888

Szczegóły
Tytuł 888
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

888 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 888 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

888 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jack LONDON OPOWIE�CI M�rz PO�UDNIOWYCH Prze�o�yli: Tadeusz Jan Dehnel, Tadeusz Evert, Zygmunt Glinka, Gabriel Karski, Kazimierz Piotrowski, Krystyna Tarnowska, Bronis�aw Zieli�ski Wydawnictwo Sp�dzielcze Warszawa 1987 Szeryf Kony Trudno nie zakocha� si� w tym klimacie. To niepodobie�stwo - powiedzia� Cudworth wys�uchawszy mego panegiryku. Pod adresem okolic Kony. - Osiemna�cie lat temu wyl�dowa�em tu po raz pierwszy jako m�odzik �wie�o po uniwersytecie i zamieszka�em na sta�e. Od tego czasu rozstaj� si� z Kon� tylko na kr�tko. Je�eli masz pan na ziemi jakie� ulubione miejsce, strze� si�, nie marud� u nas, bo przekonasz si�, �e Kona stanie ci si� dro�sza. Sko�czyli�my w�a�nie kolacj� podan� na przestronnej werandzie - lanai - po p�nocnej stronie domu. S�usznie, weranda mia�a p�nocn� wystaw�, ale zastanawianie si� nad tak� lub inn� wystaw� w podobnie uroczym klimacie nie ma w�a�ciwie sensu. Zgaszono �wiece. Smuk�y, bia�o ubrany Japo�czyk zjawi� si� jak duch w smudze ksi�ycowego blasku. Wr�czy� nam cygara i roztopi� si� w mrokach nie o�wietlonego domu. Przez zas�on� banan�w i drzew lehua spojrza�em w d� na g�szcz krzew�w quava i le��ce o tysi�c st�p ni�ej spokojne morze. Przed tygodniem zszed�em z ma�ego przybrze�nego parowca i zamieszka�em u Cudwortha. Od tej chwili wiatr nie pofa�dowa� ani razu zwierciadlanej tafli wodnej. Prawda, zdarza� si� powiew, ale by� to zawsze naj�agodniejszy z zefir�w, jakie wia� mog� po�r�d wysp wiecznego lata - nie wiatr, lecz westchnienie, d�ugie, balsamiczne westchnienie �wiata pogr��onego w s�odkiej drzemce. - Kraina marze� - powiedzia�em. - Gdzie dni nie r�ni� si� od siebie. Ka�dy jest wizerunkiem raju - doda� Cudworth. - Nigdy nic si� nie dzieje. Ani za gor�co, ani za zimno; zawsze tak w�a�nie, jak trzeba. Czy pan spostrzeg�, �e l�d i morze oddychaj� regularnie, na zmian�? Tak, zauwa�y�em to rozkoszne, rytmiczne oddychanie. Ka�dego rana lekki powiew od morza powstawa� jak gdyby niedaleko brzegu i z wolna przybli�a� si� coraz bardziej, nadp�ywa� ku ziemi �agodnymi, wonnymi falami ozonu. Igra� nad wod�, subtelnie cieniowa� jej powierzchni�, a tu i �wdzie rysowa� niezliczone lustrzane pasy ciszy - ruchliwe, �ywe, zmieniaj�ce kszta�ty od kapry�nych poca�unk�w wietrzyka. Ka�dego wieczora powiew �w zamiera� w niebia�skiej ciszy, a tchnienie l�du delikatne torowa�o sobie drog� po�r�d drzew kawowych i araukarii. - Kraina wiecznej ciszy - powiedzia�em. - Czy dmie tu kiedy tak naprawd�? - Rozumie pan, o co mi chodzi? Cudworth zaprzeczy� ruchem g�owy i wskaza� r�k� ku wschodowi. - Jak mo�e d�� za tak� barier�? Olbrzymie masywy g�rskie, Mauna Kea i Mauna Loa, stercza�y tam niby wie�e przes�aniaj�ce po�ow� wygwie�d�onego nieba. Dwie i p� mili nad nami wznosi�y g�owy bia�e od �nieg�w, kt�rych nie roztapia�o podzwrotnikowe s�o�ce. - Trzymam zak�ad, �e o trzydzie�ci mil st�d dmucha teraz czterdzie�ci mil na godzin�. U�miechn��em si� niedowierzaj�co. Cudworth podszed� do umieszczonego na lanai aparatu telefonicznego. Wzywa� kolejno Waime�, Kohal� i Hamaku�. Urywki rozm�w dowodzi�y, �e wiej� tam wichry. - Zamiata w t� i w tamt�, h�?... Od kiedy?... Co, dopiero od tygodnia?... Halo, Abe... To ty?... Aha, aha... Upar�e� si� sadzi� kaw� na wybrze�u ko�o Hamakui... Rozwie� lepiej wiatrochrony... Ha! Szkoda, �e nie mo�esz zobaczy� moich drzewek... Szkoda! - Prawie huragan - zwr�ci� si� do mnie od�o�ywszy s�uchawk�. - Zawsze nabijam si� z Abego i jego kawy. Ma pi��set akr�w plantacji. Czyni cuda, by uchroni� j� od wiatru, nie mam jednak poj�cia, jak utrzymuje korzenie w ziemi. Czy tam dmucha. Pewnie! Po stronie Hamakui dmucha nieustannie. Z Kohali dowiedzia�em si� o jakim� szkunerze, kt�ry ze zwini�tymi �aglami miota� si� w cie�ninie mi�dzy Hawai i Manui. Psia pogoda! - Nie do wiary - b�kn��em. - Czy �aden boczny podmuch nigdy tutaj nie zb��dzi�? - Nigdy! Nasz wietrzyk jest zjawiskiem zupe�nie odosobnionym, bo rodzi si� po tej stronie Mauna Kea i Mauna Loa. Widzi , ziemia stygnie pr�dzej ni� woda i dlatego w nocy l�d oddycha w kierunku morza. Za dnia ziemia jest cieplejsza ni� woda i dzieje si� odwrotnie. Niech pan pos�ucha! W�a�nie ci�gnie powiew od l�du, g�rski wiatr. Istotnie, s�ycha� by�o, �e si� zbli�a, szemrze cicho po�r�d drzew kawowych, porusza korony araukarii, wzdycha mi�dzy laskami trzciny cukrowej. Na werandzie panowa�a jeszcze absolutna cisza. , niebawem jednak nadp�yn��, da� si� odczu� �w g�rski wiatr - subtelnie balsamiczny, przesycony korzennymi woniami i ch�odny, rozkosznie, jedwabi�cie ch�odny, upajaj�cy niby studzone wino - ch�odny tak, jak potrafi by� tylko g�rski powiew na tym rajskim wybrze�u. - Dziwi si� pan, �e osiemna�cie lat temu Kona podbi�a moje serce? - podj�� gospodarz. - Za nic nie m�g�bym st�d wyjecha�. To by�oby straszne. Umar�bym chyba. Ale zna�em cz�owieka, kt�ry tak samo kocha� Kon�. S�dz� nawet, �e mocniej, bo urodzi� si� tutaj, na tym rajskim wybrze�u. To by� niezwyk�y cz�owiek, najbli�szy m�j przyjaciel, wi�cej ni� brat. C�, rozsta� si� z Kon� i nie umar�. - Mi�o�� - zapyta�em. - Kobieta? Cudworth pokr�ci� g�ow�. - I nie powr�ci nigdy, chocia� sercem zostanie w Kailua. Pali�em bez s�owa. Czeka�em. - Kocha� si� ju�... we w�asnej �onie. Mia� tak�e troje dzieci; uwielbia� je. S� teraz w Honolulu. Syn, idzie na uniwersytet. - Mo�e jaka� zbrodnia? - zapyta�em po chwili, troch� ju� zniecierpliwiony. Cudworth zn�w pokr�ci� g�ow�. - Nie pope�ni� przest�pstwa i nikt mu go nie zarzuca�. By� synem Kony. - Upar� si� pan sypa� paradoksami - powiedzia�em. - Mo�e si� tak wydawa� - przyzna�. - W tym w�a�nie tkwi ca�e piek�o. Przez czas pewien spogl�da� na mnie bystro, p�niej nagle podj�� opowie��. - By� tr�dowaty. Nie, nie urodzi� si� z tym. Nikt si� z tym nie rodzi. Zarazi� si�. Ten cz�owiek... C�, nie b�d� robi� tajemnicy... Nazywa� si� Lyte Gregory. Ka�dy kamaina* [Kamaina - tubylec] zna jego histori�. By� czystej krwi Amerykaninem, ale zbudowanym tak, jak dawni wodzowie hawajscy. Mierzy� sze�� st�p i trzy cale. Bez ubrania wa�y� dwie�cie dwadzie�cia funt�w, w czym ka�da uncja to ko�ci i mi�nie. Silniejszego m�czyzny nie widzia�em w �yciu. By� kolosem, atlet�, p�bogiem. By� moim przyjacielem. Serce i dusz� mia� r�wnie wielkie, r�wnie wspania�e jak cia�o. Ciekawe, co by pan uczyni�, gdyby pan spostrzeg�, �e najbli�szy przyjaciel, brat, ze�lizguje si� po stromym zboczu przepa�ci, �e jest coraz ni�ej i ni�ej. A pan nie jest w stanie mu pom�c. W takiej w�a�nie znalaz�em si� sytuacji. Nie by�o rady! U Boga Ojca, c� mog�em robi�, cz�owieku? Z�owr�bne, nieomylne pi�tno tej ohydy plami�o czo�o przyjaciela. Nikt tego nie widzia�, tylko ja, dlatego zapewne, �e bardzo kocha�em Lyte'a. Nie mia�em zaufania do w�asnych oczu. To by�o zbyt potworne, zbyt nieprawdopodobne. A przecie� by�o! Na jego czole, na uszach. Ogl�da�em, obserwowa�em miesi�camii s�ab� - och! - prawie niedostrzegaln� opuchlizn� muszli usznych. Wbrew rozs�dkowi podsyca�em w sobie resztki nadziei. P�niej czo�o nad obydwiema brwiami pociemnia�o mu tak lekko, jak gdyby od promieni s�o�ca. S�dzi�bym niew�tpliwie, �e ta opalenizna, gdyby nie ledwie dostrzegalny po�ysk; rozumie pan, zdawa� si� mog�o, i� na powierzchni sk�ry nik�e �wiate�ko zapala si� na sekund� i zaraz ga�nie. Pr�bowa�em wierzy�, �e to opalenizna, ale nie mog�em. Wiedzia�em swoje! Nikt opr�cz mnie nic nie zauwa�y�. Opr�cz mnie i Stephena Kaluny, lecz o tym dowiedzia�em si� znacznie p�niej. Ale ja patrzy�em od pocz�tku, jak nadci�ga piekielna, niewymownie gro�na zmora. Nie chcia�em my�le� o przysz�o�ci. Ba�em si�. Nie mog�em! Po nocach p�aka�em z rozpaczy. Lyte Gregory by� moim przyjacielem. Razem �owili�my rekiny w zatoce Niihau. Razem tropili dzikie byd�o na stokach Mauna Kea i Mauna Loa. Uje�d�ali�my konie i cechowali m�ode byczki w Carter Ranch. Polowali�my na kozy ko�o Haleakala, Lyte uczy� mnie nurkowa� i p�ywa�, a� wreszcie prawie mu dor�wna�em, chocia� on w wodzie radzi� sobie lepiej od przeci�tnego tubylca. Sam nieraz widywa�em, jak szed� w g��b pi�tna�cie s��ni* [S��e� - ok. 180 centymetr�w] i wytrzymywa� pod wod� dwie minuty. By� stworem ziemnowodnym, a zarazem g�rskim. Wspina� si� na urwiska dost�pne jedynie kozom. Nie ba� si� niczego. Kiedy rozbi�a si� "Luga", przep�yn�� trzydzie�ci mil po wzburzonym oceanie. Trwa�o to trzydzie�ci sze�� godzin. O, Lyte potrafi torowa� sobie drog� po�r�d grzywaczy, kt�re pana albo mnie zgniot�yby na galaret�. Niezwyk�y, wspania�y cz�owiek! P�b�g! Razem przebyli�my rewolucj�, obydwaj po stronie romantycznych lojalist�w. Dosta� dwie kule, a p�niej wyrok �mierci. Ale by� za wielkim cz�owiekiem, �eby republikanie mogli go zabi�. �mia� si� z nich. Rych�o wr�cili mu honor, ba! mianowali szeryfem Kony. By� to cz�owiek nieskomplikowany, ch�opiec, co nigdy nie dorasta. M�zg mia� zdrowy, wolny od szarpaniny i zbocze� przy procesach my�lowych. Szed� do celu prost� drog�, a dostrzega� tylko jasne cele. Oczywi�cie by� sangwinikiem. Nie zna�em nigdy cz�owieka r�wnie ufnego, r�wnie szcz�liwego, zadowolonego ze �wiata. Nie pozosta�o nic, czego m�g�by pragn��. �ycie nie mia�o wobec niego d�ug�w: wszystko wyp�aci�o z g�ry, got�wk� na st�! Czy m�g� marzy� o czym� wi�cej, ni� to wspania�e cia�o, �elazne si�y, zdumiewaj�ca odporno�� na zwyk�e niedomagania ludzkie, ni� cudowna �wie�o�� ducha? Pod wzgl�dem zalet cielesnych by� doskona�o�ci�. Nie chorowa� nigdy w �yciu. Nie mia� poj�cia, co to b�l g�owy. Kiedy cierpia�em na t� dolegliwo��, Lyte gapi� si� na mnie z podziwem i zmusza� do �miechu niezr�cznymi objawami wsp�czucia. Nie rozumia� czego� takiego, jak b�l g�owy. Nie m�g� zrozumie�. Powiedzia�em, �e by� sangwinikiem. C� dziwnego! Jaki m�g� by� przy swej niezwyk�ej �ywotno�ci i nadludzkim zdrowiu? Opowiem pewne wydarzenie na dow�d, jak bardzo Lyte wierzy� w sw� pomy�ln� gwiazd� i �e ta wiara by�a uzasadniona. By� jeszcze m�odzikiem (niedawno go pozna�em), kiedy zasiad� w Wailuku do pokera. W partii bra� udzia� gruby Niemiec nazwiskiem Schultz, kt�ry gra� brutalnie, narzuca� w�asn� wol�. Dopisywa�o mu szcz�cie i by� zupe�nie niezno�ny w chwili, gdy Lyte Gregory wzi�� karty do r�ki. Po pierwszym rozdaniu Schultz otworzy� w ciemno, Lyte wyszed� podobnie jak inni partnerzy, lecz Schultz przebi� i wystraszy� wszystkich - wszystkich z wyj�tkiem Lyte'a. Lyte'owi nie podoba� si� ton Niemca, przebi� wi�c z kolei. Schultz odpowiedzia� pi�knym za nadobne, a Lyte zn�w nie pozosta� d�u�ny. Trwa�o to dosy� d�ugo. Stawki by�y du�e. A wie pan, co Lyte dosta� do r�ki? Par� kr�li i trzy treflowe blotki! To nie by� poker. Lyte nie stawia� na karty. Stawia� na sw�j optymizm. Nie wiedzia�, co ma Schultz, ale przebija�, przebija�, a� wreszcie zaszanta�owa� Niemca. Pomy�l pan tylko! Para kr�li zmusza faceta z asow� tr�jk� do kapitulacji, do obejrzenia kart przed zrzuceniem. Ot� Schultz poprosi� o dwie karty. Rozdawa� inny Niemiec, przyjaciel Schultza. Lyte dowiedzia� si� w�wczas, �e przeciwnik ma tr�jk�. I jak post�pi�? Jak pan by post�pi� na jego miejscu? Naturalnie zrzuci�by pan trzy blotki, zostawi� kr�le. Ale to nie dla Lyte'a! On stawia� przecie na sw�j optymizm! Odrzuci� kr�le, zastawi� trzy ma�e trefle i dobra� dwie karty. Nawet nie zerkn�� na nie! Spojrza� przez st� na Schultza i postawi� grubo. Niemiec bez wahania odpowiedzia� jeszcze wy�ej. Mia� przecie� w r�ku trzy asy, wiedzia� wi�c, �e dosta� Lyte'a, bo ocenia� go r�wnie� na tr�jk� - z konieczno�ci na ni�sz� tr�jk�. Biedny Schultz! Rozumowa� najzupe�niej s�usznie. Mia� racj�. Pope�ni� tylko jeden b��d: zdawa�o mu si�, �e partner stawia na kart�. Przebijali kolejno mniej wi�cej przez pi�� minut. Na koniec pewno�� siebie Schultza zacz�a topnie�. Przez ca�y czas Lyte nie spojrza� na kupione dwie karty i partner o tym nie wiedzia�. Wyra�nie widzia�em, jak Niemiec zastanowi� si�, o�ywi� i znowu rzuci� stawk�. Nied�ugo jednak wytrzyma� napi�cie nerwowe. "Daj pan spok�j, Gregory - odezwa� si� wreszcie. - Od pocz�tku jestem wygrany. Nie chc� wi�cej pa�skich pieni�dzy. Mam..." "Mniejsza o to, co pan ma - przerwa� mu Lyte. - Nie wie pan, co mnie si� dosta�o. No, chyba pora zajrze�". Zerkn�� w karty i przebi� Niemca o sto dolar�w. Znowu jeden i drugi zacz�li stawia� raz po raz. Na koniec Schultz os�ab�, zamkn�� pul� i po�o�y� na stole trzy asy. Lyte rzuci� swoje pi�� kart. Wszystkie by�y czarne. Kupi� dwa trefle! Wie pan, �e prawie wyko�czy� Schultza jako pokerzyst�. Niemiec nigdy nie odzyska� formy. Utraci� ca�� but�. By� od tego czasu ma�o zdecydowany, troch� p�ochliwy. "Jak mog�e� tak post�pi�? - spyta�em p�niej przyjaciela. - Schultz prosi� o dwie karty. Wiedzia�e� ju� wtedy, �e przegrana pewna. A zreszt�, nie spojrza�e� nawet na to, co sam kupi�e�". "Wcale nie musia�em patrze� - odpowiedzia� mi Lyte. - Od pocz�tku wiedzia�em, �e to dwa trefle. Powinienem kupi� dwa trefle i kwita! My�lisz, �e da�bym si� pobi� temu grubemu szwabowi? To by�o niemo�liwe. Nie zwyk�em w taki spos�b dostawa� w sk�r�. Po prostu musia�em wygra�. Co chcesz? Gdybym nie mia� w gar�ci pi�ciu trefli, zobaczy�by� we mnie cz�owieka najbardziej zdziwionego na �wiecie". Oto ca�y Lyte! Teraz chyba ocenia pan w�a�ciwie jego niezmierny optymizm. Je�eli wzi�� si� do czego�, musia� bez trudu i k�opotu zyska� powodzenie. Usprawiedliwienie znajdowa� w takim cho�by wydarzeniu i w dziesi�ciu tysi�cach innych. Po prostu szcz�ci�o mu si�, wiod�o. Dlatego si� nie ba�. G��boko wierzy�, �e nic z�ego nie mo�e go spotka�, bo nie spotka�o dotychczas. Kiedy zaton�a "Luga", a on przep�yn�� te trzydzie�ci mil - sp�dzi� w wodzie dwie noce i dzie�. Przez ca�y ten okropny okres czasu ani razu nie straci� nadziei, bodaj na chwil� nie zw�tpi� w ocalenie. By� pewien, �e trafi w ko�cu do jakiego� l�du. Sam mi to m�wi�; a wiedzia�em, �e m�wi prawd�. Taki by� Lyte Gregory. R�ni� si� od przeci�tnych, u�omnych ludzi. Nale�a� do odmiennej rasy istot wy�szych, odpormych na pospolite cierpienie i niedole. Zdobywa� wszystko, co zechcia�. �on� sprz�tn�� sprzed nosa dwunastu rywalom. M�oda pi�kno�� z rodziny Caruther�w ustatkowa�a si� rych�o. Lyte znalaz� w niej towarzyszk� �ycia najlepsz� pod s�o�cem. Zapragn�� syna. Syn si� urodzi�. Zapragn�� c�rki i drugiego syna. I oni przyszli na �wiat. Dzieci by�y takie w�a�nie, jak potrzeba: bez �ladu wad i brak�w. Klatki piersiowe mia�y niby miechy. Odziedziczy�y ca�� si�� i zdrowie ojca. P�niej przysz�o TO. Na Gregorym spocz�o potworne pi�tno. Obserwowa�em je przez rok. P�ka�o mi serce. Ale on nie zdawa� sobie z tego sprawy; nikt nie podejrzewa� niczego - nikt z wyj�tkiem przekl�tego hapa-haole (to znaczy p�krwi tubylca) Stephena Kaluny. On wiedzia�, lecz ja nie domy�la�em si� tego. Aha! Wiedzia� r�wnie� doktor Strowbridge. By� lekarzem rz�dowym. Mia� wzrok uczulony na objawy tr�du. Widzi pan, do jego obowi�zk�w, mi�dzy innymi, nale�a�o badanie podejrzanych i kierowanie ich na punkt zborny w Honolulu. Stephen Kaluna mia� tak�e oko wyczulone na tr�d. Choroba panoszy�a si� w jego rodzinie, kt�rej czterech czy pi�ciu przedstawicieli przebywa�o ju� na Molokai. Ca�a historia wybuch�a z racji siostry Stephena Kaluny. By�a podejrzana, lecz zanim trafi�a w r�ce doktora Strowbridge'a, brat ukry� j� w bezpiecznym miejscu. Lyte, jako szeryf Kony, powinien odnale�� zgub�. Wchodzi�o to w zakres jego obowi�zk�w. W �w pami�tny wiecz�r wybrali�my si� wszyscy do Hilo, do baru Neda Austina. Zastali�my tam Stephena Kalun�. Siedzia� bez towarzystwa, bardzo z�y i pijany. Lyte �mia� si� w�a�nie z jakiego� dowcipu; hucza� gromkim, radosnym �miechem wielkiego dziecka. Kaluna ze wstr�tem splun�� na pod�og�. Lyte dostrzeg� to, podobnie jak inni, zlekcewa�y� jednak zaczepk�. Kaluna szuka� pretekstu do burdy. Za osobist� krzywd� uwa�a� fakt, �e Lyte pr�buje odnale�� jego siostr�. Na rozmaite sposoby dawa� wyraz niezadowoleniu. Ze spotkania z szeryfem, ten wszak�e nie zwraca� na� uwagi. Zdawa�o mi si�, �e Lyte �a�owa� troch� awanturnika, najbardziej przykrym obowi�zkiem jego urz�du by�o w�a�nie wy�apywanie tr�dowatych. Niemi�a sprawa wchodzi� do cudzego domu, porywa� matk�, ojca lub dziecko i wysy�a� biedaka na do�ywotne zes�anie na Molokai, chocia� nie zrobi� przecie nic z�ego. Oczywi�cie, by�o to konieczne ze wzgl�du na dobro spo�ecze�stwa. Jestem przekonany, �e Lyte pierwszy aresztowa�by w�asnego ojca, gdyby �w by� podejrzany. Wreszcie Kaluna wybuchn��: "S�uchaj, Gregory, my�lisz pan, �e capniesz Kalaniweo, ale jej nie capniesz". Ta podejrzana o tr�d siostra mia�a na imi� Kalaniweo. Kiedy pad�o jego nazwisko, Lyte spojrza� na Kalun�, ale nie odpowiedzia�. Kaluna by� ju� w�ciek�y. Przez ca�y czas doprowadza� si� do szale�stwa. "Wi�cej ci powiem - wrzasn��. - Sam trafisz na Molokai, zanim wyprawisz tam Kalaniweo. Zaraz ci powiem, co� za jeden. Nie wolno ci przebywa� w towarzystwie przyzwoitych ludzi. Strasznie dzi� pyskujesz o swoich obowi�zkach. Mo�e nie? Moc tr�dowatych wysy�asz na nnookai, a dobrze wiesz, �e tam i twoje miejsce". Widywa�em ju� Lyte'a w gniewie, nigdy jednak nie by� tak z�y jak wtedy. Widzi pan, u nas nie dowcipkuje si� na temat tr�du. Lyte skoczy� jednym susem na Kalun�, porwa� go za gard�o, zwl�k� z krzes�a i zacz�� tarmosi�, tak, �e s�ycha� by�o szcz�kanie z�b�w. "Co ci do �ba przysz�o? - wo�a�. - Gadaj zaraz, bo wydusz� z ciebie prawd�!" Widzi pan, na Zachodzie s� pewne sprawy, o kt�rych na wszelki wypadek trzeba m�wi� z u�miechem. Tak samo u nas, ludzi z wysp. Tak� spraw� jest przede wszystkim tr�d. Mniejsza o to, jaki by� Kaluna. W ka�dym razie nie by� tch�rzem. Kiedy Lyte zwolni� nieco u�cisk na jego gardle, odpowiedzia� bez wahania: "Powiem ci zaraz, co mi przysz�o do �ba. Sam jeste� tr�dowaty." W tej chwili szeryf odepchn�� w bok Kalun�, bez wysi�ku . Rzuci� go na krzes�o. P�niej wybuchn�� serdecznym, szczerym �miechem. Ale �mia� si� samotnie; gdy to zauwa�y�, rozejrza� si� doko�a po naszych twarzach. Przysun��em si� do� tymczasem, pr�bowa�em nam�wi�, �eby wyszed�. Nie zwraca� na mnie uwagi. Jak urzeczony, patrzy� na Kalun�, kt�ry nerwowo, niespokojnie wodzi� r�k� po szyi, jak gdyby chcia� pozby� si� �ladu zaka�onych palc�w, co dusi�y go za gard�o. By�o to wyra�nie odruchowe; nie demonstracyjne. Lyte odwr�ci� si� ku nam. Z wolna przenosi� wzrok z jednej twarzy na drug�. "Wielki Bo�e! Ch�opcy... Wielki Bo�e!" W�a�ciwie nie powiedzia� tego, wykrztusi� ochryp�ym szeptem przera�enia i niezmiennej grozy. Strach gra� mu w krtani, a przekonany jestem, i� Lyte Gregory nigdy przedtem nie do�wiadczy� strachu. Wkr�tce jednak odzyska� w�adz� jego niezmierny optymizm. Lyte roze�mia� si� znowu. "Dobry kawa�... - powiedzia�. - Mniejsza o to, kto wpad� na aki pomys�. Za du�o wypi�em i w pierwszej chwili naprawd� strach mnie oblecia�. Ale, ch�opcy, nie r�bcie tego wi�cej nigdy nikomu. Sprawa jest zbyt powa�na. W tej pierwszej chwili umar�em tysi�c razy. Mo�ecie mi wierzy�. Pomy�la�em o �onie i o szkrabach, i..." G�os odm�wi� mu pos�usze�stwa. Lyte stropi� si�, zas�pi� - spojrza� zn�w z ukosa na Kalun�, kt�ry nadal wodzi� r�k� po szyi. "John" - odezwa� si� przyjaciel przenosz�c wzrok na mnie. Pogodny ton jego g��bokiego g�osu zad�wi�cza� mi w uszach. Nie mog�em zdoby� si� na odpowied�. Z trudem prze�yka�em �lin�, a ponadto zdawa�em sobie spraw�, �e mam taki wyraz twarzy, jakiego mie� nie powinienem. "John" - powt�rzy� zbli�aj�c si� o krok. Przem�wi� do mnie trwo�liwie, a ze wszystkich koszmarnych potworno�ci najbardziej przera�aj�cy by� bodaj akcent trwogi w ustach Lyte'a Gregory'ego. "John, John, co to wszystko ma znaczy�? - ci�gn�� coraz bardziej nie�mia�o. - Przecie� to kawa�, prawda? John, oto moja r�ka! Gdybym by� tr�dowaty, nie podawa�bym ci chyba r�ki? A mo�e naprawd� jestem tr�dowaty? Co, Johnie?" Wyci�gn�� do mnie r�k�. Ach!, Przez wszystkie moce niebieskie i piekielne, nie dba�em ju� o nic! By� moim przyjacielem. U�cisn��em mu d�o�, cho� serce omal mi nie p�k�o, kiedym zobaczy�, jak twarz mu poja�nia�a. "Tak, Lyte, to by� kawa� - powiedzia�em. - Um�wili�my si� zawczasu. Ale masz racj�. Sprawa jest zbyt powa�na. Nigdy ju� nie sp�atamy podobnego figla" Nie roze�mia� si� tym razem. U�miechn�� si� tylko jak cz�owiek zbudzony z okropnegosnu, lecz dr�czony jeszcze przez senne zjawy. "No, wi�c wszystko w porz�dku - odezwa� si� po chwili. -Nie p�atajcie wi�cej podobnych figl�w. Ja teraz stawiam. C�, przyznaj� otwarcie, moi drodzy, �e na moment zaleli�cie mi sad�a za sk�r�. Popatrzcie tylko, jakem si� spoci�!" Westchn�� z ulg� i ocieraj�c czo�o post�pi� kilka krok�w w stron� lady. "To �aden kawa�" - rzuci� szorstko Kaluna. Spojrza�em na� krwio�erczym wzrokiem - poczu�em nagle ch�� mordu. Nie �mia�em jednak odezwa� si� ani uderzy�. Przy�pieszy�bym tylko katastrof�, a nie straci�em jeszcze szale�czej nadziei, �e uda si� jako� zapobiec z�u. "To �aden kawa�! - powt�rzy� Kaluna. - S�uchaj, Lyte Gregory! Jeste� tr�dowaty! Nie wolno ci dotkn�� r�k� sk�ry porz�dnego cz�owieka, czystej sk�ry porz�dnego cz�owieka. Rozumiesz?" Gregory rozgorza� znowu: "Wystarczy chyba tych kawa��w! Daj spok�j! Powtarzam ci, daj spok�j, Kaluna, bo jak nie, zarobisz lanie. "Najpierw poddaj si� badaniu bakteriologicznemu - odpowiedzia� Kaluna - a p�niej mo�esz mi sprawi� lanie, ba! mo�esz mnie zat�uc na �mier�, je�eli b�dziesz mia� ochot�. Cz�owieku! Sp�jrz�e w to lustro! Na w�asne oczy zobaczysz co�, co wszyscy widz�. Zaczyna ci si� robi� lwia twarz. Przypatrz si�, jak ci sk�ra ciemnieje nad oczami". Lyte nie m�g� oderwa� wzroku od lustra. R�ce mu dr�a�y. "Nic nie widz� - odezwa� si� wreszcie i zwr�ci� twarz w stron� hapa-haole. - Masz z�e serce, Kaluno. Nie wstyd mi przyzna� si�, �e przerazi�e� mnie tak, jak nikomu nie wolno straszy� drugiego cz�owieka. Trzymam ci� za s�owo! Zaraz wyja�ni� ca�� spraw�. Id� prosto do doktora Strowbridge'a. Ale miej si� na baczno�ci, kiedy wr�c�!" Nie patrz�c na nas ruszy� w kierunku drzwi. "Poczekaj tutaj, Johnie" powiedzia� i ruchem r�ki zatrzyma� mnie, gdy chcia�em mu towarzyszy�. Stali�my w barze, niby gromadka upior�w. "M�wi�em prawd� - odezwa� si� Kaluna. - Sami to chyba widzicie". Wszystkie spojrzenia zwr�ci�y si� w jego stron�. Skin��em g�ow�. Harry Burnley podni�s� szklank� i opu�ci�, nie tkn�wszy jej wargami, Po�ow� zawarto�ci wyla� na lad�. Usta dr�a�y mu jak ma�emu dziecku, kt�re zaczyna p�aka�. Ned Austin czyni� wiele ha�asu przerzucaj�c l�d w lod�wce. Nie szuka� niczego. S�dz�, �e nie wiedzia�, co w tej chwili robi. Wszyscy milczeli. Usta Harry'ego Burnleya dr�a�y coraz mocniej. Nagle Harry zrobi� okropn�, zawzi�t� min� i pi�ci� grzmotn�� Kalun� w twarz - raz, drugi, trzeci. Nie pr�bowali�my oderwa� napastnika od ofiary, nie przejnowali�my si� wcale. Burnley m�g� go nawet zabi� w naszych oczach. Lanie by�o okropne, nas jednak to nie obchodzi�o. Nie przypominam sobie, kiedy w�a�ciwie Harry da� za wygran� i pozwoli� Ralunie odpe�zn�� w jaki� k�t. Podobnie jak inni, by�em zbyt oszo�omiony. Doktor Strowbridge wszystko mi p�niej opowiedzia�. Pracowa� w nocy nad raportem, kiedy Lyte zg�osi� si� do ambulatorium. Lyte zd��y� odzyska� sw�j zwyk�y, optymizm. Przyszed� na nieco chwiej�cych si� nogach, - troch� jeszcze z�y na Kalun�, lecz najzupe�niej pewny swego. "C� mog�em zrobi�? - m�wi� mi doktor. - Wiedzia�em, �e ma tr�d. Od miesi�cy to obserwowa�em. Nie �mia�em wyrzec s�owa. Nie �mia�em powiedzie�: <<tak>>. Wcale mi nie wstyd, �e wybuchn��em p�aczem. Lyte b�aga� o badanie bakteriologiczne. Raz po raz powtarza�: "Wytnij kawa�ek sk�ry, doktorze. Zr�b analiz�. Wytnij kawa�ek sk�ry!" P�acz doktora Strowbridge'a musia� jednak przekona� Gregory'ego. Nast�pnego ranka parowiec "Claudine" odp�ywa� do Honolulu. Przychwycili�my Lyte'a, kiedy wchodzi� na pok�ad. Widzi pan, wybiera� si� do Honolulu, by si� stawi� do dyspozycji Urz�du Zdrowia. Nie mogli�my sobie z nim poradzi�. Zbyt wiele ludzi wys�a� na Molokai, by samemu zwleka�. Doradzali�my Japoni�, ale on nie chcia� nawet s�ucha�. "Musz� przyj�� w�a�ciwe lekarstwo, moi drodzy" - powtarza� raz po raz i nie m�wi� nic wi�cej. Op�ta�a go ta jedna my�l. Z punktu zbornego w Honolulu zlikwidowa� swoje sprawy i odp�yn�� na Molokai. �le mu si� tam wiod�o. Lekarz osiad�y w kolonii tr�dowatych pisa� do nas, �e Lyte wygl�da jak w�asny cie�. Rozumie pan, t�skni� do �ony i dzieci, martwi� si� o nie. Wiedzia� oczywi�cie, �e s� pod nasz� opiek�, ale i tak cierpia�. Kiedy up�yn�o mniej wi�cej sze�� miesi�cy, wybra�em si� na Molokai. Siedzia�em po jednej stronie grubej, lustrzanej szyby - Lyte po drugiej. Patrzyli�my na siebie przez szk�o, a rozmawiali�my przy pomocy czego� w rodzaju tuby. C�, sprawa by�a beznadziejna. Lyte postanowi� zosta�. Przekonywa�em go uparcie. Trwa�o to cztery �miertelnie d�ugie godziny. Wreszcie wyczerpa�em si� do cna, no i parowiec zacz�� na mnie gwizda�. Ale przyjaciele Lyte'a nie mogli znie�� takiej sytuacji. W trzy miesi�ce po mojej wizycie na Molokai zakontraktowali�my szkuner "Halcyon". Trudni� si� przemytem opium, a �eglowa� jak wszyscy diabli! Jego szyprem by� Amerykanin pochodzenia skandynawskiego. Przezwali�my go Wikingiem. Za pieni�dze zrobi�by wszystko, a postarali�my si�, aby podr� do Chin mu si� op�aci�a. Wiking wyp�yn�� z San Francisco, a w kilka dni p�niej wyruszyli�my na morze jachtem Landhouse'a. By�a to ledwie pi�ciotonowa �ajba, ale pognali�my j� pod wiatr ca�e pi��dziesi�t mil, i to w czasie p�nocno-wschodniego pasatu. Choroba morska? Jak �yj�, na to nie cierpia�em. Z dala od l�du spotkali�my "Halcyona". Burnley i ja przesiedli�my si� na szkuner. Po�eglowali�my w stron� Molokai i dotarli�my tam ko�o jedenastej w nocy. Szkuner manewrowa� na redzie, a my w czasie przyp�ywu przybili�my szalup� do wybrze�a, niedaleko Kalawao, wioski, gdzie - wie pan - umar� ksi�dz Damien. Nasz Wiking by� ca�kiem do rzeczy. Z dwoma rewolwerami za pasem �mia�o szed� naprz�d. We tr�jk� przebrn�li�my w poprzek p�wysep Kalaupapa, ze dwie mile drogi. Prosz� sobie wyobrazi� g�uch�, ciemn� noc i poszukiwanie cz�owieka w osiedlu, gdzie mieszka ponad tysi�c tr�dowatych. Widzi pan, gdyby podniesiono alarm, by�by z nami koniec. Teren by� nam zupe�nie obcy i ciemno cho� oko wykol. Psy tr�dowatych obskakiwa�y nas, szczeka�y. Wreszcie zgubili�my drog�. Wiking uratowa� sytuacj�. Poprowadzi� nas do pierwszego, stoj�cego na uboczu domku. Zamkn�li�my drzwi od �rodka i zapalili �wiat�o. Tr�dowatych by�o sze�ciu. Obudzili si�, a ja przem�wi�em do nich w tubylczym narzeczu. Pyta�em o koku�. Kokua znaczy dos�ownie "pomocnik". W danym przypadku to krajowiec, kt�ry jest zdr�w, lecz mieszka w leprozorium* [Leprozorium - miejsce, gdzie izoluje si� tr�dowatych], a Urz�d Zdrowia p�aci mu za dogl�danie tr�dowatych, opatrywanie ich ran i rozmaite funkcje w tym rodzaju. Pozostali�my w domku pilnuj�c jego lokator�w; jednego z nich Wiking zabra� na poszukiwanie kokui, kt�rego znalaz� wkr�tce i przyp�dzi� pod gro�b� rewolweru. Kokua zachowa� si� przyzwoicie. Mnie i Burnleya poprowadzi� do siedziby Lyte'a. Wiking tymczasem zosta� na stra�y w domku sze�ciu tr�dowatych. Nasz przyjaciel mieszka� sam. "Spodziewa�em si�, �e przyjedziecie, moi drodzy - powiedzia� na powitanie. - Nie dotykaj mnie, John. C� tam s�ycha� u Neda, Charleya i ca�ej naszej paczki? Mniejsza zreszt� o to. Zd��ycie powiedzie� wszystko p�niej. Jestem got�w do podr�y. Ha! Wytrzyma�em tutaj dziewi�� miesi�cy. Gdzie macie ��d�?" Wr�cili�my do tamtego domku, �eby zabra� Wikinga. Ale rozpocz�� si� ju� alarm. W oknach migota�y �wiat�a, drzwi trzaska�y. Um�wili�my si� z g�ry, �e strzela� b�dziemy tylko w ostatecznej potrzebie, tote� kiedy nas zatrzymywano, radzili�my sobie pi�ciami i kolbami rewolwer�w. Jaki� drab chwyci� mnie, opl�t� r�kami. Nie mog�em si� wyzwoli�, chocia� dwukrotnie grzmotn��em go w twarz pi�ci�. Szamotali�my si� przez chwil�, potem run�li�my walcz�c na ziemi. Bliski by�em ostatecznej kl�ski, kiedy nadbieg� kto� drugi z latarni�. Ujrza�em wtedy twarz mego przeciwnika! Ach, jak opisa� t� ohyd�? Nie by�a to w�a�ciwie twarz, lecz zgni�e lub gnij�ce szcz�tki - �ywa padlina bez nosa, bez ust, z jednym uchem opuch�ym, poszarpanym, zwisaj�cym a� do ramienia. Uleg�em panice. Jednym chwytem potw�r przygarn�� mnie do siebie i okropne ucho musn�o m�j policzek. W�wczas postrada�em chyba zmys�y. By�o to zbyt przera�aj�ce. Rewolwerem zacz��em t�uc napastnika. Nie mam poj�cia, jakim sposobem w chwili, kiedy odskakiwa�em ju� od niego, uczepi� si� mnie z�bami. Ca�y bok d�oni mia�em w tych wstr�tnych, bezwargich ustach. Kolb� rewolweru gruchn��em go pot�nie pomi�dzy oczy. Chwyt z�b�w zel�a�. Cudworth wyci�gn�� do mnie r�k�, a �e ksi�yc �wieci� jasno, zobaczy�em blizny podobne do tych, jakie zostaj� po uk�szeniu przez psa. - Nie ba� si� pan? - zapyta�em. - Ba�em si�. Czeka�em siedem lat. Widzi pan, a� tak d�ugo trwa okres inkubacyjny. Czeka�em tutaj, w Konie, ale tr�d nie przyszed�. C�, w ci�gu tych siedmiu lat nie by�o dnia, nie by�o nocy wolnej od strachu... G�os mu si� za�ama�. Cudworth spojrza� w d�, na sk�pane w ksi�ycowym blasku morze, a p�niej przeni�s� wzrok ku strzelaj�cym w niebo �nie�nym szczytom. - Nie mog�em znie�� my�li, �e mo�e strac� to wszystko, �e nigdy nie zobacz� Kony. Siedem lat! Nie zarazi�em si� jako�... Ale dlatego w�a�nie zosta�em starym kawalerem. By�em zar�czony. Nie odwa�y�em si� jednak na ma��e�stwo, gdy� dr�czy�a mnie niepewno��. Narzeczona nie mog�a tego poj��. Wyjecha�a do Stan�w, wysz�a za m��. Nigdy jej p�niej nie widzia�em. Kiedy pozby�em si� nareszcie tr�dowatego policjanta, us�ysza�em t�tent i �omot kopyt, jak gdyby szar�owa�a kawaleria. To by� nasz Wiking. Wystraszy� si� zgie�ku i nie marnuj�c czasu kaza� tym, poczciwym tr�dowatym, kt�rych pilnowa�, osiod�a� dla nas cztery konie. Byli�my gotowi do drogi. Lyte po�o�y� a� trzech koku�w, a wsp�lnymi si�ami wyrwali�my Burnleya dw�jce napastnik�w. Ca�a osada by�a tymczasem w ruchu, a kiedy umykali�my cwa�em, kto� (zapewne Jack McVeigh, administrator Molokai) otworzy� ogie� z winchestera. To by�a jazda! Konie, siod�a i u�dzienice tr�dowatych, ciemno cho� oko wykol, gwi�d��ce nad g�ow� pociski i droga wcale nie najlepsza. Na domiar z�ego wierzchowiec Wikinga by� mu�em, a sam Viking nie mia� poj�cia o hipice! Ale dotarli�my jako� do szalupy kiedy�my odbijali od brzegu, s�ycha� by�o t�tent koni cwa�uj�cych d� stokiem wzg�rz na p�wyspie Kalaupapa. Jedzie pan do Szanghaju. Niech pan odszuka Lyte'a Gregory'ego. pracuje tam w niemieckiej firmie. Niech pan zaprosi go na obiad, nie �a�uje wina, da mu wszystko najlepsze. Tylko prosz� mu nie pozwoli� za nic p�aci�. Ja czekam na rachunek. Lyte potrzebuje pieni�dzy dla �ony i dzieci, kt�re mieszkaj� teraz w Honolulu. Wiem o wszystkim. Wysy�a rodzinie lwi� cz�� zarobk�w, a sam �yje niczym pustelnik. Niech mu pan opowie o Konie. Tutaj przecie zostawi� serce. Niech mu pan opowie o Konie tyle, ile pan powiedzie� potrafi. Prze�o�y� Tadeusz Jan Dehnel Chi�czak Koral ro�nie i palma, a cz�owiek - umiera. Przys�owie z Tahiti Ah-Czo nie rozumia� po francusku. Siedzia�, zm�czony i znudzony, w zat�oczonej sali s�dowej i s�ucha� d�ugich, ha�a�liwych przem�wie�, wyg�aszanych po francusku kolejno to przez tego, to przez innego z urz�dnik�w. D�a Ah-Czo by�a to tylko pusta paplanina; Chi�czyk dziwi� si� g�upocie Francuz�w, kt�rym potrzeba by�o tyle czasu na wykrycie mordercy Czung-Ga - aby go w ko�cu nie znale��. Ka�dy z pi�ciuset robotnik�w z plantacji wiedzia�, �e zab�jstwo pope�ni� Ah-San, a oto Ah-San nie by� nawet aresztowany. Prawda, wszyscy oni um�wili si� potajemnie, �e nie b�d� �wiadczy� przeciwko sobie, ale przecie� to takie proste, Francuzi sami powinni odkry�, �e to Ah-San zabi�. Jacy g�upi ci Francuzi... Ah-Czo nie zrobi� nic z�ego, nie mia� wi�c �adnych powod�w do obawy. Nie bra� udzia�u w morderstwie. Wprawdzie by� jego �wiadkiem, a Schemmer, nadzorca plantacji, wpad�szy do barak�w zaraz po wypadku przy�apa� go tam wraz z czterema czy pi�ciu innymi; ale c� st�d? Czung-Ga dosta� tylko dwa pchni�cia -�atwo wi�c poj��, �e pi�ciu czy sze�ciu ludzi nie mog�o zada� dw�ch ran sztyletem. W ka�dym razie, gdyby nawet liczy� po jednym ciosie na cz�owieka, sprawc�w mordu by�oby najwy�ej dw�ch. Tak rozumowa� Ah-Czo - podczas gdy wraz ze swymi czterema towarzyszami wy�giwa� si�, wypiera� i wykr�ca� w zeznaniach. Us�yszeli ha�as i, tak jak Schemmer, przybiegli na miejsce. Tylko �e przybyli tam przed Schemmerem - ot i wszystko. Co prawda Schemmer stwierdzi�, �e na odg�os k��tni zatrzyma� si� przechodz�c w pobli�u i sta� najmniej z pi�� minut na dworze; �e gdy wszed� do baraku - zasta� ju� w nim pods�dnych, kt�rzy nie mogli wej�� tam przed chwil�, poniewa� on, Schemmer, sta� przed jedynym wej�ciem do baraku. Ale czeg� to dowodzi? Ah-Czo i czterej jego towarzysze zeznali, �e Schemmer si� myli. Ostatecznie puszcz� ich, byli tego pewni. Niepodobna �ci�� pi�ciu ludzi za dwa pchni�cia no�em. zreszt� �aden z cudzoziemskich diab��w nie widzia� zbrodni. Ale ci Francuzi s� g�upi! W Chinach - Ah-Czo dobrze wiedzia� - s�dzia kaza�by wszystkich wzi�� na tortury i dowiedzia�by si� prawdy. To przecie� taki prosty spos�b. Lecz ci Francuzi nie stosuj� tortur - co za g�upcy! W ten spos�b nigdy nie dojd�, kto zabi� Czung-Ga. Lecz Ah-Czo nie wiedzia� wszystkiego. Angielska firma, w�a�cicielka plantacji, przetransportowa�a na Tahiti tych pi�ciuset kulis�w, ponosz�c wielkie wydatki. Akcjonariusze wo�ali o dywidendy, a firma nie wyp�aci�a jeszcze nic, przeto nie �yczy�a sobie, by jej kosztowni robotnicy nabrali zwyczaju wzajemnego zabijania si�. A poza tym byli Francuzi, kt�rzy kwapi� si� do narzucania Chi�czykom dobrodziejstw i doskona�o�ci prawa francuskiego. Nic skuteczniejszego, ni� co jaki� czas dobra nauczka, a zreszt� do czego ma s�u�y� Nowa Kaledonia* [Nowa Kaledonia - wyspa w Melanezji, obecnie terytorium zamorskie Francji. Do ko�ca XIX w. miejsce zes�a� dla skaza�c�w s�dowych.], je�li nie do wysy�ania ludzi, by prze�ywali na niej dni swoje w n�dzy i utrapieniu, p�ac�c w ten spos�b za to tylko, �e s� s�abi i �agodni? Tego wszystkiego Ah-Czo nie rozumia�. Siedzia� w sali rozpraw i oczekiwa�, �e s�d da si� wywie�� w pole i wyda wyrok, kt�ry pozwoli jemu i jego towarzyszom wr�ci� na plantacj� i pracowa� do wyga�ni�cia kontrakt�w. Wyrok b�dzie og�oszony niebawem. Formalno�ci dobiegaj� ko�ca, miarkowa� Ah-Czo. Nie by�o ju� zezna�, paplanina usta�a. Diab�y francuskie te� by�y znu�one i najwidoczniej czeka�y na wyrok. Oczekuj�cy wraz ze wszystkimi Ah-Czo wr�ci� pami�ci� w przesz�o�� - do owej chwili, gdy podpisawszy umow� wsiad� na statek odje�d�aj�cy do Tahiti. Ci�ko by�o �y� w jego rodzinnej nadmorskiej wiosce; gdy za� podpisa� kontrakt na pi�cioletni� prac� na Morzach Po�udniowych po pi��dziesi�t cent�w meksyka�skich dziennie - uwa�a� si� za szcz�liwca. Byli w jego wsi m�czy�ni haruj�cy ca�y rok za dziesi�� dolar�w meksyka�skich, by�y kobiety, co wi�za�y sieci - przez ca�y okr�g�y rok - za pi�� dolar�w, i s�u��ce, co w domach sklepikarza zarabia�y po cztery dolary rocznie. A oto on, Ah-Czo, ma otrzymywa� pi��dziesi�t cent�w dziennie, za dzie�, za jeden dzie� tylko pobiera� b�dzie t� kr�lewsk� pensj�! C� z tego, �e robota ci�ka! Po up�ywie tych pi�ciu lat powr�ci do domu - jak by�o w umowie - i nie b�dzie ju� nigdy potrzebowa� pracowa�. B�dzie do ko�ca �ycia cz�owiekiem bogatym, b�dzie mia� w�asny dom, �on� i dzieci, wzrastaj�ce w szacunku do niego. Tak... a za domem b�dzie mia� ogr�dek - miejsce wypoczynku i rozmy�la� - z malutkim basenem ze z�otymi rybkami, z zawieszonymi na drzewach dzwoneczkami, kt�re wiatr porusza; a doko�a ogr�dka wysoki mur, by nic nie przeszkadza�o rozmy�laniom i wypoczynkowi. No i odrobi� ju� trzy lata z owych pi�ciu. Dzi�ki tym zarobkom w swej ojczy�nie by�by ju� cz�ekiem zamo�nym; dwa tylko lata dzieli�y plantacj� bawe�ny w Tahiti od miejsca wypoczynku i rozmy�la�. Ale w tej chwili, niestety, Ah-Czo traci pieni�dze na skutek tego nieszcz�liwego przypadku, kt�ry zrz�dzi�, �e by� �wiadkiem sceny zab�jstwa Czung-Ga. Pr�nowa� przez trzy tygodnie w wi�zieniu, a ka�dy dzie� tych trzech tygodni przynosi� mu strat� pi��dziesi�ciu cent�w. Ale teraz wydadz� wyrok i Ah-Czo wr�ci nareszcie do pracy. Ah-Czo mia� dwadzie�cia dwa lata. By� weso�y, dobroduszny i skory do u�miechu. Szczup�y jak wszyscy Azjaci, twarz mia� okr�g��, okr�g�� jak ksi�yc i ja�niej�c� �agodnym zadowoleniem, s�odycz� i uprzejmo�ci�, co by�o rzadkie w�r�d jego wsp�ziomk�w. Wygl�d jego nie k�ama�. Ah-Czo nigdy nie zak��ca� spokoju, nigdy nie bra� udzia�u w awanturach. W karty nie gra�: zbyt �agodne mia� usposobienie. Ah-Czo zadowala� si� rzeczami drobnymi, rozrywki jego by�y proste. Cisza i spok�j w chwilach och�ody po znojnym skwarze na polu bawe�ny sprawia�y mu niezmiern� rozkosz. M�g� przesiadywa� godzinami, wpatruj�c si� w samotny kwiat i filozofuj�c na temat tajemnic i zagadek bytu. B��kitna czapla na skrawku piaszczystego wybrze�a, srebrzysty b�ysk lataj�cej ryby lub per�owor�any zach�d s�o�ca nad lagun� mog�y wprawi� go w ekstaz�, tak �e zapomina� o szeregu nu��cych dni i o ci�kim bacie Schemmera. Schemmer, Karl Schemmer - by�o to brutalne bydl�. Ale pensj� swoj� wypracowywa� sumiennie. Wyci�ga� ostatek si� ze swych pi�ciuset niewolnik�w; byli to bowiem niewolnicy - a� do wyga�ni�cia kontrakt�w. Schemmer ci�ko pracowa�, by wyciska� si�� z tych pi�ciuset spotnia�ych cia� i zamienia� j� na bele w�ochatej bawe�ny gotowej do eksportu. Jego pierwotna, �elazna, w�adcza brutalno�� potrafi�a dokona� takich przemian. Do pomocy mia� gruby rzemienny bat, trzy cale szeroko�ci i jard d�ugi, z kt�rym zawsze je�dzi� i kt�ry przy sposobno�ci spada� na nagie plecy pochylonego kulisa z hukiem rewolwerowego wystrza�u. Cz�ste by�y te trzaskania, gdy Schemmer ugania� po bruzdach polnych. Pewnego razu w pocz�tkach pierwszego roku rob�t na plantacji Schemmer zwyk�ym uderzeniem pi�ci zabi� jednego z kulis�w. Oczywi�cie nie rozgni�t� mu g�owy jak skorupki jajka, ale cios wystarczy�, by zniszczy� to, co by�o wewn�trz i po tygodniowej chorobie �w cz�owiek umar�. Chi�czycy nie poskar�yli si� francuskim diab�om panuj�cym na Tahiti. Woleli si� w to nie wdawa�. Schemmer - to by� ich problem. Musieli unika� jego gniewu - jak unikali skorpion�w, czyhaj�cych w trawie lub wpe�zaj�cych do sypialnych barak�w w d�d�yste noce. "Chi�czaki" - tak bowiem przezywali ich gnu�ni, brunatnosk�rzy wyspiarze - baczyli, by nie wywo�a� gniewu Schemmera, co r�wna�o si� oddawaniu mu pe�nej wiary znojnej pracy. Owo uderzenie Schemmerowej pi�ci kosztowa�o firm� tysi�c dolar�w, a Schemmera nie spotka�a za to �adna nieprzyjemno��. Pozbawieni instynktu kolonizacyjnego Francuzi - nieudolnie, jakby po dziecinnemu bawi�cy si� w eksploatowanie bogactw wyspy - radzi byli powodzeniu angielskiej firmy. Co ich obchodzi� Schemmer i jego pi��? I ten Chi�czyk, co umar�? C� - to by� tylko Chi�czyk. A zreszt� umar� od pora�enia s�onecznego - jak opiewa� raport lekarski. Wprawdzie na Tahiti, odk�d si�gaj� dzieje, nikt nigdy nie umar� od pora�enia s�onecznego, ale w�a�nie ta okoliczno�� uczyni�a �mier� tego chi�skiego robotnika niejako jedyn� w swoim rodzaju. Tyle napisa� lekarz w swym sprawozdaniu. Doktor by� rzetelny. Dywidendy musz� by� wyp�acane, gdy� w przeciwnym razie lista bankructw na Tahiti powi�kszy�aby si� o nowy krach. Niepodobna zrozumie� tych bia�ych czart�w! Ah-Czo, oczekuj�c og�oszenia wyroku, rozmy�la� nad ich tajemniczo�ci�. Nie spos�b przenikn��, co kryje si� w ich m�zgach. Ah-Czo zna� niewielu spo�r�d nich. Wszyscy byli jednakowi: oficerowie i marynarze na statku, francuscy urz�dnicy i biali ludzie na plantacji wraz z Schemmerem. Umys�y ich pracuj� w spos�b zagadkowy, niepoj�ty. Wpadaj� w gniew bez widocznego powodu, a gniew ich - zawsze niebezpieczny. W�wczas s� jak dzikie bestie. Przyczepiaj� si� do g�upstw, a czasem potrafi� prze�cign�� w pracy nawet Chi�czyka. Nie zachowuj� umiaru jak Chi�czaki, to ob�artuchy; jedz� ponad miar�, a pij� jeszcze wi�cej. Chi�czak nigdy nie wie, kiedy im si� co spodoba, a kiedy wywo�a burz� gniewu. To, co im raz dogodzi�o, za chwil� mo�e sprowadzi� wybuch z�o�ci. Za oczami bia�ych diab��w jest jaka� zas�ona ukrywaj�ca ich zamys�y przed wzrokiem Chi�czaka. A poza tym ta straszliwa zr�czno�� bia�ych diab��w, ta ich obrotno��, zdolno�� tworzenia, osi�gania po��danych wynik�w, podporz�dkowywania swej woli wszystkiego, co pe�za i czo�ga si�, a nawet ujarzmiania pot�gi �ywio��w! Tak, biali ludzie dziwni s� i niepoj�ci. To diab�y. Sp�jrzcie tylko na Schemmera. Ah-Czo dziwi� si�, czemu tak d�ugo nie og�aszano wyroku. �aden z oskar�onych nie podni�s� by� r�ki na Czung-Ga. Zabi� go Ah-San, Ah-San przechyli� g�ow� Czung-Ga w ty� jednym chwytem za warkocz, a drug� r�k� dwukrotnie d�gn�� go no�em. Siedz�c w sali s�dowej z przymkni�tymi oczami, Ah-Czo prze�ywa� po raz wt�ry scen� morderstwa: sprzeczk�, wyzwiska padaj�ce to z jednej, to z drugiej strony, plugawe obelgi rzucane na czcigodnych przodk�w, przekle�stwa ciskane na nie sp�odzone jeszcze pokolenia, skok Ah-Sana, gdy chwyta� za warkocz Czung-Ga, dwukrotne pchni�cie no�em, nag�e otwarcie drzwi, wtargni�cie Schemmera, ucieczk� Ah-Sana, �wist pejcza nadzorcy, gdy pozosta�ych zagania� w k�t, i wystrza� z rewolweru, kt�ry Schemmerowi sprowadzi� pomoc. Ah-Czo wzdrygn�� si� prze�ywaj�c to wszystko na nowo. Smagni�cie bata zdar�o mu troch� sk�ry i posiniaczy�o policzek. Schemmer wskaza� te siniaki, stwierdzaj�c to�samo�� przes�uchiwanego �wiadka. Dopiero teraz, po trzech tygodniach, Znaki znikn�y. To ci uderzenie! P� cala wy�ej - i by�oby po oku. Lecz ju� po chwili Ah-Czo zapomnia� o ca�ym tym zdarzeniu - przes�oni�a je wizja owego ogr�dka rozmy�la� i wypoczynku, kt�ry go czeka w przysz�o�ci, po powrocie do kraju. Gdy s�dzia og�asza� wyrok, Ah-Czo mia� wyraz twarzy oboj�tny; czterej jego towarzysze tak samo. I tacy pozostali wszyscy, niewzruszeni nawet wtedy, gdy t�umacz oznajmi� im, �e s�d wszystkich pi�ciu uzna� winnymi zab�jstwa Czung-Ga i �e Ah-Czou ma by� �ci�ty, Ah-Czo skazany na dwadzie�cia lat wi�zienia w Nowej Kaledonii, Wong-Li - na dwana�cie lat, Ah-Tong, za� - na dziesi��. Nie warto si� by�o tym przejmowa�. Nawet Ah-Czou pozosta� bez wyrazu, jak mumia, chocia� to jemu miano �ci�� g�ow�. S�dzia doda� jeszcze kilka s��w, a t�umacz je prze�o�y�: oto fakt, �e Ah-Czou ma twarz najsilniej pokaleczon� rzemieniem Schemmera, tak dok�adnie umo�liwia jego zidentyfikowanie, �e poniewa� jeden cz�owiek musi umrze�, niech�e nim b�dzie w�a�nie Ah-Czou. Podobnie okoliczno��, �e Ah-Czo ma r�wnie� twarz mocno posiniaczon� - co dowodzi niezbicie jego obecno�ci i wsp�udzia�u w zbrodni - zdecydowa�a o owych dwudziestu latach wi�zienia. I tak dalej - a� do dziesi�ciu lat dla Ah-Tonga, stopniowanie ka�dego wyroku mia�o odpowiednie uzasadnienie. Niechaj Chi�czaki zapami�taj� t� nauczk� - orzek� s�d na zako�czenie - niech wiedz�, �e na Tahiti prawo b�dzie przestrzegane, cho�by si� �wiat wali�! Pi�ciu Chi�czyk�w odprowadzono z powrotem do wi�zienia. Nie byli oburzeni ani przybici. Nieprzewidziane wyroki nie dziwi�y ich - do takich rzeczy przywykli obcuj�c z bia�ymi diab�ami. Chi�czak m�g� oczekiwa� od nich ka�dej niespodzianki. Ci�ka kara za zbrodni�, kt�rej nie pope�nili, nie by�a bynajmniej dziwniejsza od mn�stwa innych post�pk�w bia�ych diab��w. Podczas nast�pnych tygodni Ah-Czo cz�sto przypatrywa� si� Ah-Czou z �agodnym zaciekawieniem. Jego to g�owa mia�a by� �ci�ta na gilotynie, wzniesionej w tym celu na plantacji. Dla niego nie b�dzie up�ywaj�cych lat ani ogrod�w spokoju. Ah-Czo filozofowa� i duma� o �yciu i �mierci. Co do siebie - nie doznawa� niepokoju. Dwadzie�cia lat - to raptem dwadzie�cia lat. O tyle tylko oddala si� jego ogr�dek - to wszystko. Ah-Czo by� m�ody i mia� we krwi cierpliwo�� Azjat�w. Mo�e poczeka� dwadzie�cia lat - przez ten czas ogie� w jego �y�ach przyga�nie, co go jeszcze snadniej przysposobi do za�ywania owego rozkosznego spokoju w swym ogrodzie. Pomy�la� o nadaniu mu nazwy, na przyk�ad: "Ogr�d Porannej Ciszy". My�l ta uszcz�liwi�a go na ca�y dzie� i natchn�a do u�o�enia maksymy moralnej o cnocie cierpliwo�ci, kt�ra to sentencja okaza�a si� wielce pocieszaj�ca - w szczeg�lno�ci dla Wong-Li i Ah-Tonga. Ah-Czou natomiast nie dba� o ni�. Jego g�owa mia�a by� odci�ta od tu�owia w tak bliskim czasie, �e niepotrzebna mu by�a cierpliwo��, by czeka� na to wydarzenie. Jad�, spa�, pali�, nie �a�uj�c sobie; nie dr�czy� go te� powolny bieg czasu. Cruchot by� �andarmem. Przes�u�y� dwadzie�cia lat w koloniach - od Nigerii i Senegalu po Morza Po�udniowe - ale te dwadzie�cia lat bynajmniej nie wp�yn�y na rozszerzenie jego ciasnego umys�u. Pozosta� tak nierozgarni�ty i powolnie my�l�cy, jaki by� za czas�w swego ch�opskiego bytowania w po�udniowej Francji. Zna� rygor dyscypliny i strach przed w�adz�: pocz�wszy od Pana Boga a� do sier�anta �andarmerii; jedyn� dla niego r�nic� by�a miara �lepego pos�usze�stwa, jakie okazywa�. W gruncie rzeczy w jego poj�ciu sier�ant wi�cej znaczy� ni� B�g - z wyj�tkiem niedziel, kiedy Najwy�szy przemawia� przez usta swych s�ug. Zazwyczaj B�g by� bardziej oddalony, gdy sier�ant - tu� pod r�k�. Ten to Cruchot otrzyma� od prezesa s�du rozkaz dla dozorcy wi�zienia - rozkaz natychmiastowego wydania osoby Ah-Czou w jego r�ce. Ot� zdarzy�o si�, �e pan prezes poprzedniego wieczora podejmowa� u siebie obiadem kapitana i kilku francuskich oficer�w marynarki wojennej. R�ka prezesa dr�a�a, gdy pisa� rozkaz, a oczy tak go bola�y, �e poniecha� odczytania tego, co napisa�. To� chodzi�o tylko o �ycie Chi�czaka. I nie zauwa�y� pan prezes, �e opu�ci� ko�cow� liter� w nazwisku Ah-Czou. Gdy tedy Cruchot przedstawi� papier dozorcy wi�zienia - �w wyda� mu Ah-Czo. Cruchot usadowi� wi�nia obok siebie na w�zku zaprz�onym w par� mu��w i odjecha�. Ah-Czo radowa� si�, �e jest na dworze, w blasku s�o�ca. Siedzia� obok �andarma - i promienia�. Rozpromieni� si� jeszcze bardziej, widz�c, �e mu�y d��� na po�udnie, w kierunku Atimaono. To z pewno�ci� Schemmer po niego pos�a�. Potrzebuje go do pracy. Doskonale, b�dzie pracowa� pilnie. Schemmer nigdy nie b�dzie mia� powodu do ni