8719
Szczegóły |
Tytuł |
8719 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8719 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8719 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8719 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ROBERT SHECKLEY
OBYWATEL GALAKTYKI
Przek�ad
Marek P�kcinski
Marek Rudnik
AMBER
Tytu� orygina�u
CITIZEN IN SPACE
Ilustracja na ok�adce
CHRIS FOSS
retoryczna
ER
Rerjakfej
LIWIAIDROBKOWSKA
Biblioteka Publiczna
W roc�aw, ul. Szewska 78
00072536
ul. Szewska 7�
Copyright � 1955 by Robert Sheckley
For the Polish edition
Copyright � 1996 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7169-084-3
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Warszawa 1996. Wydanie I
Druk: Elsnerdruck Berlin
G�RA BEZ IMIENIA
Gdy Morrison opuszcza� namiot dow�dztwa, Dengue, obser-
wator, spa� z otwartymi ustami, rozci�gni�ty w p��ciennym
fotelu. Morrison nie zada� sobie trudu, by go obudzi�. Mia�
wystarczaj�co du�o w�asnych zmartwie�.
Musia� przyj�� delegacj� tubylc�w. Byli to ci sami idioci,
kt�rzy walili w b�bny na otaczaj�cych ob�z urwiskach skal-
nych. Potem za� mia� nadzorowa� zniszczenie G�ry Bez
Imienia. W tej chwili by� tam ju� jego zast�pca, Ed Lerner.
Jednak wcze�niej Morrison zamierza� jeszcze zaj�� si� wypad-
kiem, kt�ry ostatnio mia� miejsce.
Gdy przemierza� ob�z roboczy, mija�o w�a�nie po�udnie;
korzystaj�c z przerwy na lunch, robotnicy jedli kanapki i po-
pijali kaw�, oparci o swe olbrzymie maszyny. Wygl�da�o to
w miar� normalnie, jednak Morrison ju� dostatecznie d�ugo
by� szefem rob�t przy rekonstrukcji planet, by umie� rozpo-
zna� niepokoj�ce oznaki. Nikt nie chwyta� go za r�kawy, nikt
nie pr�bowa� zagadywa�. Siedzieli po prostu na zapylonej
powierzchni planety, w cieniu swoich wielkich maszyn, jakby
spodziewali si� kolejnego incydentu.
Tym razem zniszczeniu uleg� du�y niwelator terenu firmy
Owen. Sta� teraz przekrzywiony na z�amanej osi, tam, gdzie
pozostawi�a go brygada awaryjna. W szoferce siedzia�o dw�ch
kierowc�w, czekaj�c na Morrisona.
- Jak to si� sta�o? - spyta� podchodz�c do nich.
- Nie mam poj�cia - odpar� g��wny kierowca, �cieraj�c
z powiek kropelki potu. - Mia�em wra�enie, jakby droga
umkn�a nam spod k�. Tak jakby nagle obr�ci�a si� na bok.
Morrison chrz�kn�� i kopn�� w olbrzymie przednie ko�o
niwelatora. Ta maszyna by�a tak skonstruowana, �e mog�aby
spa�� z sze�ciu metr�w na lit� ska�� i wyj�� z tego bez
najmniejszego zadrapania. Niwelatory Owena nale�a�y do
najodporniejszych maszyn, jakie kiedykolwiek zbudowano.
A teraz ju� pi�� z tych, kt�re mu przydzielono, by�o nie-
sprawnych.
- Nic w tej robocie nie mo�e i�� normalnie - oznajmi�
kierowca-pomocnik, tak jakby to wszystko wyja�nia�o.
- Stajecie si� kompletnie beztroscy - powiedzia� strofuj�-
co Morrison. - Nie mo�ecie tutaj kierowa� tym sprz�tem tak,
jak na Ziemi. Z jak� pr�dko�ci� jechali�cie?
- Pi�tna�cie kilometr�w na godzin� - odpowiedzia� g��w-
ny kierowca.
- I ja mam w to uwierzy�? - spyta� z przek�sem Morrison.
- Ale� to prawda! Droga przed nami tak jakby opad�a...
- Taaa... - skonstatowa� dyrektor. - Kiedy wreszcie do-
trze do waszych pustych czaszek, ch�opaki, �e nie jeste�cie na
autostradzie do Indianapolis? Obcinam wam po p� dni�wki.
Odwr�ci� si� i poszed� w swoj� stron�. Na pewno byli teraz
na niego w�ciekli. Ale to dobrze, bo uczucie irytacji powinno
odwr�ci� ich uwag� od tego, co dzia�o si� na planecie.
W�a�nie rusza� w stron� G�ry Bez Imienia, gdy radio-
operator wychyli� si� ze swojego baraku i zawo�a�:
- To do ciebie, Morrie! Ziemia.
Morrison wzi�� s�uchawk�. Mimo pe�nego wzmocnienia
ledwie by� w stanie rozpozna� g�os pana Shotwella, prezesa
rady nadzorczej koncernu Stal Pozaziemska. Shotwell pyta�:
- Co was wstrzymuje?
- Wypadki - odrzek� Morrison.
- Kolejne wypadki?
- Obawiam si�, �e tak, sir.
W s�uchawce przez chwil� panowa�a cisza. W ko�cu Shot-
well zada� pytanie:
- Ale dlaczego, Morrison? To przecie� jedna z naj�atwiej-
szych planet w naszym wykazie rob�t. Czy nie jest tak?
- Tak, sir - potwierdzi� bezwiednie Morrison. - Mieli�my
tu jednak seri� pechowych wydarze�. Ale poradzimy sobie.
- Mam nadziej� - stwierdzi� Shotwell. - Chcia�bym mie�
pewno��, �e tak b�dzie. Siedzicie tam ju� prawie miesi�c i nie
zbudowali�cie jeszcze �adnego miasta, kosmoportu ani nawet
autostrady! Pojawi�y si� ju� pierwsze og�oszenia i reklamy.
Ludzie pytaj� nas o szczeg�y. Wielu chce si� osiedli� na tej
planecie, Morrison! Przedsi�biorstwa komercyjne i us�ugowe
chc� tam za�o�y� swoje przedstawicielstwa.
- Wiem o tym, sir.
- Z pewno�ci�. Jednak do tego potrzebna jest zagospoda-
rowana planeta, osadnicy za� domagaj� si� ustalenia definity-
wnej daty przeprowadzki. Je�li my nie b�dziemy w stanie tego
zrobi�, uczyni to General Construction albo koncern
Ziemia-Mars, albo Johnson i Hearn. Planety nie s� a� tak
rzadkim towarem. Rozumie pan to, prawda?
Od czasu gdy zacz�y si� wypadki, nastr�j Morrisona by�
mocno zwarzony. Teraz nagle eksplodowa�:
- Czego, do diab�a, pan chce ode mnie?! - krzykn��. -
Czy uwa�a pan, �e co� zmy�lam?! Mo�e pan wzi�� ten sw�j
zawszony kontrakt i wsadzi� go...
- No, dobrze ju�, dobrze - powiedzia� po�piesznie pan
Shotwell. - Nie mia�em na my�li nic osobistego, Morrison.
Wierzymy, wiemy, �e jest pan najlepszy w dziedzinie kon-
strukcji planetarnych. Jednak akcjonariusze...
- Zrobi�, co w mojej mocy - odpowiedzia� Morrison
i od�o�y� s�uchawk�.
- Ostro, ostro - wymamrota� radiooperator. - A mo�e
akcjonariusze zechcieliby zjawi� si� tutaj ze swoimi malutkimi
szpadelkami?
- Zapomnij o tym - odrzek� Morrison i wybieg� z baraku.
Lerner czeka� na niego w Punkcie Kontrolnym Able,
patrz�c ponuro na masyw g�ry. By�a wy�sza ni� ziemski
Mount Everest, a �nieg w wy�szych partiach zbocza po�ys-
kiwa� r�owawo, odbijaj�c przedwieczorne �wiat�o s�o�ca. Ta
g�ra nigdy nie zosta�a nazwana.
- Czy za�o�yli�cie ju� wszystkie �adunki? - zapyta� Mor-
rison.
- To potrwa jeszcze kilka godzin - odrzek� z wahaniem
Lerner, niewysoki, ostro�ny, siwiej�cy cz�owiek. Opr�cz tego,
�e pe�ni� funkcj� zast�pcy Morrisona, zajmowa� si� te� amator-
sko ekologi�. - To najwy�sza g�ra na planecie - doda�. - Czy
nie m�g�by� jej zachowa�?
- Nie ma takiej mo�liwo�ci. To miejsce ma kluczowe
znaczenie. W�a�nie tutaj ma powsta� port oceaniczny.
Lerner skin�� g�ow� i obrzuci� g�r� wzrokiem pe�nym �alu.
- Naprawd� szkoda - powiedzia�. - Nikt nigdy jeszcze si�
na ni� nie wspina�.
Morrison odwr�ci� si� gwa�townie i utkwi� pe�en w�ciek�o-
�ci wzrok w swoim zast�pcy.
- Pos�uchaj, Lerner - powiedzia�. - Zdaj� sobie spraw�
z tego, �e nikt jeszcze nie wspina� si� na t� g�r�. U�wiadamiam
sobie, �e zniszczenie jej b�dzie mia�o wymow� symboliczn�.
Jednak wiesz r�wnie dobrze jak ja, �e to jest nieuniknione. Po
co w takim razie rozdziera� szaty?
- Nie zamierza�em...
- Moja praca nie polega na podziwianiu krajobraz�w.
Nienawidz� naturalnych krajobraz�w. Moja robota to prze-
kszta�cenie tego miejsca tak, by spe�nia�o specyficzne wymaga-
nia ludzkich istot.
- Jeste� do�� nerwowy - zauwa�y� Lerner.
- Po prostu sko�cz z tymi chytrymi wycieczkami pod
moim adresem.
- W porz�dku.
Morrison wytar� spocone d�onie w nogawk� spodni.
U�miechn�� si� nie�mia�o, przepraszaj�co, po czym po-
wiedzia�:
- Wracajmy do obozu, �eby sprawdzi�, co zamierza zro-
bi� ten cholerny Dengue.
Odwr�cili si� na pi�cie i odeszli. Lerner, rzuciwszy okiem
wstecz, zobaczy� czerwonawy kontur G�ry Bez Imienia, od-
cinaj�cy si� wyra�nie na tle niebosk�onu.
Sama planeta r�wnie� pozbawiona by�a nazwy. Niewielka
spo�eczno�� tubylc�w nazywa�a j� Umgcza lub Ongd�a, ale
nie mia�o to specjalnego znaczenia. Planeta mia�a pozosta�
bezimienna, dop�ki specjali�ci od reklamy z koncernu Stal
Pozaziemska nie wynajd� dla niej oficjalnego miana. Powinno
ono usatysfakcjonowa� pod wzgl�dem semantycznym par�
milion�w potencjalnych osadnik�w z zat�oczonych planet
wewn�trznych. Do tego czasu za� okre�lano j� prowizorycznie
jako Zlecenie 35. Na razie znajdowa�o si� tu par� tysi�cy
wyposa�onych w maszyny ludzi, kt�rzy na rozkaz Morrisona
mogli zdmuchiwa� z jej powierzchni masywy g�rskie, tworzy�
w ich miejscu r�wniny, przenosi� ca�e pot�ne lasy, zmienia�
bieg rzek, roztapia� czapy lodowe wok� biegun�w, kszta�-
towa� kontynenty, ��obi� dna nie istniej�cych jeszcze m�rz,
jednym s�owem czyni� wszystko, by Zlecenie 35 sta�o si�
kolejnym przytulnym domem, spe�niaj�cym wymogi cywili-
zacji technologicznej stworzonej przez gatunek Homo sapiens.
Dziesi�tki planet zosta�o przekszta�conych zgodnie z ziem-
skimi standardami. Zlecenie 35 nie powinno przedstawia�
jakich� szczeg�lnych problem�w dla pracuj�cych tu ekip.
By�o to spokojne miejsce, pe�ne cichych las�w i �agodnych
pag�rk�w, ciep�ych m�rz i falistych �a�cuch�w g�rskich
widocznych na horyzoncie. Jednak co� by�o nie tak na tej
nudnej planecie. Zdarza�y si� tu wypadki, kt�rych ilo��
przekracza�a wszelkie statystyczne �rednie, za� zdenerwowani
ludzie z obozu powodowali reakcj� �a�cuchow�, kt�ra jeszcze
powi�ksza�a ich liczb�. Mo�na powiedzie�, �e wszyscy przy-
czyniali si� do powstania tego efektu. Toczy�y si� ostre k��tnie
pomi�dzy obs�ug� buldo�er�w a specjalistami od sztucznie
prowokowanych eksplozji. Kucharz dostawa� histerii nad
kadzi� t�uczonych kartofli, to zn�w spaniel ksi�gowego ugryz�
w �okie� rewidenta. Z drobnych wydarze� wynika�y du�e
incydenty.
Robota za� - wydawa�oby si� prosta - ledwie si� zacz�a.
W namiocie dow�dztwa Dengue nie spa� ju�, spogl�daj�c
refleksyjnie na szklank� whisky z wod� sodow�.
- I co tam? - zawo�a�. - Jak idzie robota?
- W porz�dku - odpowiedzia� Morrison.
Nie mia� �adnej w�adzy nad Dengue'em i jego od�ywkami.
Rz�dowe przepisy dotycz�ce in�ynierii planetarnej zastrzega-
�y, �e obserwatorzy z innych przedsi�biorstw mog� by� obecni
podczas realizacji ka�dego projektu. Mia�o to na celu wzmoc-
nienie stworzonej przez specjaln� komisj� zasady �wsp�dzia-
�ania w dziedzinie metod" w zakresie sposob�w pracy na
planetach. Jednak w praktyce obserwatorzy poszukiwali nie
ulepszonych metod, lecz ukrytych s�abo�ci, kt�re ich w�asne
przedsi�biorstwa mog�yby wykorzysta�. Je�li za� obserwator
potrafi� doprowadzi� szefa rob�t z konkurencyjnej kompanii
do nerwowej dr��czki, tym lepiej by� widziany przez swoich
mocodawc�w. Dengue by� ekspertem w tej dziedzinie.
- I do czego zabieracie si� teraz? - spyta� Dengue.
- Likwidujemy g�r� - odpar� Lerner.
- �wietnie! - wykrzykn�� Dengue, wyprostowuj�c si�
w fotelu. - T� du��? - Roz�o�y� si� swobodnie na oparciu
i rozmarzonym wzrokiem zacz�� wpatrywa� si� w sufit. - Ta
g�ra by�a tu ju�, gdy cz�owiek grzeba� w kurzu w poszukiwa-
niu larw owad�w i dojada� resztki po tygrysie szabloz�bnym.
Bo�e, ona jest nawet starsza! - Dengue roze�mia� si� rado�nie
i poci�gn�� �yk swojego drinka. - G�ra trwa�a ju� na morskim
brzegu, gdy cz�owiek, mam na my�li nasz szacowny gatunek
homo sapiens, by� jeszcze meduz�, pr�buj�c� zdecydowa� si�,
czy chce zamieszkiwa� ocean, czy te� sta�y l�d.
- W porz�dku - przerwa� mu Morrison. - Wystarczy!
Dengue rzuci� w jego stron� przenikliwe spojrzenie.
- Ale� Morrison, jestem z ciebie dumny, jestem dumny
z nas wszystkich. Przeszli�my d�ug� drog� od czasu, gdy
byli�my meduzami. W ci�gu jednego dnia mo�emy zniszczy�
to, co natura tworzy�a przez miliony lat. Mo�emy rozerwa� t�
�liczn� g�rk� na strz�py i zast�pi� j� betonowo-stalowym
miastem, kt�rego gwarantowana trwa�o�� wynosi jeden wiek!
- Zamknij si�! - warkn�� Morrison, ruszaj�c ku niemu
z poczerwienia�� z w�ciek�o�ci twarz�. Lerner, powstrzymuj�c
go, po�o�y� mu d�o� na ramieniu. Uderzenie obserwatora by�o
najlepszym sposobem na to, by zosta� odprawionym z kwit-
kiem ze swojego stanowiska.
Dengue doko�czy� drinka i zacz�� patetycznym tonem:
- Zejd� nam z drogi, Matko Naturo! Zadr�yjcie, prastare
ska�y i wzg�rza, zagrzmij z l�ku, nie�miertelny oceanie, a� do
swych najmroczniejszych g��bin, gdzie diabelskie potwory
sun� bezg�o�nie w ciemno�ciach! Poniewa� Wielki Morrison
przyby� tu, by osuszy� ocean i uczyni� ze� spokojny staw, by
wyr�wna� g�ry i zbudowa� na ich miejscu dwunastopasmowe
superautostrady, wyposa�one dodatkowo w toalety dla drzew,
sto�y piknikowe dla krzew�w, restauracje dla ska�, stacje
benzynowe dla jaski�, tablice og�osze� dla g�rskich strumieni,
a tak�e wiele innych wyszukanych fanaberii, wymy�lonych
przez p�boskiego cz�owieka.
Morrison wsta� gwa�townie i wyszed� z namiotu, a za nim
Lerner. Czu� w tej chwili, �e wr�cz warto by�oby r�bn��
Dengue'a w twarz i rzuci� w diab�y t� ca�� intratn� posad�.
Nie m�g� jednak tego zrobi�, poniewa� o to w�a�nie chodzi�o
temu facetowi; w tym celu zosta� wynaj�ty.
Morrison zadawa� sobie tak�e w duchu pytanie, czy by�by
tak zdenerwowany, gdyby w tym, co m�wi� Dengue, nie
znajdowa�o si� ziarno prawdy?
- Ci tubylcy wci�� czekaj� - oznajmi� Lerner, doganiaj�c
g�-
- Nie chc� si� z nimi teraz widzie� - odpar� Morrison.
Jednak z du�ej odleg�o�ci, z monumentalnych g�rskich zboczy
dociera� do niego odg�os b�bn�w i piszcza�ek. By� to kolejny
fakt, kt�ry budzi� niepok�j jego ludzi. - No dobrze - zgodzi�
si� w ko�cu.
Przy P�nocnej Bramie, w pobli�u t�umacza pracuj�cego
na u�ytek ludzi z obozu, sta�o trzech tubylc�w. Nale�eli oni
do humanoidalnej rasy i byli nagimi, chudymi dzikusami
z epoki kamienia �upanego.
- Czego chc�? - spyta� Morrison.
- C�, panie Morrison, rzecz sprowadza si� do tego, �e
zmienili zdanie - oznajmi� t�umacz. - Chc� swoj� planet�
z powrotem i maj� zamiar zwr�ci� wszystkie prezenty, kt�re
od nas dostali.
Morrison westchn��. Nie czu� si� na si�ach wyt�umaczy�
im, �e Zlecenie 35 nie by�o �ich" ani w og�le �czyj�kolwiek"
planet�. Ziemia nie jest tu niczyj� w�asno�ci�, mo�e by�
zaledwie przez kogo� zajmowana. W tym wypadku dzia�a�o
prawo bezwzgl�dnej konieczno�ci. Ta planeta w wi�kszym
stopniu nale�a�a do kilku milion�w ziemskich osadnik�w,
kt�rzy mogli zrobi� z niej jaki� u�ytek, ni� do kilkuset tysi�cy
dzikus�w, kt�rych hordy od czasu do czasu przemierza�y jej
powierzchni�. W ka�dym razie taki punkt widzenia panowa�
w tej chwili na Ziemi.
- Wi�c opowiedz im zn�w - odezwa� si� Morrison -
o wspania�ym rezerwacie, kt�ry pozostawili�my specjalnie dla
nich. Zamierzamy ich karmi�, ubiera�, uczy�...
Od ty�u cicho podszed� Dengue.
- Zamierzamy zadziwi� ich nasz� szczodro�ci� - ozna-
jmi�. - Ka�demu m�czy�nie podarujemy zegarek, par� bu-
t�w i wydany przez rz�d katalog nasion. Ka�dej kobiecie
szmink� do ust, myd�o i zestaw prawdziwych bawe�nianych
firanek. Ka�dej wsi - dworzec kolejowy, sklep firmowy
oraz...
- Teraz przeszkadzasz w pracy - przerwa� mu Morri-
son. - I to przy �wiadkach.
Dengue zna� regu�y gry.
- Przepraszam, staruszku - powiedzia�, po czym wycofa�
si�.
- M�wi�, �e zmienili zdanie - stwierdzi� t�umacz. - By
wyrazi� rzecz idiomatycznie, oznajmiaj�, �e mamy wycofa� si�
do krainy demon�w na niebie albo zniszcz� nas za pomoc�
swej pot�nej magii. Ich �wi�te b�bny uk�adaj� ju� przekle�st-
wo na nas, duchy za� ju� si� zbieraj�.
Morrison spojrza� na dzikus�w z politowaniem. Co� takie-
go zdarza�o si� z regu�y na ka�dej planecie, na kt�rej miesz-
ka�a jaka� populacja tubylc�w. Zawsze pojawia�y si� bezmy�l-
ne gro�by, wypowiadane przez barbarzy�ski lud o absurdalnie
rozd�tym poczuciu w�asnych mo�liwo�ci, nie maj�cy �adnego
poj�cia o ogromnej sile techniki. Zna� a� nadto dobrze tych
prymitywnych humanoid�w. Wielkie samochwa�y, pot�ni
pogromcy mieszkaj�cych w okolicy licznych gatunk�w kr�li-
k�w i myszy. Od czasu do czasu kilkudziesi�ciu z nich mog�o
uwzi�� si� na jakiego� starego bizona, zam�czaj�c go komplet-
nie przez zmuszanie do ci�g�ego galopu. Dopiero wtedy od-
wa�ali si� podej�� dostatecznie blisko, by wydusi� ze� �ycie
zmasowanymi uderzeniami grot�w swoich t�pych w��czni.
A jak� fet� urz�dzali, gdy im si� to wreszcie udawa�o! Za
jakich uwa�ali si� bohater�w!
- Powiedz im, �eby zabierali si� st�d w diab�y - rzek�
Morrison. - Powiedz, �e je�li zbli�� si� do obozu, b�d� mogli
zobaczy� troch� magii, kt�ra naprawd� dzia�a.
- Obiecuj� nam wielkie k�opoty w pi�ciu nadprzyrodzo-
nych dziedzinach! - krzykn�� za nim t�umacz.
- Wykorzystaj to w swoim doktoracie! - odpowiedzia�
dyrektor, a t�umacz u�miechn�� si� z rozbawieniem.
P�nym popo�udniem nadesz�a pora zniszczenia G�ry Bez
Imienia. Lerner uda� si� tam na ostatni� inspekcj�. Dengue,
przynajmniej raz naprawd� pe�ni�c funkcj� obserwatora, prze-
szed� po linii okop�w, notuj�c diagram rozk�adu �adunk�w
wybuchowych. Saperzy skulili si� w schronach. Morrison
poszed� do Punktu Kontrolnego Able.
Szefowie poszczeg�lnych sekcji, jeden za drugim, meldo-
wali gotowo�� swoich ludzi. Sekcja meteo poda�a najnowsze
dane dotycz�ce pogody, stwierdzaj�c, i� warunki do prze-
prowadzenia operacji s� pomy�lne. Fotograf zrobi� ostatnie
zdj�cia g�ry w ca�o�ci.
- Zarz�dzam gotowo��! - og�osi� Morrison przez radio,
po czym usun�� bezpieczniki z g��wnego detonatora.
- Sp�jrz na niebo - wymamrota� Lerner.
Morrison podni�s� wzrok. S�o�ce mia�o w�a�nie skry� si�
za horyzontem i od zachodu nadesz�y chmury, zakrywaj�c
niebo koloru ochry. Nad obozem zaleg�a cisza, nawet b�bny
na pobliskich wzg�rzach milcza�y.
- Dziesi�� sekund... pi��, cztery, trzy, dwa, jeden... �
ju�! - wykrzykn�� Morrison, po czym wcisn�� guzik detona-
tora. W tej samej chwili poczu� silny powiew na policzku.
Na moment przed rozpadni�ciem si� g�ry Morrison zacis-
n�� paznokcie na guziku, chc�c jakby instynktownie powstrzy-
ma� to, co nieuniknione, poniewa� jeszcze zanim us�ysza�
krzyki swoich ludzi, wiedzia�, �e eksplozja przebieg�a �le, �e
wszystko posz�o fatalnie.
Ju� po wszystkim, gdy ranni zostali przeniesieni do szpita-
la, a zabici pochowani, siedz�c samotnie w namiocie Morrison
podj�� pr�b� zrekonstruowania ca�ego wydarzenia. By� to,
naturalnie, nieszcz�liwy zbieg okoliczno�ci: nag�a zmiana
kierunku wiatru, nieoczekiwania krucho�� warstwy skalnej
po�o�onej tu� pod powierzchni�, awaria specjalnych warstw
t�umi�cych eksplozj�, a tak�e zatr�caj�ca o krymina� g�upota,
polegaj�ca na umieszczeniu dw�ch �adunk�w wybuchowych
tam, gdzie mog�y wyrz�dzi� najwi�ksze szkody.
Oto kolejne wydarzenie z serii wypadk�w ca�kowicie
nieprawdopodobnych z punktu widzenia statystyki, powie-
dzia� sam do siebie, po czym nagle wyprostowa� si� w fotelu.
Po raz pierwszy przysz�o mu do g�owy, �e kto� lub co�
mo�e pomaga� przypadkowi.
Oczywisty absurd! Jednak rekonstrukcja planet by�a deli-
katn� i niebezpieczn� robot�, polegaj�c� na �onglowaniu
pot�nymi si�ami. Wypadki by�y przy tym nieuniknione, je�li
za� kto� im pomaga�, mog�y przybra� wymiar katastrofalny.
Wsta� i nerwowym krokiem zacz�� przemierza� bardzo
ograniczon� przestrze� swojego namiotu. Dengue wydawa� si�
podejrzanym numer jeden. Wsp�zawodnictwo mi�dzy przed-
si�biorstwami rozgorza�o ostatnio z wielk� si��. Gdyby kon-
cern Stal Pozaziemska okaza� indolencj�, beztrosk� i bezrad-
no�� wobec nieszcz�liwych wypadk�w, m�g�by straci� konce-
sj�, oczywi�cie z korzy�ci� dla przedsi�biorstwa Dengue'a i dla
niego samego.
Wydawa�o si� to jednak zbyt naci�gane. Odpowiedzialny
za to m�g� by� r�wnie� ka�dy inny cz�owiek z obozu.
Ten ma�y Lerner tak�e m�g� mie� swoje motywy. Morrison
stwierdzi�, �e naprawd� nie mo�e nikomu ufa�. By� mo�e
powinien wzi�� pod uwag� nawet tubylc�w i ich magi�,
polegaj�c�, o ile si� orientowa�, na nie�wiadomej manipulacji
si�ami psi.
Wyszed� do przedsionka i ogarn�� wzrokiem dziesi�tki
namiot�w, sk�adaj�cych si� na miasteczko jego robotnik�w.
Kt�rego z nich mia� wini�? W jaki spos�b m�g� ustali�
odpowiedzialnych?
Z otaczaj�cych ob�z wzg�rz dobiega� go s�aby, nieregular-
ny rytm b�bn�w, nale��cych do poprzednich w�a�cicieli plane-
ty. Wprost przed nim widnia� za� wci�� wyszczerbiony, powa-
�nie zniszczony kontur G�ry Bez Imienia o zboczach wymie-
cionych lawinami.
Morrison nie spa� dobrze tej nocy.
Nast�pnego dnia praca sz�a normalnie. Wielkie ci�ar�wki
transportowe, wype�nione chemikaliami do osuszania poblis-
kich bagien, ustawi�y si� jedna za drug�. Przyjecha� tak�e
Dengue, ubrany w oficjalny str�j urz�dnika: spodnie koloru
khaki i r�ow� koszulk�.
- Halo, szefie! - zawo�a�. - My�l�, �e wybior� si� z nimi,
je�li nie masz nic przeciwko temu.
- Jasne, �e nie - odpowiedzia� Morrison, sprawdzaj�c
jeszcze raz tras�, kt�r� mieli porusza� si� przez bagna.
- Dzi�ki. Lubi� operacje tego rodzaju - oznajmi� Dengue,
wskakuj�c do pierwszego buldo�era na miejsce obok pilota. -
Powoduj� one, i� czuj� dum� z faktu, �e jestem cz�owiekiem.
Osuszamy setki kilometr�w kwadratowych dzikich, bezu�yte-
cznych bagnisk, by �yzne pola z�oci�y si� pszenic� tam, gdzie
niegdy� kwit�o tylko sitowie.
- Masz map�? - spyta� Morrison Rivier�, towarzysz�cego
mu brygadzist�.
- Oto ona - rzek� Lerner, podaj�c map� Rivierze.
- Taak... - duma� na g�os Dengue. - Bagna zostan� osu-
szone, by sta� si� �yznymi pszenicznymi polami. Oto cud
nauki... A przy tym jaka niespodzianka dla mieszka�c�w
bagien! Wyobra�cie sobie konsternacj� kilkuset gatunk�w
ryb, gad�w, ptactwa wodnego i pozosta�ych zadomowionych
na mokrad�ach istot, gdy oka�e si�, �e ich wodny raj nagle
st�a� nad grzbietami! I to dos�ownie st�a�; co za pech! Ale,
oczywi�cie, b�d� stanowi� znakomity naw�z dla przysz�ych
upraw pszenicy...
- Dobra, zabierajcie si� ju�! - krzykn�� Morrison. Dengue
pomacha� rado�nie i konw�j ruszy� w drog�. Riviera wspi�� si�
do szoferki ci�ar�wki. Flynn, g��wny brygadzista, przeje�-
d�a� obok swoim d�ipem.
- Poczekaj chwil�! - zawo�a� Morrison. Podszed� do d�i-
pa. - Chc�, �eby� uwa�a� na Dengue'a - powiedzia�.
Flynn zrobi� zak�opotan� min�.
- Chce pan, �ebym mia� go na oku? - spyta�.
- Ot� to - odpar� Morrison, niespokojnie zacieraj�c r�-
ce. - Rozumiesz, nie oskar�am nikogo, ale mieli�my podczas
tej roboty zbyt wiele wypadk�w. Je�li kto� chcia�, �eby nasza
sytuacja wygl�da�a kiepsko...
Na twarzy Flynna pojawi� si� drapie�ny u�mieszek.
- B�d� go obserwowa�, szefie - obieca�. - Niech pan si�
nie obawia o t� operacj�. By� mo�e do��czy do swoich rybek
na pszenicznych polach.
- �adnych takich - ostrzeg� Morrison.
- Oczywi�cie, �e nie. Rozumiem pana doskonale, szefie.
G��wny brygadzista wskoczy� do swojego d�ipa, kt�ry
z rykiem silnika pop�dzi� na prz�d konwoju. Jeszcze przez p�
godziny nieprzerwana procesja ci�ar�wek wzbija�a tumany
py�u, zanim ostatnia z nich znikn�a w perspektywie. Morri-
son powr�ci� do swojego namiotu, by wype�ni� raporty doty-
cz�ce post�pu rob�t.
Po jakim� czasie odkry� jednak, �e bez przerwy obserwuje
odbiornik radiowy, czekaj�c na raport Flynna. Gdyby tylko
Dengue chcia� zrobi� cokolwiek! Nic wielkiego, tylko tyle, by
udowodni�, �e to jego sprawka. Wtedy on, Morrison, mia�by
pe�ne prawo rozedrze� go na strz�py kawa�ek po kawa�ku.
Min�y dwie godziny, zanim radio si� odezwa�o, i Morri-
son st�uk� sobie kolano, p�dz�c w kierunku odbiornika.
- Tu Riviera - us�ysza�. - Mamy k�opoty, panie Morri-
son!
- M�w!
- Przedni buldo�er najwyra�niej musia� zej�� z kursu.
Prosz� mnie nie pyta�, jak to si� sta�o. S�dzi�em, �e pilot wie,
dok�d jedziemy... Ale drogo za to zap�aci�.
- No ju�, gadaj, co si� wydarzy�o! - wrzasn�� Morrison.
- Musieli�my chyba jecha� po cienkiej skorupie sta�ego
gruntu. Gdy tylko ca�y konw�j znalaz� si� na niej, jej powierz-
chnia p�k�a. Pod spodem by� mu� przesycony wod�. Zosta�o
nam tylko sze�� ci�ar�wek, reszt� stracili�my.
- A Flynn?
- Dzi�ki pontonom wy�owili�my wielu ludzi, ale Flynna
nie uda�o si� uratowa�.
- W porz�dku... - powiedzia� z trudem Morrison. -
W porz�dku... Nie ruszajcie si� stamt�d. Wy�l� po was amfi-
bie. S�uchaj, i jeszcze jedno... Nie wypuszczajcie z �ap Den-
- To b�dzie troch� trudne - oznajmi� Riviera.
- Dlaczego?
- No c�, wie pan, on by� w przednim buldo�erze... Nie
mia� najmniejszej szansy.
Poniesione straty tak rozw�cieczy�y ludzi z obozu, �e na
gwa�t potrzebowali czego� namacalnego, na czym mogliby
wy�adowa� swoj� z�o��. Pobili piekarza, bo upieczony przez
niego chleb smakowa� jako� dziwnie, i niemal zlinczowali
specjalist� od dystrybucji wody, poniewa� znaleziono go w po-
bli�u wielkich maszyn, gdzie oficjalnie nie powinien mie�
�adnego interesu. Nie usatysfakcjonowa�o ich to jednak i za-
cz�li po��dliwie spogl�da� w stron� wioski tubylc�w.
Dzikusy z epoki kamienia �upanego zbudowa�y na zboczu
urwiska now� osad� w pobli�u obozu ludzi; by�a to wioska
jasnowidz�w i czarownik�w, zebranych do kupy, �eby rzuca�
przekle�stwa na przyby�e z niebios demony. Dzie� i noc wali�y
tam b�bny i robotnicy zacz�li rozwa�a� mo�liwo�� przegonie-
nia ich stamt�d, po to tylko, �eby to towarzystwo jako�
uciszy�.
Morrison ponaga� swoich ludzi do dalszej pracy. Zbudo-
wali drogi dojazdowe, kt�rych nawierzchnia w ci�gu tygodnia
pop�ka�a tak, �e nie nadawa�y si� do u�ytku. �ywno�� psu�a
si� w zastraszaj�cym tempie, ale nikt nie kwapi� si� nawet
ruszy� naturalnych produkt�w z tej planety. Podczas burzy
piorun uderzy� w generator, kompletnie ignoruj�c odgrom-
niki, kt�re Lerner osobi�cie zainstalowa�. Po�ar ogarn��
po�ow� obozu, a gdy dru�yna stra�acka wybra�a si� po wod�,
odkry�a, �e najbli�sze strumienie w tajemniczy spos�b zmieni-
�y bieg.
Podj�to kolejn� pr�b� wysadzenia w powietrze G�ry Bez
Imienia, jednak w jej nast�pstwie dosz�o jedynie do str�cenia
kilku fantazyjnych skalnych osuwisk. P�niej za� okaza�o si�,
�e pi�ciu ludzi w�a�nie wtedy urz�dzi�o sobie nielegalny pik-
nik, popijaj�c piwo na pobliskim stoku; zostali przywaleni
przez spadaj�ce ska�y. Po tym wypadku saperzy stanowczo
odm�wili podk�adania kolejnych �adunk�w pod g�r�.
Ziemskie biuro przedsi�biorstwa po raz kolejny nawi�za�o
kontakt z Morrisonem.
- A w�a�ciwie, dok�adnie rzecz bior�c, co idzie nie tak,
jak powinno? - spyta� pan Shotwell.
- Powiedzia�em ju� panu, �e nie mam poj�cia.
Po chwili milczenia Shotwell spyta� cicho:
- Czy istnieje jaka� mo�liwo��, �e to sabota�?
- Przypuszczam, �e tak - odrzek� Morrison. - To wszyst-
ko nie mo�e mie� wy��cznie naturalnych przyczyn. Je�li kto�
mia� taki zamiar, m�g� wyrz�dzi� du�e szkody - na przyk�ad
manipuluj�c �adunkami wybuchowymi, lub zak�adaj�c po
partacku piorunochrony...
- Czy podejrzewa pan kogo�?
- Mam tutaj ponad pi�� tysi�cy ludzi - odpowiedzia�
powoli Morrison.
- Wiem o tym. Teraz prosz� s�ucha� uwa�nie. Rada
dyrektor�w przedsi�biorstwa podj�a uchwa��, by przyzna�
panu w tej sytuacji nadzwyczajne pe�nomocnictwa. Mo�e pan
robi� wszystko, co uwa�a za stosowne, byleby tylko uko�czy�
t� robot�. Je�li pan sobie �yczy, mo�e pan zaaresztowa�
po�ow� obozu. Mo�e pan zmie�� �adunkami wybuchowymi
tubylc�w z otaczaj�cych ob�z g�r, je�li uwa�a pan, �e to co�
pomo�e. Prosz� przedsi�wzi�� wszelkie mo�liwe �rodki. Nie
spadnie na pana �adna odpowiedzialno�� prawna. Jeste�my
przygotowani nawet na to, by zap�aci� spor� premi�, jednak
praca musi zosta� uko�czona.
- Wiem - odpar� Morrison.
- Tak, ale nie wie pan, jak wa�ne jest dla nas Zlece-
nie 35. Mog� panu powiedzie� w najwi�kszej tajemnicy, �e
w innych strefach nasza firma dozna�a wielu znacz�cych
niepowodze�. Mia�y miejsce du�e straty i zniszczenia, koin-
cydencje wydarze� nie przewidzianie przez nasze polisy
ubezpieczeniowe. Za du�o ju� utopili�my w tej planecie, by
j� teraz po prostu opu�ci�. Musi pan doprowadzi� to do
ko�ca.
- Zrobi�, co w mojej mocy - odrzek� Morrison, po czym
wy��czy� si�.
Tego samego popo�udnia dosz�o do eksplozji w sk�adzie
paliwa. Zniszczeniu uleg�o prawie czterdzie�ci tysi�cy litr�w
paliwa D-12, a stra�nik sk�adu poni�s� �mier�.
- Mia�e� du�o szcz�cia - powiedzia� Morrison, patrz�c
ponuro na Lernera.
- Zgadzam si� z tym - rzek� jego zast�pca, a po poblad�ej
twarzy wci�� �cieka�y mu grube krople potu. Po�piesznie nala�
sobie drinka. - Gdybym przechodzi� tamt�dy dziesi�� minut
p�niej, by�bym w prawdziwych opa�ach. W sumie niewiele
brakowa�o, abym odczu� wieczn� ulg�.
- Du�o szcz�cia... -powt�rzy� Morrison z zamy�leniem.
- Wiesz... - odezwa� si� Lerner - gdy szed�em obok sk�a-
du paliwa, mia�em wra�enie, �e ziemia jest gor�ca... Dopiero
teraz przysz�o mi do g�owy, �e to zaskakuj�ce... Czy mo�liwe,
�eby pod powierzchni� mia�a tam miejsce jaka� aktywno��
wulkaniczna?
_ Nie - odpowiedzia� zdecydowanie Morrison. - Nasi
geolodzy zrobili wcze�niej mapy dos�ownie ka�dego centymet-
ra tego terenu. Ob�z znajduje si� na grubej warstwie solidnego
granitu.
- Hmm... - zastanawia� si� Lerner. - Morrie, s�dz�, �e
w takim razie powiniene� zlikwidowa� tubylc�w.
- Dlaczego mia�bym to zrobi�?
- Oni s� jedynym czynnikiem poza nasz� kontrol�. Ka�dy
cz�owiek w obozie obserwuje pozosta�ych. To musz� by�
tubylcy! Wiesz, �e istnienie zdolno�ci psi zosta�o udowodnio-
ne; wykazano tak�e, �e s� one bardziej rozpowszechnione
w�r�d lud�w pierwotnych.
Morrison skin�� g�ow�.
- A zatem postawi�by� hipotez�, �e eksplozja sk�adu zo-
sta�a spowodowana przez aktywno�� z�o�liwych duch�w?
Lerner zmarszczy� brwi, patrz�c na wyraz twarzy Mor-
risona.
- Czemu nie? Uwa�am, �e warto si� nad tym zastanowi�.
- A je�li one potrafi� robi� nam wredne kawa�y - kon-
tynuowa� dyrektor - to r�wnie� wszystko inne powinno le�e�
w zakresie ich mo�liwo�ci, prawda? Mog� powodowa� eksplo-
zje, wyprowadzi� konw�j na manowce...
- Przypuszczam, �e tak, je�li przyjmiemy takie za�o�enie.
- Wi�c po co kr�c� si� wok� nas jak g�upie? - zada�
pytanie Morrison. - Je�li mog� zrobi� to wszystko, o czym
m�wili�my, by�yby w stanie bez �adnego problemu zmie�� nas
z powierzchni tej planety.
- Ich dzia�alno�� mo�e mie� okre�lone granice - zauwa�y�
Lerner.
- Bzdura! To zbyt skomplikowana teoria. Znacznie pro-
�ciej jest przyj��, �e kto� tutaj nie �yczy sobie, �eby robota
zosta�a wykonana. By� mo�e jaka� konkurencyjna firma za-
oferowa�a mu za to nawet milion dolar�w. Albo jest jakim�
�wirem. Jednak to musi by� kto�, kto kr�ci si� tutaj i ma
dost�p do wszystkiego. Kto�, kto sprawdza schematy pod-
k�adania �adunk�w wybuchowych, kursy na mapach, kieruje
pracuj�cymi w terenie brygadami...
- Poczekaj chwil�! Je�eli wysnuwasz wniosek...
- Nie wysnuwam �adnego wniosku - stwierdzi� Morri-
son. - A je�li jestem wobec ciebie niesprawiedliwy, przepra-
szam - m�wi�c to wyszed� z namiotu i zawo�a� dw�ch robot-
nik�w.
- Zamknijcie go gdzie� i upewnijcie si�, �e b�dzie przez
ca�y czas pod dobr� stra��.
- Przekraczasz swoje kompetencje - ostrzeg� Lerner.
- Jasne.
- I pope�niasz b��d. Bardzo si� mylisz co do mnie, Morrie!
- Je�li tak jest naprawd�, to ci� z g�ry przepraszam.
Gestem ponagli� robotnik�w, kt�rzy wyprowadzili Lerne-
ra z namiotu.
Dwa dni p�niej zacz�y si� lawiny. Geolodzy nie mieli
poj�cia, dlaczego tak si� dzieje. Wymy�lili teori�, zgodnie
z kt�r� powtarzaj�ce si� pr�by zniszczenia G�ry spowodowa-
�y g��bokie p�kni�cia w skalnym pod�o�u, kt�re nast�pnie
poszerzy�y si� i... c�, takie by�o powszechnie panuj�ce przy-
puszczenie.
Morrison pr�bowa� niestrudzenie popchn�� robot� do
przodu, ale ludzie zacz�li wymyka� mu si� spod kontroli.
Niekt�rzy zacz�li tru� co� o nie zidentyfikowanych obiektach
lataj�cych, ognistych d�oniach wy�aniaj�cych si� z nieba, m�-
wi�cych zwierz�tach i obdarzonych zdolno�ci� odczuwania
maszynach. Swoim gadaniem przyci�gali sporo s�uchaczy.
Chodzenie po obozie po zapadni�ciu zmroku zrobi�o si�
niebezpieczne. Samozwa�czy stra�nicy strzelali teraz do wszy-
stkiego, co si� rusza, a tak�e zdarza�o im si� pos�a� seri�
w kierunku obiekt�w, kt�re pozostawa�y w bezruchu.
Morrison nie by� szczeg�lnie zaskoczony, gdy pewnego
razu p�no w nocy odkry�, �e ob�z robotnik�w jest ca�kowicie
opustosza�y. Spodziewa� si�, �e jego ludzie podejm� ten krok.
Usiad� wi�c w swoim namiocie i czeka�.
Po chwili wszed� Riviera i usiad� obok.
- B�d� k�opoty - oznajmi�, zapalaj�c papierosa.
- Kto b�dzie mia� k�opoty?
- Tubylcy. Ch�opcy ruszyli na g�r�, do tej ich wioski.
Morrison skin�� g�ow�.
- Co ich do tego sprowokowa�o?
Riviera odchyli� g�ow� na oparcie i wydmuchn�� papiero-
sowy dym.
- Zna pan tego kopni�tego Charliego? Tego go�cia, kt�ry
bez przerwy si� modli? Ot� przysi�ga�, �e widzia� jednego
z tubylc�w, stoj�cego przy swoim namiocie. Twierdzi�, �e
tubylec powiedzia�: �Umrzesz, a razem z tob� umr� wszyscy
przybysze z Ziemi". A potem znikn��.
- Zapewne w oparach dymu? - spyta� Morriosn.
- Taaa... - potwierdzi� Riviera, szczerz�c z�by w u�mie-
chu. - My�l�, �e by�a tam jaka� chmura dymu.
Morrison pami�ta� tego cz�owieka: klasyczny typ histery-
ka, do kt�rego diabe� przemawia� bez k�opot�w w jego
w�asnym j�zyku. By� przy tym na tyle g�upi, �e m�g� podj��
dzie�o zniszczenia.
- Powiedz mi - zapyta� Rivier� - czy oni poszli tam, na
g�r�, by walczy� z czarownicami? A mo�e z supermanami
pos�uguj�cymi si� energi� psU
Riviera pomy�la� przez chwil�, zanim odpowiedzia�:
- No c�, panie Morrison, powiedzia�bym, �e nie sprawia
im to szczeg�lnej r�nicy.
Z oddali dobieg� ich uszu g�o�ny, odbijaj�cy si� echem
huk.
- Czy wzi�li ze sob� materia�y wybuchowe? - zada� pyta-
nie Morrison.
- Nie wiem. Przypuszczam, �e tak.
To �mieszne, pomy�la� Morrison. Zachowanie typowe
dla bez�adnej ha�astry. Dengue zapewne u�miechn��by si�
w tym momencie i powiedzia�: kiedy masz w�tpliwo�ci, za-
wsze strzelaj do cieni. Nie mo�esz przecie� wiedzie�, co one
knuj�.
Jednak Morrison odkry� tak�e, i� jest zadowolony z tego,
�e jego ludzie podj�li taki krok. Ukryte si�y parapsychologicz-
ne... Nigdy nie mo�na przewidzie�, kiedy si� ujawni�.
P� godziny p�niej pierwsi wlok�cy si� chaotycznie ludzie
dotarli do obozu. Szli powoli, nie odzywaj�c si� do siebie.
- I co? - spyta� Morrison. - Dorwali�cie ich wszystkich?
- Nie, prosz� pana - odpowiedzia� jaki� m�czyzna. -
Nawet si� do nich nie zbli�yli�my.
- Co si� sta�o? - pyta� dalej Morrison czuj�c, �e ciarki
przechodz� mu po krzy�u.
Nadchodzi�o wi�cej robotnik�w. Stali w kompletnej ciszy,
nie patrz�c na siebie.
- Co si� sta�o?! - wrzasn�� Morrison.
- Nawet si� do nich nie zbli�yli�my - powt�rzy� robot-
nik. -Pokonali�my mniej wi�cej po�ow� drogi. A potem zesz�a
kolejna lawina.
- Czy kto� z was odni�s� jakie� obra�enia?
- Nie, prosz� pana. Ona nie spad�a w pobli�u nas... ale
pogrzeba�a wiosk� tubylc�w.
- To niedobrze - rzek� cicho Morrison.
- Tak, prosz� pana - odpowiedzieli jego ludzie, kt�rzy
stali w nieregularnych grupach, obserwuj�c go.
- Co teraz zrobimy, prosz� pana?
Morrison przez chwil� zaciska� oczy niemal do b�lu po-
wiek, po czym powiedzia�:
- Wracajcie do swoich namiot�w i pozosta�cie w pogo-
towiu.
Rozp�yn�li si� w ciemno�ci. Riviera spojrza� pytaj�co na
Morrisona. Ten, jakby w odpowiedzi, poprosi�:
- Przyprowad� tu Lernera.
Gdy tylko Riviera wyszed�, Morrison podszed� do nadaj-
nika radiowego i zacz�� wycofywa� wysuni�te posterunki
wok� obozu.
Mia� przeczucie, �e co� si� zbli�a, wi�c tornado, kt�re
rozszala�o si� nad obozem p� godziny p�niej, nie by�o dla
niego ca�kowitym zaskoczeniem. Zdo�a� skierowa� wi�kszo��
ludzi do statk�w kosmicznych, zanim ich namioty porwa�a
wichura.
Lernerowi uda�o si� przedosta� do prowizorycznego punk-
tu dowodzenia, zorganizowanego przez Morrisona w kabinie
��czno�ciowej ich statku flagowego.
- Co si� dzieje? - spyta�.
- Zaraz ci powiem, co si� dzieje! - wykrzykn�� zde-
nerwowany Morrison. � Pasmo dawno wygas�ych wulka-
n�w, po�o�one mniej wi�cej trzydzie�ci kilometr�w st�d,
w�a�nie wybucha. Stacja kontroli meteo przepowiada zbli-
�anie si� fali p�ywowej, kt�ra zatopi ca�y kontynent. Tu,
gdzie jeste�my, nie powinny zdarza� si� trz�sienia ziemi,
ale s�dz�, �e odczu�e� ju� pierwszy wstrz�s. A to dopiero
pocz�tek.
- Co to jest? - dopytywa� si� Lerner. - Kto lub co powo-
duje te zjawiska?
_ Nie uda�o ci si� jeszcze nawi�za� po��czenia z Ziemi�? -
spyta� Morrison radiooperatora.
- Ca�y czas pr�buj�.
Do pomieszczenia wpad� Riviera.
- Na powierzchni zosta�y jeszcze tylko dwie dru�yny -
zameldowa�.
- Zawiadom mnie, kiedy ju� wszyscy b�d� na statku.
- Co si� dzieje?! - wrzasn�� Lerner. - Czy to tak�e ma by�
moja wina?
- Przepraszam ci� za tamto pos�dzenie - powiedzia� Mor-
rison.
- Chwileczk�! Zdaje si�, �e co� z�apa�em... - wtr�ci� si�
radiooperator.
- Morrison! - krzykn�� Lerner. - Powiedz mi, o co tu
chodzi!
- Nie wiem, jak ci to wyja�ni� - stwierdzi� dyrektor. -
To mnie przerasta. Ale Dengue m�g�by ci to wyt�umaczy�.
Morrison przymkn�� oczy i wyobrazi� sobie stoj�cego
przed nim Dengue'a. U�miecha� si� pogardliwie i m�wi�:
- Pos�uchajcie oto sagi o meduzie, kt�rej zamarzy�o si�
zosta� bogiem. Ot� wy�oniwszy si� na brzeg oceanu super-
meduza, kt�ra nazwa�a si� cz�owiekiem, zdecydowa�a, i� z ra-
cji posiadania szarej substancji zwoj�w m�zgu wyniesiona jest
ponad wszystkie inne stworzenia. Zdecydowawszy tak, medu-
za zg�adzi�a �yj�ce w odm�tach morskich ryby i zwierz�ta
mieszkaj�ce na powierzchni Ziemi; u�mierci�a je w spos�b
potworny i bezpardonowy, ca�kowicie lekcewa��c intencje
Natury. A potem wywierci�a w g�rach wielkie otwory na
powierzchni j�cz�cej z b�lu Ziemi, wznios�a ci�kie miasta
z betonu i stali, pokry�a zielon� niegdy� traw� asfaltow�
skorup�. Nast�pnie, rozmna�aj�c si� w spos�b przekraczaj�cy
wszelk� miar�, ubrana w skafander kosmiczny meduza uda�a
si� ku innym �wiatom; tam unicestwia�a g�ry, tworz�c w ich
miejscu r�wniny, przenosi�a ca�e pot�ne lasy, zmienia�a bieg
rzek, roztapia�a czapy lodowe wok� biegun�w, kszta�towa�a
kontynenty, ��obi�a dna nie istniej�cych jeszcze m�rz, na setki
i tysi�ce sposob�w okaleczaj�c pot�ne planety, kt�re, obok
gwiazd, s� najbardziej godnym szacunku dzie�em Natury.
Obecnie Natura jest ju� w podesz�ym wieku i dzia�a powoli,
lecz w spos�b nader solidny. Nieuchronnie przyszed� wi�c
czas, gdy Natura stwierdzi�a, i� ma ju� dosy� zarozumia�ej
meduzy i jej pretensji do bosko�ci. Pewnego pi�knego dnia
wielka planeta, kt�rej sk�r� meduza przewierca�a na tysi�ce
sposob�w, po prostu zrzuci�a j� z siebie, wypluwaj�c jakby ze
swej powierzchni, po czym wys�a�a do diab�a t� zuchwa��
istot�. By� to zarazem dzie�, gdy meduza odkry�a ku swemu
zdziwieniu, �e przez ca�y czas �y�a podlegaj�c si�om prze-
kraczaj�cym jej zrozumienie, �e jest ca�kowicie r�wnorz�dna
z istotami �yj�cymi na r�wninie i w bagnach, nie gorsza od
kwiat�w, nie lepsza od zielska i chwast�w, i nie uczyni
Wszech�wiatowi �adnej r�nicy, czy b�dzie nadal �y�, czy te�
umrze. Ca�a za� jej che�pliwa kronika pr�ci osi�gni��, kt�rych
dokona�a, nie jest niczym wi�cej ni� p�ytki �lad pozostawiony
na piasku przez owada.
- Wi�c co si� dzieje? - pyta� wci�� Lerner, patrz�c b�agal-
nym wzrokiem na Morrisona.
- S�dz�, �e ta planeta nie chce nas wi�cej - odrzek�
dyrektor. - My�l�, �e mia�a ju� dosy�.
- Z�apa�em kontakt z Ziemi�! - wykrzykn�� radioopera-
tor. - Mo�esz m�wi�, Morrie!
- Pan Shotwell? - odezwa� si� Morrison do nadajnika. -
Niech pan pos�ucha, nie mog� ju� tego d�u�ej znie��! Zabie-
ram st�d ludzi, p�ki nie jest jeszcze na to za p�no! Nie mog�
w tej chwili tego wyja�ni�... i nie wiem, czy kiedykolwiek b�d�
w stanie to uczyni�...
- Planeta zupe�nie nie nadaje si� do u�ytku? - spyta�
Shotwell.
- Tak, sir, nie ma �adnej szansy; mam nadziej�, �e nie
zagrozi to pozycji firmy...
- Do diab�a z pozycj� firmy! - oznajmi� pan Shotwell. -
W tym w�a�nie rzecz, nie ma pan poj�cia, Morrison, co
si� tutaj dzieje. Pami�ta pan nasz projekt �Gobi"? Jest
kompletnie zrujnowany, do najmniejszego szczeg�u. I nie
dotyczy to tylko nas. Nie wiem, co si� dzieje, po prostu
nie mam poj�cia. B�dzie pan musia� mi wybaczy�, mo�e
wyra�am si� nieco chaotycznie, ale od czasu, gdy zaton�a
Australia...
- Cooo?!
- Tak, zaton�a, m�wi� przecie�, �e zaton�a, czy pan jest
g�uchy? By� mo�e nale�a�oby podejrzewa� o to jaki� czynnik
zwi�zany z huraganami. Ale te p�niejsze trz�sienia ziemi...
teraz po prostu kompletnie nie mamy poj�cia, co si� dzieje...
- A Mars? Wenus? Alpha Centauri?
- Wsz�dzie to samo. Ale to chyba nie jest nasz koniec,
prawda, Morrison? Mam na my�li nas, gatunek ludzki...
- Halo! Halo! - krzykn�� Morrison do s�uchawki, a po-
tem spyta� nerwowo radiooperatora:
- Co si� dzieje?!
- ��czno�� nawali�a - us�ysza� w odpowiedzi. - Spr�buj�
jeszcze raz.
- Daruj sobie - powiedzia� Morrison. W tej samej chwili
do kabiny wpad� Riviera.
- Zaokr�towali�my ju� ostatnich maruder�w - zameldo-
wa�. - �luzy s� uszczelnione. Jeste�my gotowi do startu, panie
Morrison.
Wszyscy patrzyli teraz na dyrektora. Morrison opad� na
fotel i bezradnie si� u�miechn��.
- Jeste�my gotowi - powiedzia�. - Ale dok�d mamy le-
cie�?
KSI�GOWY
Pan Dee siedzia� sobie w�a�nie w wielkim, wygodnym fotelu,
rozlu�niwszy pasek od spodni. Na jego kolanach spoczywa�y
porozrzucane popo�udni�wki. Pali� w spokoju fajk�, rozmy�-
laj�c jak wspania�y jest �wiat. Sprzeda� dzi� dwa amulety
i wywar mi�osny; jego �ona krz�ta�a si� po kuchni, przygoto-
wuj�c jaki� znakomity posi�ek, a fajka ci�gn�a jak nale�y.
Z westchnieniem ukontentowania pan Dee ziewn�� i przeci�g-
n�� si�.
Morton, jego dziewi�cioletni syn, przebieg� przez li-
ving-room ob�adowany ksi��kami.
- Jak posz�o dzisiaj w szkole? - zawo�a� za nim pan Dee.
- W porz�dku - odpowiedzia� ch�opiec zwalniaj�c, ale
wci�� przemieszczaj�c si� w stron� swojego pokoju.
- Co tu masz? - spyta� pan Dee, wskazuj�c na niesiony
przez syna stos ksi��ek.
- Tylko kilka tych cegie� o ksi�gowo�ci - odpar� Morton,
nie patrz�c na ojca. Pogna� do swojego pokoju, jakby go kto
goni�.
Pan Dee potrz�sn�� g�ow� z dezaprobat�. Ch�opak wpad�
na tyle� uporczywy co bezsensowny pomys�, �e zostanie
ksi�gowym. Ksi�gowym! Tak, to prawda, Morton by� dobry
w liczeniu; powinien jednak jak najszybciej zapomnie�
o tych g�upstwach. Z jego osob� wi�zano ambitniejsze
plany.
Zadzwoni� dzwonek przy drzwiach.
Pan Dee zacisn�� pasek, pospiesznie wepchn�� koszul�
w spodnie i otworzy� frontowe drzwi. Sta�a w nich pani
Greeb, nauczycielka jego syna z czwartej klasy podstaw�wki.
- Prosz�, pani Greeb - powiedzia� Dee. - Czy mog� za-
proponowa� pani co� do picia?
- Nie mam czasu - odpowiedzia�a pani Greeb. Sta�a
w przedsionku, podpieraj�c si� pod boki. Ze swoimi siwymi
rozczochranymi w�osami, pod�ugowat� wychudzon� twarz�,
d�ugim nosem i rozbieganymi oczami o czerwonych �renicach
wygl�da�a dok�adnie jak wied�ma. Co gorsza w tym wypadku
wszystko si� zgadza�o, poniewa� pani Greeb by�a wied�m�.
- Przysz�am, �eby porozmawia� o pa�skim synu - ozna-
jmi�a.
W tej samej chwili pani Dee przybieg�a z kuchni, wyciera-
j�c r�ce w fartuszek.
- Mam nadziej�, �e nie jest niepos�uszny - powiedzia�a
z niepokojem.
Pani Greeb prychn�a z�owr�bnie.
- Dzisiaj przeprowadzi�am testy sprawdzaj�ce z ca�orocz-
nego materia�u. Syn pa�stwa obla� je z kretesem.
- O m�j Bo�e! - wykrzykn�� pan Dee. - Jest wiosna. By�
mo�e...
- Wiosna nie ma tu nic do rzeczy - stwierdzi�a wied�ma. -
W zesz�ym tygodniu przerabia�am z nimi Wielkie Czary Cor-
dusa, paragraf pierwszy. Zdajecie sobie pa�stwo spraw�, jakie
s� �atwe. A on nie nauczy� si� nawet jednego z nich.
- Hmm - stwierdzi� tre�ciwie pan Dee.
- Je�li chodzi o biologi�, on nie ma zielonego poj�cia,
jakie s� podstawowe zio�a, u�ywane do czarowania. Zielo-
nego poj�cia - z�yma�a si� nauczycielka.
- To nie do pomy�lenia! - oznajmi� pan Dee.
Pani Greeb za�mia�a si� z gorycz�.
- Do tego jeszcze kompletnie wylecia� mu z g�owy ca�y
Sekretny Alfabet, kt�rego nauczy� si� w trzeciej klasie. Zapo-
mnia� tak�e Formu�� Ochronn�, imiona dziewi��dziesi�ciu
dziewi�ciu pomniejszych skrzat�w Trzeciego Kr�gu, a tak�e
ca�� t� skromn� wiedz� na temat Geografii Wi�kszego Piek�a,
kt�r� uda�o mu si� opanowa�. Co wi�cej, on nie zamierza si�
tego nauczy�!
Pan i pani Dee spojrzeli na siebie bez s�owa. By�a to
naprawd� powa�na sprawa. Typowo ch�opi�ce roztrzepanie
wydawa�o si� do pewnego stopnia dopuszczalne; ch�opcy
w tym wieku zwykle staj� si� niesforni. Jednak dzieciak
musia� nauczy� si� podstaw, je�li mia� kiedykolwiek zosta�
czarownikiem w pe�ni zdatnym do wykonywania zawodu.
- Mog� pa�stwu powiedzie� wprost - stwierdzi�a pani
Greeb - gdyby to by�y dawne czasy, obla�abym go bez naj-
mniejszych w�tpliwo�ci. Jednak teraz zosta�o nas ju� tak
niewiele...
Pan Dee ze smutkiem skin�� g�ow�. Sztuka czarodziejska
podupada�a nieprzerwanie w ci�gu ostatnich stuleci. Stare
rody, kt�re zajmowa�y si� ni�, wymar�y, sta�y si� �upem
demon�w lub wkroczy�y na drog� nauki. Kapry�na publika
nie przejawia�a ju� �adnego zainteresowania urokami i sztuk�
magiczn� z dawnych czas�w.
Obecnie dawna wiedza znajdowa�a si� w posiadaniu roz-
proszonej garstki ludzi, kt�rzy chronili j�, a tak�e nauczali jej
w miejscach takich jak prywatna szko�a pani Greeb dla dzieci
czarownik�w. To by�o jakby dziedzictwo, �wi�ty depozyt,
kt�rego zobowi�zani byli strzec.
- Wszystko przez te bzdury zwi�zane z ksi�gowo�ci� -
stwierdzi�a pani Greeb. - Nie mam poj�cia, sk�d mu to
strzeli�o do g�owy... Zupe�nie te� nie rozumiem, dlaczego to
nie zosta�o zduszone w zarodku - doda�a, patrz�c oskar�yciel-
sko na pa�stwa Dee.
Ojciec Mortona poczu�, �e piek� go policzki.
- Wiem jedno - kontynuowa�a nauczycielka. - Dop�ki
Morton b�dzie my�la� o tych bzdurach, nie zdo�a zwr�ci�
nale�ytej uwagi na magi�!
Pan Dee odwr�ci� wzrok od czerwonych �renic wied�my.
To by�a jego wina. Nie powinien by� nigdy przynosi� do domu
tej zabawki - maszyny do liczenia dla dzieci. A gdy po raz
pierwszy zobaczy� Mortona, bawi�cego si� w podw�jn� ksi�-
gowo��, nale�a�o natychmiast spali� rejestr.
Ale sk�d m�g� przypu�ci�, �e te zainteresowania jego syna
przerodz� si� w obsesj�?
Jego �ona wyg�adzi�a fartuszek i powiedzia�a:
- Pani Greeb, zdaje sobie pani spraw�, �e ufamy pani
bezgranicznie. Co mog�aby nam pani doradzi� w tej sytuacji?
- Ze swej strony zrobi�am ju� co mog�am - odrzek�a
wied�ma. - Jedyne, co pozosta�o do zrobienia, to wezwa�
Boarbasa, Demona Dzieci. Ale to, oczywi�cie, zale�y od
pa�stwa.
- Och, nie s�dz�, �eby w tej chwili sprawy zasz�y ju� a� tak
daleko - oznajmi� szybko pan Dee. - Wezwanie Boarbasa to
powa�ny krok.
- Tak jak powiedzia�am, zale�y to od pa�stwa - powt�-
rzy�a pani Greeb. - Wezwijcie Boarbasa lub nie, je�li uwa�acie
to za stosowne. Ale bior�c pod uwag� aktualny stan rzeczy,
wasz syn nigdy nie zostanie czarownikiem.
Odwr�ci�a si� na pi�cie i ruszy�a do wyj�cia.
- Nie zostanie pani na fili�ank� herbaty? - spyta�a po-
spiesznie pani Dee.
- Nie, musz� wzi�� udzia� w Sabacie Czarownic w Cincin-
nati - stwierdzi�a pani Greeb, po czym znikn�a, pozostawia-
j�c po sobie k��b pomara�czowego dymu.
Pan Dee machni�ciem d�oni rozwia� chmur� i zamkn��
drzwi.
- Phi! - odezwa� si�. - Mo�na by pomy�le�, �e ona u�ywa
jakiej� perfumowanej pochodni.
- Jest nieco staro�wiecka - wymamrota�a pani Dee.
Przez chwil� stali w milczeniu w pobli�u drzwi. Pan Dee
dopiero teraz zacz�� odczuwa� szok, zwi�zany z tym, czego si�
dowiedzia�. Trudno mu by�o uwierzy�, �e jego w�asny syn,
krew z krwi i ko�� z ko�ci, nie chce kontynuowa� rodzinnej
tradycji. To nie mog�a by� prawda!
- Po kolacji - oznajmi� w ko�cu - przeprowadz� z nim
rozmow� jak m�czyzna z m�czyzn�. Jestem pewien, �e
obejdzie si� bez interwencji jakiegokolwiek demona.
- To dobrze - odpar�a pani Dee. - Jestem przekonana, �e
potrafisz wyt�umaczy� ch�opcu niestosowno�� jego post�po-
wania.
U�miechn�a si� i Dee, jak za dawnych czas�w, dostrzeg�
w jej �renicach typowy dla czarownic b�ysk.
- Moja piecze�! - wykrzykn�a nagle, �api�c oddech, a og-
nik zgas� w jej oczach. Pobieg�a z powrotem do kuchni.
Kolacj� zjedli w milczeniu. Morton wiedzia�, �e pani
Greeb z�o�y�a wizyt� w ich domu i jad� swoj� porcj� w ciszy,
z poczuciem winy, od czasu do czasu popatruj�c na ojca. Pan
Dee kroi� i serwowa� piecze�, ponuro marszcz�c brwi. Nawet
pani Dee nie podj�a pr�by rozpocz�cia cho�by b�ahej kon-
wersacji.
Prze�kn�wszy deser, ch�opiec pop�dzi� do swojego pokoju.
- Zaraz si� przekonamy - powiedzia� pan Dee do swej
�ony. Dopi� resztk� kawy, wytar� usta i wsta� od sto�u.
- Teraz zamierzam z nim porozmawia� - oznajmi�. -
Gdzie jest m�j Amulet Perswazji?
Pani Dee przez chwil� zastanawia�a si� g��boko. Potem
przemierzy�a pok�j i podesz�a do biblioteczki.
- Jest tutaj - powiedzia�a, wyjmuj�c talizman spomi�dzy
stron powie�ci w kolorowej ok�adce. - U�ywa�am go jako
zak�adki.
Pan Dee wsun�� amulet do kieszeni, wzi�� g��boki oddech
i wkroczy� do pokoju syna.
Morton siedzia� przy biurku. Przed nim znajdowa� si�
otwarty notatnik, zabazgrany cyframi i jakimi� uwagami,
zapisanymi drobnym, pedantycznym charakterem pisma. Na
blacie le�a�o r�wnie� sze�� doskonale zatemperowanych o��w-
k�w, gumka do wycierania, liczyd�o i dzieci�ca maszyna do
liczenia. Stos ksi��ek balansowa� ryzykownie na kraw�dzi;
by�y tu takie tytu�y, jak: �Pieni�dze" Rimraamera, �Praktycz-
na ksi�gowo�� bankowa" Johnsona i Calhouna, �Studia Ell-
mana z ksi�gowo�ci por�wnawczej", a tak�e chyba z tuzin
innych.
Pan Dee przesun�� na bok stert� ubra� le��cych na ��ku,
robi�c sobie miejsce.
- Jak ci leci, synu? - spyta� naj�agodniejszym tonem, na
jaki by�o go sta�.
- �wietnie, tato - odpowiedzia� skwapliwie Morton. -
W �Podstawach ksi�gowo�ci" dotar�em do rozdzia�u czwar-
tego i odpowiedzia�em na wszystkie pytania...
- Synu - pan Dee m�wi� nadal bardzo cicho - a co z two-
j� zwyk�� prac� domow�?
Wygl�da�o na to, �e Morton poczu� si� nieswojo; zacz��
szura� nogami po pod�odze.
- Wiesz, �e w dzisiejszych czasach niewielu ch�opc�w ma
szans� zosta� czarownikami?
- Tak, prosz� taty, wiem o tym - odrzek� Morton, po
czym nagle odwr�ci� wzrok. �ami�cym si� ze zdenerwowania
g�osem powiedzia�:
- Ale, tato, ja chc� zosta� ksi�gowym. Naprawd� chc�
tego, tato!
Pan Dee potrz�sn�� g�ow� przecz�co.
- Morton, w naszej rodzinie zawsze by� czarownik. Od
tysi�ca o�miuset lat rodzina Dee by�a s�awna ze swoich
nadprzyrodzonych zdolno�ci.
Morton nadal patrzy� gdzie� w bok, na krajobraz za
oknem, i szura� nogami.
- Chyba nie chcia�by� mnie rozczarowa�, prawda, synu? -
spyta� pan Dee, u�miechaj�