkrótce będą musieli wrócić na przednie pozycje. W pokoju moim stoi za stołem brązowa skórzana kanapa. Siadam na niej. Na ścianach przymocowane pluskiewkami wiszą liczne ilustracje, które wyciąłem swego czasu z pism. Poza tym karty pocztowe i rysunki, które mi szczególnie przypadły do gustu. W kącie stoi mały żelazny piec. Pod ścianą naprzeciwko - etażerka z książkami. Mieszkałem w tym pokoju, nim zostałem żołnierzem. Książki kupowałem pojedynczo za pieniądze, które zarabiałem lekcjami. Niektóre były kupione w antykwariatach, więc wszyscy klasycy w sztywnych niebieskich oprawach płóciennych, każdy tom kosztował markę i dwadzieścia fenigów. Kupowałem pełne wydania, wybory pism nie budziły we mnie zaufania, nie byłem pewny, czy wydawcy nie przepuścili najważniejszych utworów. Dlatego kupowałem jedynie „pełne wydania”. Czytałem je z uczciwą gorliwością, ale większość nie bardzo mi odpowiadała. Tym bardziej ceniłem sobie inne książki, bliższe współczesności, i oczywiście o wiele droższe. Niektóre zdobyłem w niezbyt uczciwy sposób, wypożyczałem i nie zwracałem, nie mogłem się bowiem z nimi rozstać. Jedną półkę zajmują książki szkolne. Są zaniedbane, mocno zużyte, z wyrwanymi stronami, wiadomo, w jakim celu. Na dole leżą kajety, papiery i listy, rysunki i rozmaite szpargały. Pragnę się wmyśleć w tamte czasy. Są jeszcze w tym pokoju, czuję to od razu, przechowały je ściany. Ręce moje leżą na poręczy kanapy, teraz kładę je wygodnie, wyciągam nogi i tak siedzę bezpiecznie w kącie, wtulony w ramiona kanapy. Małe okienko jest otwarte, ukazuje znajomy obraz ulicy z wznoszącą się u wylotu wieżą kościelną. Na stole stoi trochę kwiatów. Obsadka do pióra, ołówki, przycisk w postaci muszli, kałamarz - tu się nic nie zmieniło. I tak samo tu będzie - jeżeli mi się poszczęści - gdy wojna się skończy i ja powrócę na zawsze. Będę tak samo tu siedział, patrzał na swój pokój i czekał. Jestem wzburzony, ale nie chcę i nie powinienem być wzburzony. Pragnę znowu odczuwać to ciche uniesienie, to uczucie silnego, niewypowiedzianego porywu jak dawniej, gdy przystępowałem do książek. Wicher pragnień, który zrywał się z kolorowych grzbietów, niechaj mnie znowu porwie, niech roztopi ciężką, martwą bryłę ołowiu, która gdzieś tkwi we mnie, niech budzi niecierpliwe oczekiwanie przyszłości, skrzydlatą radość ze świata myśli. Niech mi zwróci straconą pochopność młodości. Siedzę i czekam. Wpada mi na myśl, że powinienem iść do matki Kemmericha - mógłbym też odwiedzić Mittelstaedta, zapewne znajdę go w koszarach. Wyglądam przez okno - za osłonecznionym obrazem ulicy wyłania się lekko pasmo pagórków, nieco zamazane, zamienia się w jasny dzień jesienny, siedzę przy ognisku z Katem i Albertem i zajadamy pieczone kartofle w mundurkach. Wszakże nie chcę o tym myśleć, wykreślam to z pamięci. Niech ten pokój przemówi, niech mnie pochwyci, porwie, chcę odczuwać, że tu jest moje miejsce, chcę wsłuchać się, aby - kiedy wypadnie wrócić na front, wiedzieć: gdy napływa fala powrotu do domu, wojna zapada się, tonie, wojna wtedy mija, nie pożera nas, nie ma nad nami żadnej władzy prócz zewnętrznej. Grzbiety książek stoją rzędem. Znam je jeszcze i przypominam sobie, w jakim porządkuje ustawiałem. Proszę je oczyma: przemówcie do mnie - przyjmijcie mnie - przyjm mnie, dawniejsze życie - ty beztroskie i piękne - przypuść mnie znowu do siebie... Czekam, czekam. Obrazy przechodzą jeden za drugim, nie utrwaliły się mocno - zaledwie cienie i wspomnienia. Nicość, nicość. Niepokój mój wzrasta. Przerażające uczucie obcości chwyta mnie nagle. Nie mogę znaleźć sobie miejsca, jestem stąd wykluczony; jakkolwiek błagam i wysilam się., nic się tu nie porusza, beznamiętny i smutny siedzę niby skazaniec i przeszłość odwraca się ode mnie. Jednocześnie boję się ją za bardzo zaklinać, bo nie wiem, co może z tego wyniknąć. Jestem żołnierzem, tego muszę się trzymać. Zmęczony podnoszę się i wyglądam przez okno. Następnie biorę jedną z książek i przerzucam kartki, aby się wciągnąć w lekturę. Lecz odstawiam ją na miejsce i biorę drugą. Niektóre zdania są podkreślone. Szukam, przerzucam strony, biorę inne książki. Już cała paczka leży pod ręką. I wciąż dochodzą inne książki, coraz szybciej - kartki, kajety, listy. Stoję milczący przed tą stertą. Jak przed sądem. Zniechęcony. Słowa, słowa, słowa - nie dosięgają mnie. Powoli ustawiam książki z powrotem na półkach. Stało się. Cicho wychodzę z pokoju. Jeszcze nie rezygnuję. Wprawdzie nie wchodzę już do swego pokoju, ale pocieszam się tym, że kilka dni nie decyduje. Będę miał na to później czas - potem - lata całe. Chwilowo odwiedzam Mittelstaedta w koszarach, siedzimy w jego izbie. Powietrza tutejszego nie lubię, ale jestem do niego przyzwyczajony. Mittelstaedt komunikuje mi nowinę, która mnie z miejsca elektryzuje. Opowiada, że Kantorek został wcielony do wojska jako landszturmista. - Wyobraź sobie - powiada i wyjmuje parę dobrych cygar - przychodzę tu ze szpitala i wpadam ci od razu na niego. Ta żaba wyciąga do mnie łapę i rechocze: „Kogo ja widzę, Mittelstaedt, co słychać dobrego?” Wytrzeszczam na niego oczy i mówię: „Landszturmisto Kantorek, służba nie drużba, powinniście sami o tym najlepiej wiedzieć. Stańcie na baczność, gdy rozmawiacie z szarżą”. Trzeba ci było widzieć jego minę. Skrzyżowanie kiszonego ogórka z granatem, który nie wybuchł. Próbował się jeszcze raz spoufalić. Wpadłem na niego z pyskiem. Wtedy cwaniak zachodzi z innej strony i pyta mnie z głupia frant: „Czy wie pan, że dopuszczono pana do wojennej matury?” Chciał mi to przypomnieć, psia para. Tu dopiero chwyciła mnie prawdziwa pasja, i ja mu przypomniałem, że aż mu się niedobrze zrobiło: „Landszturmisto Kantorek, dwa lata temu prąwiliście nam kazania, abyśmy się zaciągnęli do wojska, namówiliście Józefa Behra, który właściwie bardzo tego nie chciał. Poległ trzy miesiące przed wcieleniem jego rocznika. Gdyby nie wy, żyłby przynajmniej tyle czasu. A teraz odmaszerować. Pomówimy jeszcze ze sobą”. Najpierw zaprowadziłem go do magazynu i wykombinowałem dla niego fajne umundurowanie. Zaraz go zobaczysz. Wychodzimy na podwórze. Kompania już się sformowała. Mittelstaedt zarządza spocznij i odbywa przegląd. Spostrzegam Kantorka i ledwo hamuję śmiech. Ma na sobie wypłowiały, niegdyś błękitny mundur z długimi połami. Na plecach i rękawach duże ciemne łaty. Przyodziewek ten był chyba niegdyś własnością olbrzyma. Za to zbyt kuse są wytarte czarne spodnie, sięgają mu zaledwie do połowy łydek. Natomiast trzewiki są bardzo przestronne, twarde jak żelazo, sędziwe, z boku sznurowane deptacze z zagiętymi nosami. Nakrycie głowy jest znowu za małe, straszliwie zabłocona parszywa furażerka. Całość jest naprawdę politowania godna. Mittelstaedt staje przed nim. - Landszturmisto Kantorek, czy tak się czyści guziki? Nigdy się tego nie nauczycie. Niedostatecznie, Kantorek, niedostatecznie... Płonę wewnętrznie z zadowolenia. Dokładnie tak samo za czasów szkolnych Kantorek ganił Mittelstaedta, tym samym nawet tonem: „Niedostatecznie, Mittelstaedt, niedostatecznie...” Mittelstaedt tymczasem nie przestaje go zawstydzać: - Przyjrzyjcie się Boettcherowi, ten jest wzorowym żołnierzem, możecie brać z niego przykład. Ledwo wierzę własnym oczom. Boettcher też tu jest, odźwierny z naszej szkoły. I on jest wzorowym żołnierzem! Kantorek obrzuca mnie spojrzeniem, jakby chciał mnie pożreć. Lecz ja z głupia frant uśmiecham mu się w twarz, jak gdybym go widział pierwszy raz w życiu. Jak idiotycznie wygląda z tą czapeczką i w tym mundurze! I przed taką ofermą odczuwało się niegdyś strach paniczny, gdy tronowała na katedrze i bodła ucznia ołówkiem przy nieprawidłowych czasownikach francuskich, z którymi i tak później we Francji nie wiadomo co robić. Zaledwie dwa lata temu... a teraz oto stoi tu landszturmista Kantorek, brutalnie odarty z czarów, z krzywymi kolanami, z ramionami jak ucha u garnka, z kiepsko wyczyszczonymi guzikami, w śmiesznej postawie stuprocentowej ofermy. Nie mogę go już jakoś rymować z groźną istotą na katedrze i chciałbym naprawdę wiedzieć, co uczynię, gdy mnie znów kiedy ten obraz nędzy i rozpaczy zapyta - gdy zapyta mnie, starego żołnierza: „Bäumer, proszę mi wymienić imperfait czasownika aller...” Tymczasem Mittelstaedt formuje tyralierkę i dobrodusznie mianuje Kantorka sekcyjnym. Za tym kryje się jednak specjalny podstęp. Sekcyjny musi stale wyprzedzać sekcję o dwadzieścia kroków - na komendę: „W tył zwrot, marsz” sekcja robi zwrot, sekcyjny zaś, znalazłszy się dwadzieścia kroków za linią tyralierską, musi pędzić co sił, aby stanąć przed nią o dwadzieścia kroków. Razem stanowi to czterdzieści kroków marszu. Ledwo jednak stanął, a już znowu pada komenda: „W tył zwrot, marsz”, i znowu musi pędzić czterdzieści kroków. W ten sposób oddział spokojnie sobie przerabia zwroty i kilka kroków, sekcyjny natomiast mknie tam i z powrotem jak kot z pęcherzem. Jest to jedna z wypróbowanych recept Himmelstossa. Kantorek nie może się niczego innego spodziewać od Mittelstaedta; zostawił go kiedyś na drugi rok w klasie i Mittelstaedt byłby durniem, gdyby przed powrotem na front nie wykorzystał tej pysznej okazji. Chyba jednak trochę lżej się umiera, gdy się korzystało z takiej sposobności odwetu. Tymczasem Kantorek pędzi tam i z powrotem jak wypłoszony dzik. Po pewnym czasie Mittelstaedt każe zaprzestać i rozpoczyna się ważne ćwiczenie: czołganie. Na kolanach i łokciach pcha Kantorek swą szanowną postać po piasku tuż koło nas. Sapie z całej mocy, a sapanie jego brzmi jak muzyka. Mittelstaedt dodaje mu otuchy, pocieszając landszturmistę Kantorka cytatami z powiedzeń nauczyciela Kantorka. - Landszturmisto Kantorek, mamy szczęście żyć w wielkich czasach, musimy się więc wszyscy wysilić i nie zważać na trudności. Kantorek wypluwa brudną drzazgę, która mu wpadła pomiędzy zęby. Poci się. Mittelstaedt nachyla się i dodaje z naciskiem zaklinacza: -1 z powodu błahostek nigdy się nie zrażać do wielkich przeżyć, landszturmisto Kantorek! Dziwi mnie, że Kantorek nie pęka ze złości, tym bardziej że zaczyna się teraz gimnastyka i Mittelstaedt naśladuje go przepysznie, mianowicie chwyta go za portki i podsadza na trapez, aby mógł brodę oprzeć mocno na pręcie. Na dobitkę ocieka mądrymi słówkami. Kantorek wyrabiał z nim dawniej to samo. Potem Mittelstaedt wyznacza każdemu służbę. - Kantorek i Boettcher po chleb! Weźcie ze sobą ręczny wózek. Kilka minut później obaj odchodzą z wózkiem. Kantorek idzie wściekły, ze spuszczoną głową. Odźwierny jest dumny, ponieważ ma łatwą służbę. Piekarnia znajduje się na drugim końcu miasta. Obaj muszą więc dwukrotnie przemierzyć całe miasto. - Robią to od dwóch dni - Mittelstaedt uśmiecha się - niektórzy obywatele specjalnie czekają, aby ich zobaczyć. - Pysznie - powiadam - ale czy się nie skarżył na ciebie? - Próbował. Nasz dowódca pokładał się ze śmiechu, słysząc tę historię. On sam nie cierpi belfrów. Poza tym smalę cholewki do jego córeczki. - Za to cię zetnie na egzaminie. - Gwiżdżę na to - odpowiada Mittelstaedt spokojnie. - Jego skarga była poza tym bezcelowa, bo mogłem dowieść, że przeważnie daję mu lekką służbę. - Czy nie mógłbyś dać mu dobrej szkoły? - pytam go. - Takiej ofermie? - odpowiada Mittelstaedt wyniośle. Czym jest urlop? Zachwianiem, które później wszystko pogarsza. Już teraz wkrada się rozstanie. Matka przygląda mi się w milczeniu - liczy dni, wiem to na pewno - każdego rana jest smutna. Znów jeden dzień ubył. Schowała gdzieś mój tornister, nie chce, aby je przypominał. Godziny pędzą szybko, gdy się medytuje. Otrząsam się i wychodzę z siostrą na miasto. Idziemy do rzeźni po kilka funtów kości. To wielka laba, już od samego rana ludzie stoją w ogonku. Niektórzy mdleją. Nie mamy szczęścia. Po trzech godzinach kolejnego wystawania w ogonku wszyscy się rozchodzą. Nie ma już kości. I to dobrze, że dostaję tu swój wikt. Przynoszę go matce, dzięki temu mamy wszyscy pożywniejsze jedzenie. Dni są coraz cięższe, oczy mojej matki coraz smutniejsze. Jeszcze cztery doby. Muszę pójść do matki Kemmericha. Nie można tego opisać. Ta drżąca rozełkana kobieta, która potrząsa mną i krzyczy na mnie: - Dlaczego ty żyjesz, jeżeli on nie żyje! - Która oblewa mnie łzami i woła: - Dlaczego tam jesteście, takie dzieci jak wy...! - Która osuwa się na krzesło i płacze. - Czy widziałeś go? Czy widziałeś go jeszcze? Jak umierał? Powiadam jej, że kula trafiła w serce i że od razu umarł. Patrzy na mnie badawczo, wątpi. - Kłamiesz. Wiem lepiej. Czułam, jak ciężko umierał, czułam w nocy jego strach. Mów prawdę, chcę wiedzieć, muszę to wiedzieć. - Nie - mówię - byłem przy nim. Umarł od razu. - Powiedz mi - błaga mnie cicho. - Musisz mi powiedzieć. Wiem, chcesz mnie pocieszyć, ale czy nie widzisz, że bardziej mnie męczysz, niż gdybyś powiedział prawdę? Nie mogę znieść niepewności, powiedz mi, jak to było, choćby to nawet było najokropniej. Wolę to od tego, co sama sobie wyobrażam. Nie powiem jej, raczej dałbym się zarąbać. Współczuję jej, ale nic na to nie poradzę, że wydaje mi się nieco głupia. Powinno jej wystarczyć, że Kemmerich nie żyje. Skoro się widziało tylu martwych, nie można właściwie zrozumieć bólu z powodu śmierci jednego człowieka. Odzywam się więc trochę zniecierpliwionym tonem: - Umarł od razu. Nie czuł tego nawet. Twarz jego była zupełnie spokojna. Milczy. Potem zapytuje powoli: - Czy możesz przysiąc? - Tak. - Na wszystko, co święte? Ach, Boże, co mi jest teraz święte? Świętości zmieniają się u nas tak prędko. - Tak, umarł od razu. - Żebyś już więcej nie wrócił, jeżeli to nieprawda. - Niech już więcej nie wrócę, jeżeli nie umarł od razu. Diabli wiedzą, co jeszcze przyjąłbym na siebie. Ale zdaje się, że uwierzyła. Jęczy i płacze. Mam jej opowiedzieć, jak to się stało, i wymyślam bajeczkę, w którą teraz sam niemal wierzę. Na odchodnym pocałowała mnie i podarowała jego fotografię. Kemmerich w mundurze rekruta opiera się o okrągły stół o nogach z nie ostruganych gałęzi brzozowych. W głębi wymalowany las. Na stole stoi kufel od piwa. Ostatni wieczór w domu. Wszyscy są milczący. Kładę się wcześnie do łóżka, poprawiam poduszki, przyciskam je do siebie i składam głowę; kto wie, czy będę jeszcze kiedy leżał na puchowym posłaniu! Późno w nocy matka wchodzi do mego pokoju. Sądzi, że śpię, a ja udaję, że śpię. Rozmawiać, czuwać razem - to za ciężko. Siedzi prawie do rana, jakkolwiek ma bóle i chwilami kurczy się. Wreszcie nie mogę już wytrzymać, udaję, że się budzę. - Idź spać, mamo, przeziębisz się. - Będę miała jeszcze dosyć czasu, aby się wyspać - odpowiada. Unoszę się na łóżku. - Nie od razu idzie się na front, mamo. Idę przedtem na cztery tygodnie do obozu. Stamtąd może którejś niedzieli wybiorę się do was. Milczy. Następnie zapytuje cichym głosem: - Bardzo się boisz? - Nie, mamo. - Chciałam ci tylko powiedzieć, żebyś się miał na ostrożności z kobietami we Francji. To są złe kobiety. Ach, matko, matko! Dla ciebie jestem dzieckiem - dlaczego nie mogę złożyć głowy na twoim łonie i płakać? Dlaczego muszę zawsze być tym silniejszym i bardziej opanowanym, jestem przecież naprawdę niewiele więcej niż dzieckiem, w szafie wiszą jeszcze moje krótkie spodenki, było to tak niedawno, dlaczego minęło na zawsze? - Tam, gdzie my jesteśmy, nie ma kobiet, mamo - mówię, siląc się na spokój. -1 bądź bardzo ostrożny na froncie, Pawełku. Ach, matko, matko! Dlaczego nie chwytam cię w objęcia i nie umieramy. Co z nas za biedne nędzne psy. - Tak, mamo, będę ostrożny. - Będę się co dzień modliła za ciebie, Pawełku. Ach, matko, matko! Pozwól nam wstać i iść z powrotem przez lata, aż spadnie z nas ta cała niedola, z powrotem do ciebie tylko i do mnie, matko! - Może byś mógł dostać bardziej bezpieczne stanowisko. - Tak, mamo, może mnie wezmą do kuchni, to bardzo możliwe. - Zgódź się na to, choćby nawet koledzy mówili... - Nie dbam o to, mamo... Wzdycha. Twarz jej to biały odblask w ciemnościach. - Teraz musisz się położyć, mamo. Nie odpowiada. Wstaję i zarzucam jej na plecy swoją kołdrę. Wspiera się na moim ramieniu, odczuwa bóle. Tak ją odprowadzam do jej łóżka. Chwilę jeszcze zostaję przy niej. - Musisz wyzdrowieć, mamo, zanim wrócę. - Tak, tak, moje dziecko. - Nie powinniście mi nic przysyłać. My tam mamy dosyć jedzenia. Wam tu bardziej się przyda. Jak biednie wygląda w łóżku ta, która mnie kocha nade wszystko. Gdy chcę już odejść, mówi szybko: - Wystarałam się dla ciebie o jeszcze dwie pary kalesonów z dobrej wełny. Są bardzo ciepłe. Nie zapomnij ich zapakować. Ach, mamo, wiem, co cię kosztowały te dwie pary kalesonów, ile zachodu, czekania i błagań! Ach, mamo, mamo, jak to zrozumieć, że muszę cię opuścić, kto ma więcej praw do mnie od ciebie! Siedzę tu jeszcze, a ty leżysz tam, musimy sobie tyle powiedzieć, ale nie zdołamy tego nigdy uczynić. - Dobranoc, mamo. - Dobranoc, moje dziecko. Pokój jest ciemny. Oddech matki chodzi po nim tam i z powrotem. Jednocześnie cyka zegar. Za oknami wieje wiatr. Szumią kasztany. W korytarzu potykam się o tornister, który leży już zapakowany, bo wyjeżdżam bardzo wcześnie. Gryzę poduszki, zaciskam pięści na żelaznych prętach łóżka. Nie powinienem był tu przyjeżdżać. Tam byłem zobojętniały i często pozbawiony wszelkich nadziei. Nigdy już nie wrócę do tego stanu. Byłem żołnierzem, a teraz jestem niczym więcej, jak bólem z powodu siebie, z powodu swej matki, z powodu wszystkiego, co jest tak beznadziejne i bez końca. Nie powinienem był jechać na urlop. VIII Poznaję te baraki w Heidelagerze. Tu Himmelstoss wychowywał Tjadena. Z ludzi jednak nie znam tu już prawie nikogo, wszystko się gruntownie zmieniło, jak zwykle. Zaledwie kilka osób widziałem swego czasu przelotnie. Służbę odbywam mechanicznie. Wieczorem siedzę przeważnie w świetlicy, leżą tu pisma, ale nie czytam ich, natomiast chętnie zasiadam do pisania. Usługują nam dwie dziewczyny. Wysoki płot druciany otacza obóz. Trzeba mieć przepustkę, gdy się późno wraca ze świetlicy. Ale i bez przepustki można się dogadać z wartownikami. Codziennie ćwiczymy na łące, pomiędzy jałowcowym zagajnikiem a brzozowym laskiem. Można wytrzymać, jeśli nie wymagają za wiele. Biega się, pada, zmęczony oddech kołysze łodygi i kwiatki. Ten jasny piasek widziany z bliska jest czysty jak w laboratorium, składa się z wielu najdrobniejszych ziarenek. Chciałoby się zapuścić rękę w tę sypką masę. Najładniejszy jednak jest skraj brzozowego lasu. Co chwila zmienia kolor. Teraz konary świecą najjaśniejszą bielą, umajone lekko i jedwabiście pastelową zielenią, już po chwili wszystko się zmienia w opałowy błękit, z brzegu mieniący się srebrzyście, dalej wpadający w zieleń; a zaraz potem zielony ton pogłębia się, staje się niemal czarny - to słońce skryło się za chmurę. I cień ten jak upiór przebiega wzdłuż spłowiałych konarów i zmyka dalej przez łąkę do samego widnokręgu - a tymczasem brzozy znów już stoją niby świąteczne chorągwie na białych drzewach. Zapominam się czasem, zapatrzony w grę najsubtelniejszych świateł i przezroczystych cieni, zapominam się do tego stopnia, że nie słyszę słów komendy; gdy się jest osamotnionym, zaczyna się obserwować i kochać naturę. A ja tu nie mam wielkiego towarzystwa, i nie życzę sobie zresztą tego ponad zwykłą miarę. Za mało się tu znamy - ograniczamy się do pogawędki, wieczorem do gry w karty. Obok naszych baraków znajduje się wielki obóz rosyjskich jeńców. Mimo drucianego płotu zaglądają czasem do nas. Są bardzo nieśmiali i lękliwi, przeważnie brodaci i słusznego wzrostu, wyglądają jak pokorne, zbite bernardyny. Skradają się dokoła naszych baraków i przeszukują nasze śmietniki; łatwo sobie wyobrazić, co można w nich znaleźć. Jesteśmy na ogół na skąpym i kiepskim wikcie, dostajemy rzepę krajaną na sześć kawałków, gotowaną w wodzie, marchew nawet nie oczyszczoną, zepsute kartofle należą do rzadkich smakołyków, a szczytem marzeń jest wodnista zupa ryżowa, w której mają pono pływać cienkie kawałki wołowiny. Ale są aż tak cienkie, że wcale ich znaleźć nie można. Zjada się, oczywiście, wszystko. Gdy kto naprawdę jest tak bogaty, że nie musi wylizać do ostatniej kropli, to wyręcza go dziesięciu innych. Tylko te resztki, których łyżką nie zgarnie, wypłukuje się do pomyj. Dochodzą do tego obierki z brukwi, zeschnięte skórki od chleba i najrozmaitszego rodzaju odpadki. Ta rzadka, brudna, mętna lura jest celem jeńców. Czerpią ją chciwie ze śmierdzących beczek i przenoszą pod bluzami. Dziwna to rzecz widzieć z tak bliska nieprzyjaciół. Twarze ich skłaniają nas do zastanowienia się, te zacne, chłopskie twarze, szerokie czoła, szerokie nosy, szerokie wargi, szerokie ręce, wełniste włosy. Chciałoby się ich zaprząc do orki, do kośby i do zrywania jabłek. Wyglądają dobroduszniej od naszych chłopów fryzyjskich. Smutny to widok - oglądać ich ruchy, ich błagania i żebraninę. Wszyscy są bardzo osłabieni, bo żywi się ich tylko tyle, żeby nie zdechli z głodu. My sami nie mamy okazji najeść się do syta. Chorują na biegunkę, niektórzy z lękliwym spojrzeniem pokazują nam ukradkiem skrwawiony rąbek koszuli. Zgarbieni, ze zgiętymi kolanami, z wyciągniętymi rękoma, rzucając spode łba trwożliwe spojrzenia, żebrzą, mamroczą parę słów, jedyne słowa, które znajaj ich miękkie ciepłe basy przywołują na myśl ciepłe piece i izby rodzinne. Niektórzy nasi odpychają ich kopnięciem, że aż nieboracy przykrywają się nogami. Ale tacy są nieliczni. Większość nie wyrządza im krzywdy, po prostu wymija ich, nie zwracając najmniejszej uwagi. Tylko czasem, gdy błagają szczególnie żałośnie, mimo woli wpada się w gniew i odpowiada kopnięciem. Gdyby przynajmniej nie patrzyli w ten sposób; ileż niedoli mogą zawierać takie dwie małe plamki, tak małe, że można je zakryć kciukiem, oczy ludzkie. Wieczorem przyłażą do baraków i zaczyna się handel wymienny. Wszystko, co posiada jakąkolwiek wartość, wymieniają na chleb. Transakcje łatwo dochodziły do skutku - póki jeńcy mieli własne dobre obuwie, bo nasze jest bardzo marne. Skóra, z której są wyrabiane ich wysokie buty, jest cudownie miękka, niczym safian. Na taki nabytek mogą sobie u nas pozwolić jedynie synowie chłopów, otrzymujący z domu sute wałówki. Za parę butów płaci się przeciętnie dwa lub trzy komiśniaki albo jeden komiśniak i małą twardą kiełbasę wieprzową. Ale teraz jeńcy nie posiadają już prawie nic wartościowego. Te nędzne szmaty, które mają na sobie, nie nadają się do wymiany, starają się więc spławić nam drobne rzeźby, różne przedmioty wyrabiane z odłamków granatów i miedzianych obręczy. Rozumie się, niewiele za to mogą dostać, chociaż to i bardzo wypracowane; najwyżej kilka kromek chleba. Chłopi nasi są w handlu sprytni i skąpi. Drażnią biednego jeńca, trzymając mu pod nosem pajdę chleba albo kawał kiełbasy tak długo, aż nieborak blednie z oskomy, przewraca oczyma i bierze, co mu się daje. Wtedy nabywca układa swoją zdobycz z całą skrupulatnością, na jaką go stać, potem wyjmuje gruby kozik i powoli, ostrożnie i z namysłem kraje dla siebie duży glon chleba, żeby się wynagrodzić za fatygę, i każdy kęs zajada smaczną kiełbasą. Trudno pohamować irytację, gdy się coś takiego widzi, chciałoby się tłuc chłopka po tłustym, twardym łbie. Taki to nigdy nikomu nic nie da. Co prawda znamy się tu wszyscy tak mało. Dosyć często wypada mi warta w obozie Rosjan. Widzę, jak w mroku poruszają się ich sylwety, niby chore bociany, wielkie chore ptaki. Podchodzą do samego parkanu, przykładają twarz, wbijają palce w siatkę drucianą. Czasem zbierają się gromadką, stoją i chłoną wiatr, który wieje z łąk i lasów. Rozmawiają rzadko i skąpo. Wzajemny ich stosunek jest bardziej ludzki, bardziej zdawałoby się braterski niż tu u nas w barakach. Może dlatego, że czują się bardziej nieszczęśliwi od nas. W dodatku dla nich wojna się skończyła. Ale co z tego, czekanie na biegunkę - to też nie jest przecież życie. Podobno dawniej byli bardziej ożywieni - tak przynajmniej opowiadają landszturmiści, którzy ich pilnują. Jak to zawsze bywa w takich razach, mieli ze sobą porachunki i czasem nawet dochodziło do walki na pięści i noże. Obecnie całkiem stępieli i zobojętnieli na wszystko, do takiego stopnia są osłabieni, że większość już się nawet nie onanizuje, chociaż dawniej czynili to gromadnie, całym barakiem. Stoją więc przy parkanie i chwilami jeden usuwa się, ale jego miejsce zajmuje natychmiast drugi. Przeważnie milczą, tylko niektórzy żebrzą o munsztuk wypalonego papierosa. Widzę ich ciemne postacie. Brody rozwiane na wietrze. Nie wiem nic więcej o nich poza tym, że są jeńcami, ale to właśnie wzrusza mnie najbardziej. Życie ich jest bezimienne i bez winy - gdybym wiedział o nich więcej - jak się nazywają, jak żyją, czego się spodziewają, co ich dręczy - gdybym to wszystko wiedział, wzruszenie moje miałoby cel i mogłoby się stać litością. Teraz zaś odczuwam w nich jedynie ból stworzenia, straszliwą melancholię życia, okrucieństwo człowieka. Rozkaz uczynił te ciche stworzenia naszymi wrogami, rozkaz mógłby ich odmienić w przyjaciół. Przy jakimś tam stole jacyś tam ludzie, których nikt z nas nie zna, podpisują papiery, i oto na lata całe najwyższym naszym celem staje się to, co w innych warunkach ściąga na siebie pogardę życia i najsurowszą karę. Kto potrafi tu coś zrozumieć, gdy widzi tych cichych ludzi o dziecięcych twarzach, o brodach apostołów! Każdy podoficer jest większym wrogiem rekrutowi, każdy nauczyciel uczniowi, niż my im, a oni nam. A przecież wypuścić ich na wolność - będziemy się znowu nawzajem tępili. Przerażam się, stop!, dalej nie trzeba snuć myśli. Ta droga wiedzie w otchłań. Jeszcze nie jest stosowna pora. Nie chciałbym jednak zgubić tej myśli, pragnęją zachować, rozwijać ją, gdy wojna się skończy. Serce bije mi gwałtownie: a więc to jest celem, wielkim celem, o jakim marzyłem w okopach, jakiego szukałem, aby móc istnieć po tej katastrofie wszelkiego człowieczeństwa, więc to właśnie jest zadaniem późniejszego życia, godnym tych kilku lat grozy? Wyjmuję papierosy, łamię je na połówki i rozdaję jeńcom. Kłaniają się, zapalają. Teraz w niektórych twarzach żarzą się czerwone punkty. Sprawiają mi ulgę; są jak małe okienka w ciemnych chatach, które zdradzają, że dalej jest pokój i schronienie. Dzień mija za dniem. W mglisty poranek znowu grzebie się jednego jeńca. Teraz prawie codziennie któryś umiera. Stoję na warcie, gdy go chowają. Jeńcy śpiewają chorał, śpiewają chórem, ale ma się wrażenie, że to głos organów stojących daleko na łące. Pogrzeb jeńca nie trwa długo. Wieczorem stoją znowu przy parkanie i chłoną wiatr wiejący z brzozowego lasu. Gwiazdy są zimne. Znam teraz kilku Rosjan, którzy dosyć dobrze mówią po niemiecku. Jeden z nich opowiada, że był skrzypkiem w Berlinie. Dowiedziawszy się, że umiem brzdąkać na pianinie, przynosi z baraku skrzypce i zaczyna grać. Towarzysze jego siadają, opierają się plecami o parkan. Skrzypek stoi i gra, chwilami ma nieobecną minę jak wszyscy skrzypkowie, gdy zamykają oczy, ale potem porusza instrumentem w takt melodii i uśmiecha się do mnie. Pewnie są to pieśni ludowe, w każdym razie jeńcy nucą je cicho. Głos skrzypiec jest nad nimi jak piękna dziewczyna, świetlisty i samotny. Głosy ludzkie milkną - teraz tylko same skrzypce zawodzą - skarżą się w tej nocy jakby na zimno; lepiej skupić się w zamkniętym pomieszczeniu - tu, na otwartym powietrzu, ta błędna melodia nawiewa smutek. Nie dostaję przepustki na niedzielę, ponieważ niedawno miałem dłuższy urlop. Toteż w ostatnią niedzielę przed odjazdem odwiedza mnie ojciec i starsza siostra. Siedzimy cały dzień w świetlicy. Bo gdzieżbyśmy się mieli podziać, do baraków nie chcę ich zaprowadzić. Po obiedzie wychodzimy na przechadzkę po łące. Godziny marudzą kłopotliwiej; nie wiemy, o czym ze sobą mówić. Rozmawiamy więc o chorobie mojej matki. To na pewno rak, matka leży w szpitalu i wkrótce będzie operowana. Lekarze mają nadzieję, że wróci do zdrowia, ale myśmy jeszcze nie słyszeli, aby ktoś się wyleczył z raka. - Gdzie mama leży? - pytam. - W szpitalu Luizy - odpowiada ojciec. - W której klasie? - W trzeciej. Musimy poczekać, ile będzie kosztowała operacja. Matka sama chciała leżeć w trzeciej. Mówiła, że będzie jej weselej w towarzystwie. No i kosztuje taniej. - Ale tam tyle osób. Żeby tylko mogła spać. Ojciec kiwa głową. Znużona, pomarszczona twarz. Matka często choruje, umieszczamy ją w szpitalu tylko wówczas, gdy nie ma innej rady. Choroby matki kosztowały wiele pieniędzy - właściwie całe życie ojca schodziło na tym. - Żebym wiedział, ile operacja kosztuje - mówi ojciec. - Nie pytaliście się? - Nie, wprost nie można... doktor może się rozgniewać; będzie operował matkę, nie trzeba go zniechęcać. Tak - myślę z goryczą - tacy już jesteśmy, tacy oni wszyscy, biedni ludzie. Nie śmieją zapytać o cenę, wolą się zadręczać domysłami; za to inni, którzy mogą się bez tego obejść, uważają za rzecz całkiem naturalną umawiać się zawczasu o cenę. Nie ma obawy, aby doktor się na nich rozgniewał. - A później te rozmaite bandaże są tak kosztowne - mówi ojciec. - Czy kasa chorych nic nie daje? - pytam. - Matka choruje za długo. - A macie pieniądze? Potrząsa głową. - No nie, ale mogę przyjąć dodatkową robotę. Znam to: będzie siedział przy swoim stole do dwunastej w nocy, falcował, kleił i krajał. O ósmej wieczór zje trochę tego lichego pożywienia, które dostaje się na bony. Potem połknie proszek na ból głowy i będzie harował do późnej godziny. Aby go nieco rozweselić, opowiadam anegdoty, które mi wpadają do głowy, dowcipy żołnierskie i różne koncepty o jenerałach i kapralach. Potem odprowadzam ich na dworzec. Zostawiają mi szklankę marmolady i paczkę placków kartoflanych, które matka specjalnie dla mnie usmażyła. Odjeżdżają, a ja wracam do obozu. Wieczorem smaruję placek marmoladą i biorę do ust. Nie smakuje mi. Wychodzę, żeby je oddać jeńcom. Nagle przypominam sobie, że matka sama je smażyła, nie zważając na bóle, stała przy gorącej kuchni. Kładę więc paczkę do tornistra i tylko dwa placki zabieram dla Rosjan. IX Jedziemy kilka dni. Pierwsi lotnicy ukazują się na niebie. Dudniąc, suniemy obok naładowanych pociągów. Działa, działa. Przejmuje nas kolej polowa. Szukam mego pułku. Nikt nie wie, gdzie on się właśnie znajduje. Gdzieś tam nocuję, gdzieś tam rankiem odbieram prowiant i kilka niepewnych pouczeń. Tak to na nowo z mym tornistrem i karabinem wyruszam w drogę. Kiedy przybywam, nikogo z naszych nie ma już w tej miejscowości, rozwalonej przez pociski. Słyszę, iż staliśmy się lotną dywizją, którą wysyła się wszędzie, gdzie jest gorąco. Nie wprawia mnie to w dobry humor. Opowiadają mi o wielkich stratach, jakie ponoć mieliśmy. Dopytuję się o Kata i Alberta. Nikt nie wie o nich. Szukam nadal i błądzę dokoła, dziwaczne to uczucie. Przez tę noc i następne biwakuję jak Indianin. Później otrzymuję dokładniejszą wiadomość i po południu mogę się zameldować w kancelarii. Feldfebel zatrzymuje mnie tutaj. Kompania powróci za dwa dni, wysyłać mnie na pozycję nie ma celu. - Jakże też udał się urlop? - zapytuje. - Pysznie, co? - Owszem, do pewnego stopnia - mówię. - Tak, tak - wzdycha - gdyby tylko nie musiało się wracać. Druga połowa jest przez to zawsze już sfuszerowana. Łażę wokoło, póki kompania nie nadchodzi rankiem, szara, brudna, zniechęcona i tępa. Tedy zrywam się i wciskam się pomiędzy nich, oczy moje szukają, tam jest Tjaden, tu, dysząc, zbliża się Müller, a oto są też Kat i Kropp. Rozkładamy nasze sienniki obok siebie. Czuję się pełen winy, kiedy spoglądam na nich, a przecie nie ma do tego powodu. Przed pójściem spać wyciągam resztkę placków kartoflanych i marmolady, aby również oni mieli co z tego. Oba wierzchnie placki są trochę spleśniałe, ale można je jeszcze jeść. Zatrzymuję je dla siebie, a świeże daję Katowi i Kroppowi. Kat żuje i pyta: - Matczyne, hę? Potakuję, milcząc. - Doskonałe - powiada - to się wyczuwa w smaku. Ledwo powstrzymać mogę płacz. Już nie rozpoznaję sam siebie. Ale to minie, obróci się na lepsze, tutaj, wraz z Katem i Albertem, i całą resztą. Tak, tu moje miejsce. - Masz szczęście - zasypiając, szepce mi jeszcze Kropp - podobno wysyłają nas do Rosji. Do Rosji. Tam przecież nie ma już wojny. W oddali grzmi front. Ściany baraków dudnią. Szoruje się z całych sił. Jeden apel przegania drugi. Sprawdzają nas ze wszystkich stron. Co jest zdarte, zostaje wymienione na całą odzież. Ja fasuję przy tym nową bluzę bez zarzutu. Kat, oczywista, nawet cały mundur. Pojawia się pogłoska, iż pokój zbliża się jakoby, lecz tamten pogląd jest prawdopodobniejszy: załadują nas do Rosji. Ale na co nam w Rosji lepsze rzeczy? Wreszcie przesącza się wieść: cesarz przybywa na paradę. Dlatego też częste przeglądy. Przez osiem dni można by sądzić, że tkwi się w koszarach rekruckich, taka wre robota i tak się ćwiczy. Wszyscy są w fatalnych humorach, gdyż nadmierne pucowanie - to nie dla nas, a mniej jeszcze marsz paradny. Takie właśnie sprawki więcej psują krwi żołnierzowi niźli okop polowy. Wreszcie nadchodzi ta chwila. Stoimy wyprężeni na baczność i zjawia się cesarz. Jesteśmy ciekawi, jakże też wygląda. Kroczy wzdłuż frontu, i co do mnie, jestem właściwie trochę rozczarowany: sądząc z podobizn, wyobrażałem go sobie większym i potężniejszym, a zwłaszcza z głosem huczącym jak grzmot. Rozdaje Krzyże Żelazne i z tym i owym zamienia kilka słów. Potem maszerujemy z powrotem w zwartym szeregu. Następnie gawędzimy. Tjaden powiada ze zdumieniem: - Toż to jest najwyższy naczelnik, jaki istnieje. Przed takim musi przecież każdy stać na baczność, każdy w ogóle! - Namyśla się przez chwilę. - Przed nim musi przecież także Hindenburg stać na baczność, co? - Ma się rozumieć - potwierdza Kat. Tjadena wciąż jeszcze to korci. Namyśla się pewien czas i zapytuje: - Czy król także musi stać na baczność przed cesarzem? Nikt nie wie tego dokładnie, ale nie wierzymy w to. Tacy dwaj są tak wysoko, iż tam z pewnością nie ma już właściwego stania na baczność. - Cóż ty gadasz za bzdury - mówi Kat. - Główna rzecz, byś sam stał na baczność. Lecz Tjaden całkowicie jest zafascynowany. Jego, poza tym, bardzo trzeźwa wyobraźnia fermentuje. - Pomyśl no - oznajmia - po prostu nie mogę zrozumieć, że cesarz musi tak samo jak ja iść do wychodka. - To jak dwa razy dwa cztery - śmieje się Kropp. - Wariat i trzy to siedem - uzupełnia Kat. - Masz wszy we łbie, Tjaden, idźże no ty szybko do wychodka, byś gadał do rzeczy, a nie jak zasrane niemowlę. Tjaden znika na chwilę. - Lecz jedno też chciałbym wiedzieć - mówi Albert - czy wybuchłaby wojna, gdyby cesarz powiedział: nie. - W to wierzę z pewnością - wtrącam - on i tak z początku nie chciał podobno wojny. - No, jeśli nie on sam, to przynajmniej gdyby z jakich dwudziestu, trzydziestu ludzi na świecie powiedziało nie. - Chyba że tak - przystaję - ale ci chcieli właśnie. - To komiczne, kiedy tak przełożyć to sobie - ciągnie dalej Kropp - my jesteśmy tu przecież, aby bronić naszej ojczyzny. Ale Francuzi także są tutaj, by bronić swojej ojczyzny. Któż ma słuszność? -1 my, i oni, być może - powiadam, nie wierząc w to. - No tak - rozważa Albert, i widzę, iż pragnie przyprzeć mnie do muru - ale nasi profesorowie, pastorowie i gazety powiadają, że tylko my mamy słuszność, i tak, miejmy nadzieję, jest rzeczywiście. Ale francuscy profesorowie i pastorowie, i gazety twierdzą, że tylko oni mają słuszność, więc jak się ma rzecz właściwie? - Tego nie wiem - mówię - tak czy owak jest wojna i co miesiąc przyłączają się coraz to nowe kraje. Znów się pojawia Tjaden. Ciągle jeszcze jest poruszony i natychmiast miesza się do rozmowy, dopytując się, jakże też właściwie wybucha wojna. - Zazwyczaj tak, iż jeden kraj ciężko obraża inny - odpowiada Albert z niejaką wyższością. Lecz Tjaden mówi z głupia frant: - Kraj? Tego nie pojmuję. Jakaś góra w Niemczech nie może przecie obrazić góry we Francji. Albo jaka rzeka, las lub pole żyta. - Czy jesteś tuman, czy tylko udajesz? - ze złością powiada Kropp. - Nie to mam przecież na myśli. Jeden naród obraża drugi. - Po cóż więc jestem tutaj? - odpowiada Tjaden. - Ja nie czuję się obrażony. - Tobie wszystko trzeba pakować łopatą do łba - powiada poirytowany Albert - a przy tym nie chodzi wcale o takiego gamonia jak ty. - Więc tym bardziej mogę powrócić do domu - upiera się Tjaden, i wszyscy się śmieją. - Ach, człowieku, to przecież naród jako całość, więc jako państwo - woła Müller. - Państwo, państwo - Tjaden chytrze prztyka palcami - żandarmi polowi, policja, podatki, to jest wasze państwo. Jeśli z tym chcesz mieć do czynienia, dziękuję bardzo. - To prawda - powiada Kat - po raz pierwszy zdarzyło ci się powiedzieć coś rozsądnego, Tjaden, państwo i ojczyzna to naprawdę różnica. - Ale one przecież tworzą jedno - namyśla się Kropp - ojczyzny bez państwa nie ma. - Tak jest, ale pomyśl, że my wszyscy prawie jesteśmy prości ludzie. A we Francji większość to także robotnicy, rzemieślnicy albo drobni urzędnicy. Czemuż by francuski ślusarz albo szewc zechciał nas napastować? Nie, są to tylko rządy. Nigdy nie widziałem Francuza, zanim tu przyszedłem, a z większością Francuzów ma się rzecz podobnie w stosunku do nas. Tych tak samo nie pytano o zdanie jak nas. - Dlaczego zatem jest w ogóle wojna? - pyta Tjaden. Kat wzrusza ramionami. - Muszą istnieć ludzie, którzy mają pożytek z wojny. - No, ja do nich nie należę. - Tjaden rozdziawia gębę w uśmiechu. - Ty nie i nikt tutaj. - Któż wie? - upiera się Tjaden. - Cesarzowi nie zda się to także na nic. Ma on przecież wszystko, czego mu trzeba. - Nie mów tego - odpowiada Kat. - Wojny jeszcze dotąd nie miał. A każdemu większemu cesarzowi potrzeba co najmniej jednej wojny, inaczej nie będzie sławny. Zajrzyj do swoich podręczników. - Generałowie także stają się sławni przez wojnę - mówi Detering. - Sławniejsi jeszcze niźli cesarz - powiada Kat. - Z pewnością tkwią za tym inni ludzie, którzy chcą zarobić na wojnie - mruczy Detering. - Myślę, że jest to raczej rodzaj gorączki - powiada Albert. - Nikt tego właściwie nie pragnie, a naraz macieja. Myśmy nie chcieli wojny, inni utrzymują to samo, a mimo to pół świata nie może z tego wyleźć. - Ale po tamtej stronie więcej kłamią niźli u nas - odpowiadam. - Pomyśl o ulotkach jeńców, w których stało czarno na białym, że pożeramy belgijskie dzieci. Tych łobuzów, którzy piszą coś podobnego, powinni powiesić. To są właśnie winowajcy. - Lepiej w każdym razie, że wojna jest tutaj niż w Niemczech. - Müller wstaje. - Przypatrzcie się tym polom podziurawionym przez leje! - Słusznie - zgadza się nawet Tjaden - ale lepiej, kiedy w ogóle nie ma wojny. Odchodzi z dumą, gdyż udało mu się tym razem nam, jednoroczniakom, zalać sadła za skórę. I pogląd jego jest w samej rzeczy typowy tutaj, napotyka się go raz po raz i niepodobna na to odpowiedzieć nic dorzecznego, gdyż wraz z nim ustaje zrozumienie dla innych zależności. Poczucie narodowe prostego żołnierza polega na tym, iż jest on tutaj. Ale do tego sprowadza się wszystko, całą resztę osądza on praktycznie i zgodnie ze swoją postawą. Albert z irytacją kładzie się na trawę. - Lepiej nie rozprawiać o tych wszystkich bzdurach. -1 tak nic przez to się nie odmieni - potwierdza Kat. Na dobitkę musimy z powrotem oddać prawie wszystkie świeżo otrzymane rzeczy i dostajemy nasze stare szmaty. Nowe dobre były tylko dla parady. Zamiast do Rosji, z powrotem wyruszamy na front. Po drodze przechodzimy przez żałosny lasek o pniach pogruchotanych i zrytej glebie. W kilku miejscach są okropne luki. - Psiakrew, ależ tu waliło - mówię do Kata. - Miotacze min - odpowiada i wskazuje do góry. W gałęziach wiszą trupy. Jakiś nagi żołnierz wspina się w rozgałęzienia konarów, ma jeszcze hełm na głowie, poza tym jest nieodziany. Tylko połowa jego siedzi tam w górze, tułów, któremu brakuje nóg. - Cóż takiego tu się działo? - zapytuję. - Wypchnęło go z ubrania - mówi przez zęby Tjaden. - To jest śmieszne, widzieliśmy to już kilka razy - powiada Kat. - Kiedy grzmotnie taka mina, naprawdę wyrzuca człowieka z ubrania. To powoduje ciśnienie powietrza. Szukam dalej. Tak jest rzeczywiście. Tu wiszą same strzępy mundurów, gdzie indziej tkwi przyklejona krwawa miazga, która niegdyś była ludzkimi członkami. Wala się jakieś ciało, które na jednej nodze ma jeszcze kawałek kalesonów, a wokół szyi kołnierz munduru. Poza tym jest nagie, odzież wisi porozrzucana na drzewie. Obu ramion brak, jak gdyby zostały wykręcone. Jedno z nich wykrywam w odległości dwudziestu kroków w krzakach. Umarły leży twarzą do ziemi. Tam, gdzie znajdują się rany ramion, gleba czarna jest od krwi. Pod stopami listowie jest rozdrapane, jak gdyby kopał jeszcze nogami. - To nie bagatela, Kat - mówię. - Odłamek granatu w brzuchu też nie - odpowiada, wzruszając ramionami. - Tylko się nie dać - powiada Tjaden. To nie mogło być dawno, krew jest jeszcze świeża. Ponieważ wszyscy ludzie, których widzimy, są martwi, nie zatrzymujemy się, lecz meldujemy o tym na najbliższym punkcie opatrunkowym. Koniec końców nie nasza to sprawa wyręczać w robocie tych byków sanitarnych. Wysłany ma być patrol, aby stwierdził, jak daleko zajęta jest jeszcze nieprzyjacielska pozycja. Z powodu mego urlopu doznaję dziwnego jakiegoś uczucia wobec innych i dlatego zgłaszam się także. Układamy plan, przekradamy się przez druty, po czym rozstajemy się, aby czołgać się pojedynczo. Po chwili natrafiam na płytki lej, w który się osuwam. Stąd rozglądam się wokół. Pole przede mną ostrzeliwane jest przeciętnie silnym ogniem kulomiotów. Prażą ze wszystkich stron niezbyt mocno, ale dosyć sobie - nie trzeba nadto na szwank narażać swych kości. Rozchyla się pęk rakiety. Teren zastyga w sinym blasku. Tym czarniej potem zamyka się ciemność ponad nim. W okopie opowiadano uprzednio, że przed nami są czarni. To nieprzyjemne, niełatwo ich spostrzec, poza tym są bardzo zręczni w patrolowaniu. Dziwne to, iż często są równie nierozsądni. Kat, jak również Kropp, wystrzelali raz podczas patrolowania czarny przeciwpatrol, gdyż żołnierze powodowani niepohamowaną żądzą palili po drodze papierosy. Wystarczyło, by Kat i Albert wzięli na cel tlące się ogniki. Obok mnie z sykiem zarywa się niewielki granat. Nie słyszałem, jak nadlatywał, i przerażam się raptem. W tej samej chwili ogarnia mnie niedorzeczna trwoga. Jestem tu sam jeden i niemal bezradny - być może od dawna już z głębi jakiegoś leja obserwuje mnie dwoje innych oczu, a granat ręczny leży, gotów do rzutu, by mnie rozszarpać. Usiłuję się dźwignąć. Nie jest to pierwszy mój patrol i nie nazbyt groźny. Ale jest to pierwszy mój patrol po urlopie, a poza tym teren jest mi jeszcze dość obcy. Przekładam sobie, że podniecenie moje jest absurdem, że w ciemności zapewne nic się nie czai, gdyż w przeciwnym razie nie strzelano by tak nisko. Nadaremnie! W splątanym wirze huczą mi myśli pod czaszką - słyszę ostrzegawczy głos mojej matki, oglądam Rosjan z brodami rozwianymi, wspierających się o kratę, mam jasne dziwaczne wyobrażenie jakiejś kantyny z fotelami, jakiegoś kina w Valenciennes, widzę udrękę obrzydliwą mej wyobraźni: szarą, nieczułą lufę karabinu, która przesuwa się, czyhając cichaczem, gdziekolwiek usiłuję zwrócić głowę; pot sączy mi się ze wszystkich porów. Ciągle jeszcze leżę w mej bruździe. Spoglądam na zegarek; minęło zaledwie kilka minut. Czoło moje jest wilgotne, oczodoły mokre, ręce dygocą, oddycham cicho i z trudem. To po prostu straszliwy napad trwogi, zwyczajna, ordynarna sobacza trwoga przed wysunięciem głowy i pełzaniem dalej. Jak miękka miazga przelewa się moje naprężenie w życzenie, by móc tu pozostać i leżeć. Członki moje przyklejone są do gruntu, czynię daremną próbę - nie chcą się oderwać. Przytulam się do ziemi, nie mogę ruszyć naprzód, postanawiam, iż tu pozostanę. Natychmiast jednak opływa mnie nowa fala, fala wstydu, skruchy, a jednak i bezpieczeństwa. Dźwigam się nieco, by się rozejrzeć. Oczy aż pieką, tak wlepiam wzrok w ciemności. Wzbija się jakaś kula ognista - przyciskam się znowu do ziemi. Staczam niedorzeczną, pogmatwaną walkę wewnętrzną, chcę się wydostać z zagłębienia i jednak znów się w nie osuwam. Powiadam: „Musisz, przecież to twoi towarzysze, to nie jest tylko pierwszy lepszy głupi rozkaz”. I zaraz potem: „Cóż mnie to obchodzi, mam jedno tylko życie do stracenia”. Wszystkiemu winien ten urlop, usprawiedliwiam się, zawzięty na siebie. Ale sam temu nie wierzę, robi mi się okropnie słabo, unoszę się powoli, wyprężam ramiona, podciągam za nimi plecy i leżę teraz oto połową ciała na brzegu leja. Teraz słyszę szmery i drgając, cofam się. Pomimo ognia artylerii dokładnie słyszy się podejrzane szmery. To nasi żołnierze idący przez okop. Oto słyszę również stłumione głosy. Mógłby to być, sądząc z tonu, Kat, który tam rozprawia. Niezwykłe ciepło przelewa się nagle przeze mnie. Głosy te, tych kilka cichych słów, te kroki poza mną wyszarpują mnie raptem ze straszliwego osamotnienia trwogi śmierci, której niemal uległem. Są one czymś więcej niźli moim życiem, głosy te są czymś więcej niźli matczyność i trwoga, są czymś mocniejszym i bardziej ochraniającym niż cokolwiek w świecie: są to głosy moich kolegów. Nie jestem już dygocącym strzępkiem istnienia, samotnego w ciemności - należę do nich, a oni do mnie, wszyscy doznajemy jednakowej trwogi i mamy jednakie życie, jesteśmy spojeni w prosty i trwały sposób. Pragnąłbym wcisnąć moją twarz w nie, w te głosy, w tych kilka słów, które mnie ocaliły i które będą nade mną stróżować. Ostrożnie ześlizguję się poza brzeg i krętymi ruchami sunę naprzód. Czołgam się na czworakach; udaje mi się, jak należy wyznaczam kierunek, oglądam się za siebie i konotuję sobie obraz ognia armatniego, aby móc odnaleźć z powrotem drogę. Teraz szukam łączności z innymi. Ciągle jeszcze doznaję trwogi, lecz jest to rozumna trwoga, niezwykle wzmożona ostrożność. Noc jest wietrzna i cienie trzepocą się tam i tu, kiedy raz po raz migoce ogień dział. Widzi się przez to i za mało, i zbyt wiele. Często zastygam nieruchomo, lecz za każdym razem bez powodu. W ten sposób przedostaję się dość daleko naprzód i łukiem okrężnym znów powracam. Nie odnalazłem łączności. Każdy metr bliżej do naszego okopu napełnia mnie ufnością - ale także pobudza do większego pośpiechu. Głupio byłoby teraz jeszcze co oberwać. I oto przenika mnie nowy lęk. Nie potrafię już dokładnie rozeznać kierunku. Cichaczem przykucam w jednym z lejów i usiłuję się zorientować. Niejednokrotnie zdarzało się, iż ktoś, zadowolony, skoczył w rów, i potem dopiero wykrył, iż był to inny rów, nie ten, którego szukał. Po niejakim czasie znów nasłuchuję. Ciągle jeszcze nie znajduję właściwego miejsca. Wirowisko lejów zdaje mi się nie do ogarnięcia wzrokiem, tak że z podniecenia w ogóle już nie wiem, dokąd powinienem się zwrócić. Być może pełznę równolegle do okopów, co można robić w nieskończoność. Dlatego znów robię zwrot w bok. Te przeklęte rakiety! Zdają się płonąć przez godzinę, niepodobna poruszyć się, aby natychmiast nie zaczęło gwizdać wokoło. Lecz nie ma na to żadnej rady, muszę się wydostać. Przystając co chwila, przedzieram się dalej; pełznę jak rak tuż przy ziemi i rozdzieram sobie dłonie o zębate odłamki, które są ostre jak brzytwy. Niekiedy doznaję wrażenia, jak gdyby niebo rozjaśniało się nieco na horyzoncie, lecz może to być również złudzenie. Stopniowo jednak uświadamiam sobie, że w tym pełzaniu idzie o moje życie. Obok z hukiem ryje się granat. Zaraz potem dwa inne. Już rozpoczyna się na dobre. Atak ogniowy. Kulomioty terkocą. Na razie nie pozostaje nic innego, jak nadal leżeć spokojnie. Najwidoczniej rozpoczyna się atak. Wszędzie wzbijają się świetliste rakiety. Bezustannie. Leżę skurczony w niewielkim leju, z nogami w wodzie aż po brzuch. Kiedy rozpocznie się atak, osunę się w wodę tak głęboko, jak się da, byle się nie udusić z twarzą w błocie. Będę musiał udawać trupa. Nagle słyszę, jak ogień zaczyna przenosić. Zmienia kierunek. Natychmiast ześlizguję się na dół, w wodę, mając hełm zsunięty zupełnie na kark, usta na tyle tylko otwarte, by móc chwytać powietrze. Nieruchomieję - gdyż gdzieś tam stuka coś, człapie i chrobocze - wszystkie nerwy we mnie ściągają się lodowato. Stukanie słychać tuż nade mną, później oddala się ono, pierwszy oddział przeszedł. Mam jedną tylko myśl, od której pęka czaszka: co uczynisz, jeśli ktoś skoczy do twego leja? Teraz kurczowo wyciągam z pochwy mały sztylet, mocno ujmuję go w garść i wraz z dłonią z powrotem chowani w mule. W głowie mi stuka: żgnąć zaraz, gdy tylko ktoś tu wskoczy, zaraz przebić krtań, aby nie mógł krzyczeć, nie można postąpić inaczej, będzie tak samo przerażony jak ja, z samej choćby trwogi rzucimy się na siebie, tedy ja muszę być pierwszy. Oto walą nasze baterie. W pobliżu wbija się pocisk. To rozwściecza mnie aż do szaleństwa, tego tylko brakuje, by trafiły mnie nasze pociski; klnę i zgrzytam zębami w głąb błota; był to wściekły wybuch, w końcu mogę już tylko jęczeć i prosić. Trzeszczenie granatów wbija mi się w słuch. Jeśli nasi przeprowadzą kontratak, będę oswobodzony. Przyciskam głowę do ziemi i słyszę głuchy grzmot jak oddalone eksplozje kamieniołomów - wznoszę ją znów, aby nasłuchiwać szmerów z góry. Kulomioty trzeszczą. Wiem, że nasze zasieki druciane są mocne i prawie nie uszkodzone - część ich jest naładowana prądem o wysokim napięciu. Ogień karabinów wzmaga się. Oni nie przejdą - muszą wracać. Znów zwalam się jak kłoda, napięty do ostateczności. Szczękanie i skradanie się, stukot znów daje się słyszeć. Wśród tego przejmujący krzyk. Ostrzeliwują ich, atak jest odparty. Zaczęło się nieco rozwidniać. Koło mnie szybko drepcą kroki. Pierwsze. Minęły. Znów inne. Trzaskanie kulomiotów przemienia się w nieprzerwany łańcuch. Chcę się właśnie trochę obrócić, gdy oto stuka coś ciężko i z piaskiem jakieś ciało pada do mnie, w lej, oślizguje się, leży na mnie. Nie myślę nic, nie podejmuję żadnej decyzji - żgam wściekle i czuję tylko, jak cicho to drga, a potem mięknie i opada w sobie. Dłoń moja jest oślizgła i mokra, kiedy powraca mi świadomość. Tamten rzęzi. Zdaje mi się, jakby wrzeszczał, każde tchnienie jest jak krzyk, jak huczenie grzmotu - ale są to tylko moje żyły, które stukają. Chciałbym zatkać mu usta, napchać w nie ziemi, raz jeszcze go przebić, niechaj się uciszy, przecież on mnie zdradza, lecz na tyle już się opamiętałem i tak bardzo osłabłem, że nie mogę już podnieść przeciw niemu ręki. Tedy pełznę w najodleglejszy kąt i zostaję tam, ze skupieniem wlepiając weń wzrok, ściskając w ręku nóż, gotów, jeśli się poruszy, znów rzucić się na niego, ale on mi już nic zrobić nie może - słyszę to w jego rzężeniu. Potrafię rozeznać go niewyraźnie. Jest we mnie jedno tylko życzenie: wydostać się stąd. Jeśli nie stanie się to zaraz, wkrótce będzie za widno; już teraz nie jest to łatwe. Ale kiedy próbuję dźwignąć głowę, zaraz spostrzegam całe niepodobieństwo tego. Ogień kulomiotów jest tak gęsty, iż byłbym przedziurawiony jak sito, zanim zdołałbym zrobić jeden skok. Raz jeszcze robię próbę za pomocą mego hełmu, który wysuwam nieco w górę i podnoszę, aby stwierdzić poziom pocisków. W chwilę potem kula wyrzuca mi go z ręki. Ogień zatem kosi tuż, niziutko nad samym terenem. Nie dość daleko oddalony jestem od nieprzyjacielskiej pozycji, abym przy próbie wymknięcia się nie był natychmiast wzięty na oko przez wypróbowanych strzelców, bijących na odległość. Coraz więcej światła. Palony niecierpliwością, czekam na atak z naszej strony. Dłonie moje białe są u przegubów, tak ściskam je obie, tak błagam, by ustał ogień, a moi koledzy nadbiegli. Minuta sączy się po minucie. Już nie ośmielam się rzucić spojrzenia ku ciemnej postaci w leju. Z wysiłkiem spoglądam obok i czekam, czekam. Strzały syczą, są stalową siecią, nie ustają, nie ustają. I oto spostrzegam skrwawioną mą dłoń i czuję raptowne mdłości. Biorę trochę ziemi i nacieram nią skórę, teraz ręka jest tylko brudna i już nie widzi się krwi. Ogień nie folguje. Z obu stron jest jednako silny. Prawdopodobnie dawno już uznano mnie za straconego. Wstaje widny, szary, wczesny dzień. Rzężenie wciąż trwa. Zatykam sobie uszy, lecz niebawem wyjmuję palce, gdyż w przeciwnym razie nie słyszałbym również nic innego. Postać naprzeciw porusza się. Drżę z obawy i mimo woli zerkam ku niemu. Teraz wzrok mój nie może się odeń oderwać, przylgnął doń. Leży tam mężczyzna z niewielkim wąsikiem, głowa osunęła się na bok, jedno ramię przygięte, głowa przyciska je bezsilnie. Druga dłoń spoczywa na piersi, jest krwawa. On jest martwy, powiadam sobie, musi być martwy, nic już nie odczuwa - to nic, że rzęzi, to już jest tylko ciało. Ale głowa próbuje się unieść, pojękiwanie wzmaga się na chwilę, po czym czoło z powrotem opada na ramię. Człowiek ten nie jest martwy, umiera, lecz nie jest umarły. Przesuwam się doń nieco, zatrzymuję się przez sekundę, wspieram się na dłoniach, znów ześlizguję się trochę dalej, czekam - znowu przebywam okropną trzymetrową drogę, drogę długą, straszliwą. Wreszcie jestem już przy nim. I oto rozwiera oczy. Widocznie słyszał mnie jeszcze i przypatruje mi się z wyrazem straszliwego przerażenia. Ciało spoczywa spokojnie, lecz w oczach jest trwoga tak bezmierna, iż wierzę przez chwilę, że dość będę miał mocy, aby pociągnąć za sobą ciało. Jednym rzutem oddalić się o setki kilometrów. Człowiek jest teraz cichy, zupełnie spokojny, bez jednego szmeru, rzężenie umilkło, ale oczy krzyczą, wyją, w nich skupione jest całe życie, wysiłek nie do objęcia, aby uciec w przeraźliwą trwogę śmierci, w trwogę przede mną. Uginają się pode mną nogi i opadam na łokcie. - Nie, nie - szepczę. Oczy toczą się za mną. Niezdolny jestem do uczynienia jakiegokolwiek ruchu, dopóki one są obecne. Teraz dłoń jego powoli opada z piersi o niewielki kawałeczek, osuwa się na parę centymetrów, lecz poruszenie to gasi potęgę oczu. Pochylam się naprzód, potrząsam głową i szepczę: - Nie, nie, nie. - Podnoszę rękę, muszę mu pokazać, iż chcę mu dopomóc, i muskam jego czoło. Oczy jego cofnęły się w skurczu, kiedy zbliżała się dłoń, teraz tracą swą osłupiałą martwotę, rzęsy opadają niżej, napięcie nieco ustępuje. Rozpinam mu kołnierz i głowę układam wygodniej. Usta są półotwarte, usiłują kształtować jakieś słowa. Wargi są wyschłe. Nie mam flaszki polowej, nie zabrałem jej z sobą. Lecz jest trochę wody w szlamie, u spodu leja. Zsuwam się na dół, wyciągam chustkę, rozpościeram ją, zanurzam i w pustą dłoń czerpię żółtą wodę, która przesącza się z dołu. Łykają. Nabieram świeżej. Rozpinam guziki jego munduru, by go opatrzyć, jeśli się da. Muszę uczynić to w każdym razie, aby tamci po drugiej stronie, gdybym miał zostać pojmany, widzieli, że pragnąłem mu dopomóc, i nie zastrzelili mnie. Usiłuje się bronić, lecz dłoń jego nadto jest bezsilna. Koszula jest zlepiona i nie daje się odsunąć na bok, jest zapięta z tyłu. Tedy nie pozostaje nic innego, jak rozciąć ją. Szukam noża i odnajduję go. Ale gdy rozpoczynam przecinać koszulę, raz jeszcze otwierają się oczy i znów jest w nich ten sam krzyk i obłędny wyraz, tak że muszę je zasłonić, zamknąć przemocą i szeptać: - Przecież ja chcę ci, towarzyszu, dopomóc, camarade, camarade, camarade - usilnie szepczę to słowo, by je pojął. Są trzy rany. Gaza z mego opatrunku pokrywa je, krew spływa pod nią, zaciskam ją silniej, wtedy on jęczy. To wszystko, co mogę uczynić. Teraz musimy czekać, czekać. Te godziny. Rzężenie znów powraca. Jakże powoli jednak umiera człowiek. Bo wiem to: niepodobna go uratować. Próbowałem wprawdzie wyperswadować to sobie, lecz w południe perswazja ta roztopiła się w jego jęku, starta została na proch. Gdybym tylko nie zgubił podczas pełzania mego rewolweru, zastrzeliłbym go. Nie potrafię go zakłuć. W południe drzemię na pograniczu myślenia. Szarpie mnie głód, pustoszy, niemal płaczę z tego powodu, że pragnę jeść, lecz nie zdołam temu się oprzeć. Kilkakrotnie przynoszę wody umierającemu i sam także piję jej trochę. To pierwszy człowiek, którego zabiłem własnymi rękami, którego dokładnie mogę oglądać, którego umieranie moim jest dziełem. Katowi, Kroppowi i Müllerowi również zdarzało się widzieć ludzi trafionych przez siebie. Niejednemu przecie to się wydarza w walce wręcz. Ale każde westchnienie jego obnaża me serce. Ten umierający sprzymierzył się z godzinami, posiada niewidzialny nóż, którym mnie zakłuwa: czas i myśli moje. Wiele dałbym za to, aby pozostał przy życiu. Jakże ciężko jest leżeć tu i widzieć go, i słyszeć. O trzeciej po południu jest martwy. Oddycham z ulgą. Lecz tylko na krótko. Milczenie zdaje mi się wkrótce cięższe do zniesienia niźli ów jęk. Pragnę, by rzężenie znów się rozległo, kurczowe, zahamowane, raz cicho świszczące, a potem znów zachrypłe i głośne. To niedorzeczne, co czynię. Ale muszę mieć jakieś zajęcie. Tedy raz jeszcze układam zmarłego, aby leżał wygodnie, chociaż nic już nie czuje. Zamykam mu oczy. Są one piwne, włos czarny, po bokach nieco kędzierzawy. Wargi są wydęte i miękkie pod wąsem; nos nieco zgarbiony, skóra smagła. Teraz nie wygląda już tak sino jak poprzednio, kiedy żył jeszcze. Przez chwilę twarz wydaje się nawet prawie zdrowa - później zapada się szybko w jedną z tych obcych umarłych twarzy, które widywałem często i które wszystkie są sobie podobne. Żona jego z pewnością myśli teraz o nim; nie wie, co się wydarzyło. Wygląda tak, jak gdyby do niej pisywał - będzie jeszcze otrzymywała od niego przesyłki; jutro - za tydzień - być może jakiś zabłąkany list dostanie jeszcze za miesiąc. Będzie go czytać, a on w nim przemówi do niej. Stan mój coraz się pogarsza, nie mogę już opanować moich myśli. Jakże też wygląda ta kobieta? Czy jak owa ciemna, szczupła zza kanału? Czyż nie należy do mnie? Może teraz przez to do mnie należy! Gdybyż Kantorek siedział teraz koło mnie! Gdybyż matka moja tak mnie widziała! Umarły ten mógłby z pewnością żyć jeszcze trzydzieści lat, gdybym odwrót dokładniej sobie wytyczył. Gdyby pobiegł był o dwa metry bardziej na lewo, tkwiłby teraz w okopie po tamtej stronie i pisałby nowy list do swojej żony. Ale w ten sposób nie zdołam ruszyć się z miejsca; jest to bowiem los nas wszystkich; gdyby Kemmerich nogę trzymał dziesięć centymetrów bardziej na prawo; gdyby Haie pochylił się o pięć centymetrów niżej. Milczenie jest coraz rozciąglejsze. Mówię i muszę mówić. Tedy przemawiam doń i jemu to mówię: - Kolego, nie chciałem ciebie zabić. Gdybyś raz jeszcze tu skoczył, nie uczyniłbym tego, gdybyś i ty był rozsądny. Ale przedtem tyś był dla mnie myślą tylko, wyrachowaniem, które żyło w mym mózgu i wywołało decyzję, zakłułem tę możliwość. Teraz dopiero spostrzegam, że jesteś człowiekiem takim jak i ja. Myślałem o twoich granatach ręcznych, o twym bagnecie i o twojej broni... teraz widzę żonę twoją i twoją twarz, i to, co nam wspólne. Wybacz mi, kolego. Zawsze spostrzegamy to za późno. Czemuż nie mówi się nam i nie powtarza ciągle, że i wy jesteście tacy sami nieboracy jak my, że matki wasze tak samo się trwożą jak nasze i że doznajemy jednakiej trwogi śmierci i jednakie mamy umieranie i jeden ból. Wybacz mi, kolego, jakże też mogłeś być moim wrogiem. Gdybyśmy odrzucili tę broń i ten mundur, mógłbyś być równie dobrze mym bratem, jak Kat i Albert. Zabierz mi moje dwadzieścia lat, towarzyszu, i powstań - weź więcej, gdyż nie wiem już, co mam z nimi począć. Jest cicho, front jest spokojny, wyjąwszy terkotanie karabinów. Kule bzykają nisko, nie strzela się bez planu, lecz ze wszystkich stron mierzy ostro i celnie. Nie mogę się wydostać. - Napiszę do twojej żony - mówię pospiesznie do umarłego - napiszę do niej, niechaj dowie się ode mnie, powiem jej wszystko, co mówię tobie, pragnę jej pomóc i twoim rodzicom także, i twojemu dziecku. Jego mundur jest jeszcze wpół rozchylony. Łatwo odnaleźć pugilares. Ale ociągam się z jego otwarciem. Jest w nim książeczka z jego nazwiskiem. Dopóki nie znam jego imienia, być może potrafię go jeszcze zapomnieć, czas zatrze ów obraz. Lecz imię jego jest gwoździem, który wbije się we mnie i którego nie zdołam już wydobyć. Posiada moc wywoływania wszystkiego na nowo, zawsze będzie mógł powracać i stawać przede mną. Nie umiejąc się zdecydować, trzymam w ręku pugilares. Wysuwa mi się z dłoni i otwiera się. Wypadają z niego fotografie i listy. Zbieram je i chcę je włożyć z powrotem, ale ucisk, który mnie przygniata, to całe niepewne położenie, głód, niebezpieczeństwo, te godziny spędzone z umarłym wtrąciły mnie w rozpacz, pragnę przyspieszyć rozstrzygnięcie, wzmóc udrękę i znieść ją, jak miażdży się nieznośnie obolałą rękę, waląc nią o drzewo, wszystko jedno, co się stanie. Są to fotografie jakiejś kobiety i małej dziewczynki, wąskie amatorskie zdjęcia przed ścianą oplecioną bluszczem. Obok nich tkwią listy. Wyjmuję je i usiłuję przeczytać. Nie rozumiem na ogół, niełatwo to odcyfrować, a ja niewiele umiem po francusku. Ale każde słowo, które tłumaczę, jak strzał przenika mi piersi - jak cios w pierś. Głowa moja pęka niemal od podrażnienia. Tyle jednak pojmuję jeszcze, iż nigdy nie wolno mi będzie napisać do tych osób, jak to myślałem uprzednio. Raz jeszcze oglądam fotografie; nie są to ludzie bogaci. Mógłbym bezimiennie przesłać im pieniądze, gdybym nieco zarobił w późniejszym czasie. Tego czepiam się, to przynajmniej jest niewielkie oparcie. Ten umarły jest związany z moim życiem, dlatego muszę uczynić wszystko i wszystko obiecać, aby ocalić siebie; przyrzekam na ślepo, że istnieć będę tylko dla niego i jego rodziny - wgaduję to weń mokrymi wargami, a w ostatniej głębi tkwi we mnie nadzieja, iż w ten sposób okupię się i może jednak da się to jakoś jeszcze rozpatrzyć. I dlatego otwieram książeczkę wojskową i czytam powoli: Gerard Duval, zecer. Ołówkiem zmarłego zapisuję adres na przypadkowej kopercie, a potem ostro i szybko wsuwam wszystko z powrotem do jego kurtki. Zabiłem zecera Gerarda Duvala. Muszę zostać zecerem, myślę w zupełnym zamęcie, zostać zecerem, zecerem. Po południu jestem spokojniejszy. Trwoga moja była nieumotywowana. Imię przestało już mnie niepokoić. Napad ten mija. - Kolego - mówię do umarłego, leżącego po tamtej stronie, ale mówię opanowany. - Dzisiaj ty, jutro ja. Ale jeśli uda mi się wynieść stąd cało me kości, chcę walczyć przeciwko temu, co nam obu rozbilo: tobie życie - a mnie...? Również życie. Przyrzekam ci, towarzyszu. Nigdy nie powinno się to powtórzyć. Słońce tkwi ukośnie. Jestem ogłupiały z wyczerpania i głodu. Minione wczoraj jest dla mnie niby tuman, już nie spodziewam się stąd wydostać. Tak na pół drzemię i nie pojmuję nawet, iż nadchodzi wieczór. Zbliża się zmierzch. Teraz zdaje mi się on szybki. Jeszcze godzina. Gdyby było lato, trwałoby to jeszcze trzy godziny. Jeszcze jedna godzina. Teraz poczynam raptem drżeć, iż mogłoby jeszcze coś się przytrafić. Nie myślę już o umarłym, obecnie jest mi całkiem obojętny. W jednym rzucie skacze do góry żądza życia, i wszystko, co postanowiłem sobie, zapada się przed nią. Tylko aby się ustrzec jeszcze przed nieszczęściem, ględzę mechanicznie: - Dotrzymam, wszystko dotrzymam, co obiecałem tobie - ale już teraz wiem, że nie uczynię tego. Nagle przeszywa mnie myśl, iż właśni moi koledzy mogliby strzelać do mnie, kiedy będę pełznął; nie wiedzą przecież o mnie. Będę wołał zawczasu, na ile się da, aby zrozumieli. Postanawiam tak długo przeleżeć przed okopem, dopóki mi nie odpowiedzą. Pierwsza gwiazda. Front nadal jest spokojny. Oddycham z ulgą i ze wzburzenia gadam sam ze sobą: - Teraz bez głupstw, Pawełku... spokój, spokój, Pawle... wtedy będziesz uratowany, mój drogi. To skutkuje, kiedy wymawiam własne imię, jest to tak, jakby wypowiadał je kto inny, i to mi pomaga opanować się. Ciemność się wzmaga. Wzburzenie moje przycisza się, czekam przez ostrożność, dopóki nie wzbiją się pierwsze rakiety. Potem wyłażę z leja. Zapomniałem o umarłym. Przede mną leży rozpoczynająca się noc i bladawo oświetlone pole. Wlepiam wzrok w jakąś dziurę; w chwili gdy światło dogasa, jednym susem przerzucam się ku niej, dalej gnam po omacku. Łapię następną, kulę się, przemykam dalej. Dochodzę wreszcie. Oto przy świetle jakiejś rakiety widzę, że w drucie porusza się coś, potem zastyga, wyciągam się bez ruchu. Następnym razem znów to spostrzegam, to z pewnością koledzy z naszego okopu. Ale jestem ostrożny, póki nie rozpoznam naszych hełmów. Wołam ku nim. Zaraz potem, jako odpowiedź, rozlega się moje imię: - Pawle, Pawle! Znów wołam. To Kat i Albert, którzy, zaopatrzywszy się w płócienne nosze, wyruszyli, aby mnie odszukać. - Czyś ranny? - Nie, nie... Ześlizgujemy się do okopu. Domagam się jedzenia i połykam je gwałtownie. Müller częstuje mnie papierosem. W niewielu słowach opowiadam, co się wydarzyło. Nie jest to przecież nic nowego; takie rzeczy bywają często. Tylko atak nocny jest czymś szczególnym w tym wszystkim. Ale Kat przeleżał już raz w Rosji dwa dni z rzędu poza frontem rosyjskim, zanim udało mu się przedostać z powrotem. O zmarłym zecerze nie wspominam ani słowa. Dopiero nazajutrz rano nie potrafię się już powstrzymać. Muszę opowiedzieć o tym Katowi i Albertowi. Uspokajają mnie obaj. - Nic nie mogłeś wskórać. Jakżeżbyś chciał inaczej postąpić. Po to przecież jesteś tutaj. Przysłuchuję się bezpieczny, z poczuciem pewności, pocieszony ich bliskością. Cóż za bzdury układałem sobie w tym leju. - Spójrz no tam - pokazuje Kat. Na stokach zabezpieczonych szańców stoi kilku strzelców, którzy biją na odległość. Karabiny z lunetami do celowania ułożyli w pozycji i przepatrują odcinek przeciwległy. Od czasu do czasu huknie strzał. Teraz słyszymy okrzyk: - Ależ dostał! Czyś widział, jak ten skoczył do góry? - Sierżant Oellrich odwraca się z dumą i notuje swój punkt. Przoduje w dzisiejszej liście celnych strzałów trzema niewątpliwie trafnymi. - Cóż powiesz o tym? - zapytuje Kat. Kiwam głową. - Jeśli dalej tak mu się poszczęści, dziś wieczorem będzie miał jedną rozetkę więcej w dziurce od guzika - przypuszcza Albert. - Albo też wkrótce będzie zastępcą feldfebla - uzupełnia Kat. Patrzymy na siebie. - Nie zrobiłbym tego - mówię. - Bądź co bądź - powiada Kat - dobrze, że widzisz to właśnie teraz. Sierżant Oellrich znów przystępuje do faszyny. Wylot jego karabinu sunie tam i z powrotem. - Widzisz więc, że nie potrzebujesz sobie robić żadnych skrupułów z tego powodu. - Albert kiwa głową. Toteż sam siebie nie pojmuję już teraz. - To dlatego, że tak długo musiałem z nim leżeć - mówię. - Koniec końców, wojna jest wojną. Karabin Oellricha trzaska raz po raz krótko i oschle. X Udało nam się zająć doskonały posterunek. Musimy w ośmiu strzec pewnej wsi, którą uprzątnięto, gdyż za silnie była ostrzeliwana. Mamy głównie baczyć na magazyn żywnościowy, który nie jest jeszcze opróżniony. O wikt musimy dbać sami, czerpiąc z pozostałych zapasów. Do tego nadajemy się w sam raz. Kat, Albert, Müller, Tjaden, Leer, Detering, cała nasza sitwa jest tutaj. Haie jest wprawdzie nieżywy, ale jest to tak czy owak niebywałe szczęście, gdyż wszystkie inne drużyny miały większe straty niźli nasza. Jako schron wybieramy wybetonowaną piwnicę, do której z zewnątrz w dół prowadzą schody. Wej ście zabezpieczone jest poza tym przez dodatkowy mur z betonu. Teraz rozwijamy wielką aktywność. Znowu przecież jest to sposobność, aby rozprostować nie tylko nogi, lecz pozwolić wytchnąć również duszy. Z okazji takiej potrafimy korzystać, gdyż położenie nasze zbyt jest rozpaczliwe, by długo bawić się w sentymenty. To jest możliwe tylko, póki jest jeszcze jako tako. Nam jednak nie pozostaje nic innego, jak być realistami. Realistami do tego stopnia, iż czasem przebiega mnie dreszcz grozy, gdy na chwilę zabłąka mi się do głowy jakaś myśl z poprzednich czasów, sprzed wojny jeszcze. Toteż nie trwa ona długo. Położenie nasze traktować musimy tak lekko, jak się tylko da. Dlatego korzystamy z każdej sposobności i tuż na pograniczu grozy, bez jakiegokolwiek przejścia, stoi błazeństwo. Inaczej nie moglibyśmy sobie dać rady - rzucamy się w nie głową w dół. I teraz także z niepohamowaną gorliwością bierzemy się do stworzenia sielanki, sielanki żarcia i spania, oczywiście. Norę naszą przede wszystkim wyściela się materacami, które ściągamy i zwłóczymy z pobliskich domostw. Tyłek żołnierza także lubi niekiedy zasiąść sobie miękko. Tylko w środku izby podłoga pozostaje nie zajęta. Później sprowadzamy sobie kołdry i puchowe bety, cudowne miękkie bety. Wszystkiego tego nie brak przecież we wsi. Albert i ja znajdujemy składane łoże mahoniowe z baldachimem z niebieskiego jedwabiu i ze zwisającymi koronkami. Pocimy się jak małpy podczas transportu. Ale z czegoś takiego niepodobna przecież zrezygnować. Zwłaszcza że za kilka dni i tak będzie rozniesione przez strzały. Kat i ja dokonujemy niewielkiego rekonesansu przez domy. Niezadługo zafasowaliśmy z tuzin jaj i dwa fonty dosyć świeżego jeszcze masła. Raptem w jednym z salonów rozlega się trzask i piec żelazny z hukiem przelatuje przez ścianę, tuż koło nas, i o metr dalej z powrotem przez drugą ścianę. Dwie dziury. Nadleciał z domu naprzeciw, w który trzasnął granat. - Szczęściarze. - Kat uśmiecha się szeroko i poszukujemy nadal. Wtem nadstawiamy uszu i ruszamy kłusem. Zaraz potem stajemy jak wryci, niby zaczarowani: w niewielkiej sionce harcują sobie dwa żywe prosiaki. Przecieramy oczy i znów ostrożnie spoglądamy w tamtą stronę: naprawdę ciągle jeszcze są tutaj. Dotykamy ich - nie może być wątpliwości, to dwoje rzeczywistych prosiąt. Wynika z tego wspaniała biesiada. O jakie pięćdziesiąt kroków od naszego biwaku stoi domek, który służył za kwaterę dla oficerów. W kuchni znajduje się wielkie palenisko z dwoma rożnami, patelniami, garnkami i michami. Jest tu wszystko, w pobliskiej szopie leży nawet mnóstwo narąbanego drobno drewna - po prostu kraj z tysiąca i jednej nocy. Dwóch z nas od wczesnego ranka łazi po polach i szuka kartofli, buraków i młodego groszku. Jesteśmy bowiem szczodrzy i gwiżdżemy na konserwy urzędu prowiantowego, chcemy mieć nowalijki. W spiżarni leżą już dwie głowy kapusty. Prosięta są zarżnięte. Kat to załatwił. Do pieczystego zamierzamy przyrządzić placki kartoflane. Nie znajdujemy tarki do kartofli, lecz i temu szybko się zaradza. W pokrywie blaszanej przebijamy gwoździami mnóstwo dziur, i oto tarka gotowa. Trzej nakładają grube rękawice, by ochronić palce w trakcie przecierania, dwaj inni obierają kartofle, i szybko postępuje to naprzód. Kat pitrasi prosiaki, buraki, groch i kapustę. Do kapusty preparuje nawet jakiś biały sos. Ja piekę placki, zawsze po cztery jednocześnie. Po dziesięciu minutach łowię chwyt, jak kołysać patelnią, by gotowe z jednej strony placki wyskakiwały w górę, obracały się w powietrzu i padały na powrót. Prosięta piecze się, nie rozcinając ich. Wszyscy stoją wokół nich jak wokoło ołtarza. Tymczasem nadeszli z wizytą dwaj telegrafiści, których wspaniałomyślnie zaprasza się do jedzenia. Siedzą w pokoju, gdzie znajduje się fortepian. Jeden gra, drugi śpiewa O, nad Wezerą” Śpiewa z uczuciem, ale zatrącając z saska. Mimo to porusza nas ten śpiew, podczas którego przy palenisku przyrządzamy wszystkie smakołyki. Stopniowo miarkujemy, że zbliża się ostra zawierucha. Balony, juchy, wypatrzyły dym z naszego komina, dostajemy się pod ogień. To te drobne pryskające bestyjki, które robią niewielkie dziurki i sypią się tak daleko i płasko. Wciąż bliżej świszczą wokół nas, ale przecież nie możemy zostawić jedzenia na pastwę losu. Te psiekrwie strzelają jak do celu. Kilka odłamków z sykiem przelatuje w górze przez okno kuchenne. Wkrótce pieczyste jest gotowe. Ale pieczenie placków staje się teraz trudniejsze. Pociski sypią się teraz tak gęsto, iż odłamki coraz częściej płaszcząc mur domu i w rozpędzie walą przez okno. Za każdym razem gdy słyszę, jak gwiżdżąc, zbliża się pocisk, przysiadam razem z patelnią i tulę się za parapetem okna. Zaraz potem znów staję na nogach i piekę dalej. Sasi przestają grać - jakiś odłamek wpadł do fortepianu. My także pomału kończymy i organizujemy odwrót. Po następnym strzale dwóch ludzi zmyka z garnkami jarzyny, przebiegając pięćdziesiąt metrów dzielących nas od piwnicy. Widzimy, jak znikają. Następny strzał. Wszyscy przykucają, po czym dwaj, każdy z wielkim czajnikiem pierwszoklaśnej kawy, wieją i zanim uderzy nowy strzał, dobiegają do piwnicy. Teraz Kat i Kropp zafasowują najlepszy kąsek: wielką patelnię z usmażonymi na brunatno prosiętami. Wycie pocisku, mały przysiad w półkolana, i już gnają pięćdziesiąt metrów przez otwarte pole. Piekę jeszcze ostatnie moje cztery placki, dwukrotnie przy tym muszę paść na ziemię - ale koniec końców jest o cztery placki więcej, a to ulubiona moja potrawa. Wreszcie chwytam patelnię z długim trzonkiem i rozpłaszczam się przy murze za drzwiami. Syk, trzask, a ja galopuję, ile się da, obiema rękami przyciskając patelnię do piersi. Prawie że już podbiegłem, gdy słychać zbliżający się gwizd - wyrywam jak jeleń, pędem okrążam mur z betonu, odpryski plaskają o ścianę, staczam się po schodach piwnicy, posiniaczyłem łokcie, ale nie zgubiłem ani jednego placka, a patelnia się nie wywaliła. O drugiej zabieramy się do jedzenia. Trwa do szóstej. Do wpół do siódmej pijemy kawę - kawę oficerską z urzędu prowiantowego. Punktualnie o wpół do siódmej rozpoczynamy kolację. O dziesiątej kości prosiąt wyrzucamy przez drzwi. Potem następuje koniak i rum, również z błogosławionego urzędu prowiantowego, i znów długie, grube cygara z opaskami. Tjaden utrzymuje, że brak tylko jednego, dziewczynek z oficerskiego burdelu. Późnym wieczorem słyszymy pomiaukiwanie. Malutki szary kotek siedzi na przyzbie. Przywabiamy go i karmimy. W trakcie tego i nam wraca apetyt. Żując, kładziemy się spać. Lecz noc jest fatalna. Jedzenie było zbyt tłuste. Młoda wieprzowina ostro atakuje nasze kiszki. Bezustannie trwa wychodzenie i powracanie do piwnicy. Dwóch, trzech przesiaduje ciągle na dworze z opuszczonymi spodniami i klnie. Ja sam dziewięć razy wybieram się w drogę. O czwartej nad ranem osiągamy rekord: wszyscy jak jeden mąż, jedenastu, wartownicy i przybysze, kucają pod gołym niebem. Płonące domy jak żagwie sterczą w nocy. Granaty, stukając, nadlatują i ryją się w ziemię. Kolumny z amunicją gnają przez trakty. Budynek urzędu prowiantowego ma wielką wyrwę od pocisku. Jak rój pszczół zbiegają się tam, pomimo latających wokół odłamków, woźnice kolumn i wędzą chleb. Gdybyśmy spróbowali protestować, co najwyżej oberwalibyśmy lanie. Dlatego postępujemy inaczej. Oświadczamy, że jesteśmy wartownikami, a jako znający się na rzeczy, przynosimy konserwy, które wymieniamy na to, czego nam brak. O co chodzi - niezadługo i tak wszystko legnie w gruzach. Dla nas samych wybieramy czekoladę i jemy jedną tabliczkę po drugiej. Kat powiada, że to robi dobrze na rozwolnienie. Prawie czternaście dni mija tak na jedzeniu, piciu i lumpowaniu się. Nikt nam nie przeszkadza. Wieś niknie powoli pod działaniem granatów, a my prowadzimy szczęśliwe życie. Dopóki jeszcze sterczy choć część urzędu prowiantowego, jest nam wszystko jedno, I tylko życzymy sobie, by móc dożyć tu końca wojny. Tjaden do tego stopnia stał się wielkim panem, iż cygara wypala tylko do połowy. Oświadcza z uśmieszkiem wyższości, iż taki jest jego zwyczaj. Kat również jest bardzo rozbawiony. Pierwsze jego słowa z rana brzmią: „Emilu, przynieś no kawioru i kawy”. W ogóle zdumiewający panuje wśród nas wykwint, każdy uważa drugiego za swego ordynansa, szykanuje go i udziela mu zleceń. „Kropp, swędzi mnie stopa, złap no tę wesz”. - Leer niby jakaś aktorka wyciąga ku niemu swą nogę i Albert, schwytawszy ją, ciągnie go w górę po schodach. „Tjaden!” „Co takiego?” „Stań no, Tjaden, jak się należy, poza tym nie odpowiada się: co takiego, ale: rozkaz! - a więc: Tjaden!” Tjaden znów daje mały występ gościnny z Götza von Berlichingen, który po prostu wytrząsa obecnie z rękawa. Po upływie dalszych ośmiu dni otrzymujemy rozkaz wymarszu. Rajskie czasy minęły. Przyjmują nas dwa auta ciężarowe. Są załadowane do samej góry belkami. Ale jeszcze na samym wierchu Albert i ja ustawiamy nasze łoże z baldachimem i dwiema koronkowymi pierzynami. Wewnątrz u głów spoczywa dla każdego worek z najprzedniejszym prowiantem. Konserwy, skrzynki z cygarami uniesieniem poją nasze serca. Każdy z nas ma przy sobie taki pełny worek. Kropp i ja uratowaliśmy poza tym jeszcze dwa czerwone pluszowe fotele. Ustawione są one na łóżku, a my rozwalamy się na nich jak w teatralnej loży. Ponad nami wzdyma się jedwab pokrycia niby baldachim. Każdy z nas ma w gębie długie cygaro. Tak spoglądamy z wysoka na całą okolicę. Pomiędzy nami sterczy klatka na papugi, którą odszukaliśmy dla kota. Zabieramy go z sobą, leży sobie teraz przed swą miseczką z mięsem i mruczy. Powoli toczą się wozy po trakcie. Śpiewamy. Za nami granaty wzbijają fontanny we wsi, całkowicie teraz opuszczonej. W kilka dni potem wyruszamy, by oczyścić pewną miejscowość. Po drodze napotykamy uciekających mieszkańców, których wysiedlono. Wloką z sobą swój dobytek w biedkach, w dziecinnych wózkach lub załadowany na plecy. Postacie ich są pochylone, twarze ich pełne zgryzoty, desperacji, naglącego pośpiechu i zrezygnowania. Dzieci czepiają się rąk matek, niekiedy starsza dziewczynka prowadzi małe dzieci, które drepcą naprzód, zataczając się i wciąż się oglądają za siebie. Niektóre unoszą z sobą ubogie i żałosne lalki. Milczą wszyscy, kiedy przechodzą koło nas. Znajdujemy się jeszcze w kolumnie marszowej, Francuzi nie będą przecież ostrzeliwać wsi, w której są ich rodacy. Ale w kilka minut potem powietrze jęczy, ziemia drga, podnosi się krzyk - granat zmiótł ostami szereg. Rozpryskujemy się na wszystkie strony i zwalamy pokotem, lecz w tej samej chwili odczuwam, jak wymyka się ze mnie naprężenie, które zawsze poza tym każe mi, co mam czynić podczas ognia, przeszywa mnie w skurczu myśl: Jesteś zgubiony - dławiącym, straszliwym przerażeniem - i w następnej sekundzie jakby smagnięcie bicza rżnie mnie po lewej nodze. Słyszę, jak Albert krzyczy, jest obok mnie. - Na nogi, naprzód, Albercie! - wrzeszczę, gdyż leżymy bez ochrony na polu pod gołym niebem. Chwiejąc się, zrywa się na równe nogi i biegnie. Dotrzymuję mu kroku. Musimy przesadzić jakieś krzaki; są wyższe od nas. Kropp sięga do gałęzi, ja chwytam jego nogę, podnosi nagły krzyk, daję mu rozmach, przelatuje. Jednym susem jestem tuż za nim i padam w jakąś sadzawkę, która znajduje się za zaroślami. Twarze mamy pokryte wodorostami i szlamem, ale osłona jest dobra. Dlatego brodzimy w głąb aż po szyję. Gdy tylko poczyna gwizdać, zanurzamy się głową pod wodę. Kiedyśmy uczynili to z tuzin razy, mam tego dość. Albert stęka również: - Uciekajmy stąd” inaczej padnę i się utopię. - Gdzie cię wyrżnęło? - zapytuję. - Kolano, myślę. - Czy możesz biec? - Chyba. - No, to jazda. Docieramy do rowu przydrożnego i pochyleni gnamy wzdłuż niego. Ogień nas goni. Trakt ma kierunek na skład amunicji. Gdyby wyleciał w powietrze, nikt z nas już nie odnalazłby swej głowy. Zmieniamy przeto nasz plan i biegniemy pod ostrym kątem na przełaj. Albert zwalnia biegu. - Pędź no, dogonię cię - powiada i pada jak długi. Szarpię go za ramię i potrząsam nim. - Jazda, Albert, jak tylko się położysz, nigdy już się nie dźwigniesz. Biegiem, będę cię wspierał. Wreszcie docieramy do niewielkiego okopu. Kropp całą siłą rzuca się na ziemię, a ja opatruję go. Postrzał tkwi tuż ponad kolanem. Później oglądam sam siebie. Spodnie są pokrwawione, ramię również. Albert obwiązuje mi swoje bandaże wokół tych dziur. Nie zdoła już poruszyć nogąj i obaj dziwimy się, w jaki też sposób potrafiliśmy dobiec aż tutaj. To wywołała tylko trwoga; umknęlibyśmy stamtąd, gdyby nawet odstrzelono nam stopy - w tym przypadku na kikutach. Udaje mi się jeszcze pełznąć nieco i przywołuję przejeżdżający wóz drabiniasty, który zabiera nas z sobą. Jest pełen rannych. Jest tam z nimi frajter - sanitariusz, który przekłuwa nam pierś strzykawką znieczulającą. W lazarecie polowym urządzamy się tak, by leżeć obok siebie. Dają nam cienką zupkę, którą pochłaniamy łyżkami pożądliwie i ze wzgardą, gdyż przywykliśmy wprawdzie do lepszych czasów, ale jesteśmy głodni. - Teraz wrócimy do domu, Albercie - powiadam. - Oby - odpowiada. - Gdybym tylko wiedział, co mi jest. Bóle wzmagają się. Opatrunki palą jak ogień. Pijemy i pijemy, jeden kubek wody po drugim. - Jak wysoko nad kolanem tkwi mój postrzał? - pyta Kropp. - Co najmniej dziesięć centymetrów, Albercie - odpowiadam. W rzeczywistości są to może trzy centymetry. - Postanowiłem sobie - mówi po chwili - że jeśli oderżną mi jakąś kość, to zrobię koniec z sobą. Nie chcę się włóczyć po świecie jako kaleka. Tak to leżymy wespół z naszymi myślami i czekamy. Wieczorem przychodzą, by zabrać nas do rzeźni. Jestem przerażony i zastanawiam się pospiesznie, co powinienem czynić; gdyż znaną jest rzeczą, że lekarze w lazaretach polowych amputują bez skrupułów. Przy dużym natłoku to prostsze niźli zawiłe łataniny. Przychodzi mi na myśl Kemmerich. W żadnym wypadku nie pozwolę się chloroformować, choćbym kilku ludziom miał porozbijać łby. Lecz obywa się bez tego. Lekarz grzebie lancetem w ranie tak, iż czarno mi się robi przed oczyma. - Tylko mnie nie nabierajcie - indyczy się i dalej szarpie. Narzędzia błyskają w jasnym świetle jak podstępne zwierzęta. Bóle są nie do zniesienia. Dwaj dozorcy trzymają mnie za ramiona, aleja uwalniam jedno i akurat chcę wyrżnąć nim w binokle lekarza, kiedy on spostrzega to i skacze w bok. - Chloroformujcie tego bydlaka! - wrzeszczy wściekły. Wtedy uspokajam się. - Proszę mi wybaczyć, panie doktorze, nie ruszę się, ale nie chloroformujcie mnie. - No tak - zrzędzi i znów ujmuje swoje instrumenty. Jest to może trzydziestoletni bursz o blond włosach, z twarzą w bliznach, z odrażającym złotym cwikierem. Spostrzegam, że szykanuje mnie teraz, grzebie w ranie od niechcenia i od czasu do czasu zerka ku mnie ponad szkłami. Ręce moje zaciskają się wokół poręczy, prędzej zdechnę, niźliby miał usłyszeć najlżejszy jęk. Wyłowił jakiś odłamek i rzuca go ku mnie. Widocznie jest zadowolony z mego zachowania, gdyż starannie wstawia teraz w łubki moje ramię i powiada: - Jutro jazda do domu. - Po czym zalewają mnie gipsem. Gdy znowu jestem z Kroppem, opowiadam mu, że widocznie już jutro rano nadejdzie pociąg szpitalny. - Musimy pogadać z feldfeblem od sanitariuszy, abyśmy zostali razem, Albercie. Udaje mi się wraz z kilkoma właściwymi słowami doręczyć feldfeblowi dwa moje cygara w grubych opaskach. Obwąchuje je ze wszystkich stron i pyta: - Masz ich jeszcze więcej? - Całą garść jeszcze - mówię - a mój kolega - wskazuję na Kroppa - również. Chętnie wręczylibyśmy je panu jutro z okna szpitalnego pociągu. Kapuje, ma się rozumieć, raz jeszcze węszy i powiada: - Zrobione. W nocy nie możemy zasnąć ani na chwilę. Na naszej sali umiera siedmiu. Jeden z nich przez całą godzinę wyśpiewywał chorały wysokim kwaczącym tenorem, nim począł rzęzić. Inny przed tym przyczołgał się z łóżka pod okno. Leży przed nim, jakby po raz ostatni chciał wyjrzeć przez nie. Nasze nosze stojąna peronie. Czekamy na ów pociąg. Pada deszcz, a stacja nie ma zadaszenia. Koce są cienkie. Czekamy już dwie godziny. Feldfebel opiekuje się nami jak matka. Choć czuję się bardzo źle, ani przez chwilę nie zapominam o naszym planie. Od niechcenia pokazuję paczuszkę i jako zadatek udzielam jednego cygara. Za to feldfebel rozpina nad nami płachtę płócienną. - Człowieku, Albercie - przypominam sobie - nasze łoże z baldachimem i ten kotek. - A fotele klubowe - dodaje on. Tak, fotele klubowe z czerwonego pluszu. Z wieczora siadywaliśmy na nich jak książęta i zamyślaliśmy odnajmować je potem na godziny. Za każdą godzinę papierosa. Byłoby to beztroskie życie, a również interes. - Albercie - przychodzi mi na myśl - a nasze worki z żarciem. Stajemy się melancholijni. To wszystko przydałoby się nam wielce. Gdyby pociąg odjeżdżał choć o dzień później, Kat odnalazłby nas z pewnością i przyniósłby nam ten cały kram. Przeklęty los. Mamy w żołądkach cienki kleik, podłe żarcie lazaretowe, a w naszych workach tkwi konserwa z pieczenia wieprzową. Ale jesteśmy tak osłabieni, iż nie możemy się tym zbyt długo irytować. Nosze ociekają wodą, kiedy pociąg nadjeżdża nad ranem. Feldfebel wystarał się o to, by nas zapakowano do jednego wagonu. Przyjechało mnóstwo sióstr Czerwonego Krzyża. Kroppa ładują na dół. Mnie dźwigają do góry, mam się dostać do łóżka nad nim. - Na miłość boską - wyrywa mi się raptem. - Co takiego? - pyta siostra. Jedno jeszcze spojrzenie rzucam na łóżko. Jest pokryte śnieżnobiałym prześcieradłem, prześcieradłem schludnym nie do wyobrażenia, które nawet zachowało jeszcze zakładki od prasowania. Moja koszula natomiast nie była prana od sześciu tygodni i jest okropnie zafajdana. - Czy nie możecie sami wpełznąć? - pyta siostra zatroskana. - Owszem - powiadam cały w potach - ale proszę naprzód zabrać pościel. - Czemuż to? Wydaje mi się, jakbym był świnią. - Ja mam się tam położyć? - Chyba tak. Waham się. - Troszeczkę się zabrudzi? - pyta zachęcająco. - To nic nie szkodzi, wypierzemy ją znowu i po wszystkim. - Nie, to nie to - mówię wzburzony. Nie potrafię sprostać takiemu nadmiarowi kultury. - Za to, żeście tkwili w okopach polowych, my potrafimy chyba jeszcze uprać prześcieradło - powiada znowu. Przypatruję się jej, wygląda czerstwo i młodo, wymyta, aż się świeci, i delikatna, jak wszystko tutaj, trudno pojąć, że jest to nie tylko dla oficerów, i człowiek czuje się niepewnie, a nawet jak gdyby skądś zagrożony. Ta kobiecina jest mimo to oprawcą, zmusza, bym wszystko wyśpiewał. - To jest tylko... - Zatrzymuję się, musi przecież zrozumieć, co mam na myśli. - Co jeszcze takiego? - Chodzi o wszy! - wrzeszczę w końcu na cały głos. Śmieje się. -1 one muszą czasem zażyć wygody. Teraz więc daję za wygraną, zobojętniały. Włażę do łóżka i przykrywam się. Jakaś ręka przebiera nieznacznie po kołdrze. To feldfebel. Po chwili oddala się wraz z cygarami. Po godzinie spostrzegamy, że jedziemy. W nocy budzę się. Kropp również się porusza. Pociąg toczy się lekko po szynach. Wszystko to jeszcze jest nie do pojęcia; łóżko, pociąg, jazda do domu. - Albercie - szepcę. - Tak. - Czy wiesz, gdzie tu jest wychodek? - Zdaje się, tam na prawo, te drzwi. - Będę musiał zobaczyć. - Jest ciemno, po omacku szukam brzegu łóżka i zamierzam ostrożnie ześlizgnąć się na dół. Lecz stopa moja nie odnajduje oparcia, poczynam się zsuwać, noga w gipsie nie daje mi pomocy, i oto z hukiem padam na ziemię. - Diabli nadali - mówię. - Uderzyłeś się? - pyta Kropp. - Chyba słyszałeś - mówię przez zęby z irytacją - mój łeb... Gdzieś tam w głębi wagonu otwierają się drzwi. Nadchodzi owa siostra ze światłem i spostrzega mnie. - Wypadł z łóżka. - Bada moje tętno i muska mi czoło. - Nie macie jednak gorączki. - Nie - potwierdzam. - Czyście co śnili? - zapytuje. - Zdaje się - wymiguję się. Teraz na nowo rozpoczyna się nieskończone zasypywanie mnie pytaniami. Spogląda na mnie swymi przezroczystymi oczami, czyściutka jest i cudowna, tym mniej mogę jej powiedzieć, czego pragnę. Na nowo zostaję dźwignięty do góry. Może być ładna historia. Gdy się wyniesie, niezwłocznie będę musiał spróbować dostać się z powrotem na dół. Gdyby była starą kobietą, można by jej od biedy wyznać, o co mi chodzi, lecz jest młodziutka, ma dwadzieścia pięć lat najwyżej, nie, to niepodobna, nie potrafię jej tego powiedzieć. I oto Albert pomaga mi, nie żenuje się, wreszcie nie o niego tu chodzi. Przywołuje siostrę. Obraca się. - Siostro, on chciał... - ale także Albert nie wie już, jak mógłby się wysłowić porządnie i bez zarzutu. Między nami, tam w polu, wystarczy na określenie tego jedno słowo, ale tutaj, wobec takiej damy... Nagle przychodzą mu na pamięć czasy szkolne i kończy bez zająknienia -...chciałby wyjść na chwilę. - Ach, tak - powiada siostra - w tym celu nie potrzebuje przecież wydrapywać się z łóżka ze swym gipsowym opatrunkiem. Czegóż wam trzeba? - zwraca się do mnie. Jestem śmiertelnie zalękniony tym nowym zwrotem, gdyż nie mam najmniejszego pojęcia, jak te sprawy nazywa się w sposób fachowy. Siostra i tym razem przychodzi mi z pomocą. - Mały czy duży? Co za kompromitacja! Pocę się jak małpa i mówię skonfundowany: - No więc mały... Tak czy owak, zawsze jeszcze odrobina szczęścia. Otrzymuję butlę. Po kilku godzinach nie jestem już w tym odosobniony, a rankiem przywykliśmy i bez zawstydzenia domagamy się, czego nam trzeba. Pociąg sunie powoli. Niekiedy przystaje i wyładowuje zmarłych. Zatrzymuje się często. Albert gorączkuje. Ja czuję się nieźle, mam wprawdzie bóle, a co gorsza, pod gipsem prawdopodobnie siedzą jeszcze wszy. Swędzi okropnie, a ja nie mogę się drapać. Drzemiemy całymi dniami. Krajobraz bezgłośnie przepływa przez okna. Na trzecią noc jesteśmy w Herbesthal. Słyszę od siostry, iż Alberta, z powodu gorączki, mają wyładować na trzeciej z rzędu stacji. - Jak daleko jedzie pociąg? - pytam. - Aż do Kolonii. - Albercie, nie rozstaniemy się - mówię - uważaj. Podczas następnej inspekcji siostry wstrzymuję oddech i krew uderza mi do głowy. Twarz natęża się i czerwienieje. Siostra przystaje. - Macie bóle? - Tak - jęczę - ni z tego, ni z owego. Wręcza mi termometr i oddala się. Nie na próżno terminowałem przecież u Kata, wiem, jak wziąć się do rzeczy. Te termometry żołnierskie to bagatelka dla starych wojaków. Chodzi o to tylko, by rtęć wpędzić do góry, wtedy już tkwi nieruchomo w cienkiej rurce i nie opada. Wsadzam termometr ukośnie pod pachę i bezustannie pocieram go palcem. Po czym wstrząsam nim do góry. W ten sposób osiągam 37,9 stopni. Nie wystarcza to jednak. Zapałka, ostrożnie przysunięta, podnosi rtęć do 38,7 stopni. Kiedy powraca siostra, nadymam się, oddycham kurczowo z trudem, wlepiam w nią oczy nieco błędne i wybałuszone, poruszam się niespokojnie i mówię szeptem: - Nie mogę już dłużej wytrzymać. Notuje moje imię na jakiejś karteczce. Wiem dokładnie, że bez pilnej potrzeby mój opatrunek z gipsu nie będzie otwarty. Wyładowują wspólnie Alberta i mnie. Leżymy w katolickim szpitalu, w tym samym pokoju. To bardzo szczęśliwy traf, gdyż katolickie szpitale znane są z dobrego obchodzenia się z chorymi i z dobrego wiktu. Lazaret zapełniony jest całkowicie pasażerami naszego pociągu, pośród nich jest wiele ciężkich przypadków. Dziś jeszcze nie będziemy badani, gdyż za mało jest lekarzy. Po korytarzu bezustannie przejeżdżają płaskie wózki na gumowych kółkach, i zawsze ktoś leży wyciągnięty jak drugi. Diabelne położenie - leżeć tak wyciągnięty - dobrze jeszcze, kiedy się śpi. Noc bardzo jest niespokojna. Nikt nie może spać. Nad ranem zdrzemnęliśmy się trochę. Budzę się, kiedy jest już widno. Drzwi są otwarte na oścież i słyszę dolatujące z korytarza głosy. Inni budzą się również. Jeden z nas, który jest tu już od kilku dni, wyjaśnia, co się dzieje: - Tutaj każdego rana siostry odprawiają modlitwy na korytarzu. Nazywają to nabożeństwem porannym. Otwierają drzwi, abyście i wy mogli coś niecoś z tego skorzystać. To z pewnością dzieje się w dobrej intencji, ale nas od tego bolą kości i czaszki. - Cóż za bzdura - powiadam - kiedy człowiek właśnie troszkę się zdrzemnął. - Tutaj na górze leżą lżej ranni, więc tak postępują - odpowiada. Albert jęczy. Wpadam we wściekłość i wołam: - Cicho tam! Po chwili zjawia się jakaś siostra. W swym biało - czarnym ubiorze wygląda jak ładny dzbanuszek do kawy. - Niechże siostra zamknie z łaski swojej drzwi - powiada ktoś. - Modlimy się, dlatego drzwi są otwarte - odpowiada. - Ale my chcielibyśmy jeszcze spać. - Modlić się jest pożyteczniej, niż spać. - Oto stoi tutaj i uśmiecha się niewinnie. - A jest już siódma godzina. Albert jęczy znów. - Zamknąć drzwi! - wrzeszczę. Jest całkiem skonsternowana, czegoś podobnego nie może najwidoczniej zrozumieć. - Przecież modlimy się także za was. - Wszystko jedno. Zamknąć drzwi. Oddala się i pozostawia drzwi otwarte. Znów rozlega się litania. Jestem wściekły i mówię: - Będę teraz liczyć do trzech. Jeśli do tego czasu nie przestaną, już ja im dam. - Ja także - oświadcza inny. Liczę do pięciu. Po czym biorę flaszkę, celuję i rzucam ją przez drzwi na korytarz. Rozbryzguje się na tysiąc kawałeczków. Modły ustają. Zjawia się cała gromadka sióstr, gniewają się umiarkowanie. - Zamknąć drzwi! - krzyczymy. Ulatniają się. Tamta drobna jest ostatnia. - Poganie - szczebiocze, ale zamyka drzwi. Zwyciężyliśmy. W południe przychodzi inspektor lazaretu i wrzeszczy na nas. Obiecuje nam twierdzę i jeszcze coś na dodatek. Ale inspektor lazaretu to zupełnie to samo co inspektor prowiantowy, jak tamten nosi długie szablisko i akselbanty, ale właściwie to jest urzędnik, i dlatego nawet rekrut nie uznaje go za pełnowartościowego. Pozwalamy mu się wygadać. Cóż takiego może się nam stać? - Kto rzucił flaszkę? - zapytuje. Zanim zdołałem rozważyć, czy mam się zgłosić, ktoś mówi: - Ja. Jakiś żołnierz z zaniedbaną brodą unosi się na posłaniu. Wszyscy są wielce zaintrygowani, czemu to on się zgłasza. - Wy? - Tak jest. Byłem podniecony tym, iż zbudzono nas niepotrzebnie, nie mogłem się opanować i nie zdawałem sobie sprawy, co robię. - Jak się nazywacie? - Rezerwista pospolitego ruszenia, Józef Hamacher. Inspektor oddala się. Wszyscy są zaciekawieni. - Czemu wyłaziłeś z tym meldunkiem. Przecież to wcale nie ty byłeś. Grymas śmiechu. - Nic nie szkodzi. Mam wolną przepustkę. To rozumie, oczywiście, każdy. Kto ma wolną przepustkę, może robić, co mu się żywnie podoba. - Tak - powiada - dostałem postrzał w głowę, i na tej zasadzie otrzymałem potem świadectwo, że jestem chwilowo niespełna rozumu. Od tego czasu żyję jak król. Nie wolno mnie drażnić. Więc mnie nic się nie przytrafi. Ten tam na dole będzie się złościł, ile wlezie. A zameldowałem się dlatego, że rzucanie sprawiło mi przyjemność. Gdy jutro znów drzwi otworzą, znów dostaną w łeb. Jesteśmy w siódmym niebie. Z Józefem Hamacherem między nami możemy wszystko zaryzykować. Wkrótce zjawiają się owe płaskie bezszelestne wózki, aby nas zabrać. Opatrunki są sklejone. Ryczymy, jak zarzynane woły. W naszej izbie leży ośmiu ludzi. Najciężej ranny jest Piotruś, brunecik z kędzierzawą czupryną - ma skomplikowany postrzał pruć. Franek Wächter, obok niego, ma zgruchotane ramię, które z początku wyglądało niezgorzej. Ale na trzecią noc woła na nas, mamy dzwonić, sądzi, iż spływa krwią. Dzwonią silnie. Siostra, dyżurująca w nocy, nie zjawia się. Wieczorem wymęczyliśmy ją niemało, gdyż wszyscy mieliśmy założone nowe opatrunki i przeto doznawaliśmy bólów. Jeden pragnął, aby ułożyć mu nogę w ten sposób, inny w inny sposób, trzeci domagał się wody, czwartemu miała poprawić poduszkę - gruba starucha klęła w końcu cichutko i trzaskała drzwiami. Teraz zapewne domyśla się czegoś podobnego, gdyż nie zjawia się. Czekamy. Potem Franek powiada: - Zadzwoń raz jeszcze. Czynię to. Ciągle jeszcze ani słychu. Na naszym skrzydle znajduje się nocą jedna tylko dyżurująca siostra, być może zajęta jest właśnie w jakimś innym pokoju. - Czy jesteś pewien, Franek, że krwawisz? - zapytuję. - Inaczej znów nas zbesztają. - Mokro jest. Czy nikt nie może zapalić światła? I to niemożliwe. Kontakt jest obok drzwi, a nikt nie zdoła wstać. Trzymam wielki palec na dzwonku tak długo, że aż staje się drętwy. Może siostrunia ucięła sobie drzemkę. Mają one przecież dużo roboty i wszystkie są przepracowane już za dnia. Do tego te bezustanne modły. - Czy mamy rzucać butlami? - pyta Józef Hamacher z ową przepustką. - To mniej jeszcze usłyszy od dzwonienia. Wreszcie otwierają się drzwi. Opryskliwa i zaspana pojawia się stara. Kiedy spostrzega, co wydarzyło się Frankowi, pospiesznie zaczyna się krzątać i woła: - Czemuż nikt mnie nie powiadomił? - Przecież dzwoniliśmy. Biegać nie potrafi tu nikt. Miał silny krwotok, nakładają mu nowy opatrunek. Z rana widzimy jego twarz, stała się bardziej spiczasta oraz pożółkła, chociaż z wieczora miała jeszcze wygląd prawie że zdrowy. Obecnie częściej zjawia się jedna z sióstr. Niekiedy przychodzą również siostry pomocnicze z Czerwonego Krzyża. Są dobroduszne, ale czasami troszkę niezgrabne. Przy zmianie pościeli często trącają nas boleśnie, a potem tak są zalęknione, iż mimo woli jeszcze boleśniej obchodzą się z nami. Zakonnicom można bardziej zaufać. Wiedzą, jak się mają z nami obchodzić, ale pragnęlibyśmy, aby były nieco weselsze. Niektóre wprawdzie nie pozbawione są humoru, i te są wspaniałe. Któż by nie przysłużył się czym tylko może siostrze Libertynie, tej cudownej siostrze, która samym zjawieniem się w całym skrzydle wytwarza miły nastrój? A takich jest sporo. Dla nich gotowi bylibyśmy dać się posiekać. Naprawdę, tu nie można się uskarżać, jest się po prostu traktowanym przez zakonnice jak cywil. Przeciwnie, gdy przypomina się lazaret garnizonowy, człowiek dostaje pietra. Franek Wächter jakoś nie wraca do sił. Któregoś dnia zabierają go i już nie wraca. Józef Hamacher wie, co się święci. - Tego nie zobaczymy już. Przenieśli go do truposzów. - Jakich truposzów? - zapytuje Kropp. - No, do izby umrzyków. - Cóż to takiego? - Ten mały pokoik na rogu skrzydła. Zabierają tam każdego, kto niezadługo ma się wynieść z tego świata. Są tam dwa łóżka. Wszędzie nazywa się to pokojem truposzów. - Ale czemuż to robią? - Nie mają potem tak dużo roboty. Jest im wygodniej, gdy umrzyk znajduje się tuż koło windy do kostnicy. Może czynią tak też, aby nikt nie umarł na sali. Ze względu na pozostałych. Mogą też lepiej czuwać przy nim, kiedy leży sam jeden. - Ale on sam? Józef wzrusza ramionami. - Zazwyczaj nie miarkują przecież z tego już wiele. - Czyż wie o tym każdy? - Kto jest tutaj dłużej, naturalnie, że wie. Po południu łóżko Franka Wächtera na nowo zostaje zajęte. Po kilku dniach i tego nowego również zabierają. Józef czyni porozumiewawczy gest. Niejednego jeszcze oglądamy, jak przychodzi i odchodzi. Niekiedy krewni siadają koło łóżek i płaczą lub mówią cichutko i z zakłopotaniem. Pewna stara kobieta w ogóle nie chce się ruszyć, ale nie może przecież pozostać przez noc. Następnego ranka zjawia się bardzo wcześnie, ale jednak nie dość wcześnie; kiedy bowiem podchodzi do łóżka, kto inny już w nim leży. Musi się udać do kostnicy. Jabłka, które ma jeszcze ze sobą, daje nam. Małemu Piotrusiowi również robi się coraz gorzej. Tablica z wykresem jego temperatury przedstawia się bardzo źle, i któregoś dnia obok jego łóżka stoi ów płaski wózek. - Dokąd? - zapytuje. - Do sali opatrunkowej. Unoszą go do góry. Ale siostra popełnia ten błąd, że z wieszaka zdejmuje jego mundur i przezornie kładzie go na wózek, aby nie chodzić dwa razy. Piotruś orientuje się natychmiast i usiłuje stoczyć się z wózka. - Zostanę tutaj! Przytrzymują go przemocą. Krzyczy słabo swymi płucami, postrzępionymi przez kule: - Ja nie chcę do umrzyków! - Przecież idziemy do sali opatrunkowej. - Na cóż więc mój mundur? - Nie może już mówić. Zachrypnięty, wzburzony, szepce: - Pozostać! Nie odpowiadają i wywożą go za drzwi. Przed drzwiami usiłuje się dźwignąć. Jego czarna, kędzierzawa głowa drży, oczy pełne są łez. - Powrócę! Ja powrócę! - woła. Drzwi się zamykają. My wszyscy jesteśmy wzburzeni; ale milczymy. Wreszcie powiada Józef: - Niejeden już tak gadał. Kiedy się już tam jest i tak nikt tego nie przetrzyma. Zostaję zoperowany i rzygam przez całe dwa dni. Kości moje nie chcą się zrosnąć, powiada kancelista lekarza. U innego zrosły się źle, temu łamie się je na nowo. Naprawdę, cóż za nędza. Pośród nowo przybyłych znajdują się dwaj młodzi żołnierze O płaskich stopach. Podczas oględzin odkrywa ich lekarz naczelny I zatrzymuje się radosny. - To już my załatwimy, zrobimy maleńką operacyjkę i w mig będziecie mieli zdrowe stopy. Siostro, proszę zapisać. Kiedy się oddalił, Józef, który wie wszystko, ostrzega: - Tylko nie pozwólcie się operować. To jest bowiem naukowy bzik starego. Jest po prostu zawzięty na każdego, kogo udaje mu się dostać w łapy. Zoperuje wam płaskie stopy, po czym w rzeczywistości nie będziecie mieć żadnych; zamiast stóp zostaną wam kloce, i do końca życia będziecie musieli kusztykać o kulach. - Cóż możemy począć? - pyta jeden z nich. - Nie dać się! Jesteście po to tutaj, by wykurować wasze postrzały, a nie płaskie stopy! Czyż w polu ich nie mieliście? No więc. Teraz możecie jeszcze łazić jako tako, ale gdy stary raz was dostanie pod nóż, będziecie kalekami. Jemu trzeba królików do eksperymentowania, dla niego wojna jest wspaniałą okazją, jak dla wszystkich lekarzy. Przypatrzcie no się oddziałowi na dole: tam czołga się z tuzin chłopców, których on zoperował. Niektórzy są tu od czternastego i piętnastego roku, całe lata. Żaden z nich nie chodzi lepiej niż przedtem; prawie wszyscy chodzą gorzej, większość tylko za pomocą zagipsowanych nóg. Co pół roku mniej więcej znów ich dostaje w swoje łapska i na nowo łamie im kości, i za każdym razem mają się zjawić pomyślne rezultaty. Miejcie się na baczności, nie wolno mu nic robić, jeśli się nie zgodzicie. - Ach, człowieku - mówi jeden z nich ze znużeniem - lepiej stopy niźli czaszkę. Czy wiesz, co cię spotka, gdy na nowo dostaniesz się w pole? Niechaj robią ze mną, co się im żywnie podoba, byłem tylko dostał się do domu. Lepiej mieć stopy jak kloce, niż być umarłym. Ten drugi młodzieniec jest naszego zdania, nie chce. Nazajutrz rano stary sprowadza obu na dół i beszta ich tak długo, aż się godzą. Cóż im pozostaje innego. To przecież prości szeregowcy, a on to gruba ryba. Zagipsowanych i zachloroformowanych przywożą ich z powrotem. Albertowi źle się powodzi. Zabierają go i amputują. Odrzynają mu nogę aż po udo. Teraz nie mówi już prawie nic. Raz powiada, że się zastrzeli, jak tylko dostanie do ręki swój rewolwer. Pojawia się nowy transport. Do naszej izby dostają się dwaj ślepcy. Jeden z nich to młodziutki muzyk. Siostry nigdy nie mają przy sobie noża, kiedy go karmią; pewnego razu zdołał go wyrwać jednej z nich. Mimo tej ostrożności oto, co się przydarza: Wieczorem podczas karmienia siostra zostaje odwołana od jego łóżka i na ten czas stawia talerz z widelcem na jego stole. Tamten po omacku sięga po widelec, chwyta i całą siłą wbija go w okolicę serca, po czym łapie but i bije w trzonek tak silnie, jak tylko może. Wołamy pomocy, i trzeba aż trzech ludzi, by odebrać mu widelec. Tępe ostrza przeniknęły już głęboko. Wymyśla nam przez całą noc, tak że nikt nie może zmrużyć oka. Nad ranem ma napad histerycznego krzyku. Znów zwalniają się niektóre łóżka. Dzień po dniu upływa w bólach i trwodze, jękach i rzężeniu. Na nic już nie zdaje się istnienie izb dla umrzyków, ludzie umierają nocą również na naszej sali. Po prostu odbywa się to szybciej, niż siostry zdołają się połapać. Ale któregoś dnia drzwi rozwierają się na oścież, płaski wózek wtacza się i wybladły, szczupły, wyprostowany, tryumfujący, ze zwichrzoną kędzierzawą czupryną siedzi na marach Piotruś. Siostra Libertyna promieniejąca przysuwa go do jego dawnego łóżka. Powrócił z izby truposzów. Od dawna uważaliśmy go za umarłego. Ogląda się na wszystkie strony. - No, i cóż powiecie? I nawet Józef musi przyznać, iż coś podobnego zdarza się po raz pierwszy. Stopniowo i powolutku kilku z nas wolno wstawać. I ja dostaję kule do kusztykania. Lecz nie mam z nich wielkiego pożytku; nie mogę znieść spojrzenia Alberta, kiedy idę przez pokój. Patrzy na mnie zawsze tak dziwnym wzrokiem. Dlatego niekiedy wymykam się na korytarz - tam mogę poruszać się swobodniej. Piętro niżej leżą ranni z postrzałami brzuchów, kręgosłupa, postrzałami głowy oraz amputowani całkowicie. Na prawym skrzydle - postrzały szczęki, zatruci gazem, postrzały nosa, uszu, krtani. Na lewym - ślepi i postrzały płuc, miednicy, stawów, nerek, jąder, żołądka. Tutaj dopiero widzi się, jak to człek wszędzie może być trafiony. Dwaj umierają na tężec. Skóra staje się sina, członki tężeją, wreszcie żyją... długo... już tylko oczy. U niejednego z ranionych postrzępiony kulami członek zwisa wolno w powietrzu jak na szubienicy, pod ranę stawia się nieckę, do której skrapla się ropa. Co dwie lub trzy godziny wypróżnia się naczynie. Inni leżą w opatrunkach przygważdżających, z ciężkimi, ściągającymi w dół gwichtami, przymocowanymi do łóżek. Oglądam rany jelit, które stale pełne są łajna. Pisarz lekarza pokazuje mi zdjęcia rentgenowskie zmiażdżonych całkowicie kości biodrowych, kolan i barków. Niepodobna zrozumieć, iż ponad tak postrzępionymi ciałami tkwią jeszcze ludzkie twarze, w których życie kontynuuje codzienną pracę. A przy tym jest to tylko jeden jedyny lazaret, jeden jedyny szpital - istnieją ich setki, tysiące w Niemczech, setki, tysiące we Francji, setki, tysiące w Rosji. Jakżeż pozbawione sensu jest wszystko, co kiedykolwiek zostało napisane, uczynione, pomyślane, jeśli coś podobnego jest możliwe. Widocznie wszystko było skłamane i puste, jeśli kultura wielu tysięcy lat nie zdołała temu zapobiec, przelaniu tych strumieni krwi, istnieniu setek, tysięcy tych więzień udręki. Dopiero lazaret pokazuje, czym jest wojna. Jestem młody, mam dwadzieścia lat; ale z życia nie znam nic poza rozpaczą, śmiercią, trwogą i spojeniem w jeden łańcuch najniedorzeczniejszej płaskości z całą otchłanią cierpienia. Widzę, iż popędzono jeden naród przeciw drugiemu i że mordują się, milcząc, nieświadomi, ogłupieni, posłuszni, niewinni. Widzę, iż najmędrsze mózgi świata wynajdują oręż i słowa, aby wszystko to przedłużyć i uczynić bardziej jeszcze wyrafinowanym. A wraz ze mną widzą to wszyscy młodzieńcy mojego pokolenia, tu i tam, na całym świecie, wraz ze mną przeżywa to cała generacja. Cóż uczynią nasi ojcowie, gdy powstaniemy kiedyś, staniemy z nimi twarzą w twarz i zażądamy obrachunku? Czego oczekują od nas, kiedy nadejdzie czas, że nie będzie wojny? Naszym zajęciem poprzez lata całe było robienie trupów: to był pierwszy zawód w naszym istnieniu. Nasza wiedza o życiu ogranicza się do śmierci. Cóż jeszcze ma się stać potem? I cóż będzie z nami? Najstarszy w naszej izbie jest Lewandowski. Ma lat czterdzieści i od dziesięciu już miesięcy leży w szpitalu z ciężkim postrzałem brzucha. Dopiero w ostatnich tygodniach osiągnął tyle, iż wpół zgięty zdoła trochę łazić. Od kilku dni jest wielce podniecony. Jego żona z zapadłego kąta w Polsce, gdzie mieszka, napisała doń, że zebrała trochę grosza, aby opłacić przejazd i móc go odwiedzić. Znajduje się w drodze i może przybyć lada dzień. Lewandowskiemu jedzenie przestało smakować, nawet kapustę z pieczoną kiełbasą darowuje innym, przełknąwszy ledwo kilka kąsków. Bezustannie przebiega pokój, wymachując listem, każdy czytał go już z tuzin razy, stemple pocztowe nie wiedzieć ile razy bywały już sprawdzane, pismo zaledwie daje się jeszcze rozpoznać pod tłustymi plamami i śladami palców, wreszcie zdarza się to, co się zdarzyć musi: Lewandowski dostaje gorączki i musi wracać do łóżka. Nie widział swej żony od dwóch lat. Ale zupełnie co innego zajmuje Lewandowskiego. Spodziewał się, iż otrzyma pozwolenie na opuszczenie lazaretu na czas przyjazdu jego starej: bardzo to miło zobaczyć się wreszcie, ale gdy po upływie tak długiego czasu ogląda się znów swoją żonę, pragnie się, jeśli tylko można, jeszcze czegoś innego. Lewandowski wszystko to obgadał z nami w ciągu całych godzin, gdyż w wojsku nie ma w tej mierze żadnych sekretów. I nikogo to nie razi. Ci z nas, którym wolno już wychodzić, wskazali mu kilka wygodnych kącików na mieście, skwery i parki, gdzie nikt by mu nie przeszkodził, jednemu znany był nawet jakiś niewielki pokoik. Lecz na co zda się to wszystko. Lewandowski leży w łóżku i trapi sienie bez powodu. Całe życie nic go już nie obchodzi, jeśli zmuszony będzie wyrzec się tego. Pocieszamy go i obiecujemy, że całą tę hecę urządzimy jakoś. Nazajutrz po południu zjawia się jego żona, mała, wystraszona kobiecina z zalęknionymi i rozbieganymi ptasimi oczami, w jakiejś czarnej mantylce z krezami i wstążkami. Bóg raczy wiedzieć, po kim odziedziczyła coś podobnego. Mówi coś przytłumionym głosikiem i zatrwożona przystaje u drzwi. Przeraża ją, że natrafiła na sześciu chłopa. - No, Maryśka - powiada Lewandowski i podejrzanie rusza swym jabłkiem Adama - wejdźże spokojnie, oni nic ci nie zrobią. Obchodzi nas wkoło i każdemu podaje rękę. Po czym pokazuje dziecko, które tymczasem załatwiło się w pieluszki. Ma przy sobie wielką, naszywaną perłami torbę, z której wyjmuje czystą pieluchę, by szybko przewinąć niemowlę. W ten sposób mija pierwsze zakłopotanie i oboje zaczynają po chwili rozprawiać. Lewandowski jest wielce speszony, raz po raz okropnie nieszczęśliwie zezuje ku nam swymi krągłymi wybałuszonymi oczami. Pora jest odpowiednia, inspekcję lekarza mamy już za sobą, co najwyżej jakaś siostra mogłaby jeszcze zajrzeć do pokoju. Jeden z nas przeto raz jeszcze wychodzi i kombinuje. Wraca i kiwa głową. - Nie ma żadnego ścierwa. No, powiedzże jej, Janie, i jazda. Oboje gadają w swoim języku. Kobieta, trochę zakłopotana i poczerwieniała, podnosi na chwilę wzrok. My śmiejemy się cicho i dobrodusznie i czynimy pogardliwe gesty; cóż to znów takiego wreszcie! Do diabła wszelkie przesądy, te sadła innych czasów, tutaj leży stolarz, Jan Lewandowski, żołnierz pogruchotany kulami, kaleka, a oto jest jego żona, któż wie, kiedy ją znów zobaczy, chce ją mieć, niechaj ją ma, i basta. Dwóch staje przed drzwiami, aby zatrzymać i zająć siostry, gdyby przypadkiem miały przyjść. Zamyślająjakiś kwadrans stać na czatach. Lewandowski może leżeć tylko na boku, dlatego jeden z nas pakuje mu jeszcze kilka poduszek pod plecy, Albert nianczy dziecko, troszeczkę odwracamy się, czarna mantylka niknie pod kołdrą, a my głośno i przegadując się, rżniemy w skata. Wszystko odbywa się jak należy. Mam przepyszne karty w łapie, wszyscy są zaintrygowani. Na skutek tego prawie że zapominamy o Lewandowskim. Po pewnym czasie dziecko poczyna kwilić, chociaż Albert z desperacją huśta je tam i z powrotem. Potem coś tam troszkę skrzypi i szeleści, a kiedy przygodnie podnosimy wzrok, widzimy, że dziecko ma już flaszkę w ustach i znów jest na rękach matki. Wszystko poszło jak z płatka. Czujemy się teraz niby wielka rodzina, kobiecina ożywiła się bardzo, a Lewandowski leży sobie promieniejący i spocony. Wypakowuje haftowaną torbę, zjawia się kilka porządnych kiełbas. Lewandowski ujmuje nóż i z rozmachem przerzyna mięso na kawałki. Wielkim gestem wskazuje na nas - i drobna, wystraszona kobiecina drepce od jednego do drugiego i rozdziela kiełbasę, przy tym wygląda teraz po prostu ładnie. Mówimy do niej: mateczko, a ona cieszy się i układa nam poduszki. Po kilku tygodniach co rano muszę zgłaszać się na salę. Tam przymocowują moją nogę i poruszają nią. Ramię zagoiło się już dawno. Nadchodzą z pola nowe transporty. Bandaże są nie z materiału, ale składają się już tylko z białej bibułki. Nie starcza opatrunków tam na linii. Kikut Alberta goi się pomyślnie. Rana jest prawie zasklepiona. Za kilka tygodni ma być odesłany do oddziału protez. Ciągle jeszcze mówi niewiele i jest znacznie poważniejszy niż kiedyś. Często przerywa sobie w połowie zdania i wlepia wzrok przed siebie. Gdyby nie był tu wraz z nami, dawno skończyłby z sobą. Ale teraz najgorsze już dlań minęło. Niekiedy nawet już się przygląda, gdy gramy w skata. Dostaję urlop wypoczynkowy. Matka moja nie chce mnie już puścić. Jest tak słaba. Wszystko razem znacznie jest gorsze niźli ostatnio. Otrzymuję wezwanie do pułku i znów jednak jadę w pole. Pożegnanie z przyjacielem moim, Albertem Kroppem, nie jest łatwe. Ale z czasem w szeregu człowiek nawyka do niejednego. XI Przestaliśmy już liczyć tygodnie. Była zima, kiedym powrócił w pole, i gdy granaty ryły się w grunt, stwardniałe od mrozu bryły ziemi stawały się równie niebezpieczne jak odłamki. Teraz drzewa na nowo są szare. Życie nasze biegnie na zmianę na froncie lub w barakach. Po części już nawykliśmy do tego, iż wojna jest powodem śmierci, jak rak i gruźlica, jak influenca i dyzenteria. Tylko wypadki śmierci są o wiele częstsze, rozmaitsze i okrutniejsze. Myśli nasze są jak glina, ugniatane kolejnością zmiennych dni - są pomyślne, kiedy zaznajemy spokoju, a martwe, kiedy znajdujemy się pod ogniem. Pola zryte lejami wewnątrz nas i z zewnątrz. Wszyscy są tacy, nie tylko my jedni tutaj - co było przedtem, jest już bez znaczenia i naprawdę nie wie się już o tym. Różnice, które stwarzało wykształcenie i wychowanie, sąprawie zatarte i ledwo jeszcze rozpoznawalne. Niekiedy użyczają przewagi w zużytkowaniu jakiegoś położenia; ale także pociągają za sobą szkody, wywołując opory, które trzeba dopiero pokonywać. Jest tak, jak gdybyśmy niegdyś, nie wiedzieć kiedy, byli monetami różnych krajów; przetopiono je i wszystkie mają obecnie jednaki stempel rozpoznawczy. Jeśli pragnie się stwierdzić różnice, tedy należy bardzo dokładnie zbadać materiał. Jesteśmy żołnierzami; a dopiero potem w dziwny i wstydliwy sposób jednostkami ludzkimi. Jest to wielki związek braterstwa, który przedziwnie jednoczy odblask kamractwa pieśni ludowych, poczucie solidarności uwięzionych oraz zdesperowanego wspomagania się skazanych na śmierć, i spaja nas na tym poziomie życia, życia, które pośród niebezpieczeństwa, z napięcia i opuszczenia zgonu odcina się i przemienia w pobieżne współprzyjmowanie pozyskanych godzin, w sposób całkowicie bezpatetyczny. Jest ono bohaterskie i banalne, gdyby kto chciał je oceniać - lecz któż tego pragnie? Jest to zawarte w tym, kiedy Tjaden przed sygnalizowanym atakiem wroga w szalonym pośpiechu łyżką do czysta wyjada grochówkę ze słoniną, ponieważ nie wie, czy jeszcze żyć będzie za godzinę. Długo dysputowaliśmy nad tym, czy jest to słuszne czy też nie. Kat odrzuca to, gdyż powiada, że trzeba się liczyć z możliwością postrzału brzucha, który przy zapełnionym żołądku niebezpieczniejszy jest niż przy pustym. Sprawy takie są dla nas zagadnieniami, są dla nas poważne, i nie może być przecież inaczej. Życie tutaj na pograniczu śmierci ma linie niesłychanie prostą, sprowadza się do tego, co najkonieczniejsze, wszystko inne spoczywa w głuchym śnie - to jest nasza prymitywność i nasz ratunek. Gdybyśmy byli bardziej zróżnicowani, od dawna bylibyśmy obłąkanymi, dezerterami lub padlibyśmy. Jest to jak wyprawa w lody polarne - każdy przejaw życia służyć musi wyłącznie zachowaniu istnienia i jest na to nastawiony z musu. Wszystko inne zostaje wygnane, gdyż bez potrzeby trwoniłoby siły. To jedyny sposób ocalenia się, i często siedzę przed samym sobą, jak przed obcym, zagadkowy odblask tego, co było przedtem, wydziela się ze mnie i poza mną, niby matowe lustro utrwala w cichych godzinach zarysy obecnego mojego istnienia, i dziwię się wtedy, jak to coś, nienazwalnie czynne, które zwie się życiem, przystosowało się do takiego kształtu. Wszystkie inne przejawy spoczywają w zimowym śnie, życie trwa wyłącznie w bezustannym zaczajeniu się przeciwko groźbie śmierci; to zrobiło z nas myślące zwierzęta i użyczyło nam broni instynktu; to przesyciło nas otępieniem, byśmy nie skruszyli się wobec przerażenia, które zaskoczyłoby nas w razie jasnego, świadomego myślenia; to zbudziło w nas zmysł koleżeństwa, abyśmy zdołali uniknąć otchłani opuszczenia; dało nam obojętność dzikusów, abyśmy pomimo wszystko odczuwali każdą chwilę tego, co namacalne i pozytywne, i nagromadzali to przeciw napaści nicości. Tak to przeżywamy zwarte, twarde istnienie najbardziej krańcowej powierzchni, i tylko czasem jakieś wydarzenie nieci iskry. Lecz wtedy niespodzianie przebija się płomień ciężkiej i straszliwej tęsknoty. Są to te niebezpieczne minuty, które ukazują nam, iż przystosowanie jest tylko sztuczne, że nie jest rzeczywistym spokojem, lecz najostrzejszym napięciem ku spokojowi. Zewnętrznie, w formach życia, zaledwie odróżniamy się od Buszmenów; ale kiedy ci mogą być tacy zawsze, gdyż są już tacy i napięciem swych sił duchowych co najwyżej podnoszą się w tym kierunku, między nami jest na odwrót: wewnętrzne siły nasze wytężone sanie ku rozwojowi naprzód, lecz wstecz. Tamci są takimi, odprężeni i sami przez się w sposób naturalny, a my - niesłychanie napięci i w sposób sztuczny. I nocą, przebudziwszy się z jakiegoś snu, pokonany, wydany oczarowaniu napływających widzeń, z trwogą odczuwa się, jak cienkie jest to wsparcie i to pogranicze, dzielące nas od ciemności - jesteśmy nikłymi płomykami, zaledwie ochranianymi słabymi ścianami przed nawałnicą rozpadu i bezsensowności, w której trzepocemy się i niekiedy prawie że toniemy. Wtedy przytłumiony poszum bitwy przemienia się w pierścień, który nas zamyka, kulimy się w sobie i oczy, szeroko rozwarte, wlepiamy w noc. Pocieszająco odczuwamy tylko senny oddech druhów i tak wyczekujemy poranka. Każdy dzień i każda godzina, każdy granat i każdy umarły nadwerężają to oparcie, niby ostrze pocierane o osełkę, a lata zużywają się szybko. Widzę, jak wokół mnie stopniowo wszystko niszczeje i rozpada się. Ot, choćby ta głupia historia z Deteringiem. Był jednym z tych, którzy poprzestawali na sobie. Nieszczęściem jego było, iż w pewnym ogródku ujrzał wiśniowe drzewko. Wracaliśmy właśnie z frontu, a drzewko to na skręcie drogi, w pobliżu nowej kwatery, stanęło niespodziewanie przed nami w brzasku świtania. Nie miało listków, lecz było jedynie krzewem białego kwiecia. Z wieczora ani patrzeć Deteringa. Nadszedł wreszcie, a w ręku miał kilka ukwieconych gałązek wiśni. Zaczęliśmy pokpiwać i pytaliśmy, czy wybiera się na oglądanie narzeczonej. Nie odpowiedział, lecz wyciągnął się jak długi na łóżku. Nocą słyszałem, jak porusza się niespokojnie, hałasuje, zdawało się, jakby pakował rzeczy. Przeczuwałem nieszczęście i poszedłem ku niemu. Udał, że nie zajmuje się niczym, a ja powiedziałem doń: - Nie rób głupstw, Detering. - Co ci też wpada do głowy! Po prostu nie mogę zasnąć. - Czemuż zerwałeś gałęzie wiśni? - Chyba wolno mi jeszcze zrywać wiśniowe gałązki - odparł zacięty, a po chwili dodał: - W domu mam duży sad z wisienkami. Kiedy kwitną, ze strychu wygląda to jak rozpostarte prześcieradło, tak są białe. To teraz czas. - Niedługo może dadzą urlopy. Może się też wydarzyć, że odkomenderują cię do kraju jako gospodarza rolnego. Kiwa głową, ale jest jakby nieobecny. Kiedy ci chłopi są czym rozbudzeni, dziwny mają wyraz twarzy, mieszaninę krowy i tętniącego bóstwa, na poły głupkowato i na poły porywająco. Aby odwieść go od jego myśli, domagam się odeń kromki chleba. Daje mi go bez ograniczenia. To podejrzane, gdyż zwykle bywa sknerą. Dlatego czuwam. Nie wydarza się nic, rankiem jest taki jak zwykle. Zmiarkował prawdopodobnie, że go obserwowałem. Mimo to w dwa dni potem rankiem zemknął. Spostrzegam to, nie mówię jednak nic, by mu zostawić dość czasu, może uda mu się przedostać. Do Holandii udało się już niejednemu. Podczas apelu jednak nieobecność jego zostaje zauważona. Po tygodniu słyszymy, że ujęli go żandarmi polowi, te pogardzane kanarki. Obrał kierunek ku Niemcom - było to oczywiście bez jakichkolwiek widoków - i w również oczywisty sposób bardzo głupio wziął się w ogóle do rzeczy. Każdy powinien był wnioskować z tego, iż ucieczka ta była tylko tęsknotą za domem i chwilowym zmąceniem umysłu. Ale cóż pojmują z tego rodacy wojskowi o sto kilometrów poza frontem? Nie usłyszeliśmy więcej o Deteringu. Lecz w inny sposób przebija się niekiedy to niebezpieczne, to stłoczone - jak para z przegrzanych kotłów parowych. Tu trzeba wspomnieć jeszcze o końcu, który spotkał Bergera. Od dawna już nasze rowy strzeleckie są prawie że zrównane z ziemią przez pociski, mamy elastyczny front, tak iż w samej rzeczy nie prowadzimy już właściwej wojny pozycyjnej. Jeśli odbywa się na zmianę atak i kontratak, pozostaje z rowów tylko postrzępiona linia i rozgrywa się zajadły bój z leja do leja. Przednia linia jest przebita i wszędzie utrwaliły się grupy, gniazda lejów, z których się walczy. Tkwimy w jednym z lejów, z boku siedzą Anglicy, flankują nas i dostają się na nasze tyły. Jesteśmy zewsząd osaczeni. Niełatwo jest się poddać, mgła i dym chwieją się ponad nami, nikt by nie rozpoznał, iż pragniemy kapitulować, być może też nie pragniemy tego wcale, tego nie wie się w podobnych chwilach. Słyszymy, jak zbliżają się wybuchy granatów ręcznych. Nasz kulomiot praży na przednie półkole. Woda w chłodnicy wyparowuje, szybko podajemy z rąk do rąk skrzynkę, każdy szczy w nią, w ten sposób znów mamy wodę, i z powrotem możemy wznowić ogień. Ale poza nami trzeszczy coraz bliżej. Za kilka minut będziemy zgubieni. Wtedy zaczyna szczekać i szaleć na najkrótszy dystans drugi kulomiot. Tkwi w leju obok nas, Berger zaopatrzył się w niego, rozpoczyna się kontratak z tyłu, wyswobadzamy się i odnajdujemy łączność. Kiedy potem znajdujemy się w niezłym od biedy schronieniu, jeden z tych, którzy wloką kotły z jedzeniem, opowiada, iż w odległości kilkuset metrów leży raniony pies meldunkowy. - Gdzie? - zapytuje Berger. Tamten mu opisuje. Berger wyrusza, by zabrać ze sobą zwierzę lub zastrzelić je. Jeszcze pół roku temu nie zatroszczyłby się o to, pozostałby rozsądny. Usiłujemy go powstrzymać. Lecz kiedy odchodzi na serio, nie pozostaje nam nic innego, jak powiedzieć mu: „Wariat!” i pozwolić mu się oddalić. Gdyż te napady frontowej wściekłości stają się niebezpieczne, kiedy niepodobna natychmiast rzucić takiego człowieka o ziemię i przytrzymać siłą. A Berger jest najsilniejszym mężczyzną w kompanii, metr osiemdziesiąt wzrostu. Istotnie jest obłąkany, gdyż musi przedostać się przez ścianę zaporowego ognia - lecz jest to owa błyskawica, która kędyś czai się ponad nami wszystkimi, to uderzyło weń i opętało go. U innych odbywa się to tak, że zaczynają się miotać, uciekają prosto przed siebie, jeden nawet bez przerwy próbował dłońmi, stopami i wargami wkopać się w ziemię. Naturalnie symuluje się wiele w tej mierze, ale symulowanie jest właściwie także już oznaką. Berger, który chce ratować psa, zostaje w następstwie odnaleziony z postrzałem miednicy, a jeden z szukających go żołnierzy dostaje kulę karabinową w łydkę. Müller zabity. Z najbliższej odległości świetlną kulą strzelono mu w żołądek. Żył jeszcze pół godziny z całkowitą świadomością i w straszliwych boleściach. Zanim umarł, wręczył mi swój portfel i przekazał swoje buty - te same, które wówczas odziedziczył po Kemmerichu. Po mnie dostanie je Tjaden, obiecałem mu je. Zdołaliśmy wprawdzie pogrzebać Müllera, ale zapewne niedługo pozostanie w spokoju. Nasze linie cofają się. Za wiele jest po tamtej stronie świeżych angielskich i amerykańskich pułków. Za wiele jest konserw wołowych i białych bochnów pszennego chleba. I za wiele nowych dział. Za wiele samolotów. My zaś jesteśmy chudzi i wygłodzeni. Jedzenie nasze jest tak złe i uzupełniane tyloma namiastkami, iż chorujemy przez nie. Właściciele fabryk w Niemczech stali się bogaczami - nam dyzenteria rżnie kiszki. Grzędy wychodka zawsze są gęsto zapełnione kucającymi - należałoby ludziom tam w ojczyźnie ukazać te szare, żółte, wynędzniałe, uległe twarze, te skurczone postacie, którym spazm żołądka wyciska krew z ciała i którzy co najwyżej śmieją się do siebie grymasem wykrzywionych i drgających z bólu warg: „I tak nie warto spodni wciągać z powrotem...” Nasza artyleria wystrzelała się, ma za mało amunicji - a lufy tak są wyślizgane, iż biją niepewnie i sypią aż ku nam. Za mało mamy koni. Nasze nowe oddziały to anemiczni potrzebujący wypoczynku chłopcy, którzy nie zdołają dźwignąć tornistra, ale potrafią umierać. Całymi tysiącami. Nie rozumieją się zupełnie na wojnie, prą tylko naprzód i dają się wystrzelać. Jeden jedyny lotnik dla przyjemności swej wystrzelał na poczekaniu dwie ich kompanie, kiedy świeżo właśnie wysiedli z wagonów, zanim jeszcze w ogóle wiedzieli cokolwiek o kryciu się. - Niemcy niezadługo muszą być puste - powiada Kat. Nie mamy nadziei, iż kiedykolwiek mógłby nadejść koniec. Nie myślimy w ogóle aż tak daleko. Można dostać postrzał i paść martwym, można być ranionym, wtedy lazaret jest następnym etapem. Jeśli nie jest się amputowanym, to prędzej czy później dostaje się człowiek w łapy jednego z tych lekarzy sztabowych, którzy z krzyżem zasługi wojennej w dziurce kurtki mówią: „Cóż takiego, ta noga trochę skrócona? Na froncie nie potrzebujecie biegać, jeśli macie odwagę. Nadaje się na front. Następny!” Kat opowiada jedną z tych dykteryjek, które obiegają cały front od Wogezów po Flandrię - o lekarzu sztabowym, który z listy odczytuje nazwiska, i kiedy przystaje przed nim żołnierz, nie podnosząc oczu, powiada: „Zdolny do boju. Trzeba nam żołnierzy na linii”. Żołnierz z drewnianą nogą występuje, lekarz sztabowy powiada znów: „Zdolny”. -...I wtedy - Kat podnosi głos - ów mówi do niego: Mam już jedną drewnianą nogę; ale jeśli teraz dostanę się na front i odstrzelą mi głowę, dam sobie przytwierdzić drewnianą i stanę się lekarzem sztabowym. - Wszystkich nas cieszy ta odpowiedź. Istnieją zapewne dobrzy lekarze, i jest ich wielu; lecz podczas tych stu badań każdy żołnierz pewnego razu wpadnie w ręce jednego z tych rozlicznych producentów bohaterów, którzy starają się na listach swych mieć jak najwięcej „zdolnych do boju”. Istnieje niejedna taka dykteryjka, zazwyczaj są jeszcze o wiele bardziej gorzkie. Ale mimo to nie mają nic wspólnego z buntowaniem się i tchórzeniem; są rzetelne i nazywają rzeczy po imieniu; gdyż jest bardzo dużo oszukaństwa, niesprawiedliwości i nikczemności w wojsku. Czy to mało, że pomimo wszystko, pułk za pułkiem wyrusza w bój coraz bardziej beznadziejny i że atak następuje po ataku, kiedy linia cofa się raz po raz, kiedy się rozpada? Czołgi, będące początkowo przedmiotem drwin, przemieniły się w okropną broń. Zbliżają się, tocząc się w drugim szeregu, i ucieleśniają dla nas grozę wojny bardziej niż cokolwiek innego. Dział, które ślą ku nam ogień huraganowy, nie widzimy; atakujące linie wroga są ludźmi podobnie jak my, ale czołgi, te są machinami, ich łańcuchy obracają się nieskończenie jak wojna, są one zagładą, kiedy wtaczają się bez czucia w lej i od nowa wspinają się pod górę, niepowstrzymane, jak flota wyjących, plujących dymem pancerników, bestie stalowe niemożliwe do zranienia, gniotące zarówno żywych, jak umarłych - kurczymy się w sobie w cienkiej naszej skórze, wobec ogromu ich potęgi ramiona nasze przemieniają się w źdźbła słomy, a nasze granaty ręczne w zapałki. Granaty, tumany gęstego gazu i flotylle czołgów - stratowanie, zżarcie, śmierć. Krwawa biegunka, influenca, tyfus - dławienie, przepalenie, śmierć. Rowy, lazaret, zbiorowa mogiła - nie ma możliwości ponad to. W jednym z wypadów ginie dowódca naszej kompanii Bertinck. Był on jednym z tych wspaniałych oficerów frontowych, którzy w każdym niepewnym położeniu znajdują się na przedzie. Od dwóch lat był między nami, nie raniony nigdy, więc musiało się wreszcie coś wydarzyć. Sterczymy w jakiejś dziurze i jesteśmy zewsząd otoczeni. Wraz z czadem prochu nawiewa stamtąd odór oliwy czy też benzyny. Wykrywamy dwóch żołnierzy z miotaczem ognia, jeden z nich dźwiga na plecach skrzynkę, drugi ma w rękach kiszkę, z której bryzga płynny ogień. Jeśli dotrą tak blisko, by nas polać, nie ma ratunku dla nas, gdyż właśnie teraz niepodobna się cofnąć. Prażymy ich ogniem. Lecz przemykają się coraz bliżej, jest coraz gorzej. Bertinck tkwi wraz z nami w dziurze. Kiedy miarkuje, że nie trafiamy, gdyż w ostrym tym ogniu zanadto baczymy na krycie, chwyta swój karabin, wypełza z dziury i celuje leżąco wsparty. Strzela - w tejże chwili tuż obok, plaskając, zarywa się kula, jest trafiony. Ale nadal zostaje w pozycji leżącej i celuje - raz jeden zaprzestaje na sekundę, po czym mierzy znów; nareszcie trzasnął strzał. Bertinckowi broń wypada z rąk, powiada: „Dobrze” i ześlizguje się w tył. Tylny z miotających ogień jest ranny, drugiemu wyślizguje się kiszka, ogień pryska na wszystkie strony, a on sam pionie. Bertinck otrzymał postrzał w piersi. Niezadługo potem jakiś odłamek strzaskał mu podbródek. Ten sam odłamek dość ma jeszcze mocy, by rozedrzeć Leerowi biodro. Leer jęczy i pręży się na ramionach, spływa szybko krwią, nikt nie zdoła mu pomóc. Jak wyciekający do próżna bukłak, po kilku minutach zapada się w sobie. Na cóż mu zda się teraz, że w szkole był tak doskonałym matematykiem. Miesiące przesuwają się bez przerwy. To lato 1918 roku najkrwawsze jest i najcięższe. Dnie, jak anioły w błękicie i złocie, stoją niedotykalne ponad pierścieniem zagłady. Każdy wie tutaj, iż przegrywamy wojnę. Nie mówi się o tym wiele, cofamy się, nie zdołamy już atakować na nowo po tej wielkiej ofensywie, nie mamy już ludzi i amunicji. Lecz kampania trwa nadal - nadal trwa umieranie. Lato 1918. - Nigdy życie w skąpym swym kształcie nie wydało się nam równie pożądania godne jak obecnie - czerwone maki na łąkach naszych kwater, gładkie żuki na źdźbłach trawy, ciepłe wieczory w półciemnych, chłodnych pokojach, czarne, tajemnicze drzewa o zmierzchu, gwiazdy i płynięcie wody, sny i długie spanie - o, życie, życie! Lato 1918. - Nigdy milcząc, nie zniesiono więcej niźli w owej chwili wyruszania na front. Pojawiły się dzikie i smagające pogłoski o rozejmie, pokoju, niepokoją burzliwie serca, a wymarsz staje się, cięższy do zniesienia niż kiedykolwiek. Lato 1918. - Nigdy życie na przedniej linii nie było bardziej gorzkie i pełniejsze grozy niźli w godzinach ognia, kiedy wybladłe oblicza leżą w błocie, a dłonie skurczone są w to jedno jedyne: Nie! Nie jeszcze! Nie, nie teraz w ostatniej chwili. Lato 1918. - Wicher nadziei, dmący ponad spalonymi polami, szalejąca gorączka niecierpliwości, zawodu, najboleśniejsze dreszcze zgonu, pytania nie do pojęcia: Czemu? Czemuż się nie kończy? Czemuż rozwiewają się te pogłoski o końcu? Jest tutaj tak wielu lotników i tacy czują się bezpieczni, że na pojedynczych żołnierzy polują jak na zające. Na każdy niemiecki samolot przypada co najmniej pięć angielskich i amerykańskich. Na jednego wygłodzonego znużonego niemieckiego żołnierza w okopie przypada pięciu mocnych, świeżych u przeciwnika. Na jeden bochen razowego chleba przypada pięćdziesiąt puszek konserw mięsnych po tamtej stronie. Nie jesteśmy pobici, gdyż jako żołnierze jesteśmy lepsi i bardziej doświadczeni; po prostu przez wielolitą przemoc jesteśmy zgnieceni i odsunięci wstecz. Mamy za sobą kilka dżdżystych tygodni - szare niebo, szara rozpłynniona ziemia, szare umieranie. Kiedy wyjeżdżamy naprzód, wilgoć przenika nam już przez płaszcze i odzież - i tak trwa to nadal na linii. Nie możemy odetchnąć. Kto ma jeszcze buty, owiązuje je na górze woreczkami z piaskiem, aby gliniasta woda nie przeciekała tak szybko. Karabiny twardnieją, mundury twardnieją, wszystko jest rozpłynnione i roztopione, przesączająca się, mokra, zatłuszczona masa gleby, w której tkwią żółte bajora ze spiralnymi kraśnymi kałużami krwi i gdzie z wolna zapadają się trupy, ranni i ci, co jeszcze pozostali przy życiu. Nawałnica smagająca ponad nami, burza gradowa odłamków wyszarpuje ze splątanej szarzyzny i żółtości spiczaste skowyty trafionych, a w nocy poszarpane życie z jękiem i utrudzeniem przewala się ku milczeniu. Dłonie nasze są ziemią, ciała nasze gliną, a oczy nasze kałużami dżdżu. Nie wiemy, czy jeszcze żyjemy. Wtedy upał, jak meduza, miękko i parnie zwala się w nasze dziury, a w jeden z tych dni późnego lata, podczas przynoszenia jedzenia, Kat pada na ziemię. Sami jesteśmy obaj. Przewiązuję ranę; goleń zdaje się być strzaskana. Kula przebiła kość i Kat stęka zrozpaczony: - Teraz jeszcze... akurat teraz jeszcze. - Kto wie, jak długo jeszcze potrwa ta ohydna łaźnia. Na razie jesteś uratowany - pocieszam go. Rana poczyna gwałtownie przesączać się krwią. Kat nie może pozostać sam, bym mógł spróbować pójść po nosze. Nie znam też nigdzie w pobliżu jakiegokolwiek posterunku sanitarnego. Kat niezbyt jest ciężki; dlatego biorę go na barana i powracam wraz z nim ku stacji punktu sanitarnego. Dwa razy przystajemy, by odpocząć. Doznaje silnych bólów na skutek transportowania. Nie mówimy wiele. Rozchyliłem kołnierz kurtki i dyszę gwałtownie, pocę się, a twarz mi nabrzmiała z wysiłku dźwigania. Mimo to nalegam, byśmy szli dalej, gdyż teren jest niebezpieczny. - Zniesiesz to jeszcze, Kat? - Muszę, Pawle. - No, to jazda. Stawiam go na nogi, staje na nodze nie naruszonej i czepia się drzewa obok. Po tym ostrożnie chwytam ranną nogę, on przerzuca się raptownie, a ja kolano zdrowej nogi również biorę pod ramię. Droga nasza jest coraz trudniejsza. Niekiedy z gwizdem nadlatuje granat. Idę tak szybko, jak tylko się da, gdyż krew z rany Kata sączy się na ziemię. Ledwo zdołamy chronić się przed padającymi pociskami, gdyż zanim obejrzymy się za schronieniem, od dawna już minęliśmy to miejsce. By przeczekać, kładziemy się na dnie niewielkiego leja. Daję Katowi herbaty z mojej manierki. Palimy wspólnie papierosa. - Tak, Kat - powiadam zgryziony - teraz jednakże przyjdzie się nam rozstać. Milczy i spogląda na mnie. - Kat, czy pamiętasz jeszcze, jak zafasowaliśmy gęś? I jak wyciągnąłeś mnie z sakramenckiego niebezpieczeństwa, kiedy byłem małym rekrutem i po raz pierwszy raniony? Wtedy płakałem jeszcze. Kat, to już prawie trzy lata temu. Skinął bez słowa. Trwoga, iż pozostanę sam, dźwiga się we mnie. Gdy odtransportują Kata, nie będę miał już tutaj przyjaciela. - Kat, tak czy owak, bezwzględnie musimy się znów zobaczyć, jeśli naprawdę nastanie pokój, zanim powrócisz. - Czy sądzisz, że z tą oto kością raz jeszcze będę „zdolny do boju”? - zapytuje z goryczą. - Wyliżesz ją w spokoju. Przecież staw jest w porządku. Może i tym razem wszystko obróci się jeszcze na dobre. - Daj mi jeszcze papierosa - powiada. - Może później będziemy mogli coś razem przedsięwziąć, Kat. Jestem bardzo smutny, to niemożliwe, bym Kata - Kata, mego przyjaciela, Kata z opadającymi barkami i z cienkimi miękkimi wąsami, Kata, którego znam w odmienny sposób niźli jakiegokolwiek innego człowieka, z którym dzieliłem te lata - to niemożliwe, abym nigdy więcej nie miał zobaczyć Kata. - Daj mi twój adres domowy, Kat, na wszelki wypadek. A oto mój, zapisuję ci. Karteczkę wsuwam do kieszeni na piersi. Jakże czuję się już opuszczony, chociaż siedzi jeszcze obok mnie. Czyż mam szybko postrzelić się w stopę, aby móc zostać z nim? Kat raptem poczyna się dławić, staje się zielony i żółty. - Chodźmy, chodźmy - bełkoce. Zrywam się, rozpalony chęcią dopomożenia mu, biorę go na barana i poczynam biec, długim powolnym biegiem, aby noga jego zanadto nie dyndała. Krtań moja jest sucha, czerwone i czarne punkciki tańcują mi przed oczami, kiedy zacięty i nieubłaganie potykając się, docieram nareszcie do posterunku sanitarnego. Tu padam na kolana bezsilnie, lecz tyle jeszcze mam mocy, iż zwalani się na tę stronę, po której znajduje się zdrowa noga Kata. Powoli, po kilku minutach, dźwigam się na nowo. Nogi moje i ręce trzęsą się gwałtownie, z trudem udaje mi się odnaleźć flaszkę polową, by łyknąć jeden haust. Wargi drżą mi przy tym. Lecz uśmiecham się - Kat jest ocalony. Po chwili odróżniam splątany wir głosów, który obija mi się o uszy. - Mogłeś sobie tego zaoszczędzić - mówi jakiś sanitariusz. Patrzę nań, nie rozumiejąc. Wskazuje na Kata. - Jest przecież nieżywy. Nie pojmuję go. - Ma postrzał goleni - mówię. Sanitariusz przystaje. -1 to także... Obracam się. Oczy moje ciągle jeszcze są mętne, pot na nowo wystąpił, ścieka mi teraz po powiekach. Ocieram go i spoglądam w stronę Kata. Leży bez ruchu. - Nieprzytomny - powiadam szybko. Sanitariusz pogwizduje z cicha. - Na tym to ja już znam się lepiej. Martwy, idę o zakład. Potrząsam głową. - Wykluczone! Przed dziesięcioma minutami mówiłem z nim jeszcze. Jest nieprzytomny. Dłonie Kata są ciepłe, chwytam go za barki, aby otrzeźwić go herbatą. I oto czuję, jak palce moje stają się mokre. Kiedy wyciągam je spod głowy, są zalane krwią. Sanitariusz znów pogwizduje przez zęby. - No, widzisz. Kat po drodze, kiedym ja niczego nie zauważył, dostał odłamkiem w głowę. Dziurka ta jest maleńka, musiał to być zupełnie drobny, zabłąkany odłamek. Ale wystarczył. Kat jest martwy. Wstaję powoli. - Czy chcesz zabrać ze sobą książeczkę żołdu i jego rzeczy? - zapytuje mnie frajter. Potakuję, milcząc, i on mi je daje. Sanitariusz jest zdziwiony. - Nie jesteście chyba spokrewnieni? Nie, nie jesteśmy spokrewnieni. Nie, ale jesteśmy spokrewnieni. Czyż ja idę? Czyż mam jeszcze nogi? Podnoszę oczy, bezwolnie obracam je wokoło i obracam się wraz z nimi w koło, w koło, aż się zatrzymuję. Jest wszystko tak jak zazwyczaj. Tylko szeregowy rezerwy Stanisław Kaczyński umarł. Później nie wiem już, co się ze mną dzieje. XII Jesień. Z dawnych żołnierzy niewielu już pozostało. Jestem tutaj ostatni z siedmiu uczniów naszej klasy. Każdy mówi o pokoju i zawieszeniu broni. Jeśli znów okaże się to rozczarowaniem, załamiemy się, nadzieje nadto są silne, niepodobna już ich usunąć, by nie wybuchnąć samemu. Jeśli nie nadejdzie pokój, wybuchnie rewolucja. Zaznaję przez czternaście dni spokoju, gdyż nałykałem się nieco gazu. W niewielkim ogródku cały dzień przesiaduję na słońcu. Niedługo nastąpi zawieszenie broni, ja również teraz w to wierzę. Wtedy pojedziemy do domu. Tutaj zacinają się moje myśli i niepodobna ich poruszyć. Co mnie pociąga przemożnie i oczekuje, to uczucia. To żądza życia, to poczucie zadomowienia, to krew, to upojenie ratunku. Ale nie są to żadne cele. Gdybyśmy powrócili w roku 1916 do ojczyzny, z bólu i siły naszego przeżycia rozpętalibyśmy burzę. Kiedy powrócimy teraz, będziemy zmęczeni, w ruinie, wypaleni, pozbawieni korzeni i bez nadziei. Już nie będziemy mogli odnaleźć siebie na nowo. A także nie zrozumieją nas - gdyż przed nami czuwa pokolenie, które wprawdzie spędziło tutaj lata wraz z nami, ale które miało łóżko i zawód, a obecnie powraca na dawne swe stanowiska, na których zapomni wojnę - a poza nami pokolenie, dawniej podobne do nas, które będzie nam obce i usunie nas na bok. Jesteśmy zbyteczni dla samych siebie, będziemy wzrastać, niektórzy przystosują się, inni ulegną, wielu pozostanie bezradnych - lata przesypią się i wreszcie poddamy się zagładzie. Ale być może wszystko to, co myślę, jest tylko melancholią i przestrachem, który zaniknie jak pył, kiedy znów stanę pod topolami i nasłuchiwać będę szumu ich listków. To niepodobna, by podziało się bez śladu owo miękkie, niespodzianie zdumiewające, nadchodzące, to tysiączne zwidzenie przyszłości, ta melodia z marzeń i książek, ów poszum, owo przeczucie i wyczekiwanie kobiet, bo niepodobna, aby zatraciło się to w ogniu huraganowym, desperacji i burdelach dla szeregowców. Drzewa błyszczą tutaj jaskrawo i złociście, jagody jarzębin mienią się czerwonością pośród listowia, gościńce biegną w bieli ku widnokręgom, a obozowiska hucząjak ule wieściami o pokoju. Wstaję. Jestem bardzo spokojny. Niechaj mijają miesiące i lata, niczego więcej mi nie odbiorą, niczego już odebrać nie mogą. Tak bardzo jestem sam, tak nie wyczekuje, niczego, iż mogę wyglądać ich bez trwogi. Życie, które unosiło mnie poprzez te lata, jest jeszcze w moich dłoniach i oczach. Czym je pokonał, nie wiem. Ale dopóki jest jeszcze, poszukiwać będzie swej drogi, niezależnie od tego, czy to coś, które mówi „ja” wewnątrz mnie, zapragnie tego czy też nie. Padł w październiku 1918 roku, w dniu, który był tak spokojny i cichy na całej linii, iż biuletyn armii ograniczył się do tego jednego zdania, iż - na Zachodzie bez zmian. Był nieco przechylony ku przodowi i leżał, niby uśpiony, na ziemi. Kiedy odwrócono go, ujrzano, iż chyba nie mógł długo się męczyć - twarz jego miała wyraz takiego spokoju, jak gdyby był prawie rad, że wszystko to się wydarzyło.