8669
Szczegóły |
Tytuł |
8669 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8669 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8669 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8669 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Kir Bu�yczow
Tytul: Na ratunek
(Spasitie Galju!)
Z "NF" 2/97
Rozdzia� pierwszy. Z RAPORTU
Dnia 18 wrze�nia o godzinie 16.40 od grupy, podczas
przej�cia z hali nr 3 do profilaktorium celem zaznajomienia
zwiedzaj�cych z warunkami wypoczynku pracownik�w
przedsi�biorstwa, od��czy�a si� Galina N., uczennica klasy
VII B szko�y podopiecznej. Mimo zastosowanego wobec dzieci
dozoru, kt�ry polega� na tym, �e opr�cz g��wnego technologa
N. R. Szczukina i jego zast�pcy R. G. K�opatego grupie
towarzyszyli wychowawca klasy VII B R. R. Kalinina i
stra�nik stra�y przemys�owej G. �. Warnawski, Gali N.,
wed�ug o�wiadcze� jej koleg�w klasowych obecnych podczas
incydentu, uda�o si� dyskretnie odej�� na stron� pod
pretekstem poprawienia po�czoch. Do takiego zachowania
popchn�y j� kr���ce w�r�d dzieci pog�oski o tym, �e na
terenie przedsi�biorstwa kryj� si� pewne skarby i s�awetne
Jeioro �ycze�. Wy�ej wspomnian� Galin� N., wed�ug
o�wiadczenia nauczycielki R. R. Kalininy, charakteryzuje
zmienno�� charakteru, ci�ka sytuacja rodzinna i s�aba
dyscyplina.
Po odkryciu znikni�cia Galiny N. podj�te zosta�y
nast�puj�ce �rodki:
a) w sieci wewn�trznej przedsi�biorstwa og�oszono
komunikat w nadziei, i� Galina N. nie zag��bi�a si� zbyt
daleko w g��b Strefy i zawr�ci po us�yszeniu wezwania.
�rodek ten nie da� efektu;
b) grupa uczni�w zosta�a czasowo zatrzymana w
profilaktorium, gdzie zosta�a im wydana gor�ca kolacja;
wy��czono wideofon, by pog�oski o znikni�ciu Galiny N. nie
rozesz�y si� po mie�cie i w�r�d ludno�ci nie wywo�a�y
zb�dnej paniki;
c) �ci�gni�ty zosta� z domu G. W. Wasjunin, monter z hali
nr 2, kt�ry, jak wiadomo, bywa� samowolnie w Strefie, za co
zosta� ukarany nagan� i ostrze�eniem o zwolnieniu w wypadku
recydywy.
Rozdzia� drugi. STALKER �ORA
Wyci�gn�li mnie z wyrka. Sko�czy�em robot� o drugiej i
poszed�em spa�. Obudzi� mnie telefon od g��wnego technologa.
- Przepad� dzieciak. Zosta� przepuszczony do Strefy.
Przyje�d�aj natychmiast.
Oczywi�cie odpowiedzia�em, �e kiedy dzielili naganami, to
do tego pasowa� im Wasjunin. Kiedy jednak poszkapili i
dzieciaka przepu�cili - to do Wasjunina lec� po ratunek!
Ubra�em si� i przyjecha�em do przedsi�biorstwa.
Tam przy bloku trzecim byli i si� krz�tali: dyrektor,
g��wny technolog, zast�pcy, stra� przemys�owa. Dyrektor
powiedzia� do mnie:
- Potrzebujemy, Stalker, pomocy.
Wo�aj� na mnie Stalker przez jeden film. By� w nim tam
taki typ, co� w rodzaju mnie. I by�a te� Strefa. Obejrza�em
ten film, ale nie wywar� na mnie wra�enia. Strasz� tam, ale
strachu to jako� nie czu�. Gdzie im do naszej Strefy.
- Nie - powiedzia�em - nie jestem w formie.
- Dostaniesz premi�, poprawimy warunki mieszkaniowe -
powiedzia� dyrektor.
No chyba, pomy�la�em, co to si� w mie�cie podniesie,
kiedy przechwyc�, �e dzieciak przepad� bez �ladu! A szans na
wyj�cie to ma niewiele. Bywa�o, �e do Strefy r�ni w�azili.
Gdzie� s� teraz? Kto teraz zajmuje si� ich dzie�mi? Chocia�,
oczywi�cie, pokus to jest niema�o. Ale skarb�w tam nie ma.
To tylko plotki. Nikt tam daleko nie p�jdzie. By� mo�e jeden
�ukianycz. �ukianycz to doszed� do punktu trzeciego. Dalej
go nie pu�ci� Bia�y Robal. Po powrocie pokazywa� wszystkim
blizn� na r�ce.
- Pomy�l tak o jej matce - powiedzia� technolog.
- A kim jest jej matka?
- Mo�e j� znasz? Ona wcze�niej pracowa�a w "Jask�ce".
To mnie podci�o. Larisa! Serce moje, Larisa, ile� to
by�o westchnie� z jej powodu, ile� to �ez zosta�o wylanych,
a by� mo�e i krwi. I ja, jako ch�opak, gapi�em si� na jej
z�ote k�dziorki i szkar�atne usteczka! I zosta�em raz
dopuszczony. Nie, powa�nie. Jeden poca�unek - i umrze�! Wi�c
Galka to jest jej? Ca�a matka!
- P�jd� - powiedzia�em. - Tylko przygotujcie rent� dla
mojej Ludmi�y. Jakby co, to ona b�dzie Paszk� wychowywa�.
- Jak� rent�? - zakrzykn�� dyrektor. - Ty przecie�
wr�cisz! O niczym nie chc� s�ysze�! Wierzymy w ciebie, �ora!
- S�uchaj, tylko bez demagogii - powiedzia�em. - Szkoda
mi dziewczynki, ale ja �y� to chc�. Je�li ona posz�a w g��b,
to tam ja nie bywa�em. Strefa jest Stref�. Ona cz�owieka nie
uznaje. Ma w�asne prawa.
Wtedy to dyrektor da� mi s�owo, �e w razie czego to rent�
za�atwi� formalnie, jako po zabitym podczas pracy.
Dyrektor powiedzia�, �e p�jdzie ze mn� Szczukin.
- S�uchaj, ty inteligencie - powiedzia�em do Szczukina. -
B�dziesz mi tylko ci�arem. Zamiast zajmowa� si� wyci�ganiem
dzieciaka to b�d� musia� ciebie na garbie taszczy�. Lepiej
b�dzie, jak wezm� �ukianycza.
�ukianycz pocz�tkowo, �e za nic w �wiecie.
- Mnie ju� tam �ama�o - powiedzia�.
Ale poszli�my we tr�jk�. Sam pobra�em w magazynie co
trzeba. Straci�em na to prawie godzin�. Magazynier gdzie�
sobie poszed�, dyrektor sam plomby zrywa�. Wzi��em porz�dn�
nylonow� link�. �ukianyczowi armat� kaza�em zostawi�. W
Strefie kula to nie uratuje. Szczukina pogna�em do
sportowc�w. Wzi�li�my od nich, od alpinist�w, wyposa�enie.
Wy�amali�my drzwi i wzi�li�my. Dwa czekany. Namiot. Kto� z
naczalstwa zacz�� tam m�wi�, �e po co nam namiot, przecie�
nocowa� tam nie zamierzamy. Oczywi�cie by si� przyda�y
kamizelki przeciwkulowe, ale czego� takiego to u nas nie ma.
Wzi�li�my waciaki i swetry. Lekarka przynios�a z punktu
medycznego banda�e, wat�, ja za��da�em do manierki
spirytusu. By�o to dalsze dziesi�� minut czekania.
Ostatecznie dyrektor nape�ni� manierk� koniakiem ze swoich
zasob�w.
Powiedzia�em do Szczukina:
- Zosta�, Kola.
Ale ten zamruga�, poprawi� okulary i powiedzia�:
- G�upstwo, s�u�y�em w m�odo�ci w wopie. Nie k�opotaj
si�. Ci�arem to ci nie b�d�. To moja wina, �e nie
dopatrzy�em, i jestem za to odpowiedzialny.
- Dobra - powiedzia�em - ale miej na uwadze, �e id�
ratowa� nie ciebie, ale Galk� Larisy.
- Rozumiem - powiedzia�.
Tyle �e waciak to by� na niego za ma�y - r�ce mia�
ods�oni�te niemal po �okcie. Ale on jest uparty.
Wyszli�my o pi�tej trzydzie�ci.
To mi si� nie podoba�o. Szybko mia� nasta� zmierzch. A
nocy w Strefie to nikt jeszcze nie sp�dzi�. A je�li i
sp�dzi�, to ju� nie opowie.
Rozdzia� trzeci. TECHNOLOG SZCZUKIN
Szed�em w �rodku. Pierwszy szed� lekki, chudy i z�y �ora
Wasjunin. Zamyka� przemarsz �ukianycz. Traci� odwag�, co
chwila si� ogl�daj�c. Dyrektor go zach�ci� wysok� premi�.
Zreszt�, to po co �ukianyczowi premia? Zadziwiaj�co
niepor�wnywalne s� nasze sprawy i ich nast�pstwa! Ciekawe, a
co, gdybym i ja za��da� premii? U�miechn��em si� w duchu.
Pojmowa�em, �e dziewczynk� nale�y znale�� przed zmierzchem.
Dyrektor wzi�� od nas s�owo, �e wr�cimy przed nastaniem
ciemno�ci. Ja go rozumia�em; zagini�cie dziewczynki by�o
mieszcz�ciem, ale nie tragedi� dla przedsi�biorstwa jako
takiego. Je�li zginie grupa - nie ob�dzie si� bez s�du. A
dyrektor do emerytury mia� dwa lata.
Nios�em megafon. Kiedy go zabiera�em, �ora nic nie
powiedzia�. Lecz kiedy tylko �ciany kontener�w skry�y nas
przed �a�o�nie zgn�bion� grup� odprowadzaj�c�, obejrza� si�
i kr�tko powiedzia�:
- Zostaw.
Po�o�y�em megafon na skrzyni.
- Lepiej nie ha�asowa� - powiedzia� kr�tko. - Strefa nie
lubi obcego ha�asu.
Ch�d �ory, jego g�os uleg�y zmianie. Sta� si� cz�owiekiem
pierwotnym. W�a�nie pierwotnym - elastycznym, czujnym,
gotowym odskoczy�. Id�c jego �ladem stara�em si� go
na�ladowa�. �ukianycz za nami tupa� i sapa�. On tam nikogo
nie na�ladowa�.
Poszczerbiony asfalt pokrywa� g�sty kurz. Jeszcze osiem,
dziesi�� lat temu tutaj by� plac gospodarczy
przedsi�biorstwa. Przez te lata Strefa nas zaatakowa�a,
poch�on�a t� cz�� placu i zbli�y�a si� do hali trzeciej.
Niekt�rzy pracownicy z drugiej zmiany twierdz�, �e
jesiennymi g�uchymi wieczorami s�ycha� ze Strefy j�ki i
krzyki. I czu� jej okropny dech.
- Zobacz - powiedzia� cicho �ora. Wskaza� pod nogi.
Podszed�em do niego. Mi�dzy zniszczonymi kontenerami ci�gn��
si� �a�cuszek �lad�w delikatnych dziewcz�cych st�p. Przez
szpary w kontenerach wystawa�y metalowe zgrubia�e cz�ci
maszyn.
- To ona - powiedzia� �ukianycz. - Zawo�am j�.
- Ciszej - odpowiedzia� �ora. - Przesz�a t�dy z godzin�
temu. Widzisz, kurz ju� zn�w osiad�... Teraz si� nie
dokrzyczysz.
Zatrzymali�my si� pod dwoma p�ytami betonowymi, kt�re
utworzy�y co� na podobie�stwo domku z kart.
- By�em tutaj - powiedzia� �ukianycz.
�ora podni�s� r�k� do g�ry. Od przodu doszed� cichy j�k.
Chcia�em si� tam rzuci�, s�dz�c, �e to j�czy Galka. Ale �ora
mnie zatrzyma�.
- To nie ona - wyszepta�.
Przecisn�li�my si� po kolei przez sploty armatury. Pod
nogami chlupota�a ruda ciecz. I wtedy zrozumia�em, sk�d j�k
us�yszeli�my - wisz�ce na resztkach kolumn rury, przy pe�nej
nieruchomo�ci powietrza ko�ysa�y si�, jakby je popycha�a
niewidzialna si�a. Rury wydawa�y dziwnie �a�osne i
dokuczliwe d�wi�ki.
Westchn��em z ulg� i chcia�em i�� dalej, ale �ora znakami
poleci� wzi�� bardziej w prawo. Szli�my, przyciskaj�c si� do
z�bisk ceglanej �ciany. �lad�w dziewczynki nie by�o ju�
wida�. Pr�bowa�em sobie wyobrazi�, jak ona wygl�da�a.
Przecie� j� widzia�em w grupie tych weso�ych,
szczebiocz�cych uczni�w. Dlaczego w�a�nie j� poci�gn�o do
Strefy, cho� wiadomo by�o wszystkim, �e grozi tam �miertelne
niebezpiecze�stwo? Co za zaciemniaj�ca rozum si�a siedzi w
cz�owieku? Pr�dzej m�g�bym zrozumie� �ukianycza, kt�rego
tutaj wiod�a interesowno��, lub �or�, tak w og�le sk�onnego
do przyg�d i, jak m�wi�y pog�oski, wynosz�cego ze Strefy
cenne i zagadkowe rzeczy. Ale dziewczynka?
Zamy�li�em si� i wpad�em na plecy znieruchomia�ego �ory.
Za mn� dysza� �ukianycz. Mo�e ma astm�?
- Przechodzimy rur� - wyszepta� �ora. - Przechodzimy
pojedynczo. Ja pobiegn� pierwszy. Je�li szcz�liwie, to
pomacham r�k�. Nast�pny b�dziesz ty. Nie ogl�daj si� i nie
zatrzymuj.
Pochyli�em si� i zajrza�em do rury. Nie wydawa�a mi si�
straszna. W przodzie, niedaleko, wida� by�o �wiat�o.
- A obej�� nie mo�na? - spyta�em.
�ora nie odpowiedzia�. G�upio spyta�em. Po obu stronach
wznosi�y si� urwiska z ceg�y i zardzewia�ych konstrukcji, z
kt�rych zwisa�y szare brody porost�w.
�ora pochyli� si� i pobieg�.
Patrzy�em jego �ladem i liczy�em kroki. Jego czarna
sylwetka wype�nia�a ca�� rur�.
I nagle znikn�a. Znikn�a wcze�niej, ni� si� sko�czy�a
rura. M�g�bym to przysi�c.
- Zgin�� - powiedzia� �ukianycz.
- Co ty gadasz! - warkn��em.
- To id� pan - powiedzia� �ukianycz. - Ja tam si� nie
�piesz�.
Zdawa�em sobie spraw�, �e i�� trzeba. Zdj��em z ramienia
zw�j linki i poda�em go �ukianyczowi. Sam chwyci�em jej
koniec.
- B�dziesz pan ubezpiecza� - powiedzia�em.
�ukianycz przytakn��. By� przestraszony.
Pochyli�em si� i wszed�em do rury. Przenika� j� ostry
nieprzyjemny zapach, podobny do zapachu amoniaku. Dno rury
by�o �liskie, szed�em ostro�nie - liczy�em kroki. �ora
znikn�� przy kroku dziesi�tym. Przy kroku dziewi�tym si�
zatrzyma�em. Zapanowa�a nienaturalna martwa cisza.
Ku memu zdziwieniu dno rury i dalej wydawa�o si� twarde,
i przez to z�udzenie wzrokowe omal nie zrobi�em nast�pnego
kroku, podnios�em nawet nog�, ale nie zd��y�em przenie��
ci�aru cia�a do przodu, kiedy zrozumia�em, �e to dno rury
jest w samej rzeczy tylko odbiciem jej sufitu w pokrytym
b�yszcz�c� b�onk� mroku g��bokiej studni. Przysiad�em na
pi�tach i spr�bowa�em b�onk� rozerwa�. B�onka p�k�a z
trzaskiem i zobaczy�em - ca�kiem blisko, w odleg�o�ci metra
- odrzucon� do ty�u g�ow� �ory, kt�ra powoli wpe�za�a w
czarne b�yszcz�ce bagno. Jako� si� wcale nie przestraszy�em,
niew�tpliwie by�em przygotowany na co� podobnego. Rzuci�em
koniec linki �orze, a sam upad�em na �liskie dno rury i
krzykn��em do �ukianycza, �eby trzyma� mocniej - szarpni�cie
tak napr�y�o link�, �e omal jej nie wypu�ci�em. A tymczasem
�ora zdo�a� wyci�gn�� r�ce z cieczy i z�apa� link�, przez co
jego twarz na moment skry�a si� w czerni, ale kiedy obaj z
�ukianyczem zacz�li�my ci�gn��, bagno wypu�ci�o �or� ze
szlochni�ciem i chlupotem i po chwili okropnego napi�cia
znalaz� si� on obok mnie. Bi�a od niego odra�aj�ca wo�.
- �yj� - wychrypia� - �yj�...
- Wiedzia�e�? - spyta�em. - Wiedzia�e� i poszed�e�?
- To si� rzadko otwiera. A od czwartej jest zamkni�te.
- Ca�y jest w g�wnie - oznajmi� z wym�wk� �ukianycz.
- Idziemy - powiedzia� �ora, podnosz�c si� na czworaka. I
tak, na czworakach, pope�zn�� do przodu. Spr�bowa�em go
zatrzyma�, uwa�aj�c, �e zwariowa�, ale �ora tylko ordynarnie
odszczekn�� i pomy�lnie min�� miejsce, gdzie przed chwil�
zia�o bagno.
Waha�em si�, czy i�� za jego przyk�adem.
- Nie pietraj si�, id� - wychrypia�, obracaj�c ku mnie
czarn� twarz. - To jest zamkni�te.
Pope�z�em za nim i kiedy niebezpiecze�stwo zosta�o z
ty�u, pozwoli�em sobie zada� pytanie:
- Co to by�o? Dlaczego powsta�o? Dlaczego znikn�o?
- Powiem ci potem, teraz si� zamknij...
Wyczo�gali�my si� z rury. Obr�ci�em si�. Z czarnej
paszczy rury wy�oni� si� �ukianycz. Nad rur� krzywo wisia�a
emaliowana tabliczka "Toaleta czynna do 16.30". Jakby jaki�
�artowni� t� tabliczk� powiesi� chwil� temu i podpowiedzia�
mi, bym si� obr�ci� i podzieli� z nim naturaln� rado�� z
powodu jego pomys�u. A on sam u�miecha� si� z ciemno�ci.
W odpowiedzi na moje my�li z wn�trza rury dotar� ha�as
spuszczanej wody, jakby wybuchn�� wodospad i w nast�pnym
momencie mia� wylecie� na zewn�trz, �eby nas utopi�...
Szarpn��em si� do przodu i wpad�em na plecy �ukianycza,
kt�ry mnie wyprzedzi�, i zamar� rami� w rami� z �or�,
zas�aniaj�c przede mn� to, co moich towarzyszy zmusi�o do
zatrzymania si�.
Pocz�tkowo mi si� wyda�o, �e stoj� oni na skraju ��czki,
kt�ra rozkwit�a b��kitnymi chabrami, ale te� zaraz sta�o si�
oczywiste, �e polanka jest �ywa, lecz nie pokrywa jej trawa
i kwiaty, ale tysi�ce okr�g�ych, wielobarwnych szklanych
oczu, w wi�kszo�ci zielonych i turkusowych. By�y to same
ga�ki oczne, pozbawione rz�s i powiek, ale niemniej jednak
one �y�y, mruga�y porozumiewawczo, przygl�daj�c si� nam,
�renice ich si� zw�a�y, i po tej ��czce oczu jakby si�
przetoczy�a fala, przez co oczy do nas si� zbli�y�y,
staraj�c si� dosi�gn�� naszych n�g.
- W prawo! - krzykn�� �ora i pobiegli�my mi�dzy
rozsypiskiem oczu i szcz�tkami domu z p�yty, kt�ry na
podobie�stwo domku z kart z�o�y� si� w d�ugi stos p�yt, ram,
kawa�k�w dachu, schod�w...
Oczy by�y ruchliwsze od nas, p�yn�y, odcinaj�c nam
drog�, i oto ju� biegli�my po oczach, kt�re p�ka�y z
trzaskiem, rozpada�y si� pod nogami w py�, ale ku nam si�
rwa�y coraz to inne oczy, ju� si� wspina�y, wtacza�y po
spodniach, �askota�y nogi...
Ju� nie biegli�my - brn�li�my przez oczy prawie po pas, a
�ora, przekrzykuj�c trzask i szum, krzycza� do nas:
- Nie b�jcie si�, one nie gryz�, nie gryz�...
Ale �ukianyczowi pu�ci�y nerwy. Zobaczy� z boku szczelin�
mi�dzy p�ytami, zacz�� si� do niej przeciska�, rozdzieraj�c
wytarty mundur. Wrzeszcza� i wierzga�, jeszcze moment - i
znikn�� nam z oczu, s�ycha� by�o tylko, jak p�yty trzeszcz�
i skrzypi�, i zaraz te� si� rozleg� ha�as obwa�u, a stos
p�yt i schod�w zacz�� osiada�, wpada� do �rodka, grzebi�c
pod sob� �ukianycza.
- Finis - powiedzia� �ora, strz�saj�c z siebie b��kitne
oczy.
- Musimy go ratowa� - powiedzia�em.
- Mia� g�o�ny poch�wek.
- Mo�liwe jednak, �e on �yje.
- No to id� sam - powiedzia� ze z�o�ci� �ora.
- Id� - powiedzia�em, patrz�c z zak�opotaniem na ruiny
domu i nie widz�c ani szczeliny, ani otworu, w kt�ry mo�na
by by�o si� wcisn��.
A �ora, nie odwracaj�c si�, poszed� wzd�u� ruin, jakby
zapomnia� o �ukianyczu.
- Tak nie wolno! - krzykn��em, doganiaj�c go.
�ora nie odpowiedzia�.
Wreszcie zatrzyma� si�, patrz�c do g�ry.
Pod��y�em za jego spojrzeniem i zobaczy�em, �e zwa� na
wysoko�ci trzech metr�w przecina szczelina.
- Poczekaj tutaj - powiedzia� �ora.
- Nie - powiedzia�em - idziemy razem.
�ora zakl�� i zacz�� si� drapa� do g�ry. Pomog�em mu.
Potem �ora wyci�gn�� do mnie r�k� i ja te� si� wdrapa�em.
Szczelina by�a w�ska, w dole ciemna. �ora rzuci� do
�rodka kamyk. Kamyk stuka� po p�ytach - to znaczy�o, �e
wyrwa nie by�a g��boka.
�ora spojrza� na niebo. Niebo by�o bezbarwne, wieczorne.
- Diabli nadali - powiedzia�. - Przez tego ba�wana Galk�
zmarnujemy.
Ale wida� w tym ordynarnym na wygl�d facecie zwyci�y�
pierwiastek dobroci.
Przecisn�� si� przez szczelin�, zeskoczy� w d�, znikn��
z widoku. I zaraz te� ze �rodka us�ysza�em:
- Skacz, tu nie jest wysoko.
Us�ucha�em go. Uderzy� mnie w nogi kamienny rumosz,
padaj�c na bok si� pot�uk�em. Zamkn��em oczy. Kiedy je
otworzy�em - wok� panowa�a ciemno��. Ledwie mo�na by�o si�
dopatrze� sylwetki �ory.
- �yjesz? - zapyta�.
- W porz�dku - powiedzia�em.
- No to chod�my. Musimy zej�� na d�, jego tam wci�gn�o.
�ora poszed� przodem, ja si� podnios�em i poszed�em za
nim.
- Trzymaj si� �ciany - powiedzia� �ora - �ciana jest
tutaj.
I rzeczywi�cie, z prawej strony by�a �ciana.
- Schody - uprzedzi� mnie �ora, i to, �e on schodzi w
d�, rozpozna�em po tym, �e jego czarny cie� zacz�� si�
zmniejsza�.
Schodzi�em jego �ladem, wymacuj�c stopnie nog�.
- Ostro�niej!
Jednego stopnia nie by�o.
A oto i podest schod�w.
- Kt� by pomy�la�, �e wewn�trz s� takie przestrzenie -
powiedzia�em.
- Zamknij si�. Nie wiadomo, kto nas s�ucha.
- Kto mo�e tutaj by�? - powiedzia�em, u�miechn�wszy si�
pod w�sem, ruiny nie wydawa�y mi si� okropne. Dom jak dom,
stary...
Pokonali�my kolejny odcinek schod�w.
I w tym momencie co� szybkiego i gor�cego uderzy�o mnie w
szyj�. Krzykn��em. I przysiad�em. To gor�ce si� porusza�o i
dusi�o - to by�o �ywe.
- Co z tob�?
Mi�kkie, ow�osione palce obmacywa�y moje policzki...
Pr�bowa�em jedn� r�k� oderwa� je od twarzy, a drug�
odruchowo maca�em po �cianie. Koniuszkami palc�w wymaca�em
w��cznik i go nacisn��em. Zapali�o si� �wiat�o. Lampa za
bia�ym kloszem o�wietla�a schody, by�o jasno jak w dzie�.
Gor�ce palce oderwa�y si� od mojej twarzy - pod sufitem
zacz�� si� miota� wielki nietoperz. I znikn��...
�ora sta� na dole i patrzy� w sufit.
- Mutant - powiedzia�.
Poczu�em okropny ubytek si� i opad�em na stopnie.
�ora podszed� do mnie, uchyli� mi g�ow�, obejrza� szyj�,
przeci�gn�� po niej palcami. Potem pokaza� mi palce. By�y we
krwi.
- Wampir - powiedzia�. - Dobrze, �e �wiat�o si� zapali�o.
- Wampir? - G�os m�j brzmia� g�ucho, ja sam go nie
poznawa�em. Jakby m�wi� jaki� starzec.
- My�l�, �e nie zd��y� wiele wyssa�. Idziemy.
- Mog� tam by� inne?
- Mog�. Niepotrzebnie ci� wzi��em ze sob�. Je�li si�
boisz, to wy�a�.
- A �ukianycz?
- No w�a�nie.
Weszli�my do niskiego w�skiego korytarza, o�wietlonego
takimi samymi bia�ymi okr�g�ymi kloszami. Drzwi by�y
pozamykane. Pod�og� pokrywa�a gruba warstwa kurzu. Pod
�cian� sta�a otwarta skrzynia z r�nobarwnymi grzechotkami.
Zza drzwi s�ycha� by�o stukot maszyny do pisania.
- �ora!
- S�ysz� - powiedzia�. - Chod�.
- Ale tam kto� jest.
- Powiedzia�em, chod�!
Ja jednak uchyli�em drzwi.
Tam w pokoju panowa� p�mrok. �wiat�o do wn�trza
przenika�o z korytarza. Przez rozbite okno, osi�gaj�c
pod�og�, wala� si� stos cegie�. Na stole sta�a maszyna do
pisania. Obok nie dopita butelka mleka i kawa�ek kie�basy.
�adnych innych drzwi w pokoju nie by�o. I �adnego cz�owieka.
- Nie wchod�! - �ora wyci�gn�� r�k�, odci�gn�� mnie i
zatrzasn�� drzwi. - �y� ci si� odechcia�o?
Za nami da� si� us�ysze� trzask. Drgn��em i obejrza�em
si�. Z otwartej skrzynki jak pch�y wyskakiwa�y grzechotki i
pada�y na pod�og�.
- Idziemy - powiedzia� �ora.
U ko�ca korytarza by�y jeszcze jedne schody zako�czone
piwnic�.
Piwnica by�a d�uga i niska. Z rur kapa�a woda, woda by�a
na pod�odze, po wodzie p�ywa�y szerokie jasnozielone li�cie
grzybienia, ale zamiast kwiat�w na wodzie ko�ysa�y si� kolby
wype�nione r�ow� ciecz�.
- �ukianycz! - zawo�a� �ora.
Odpowiedzia�a cisza. Martwa, gro�na.
- On zgin�� - powiedzia� �ora. - Niepotrzebnie tutaj
le�li�my. Sami st�d nie wyjdziemy.
Ale poszed� dalej piwnic�, odrzucaj�c butami kolby i
li�cie grzybienia. W rurze co� za�piewa�o, jakby by� tam
uwi�ziony ptak.
I zaraz te� zobaczyli�my �ukianycza. Brn�� nam na
spotkanie powoli i niepewnie. Trudno sobie wyobrazi� ulg� i
rado��, jakie odczu�em na widok starego stra�nika.
- �ukianycz! - krzykn��em i pobieg�em ku niemu.
Us�ysza� mnie.
- No tak - powiedzia� - a ja my�la�em, �e to z wami ju�
koniec.
Nagle rura przecinaj�ca piwnic� pod samym sufitem wygi�a
si�, rozerwa�a na p� i na ka�dym z jej ko�c�w wytworzy� si�
z�baty bezoki pysk. Pyski te obr�ci�y si� ku �ukianyczowi.
- Padnij! - krzykn�� do niego �ora. - M�wi� ci, padnij!
Ale �ukianycz by� zdezorientowany lub tego krzyku nie
us�ysza�. Zatrzyma� si�, podni�s� r�ce i zacz�� si� op�dza�
przed pyskami.
Z pysk�w wype�z�y bia�e w�ochate j�zyki, z�apa�y
�ukianycza za r�ce, obj�y je i zacz�y ci�gn��, jakby go
chcia�y wci�gn�� do rury.
�ukianycz walczy�, pr�buj�c oderwa� od siebie te bia�e
j�zyki, ale zanim zd��yli�my podbiec, jako� leniwie i
oboj�tnie opu�ci� si� w wod� - li�cie grzybienia odp�yn�y
we wszystkie strony, jakby si� obawiaj�c jego dotyku.
J�zyki z powrotem wci�gn�y si� do pysk�w, zetkn�y si�
ze sob�, i rura, jak nale�y, wyci�gn�a si� pod sufitem.
�ukianycz le�a� w wodzie. Unios�em mu g�ow�.
- Za p�no - powiedzia� �ora.
Unios�em stra�nikowi r�ce. Nie czu�em t�tna.
- Idziemy - powiedzia� �ora. - �ukianycz nie �yje.
- Nie - powiedzia�em - nie mo�emy go tak zostawi�.
Spr�bowa�em podnie�� �ukianycza, by� niewiarygodnie
ci�ki, wy�lizgn�� mi si� z r�k i upad� w wod�.
- No pom� mi, �ora! - powiedzia�em.
- Idiota - powiedzia� �ora - zobacz.
�ukianycz szybko ciemnia�, usta mu si� wyszczerzy�y,
ukaza�y si� nier�wne z�ote z�by. W�tpliwo�ci ju� nie by�o.
By� martwy. Ale zostawi� cz�owieka w piwnicy - to by�o ponad
moje si�y. I �ora musia� mnie dos�ownie odci�ga� od cia�a
stra�nika. Poprowadzi� mnie do schod�w. I wtedy z ty�u
us�ysza�em g�os �ukianycza:
- Poczekaj... Szczukin, poczekaj.
- On �yje! - krzykn��em i wyrwa�em si� z r�k �ory. Ale
kiedy podbieg�em do �ukianycza, zamar�em z przera�enia.
Jego szeroko otwarte oczy by�y zupe�nie bia�e, co wi�cej,
pokry�y je kr�tkie, bia�e, �wiec�ce si� w�oski. �ukianycz
si� �mia�. Chcia� mnie z�apa�, wi�c zacz��em si� cofa� -
jego palce, palce szkieletu, prawie mnie dosi�g�y - i
�ukianycz nagle pad� w wod� kup� szmat i zacz�� si� w niej
rozpuszcza�. Nie pami�tam, jak mnie �ora stamt�d
wyci�gn��...
Rozdzia� czwarty. TECHNOLOG SZCZUKIN
By�em bardzo zm�czony. Niew�tpliwie straci�em niema�o
krwi. Chcia�em odpocz��, ale strach by�o si� zatrzymywa�.
Szli�my przez labirynt �elaznych skrzy� r�nej wielko�ci
i kszta�tu. Skrzynie by�y zardzewia�e, co� nimi wstrz�sa�o,
i z ich wn�trza dociera�o postukiwanie, jakby kto� si�
doprasza� wypuszczenia na zewn�trz... �cianka jednej by�a
wy�amana.
- Wyrwa�y si� - powiedzia� �ora. - Teraz si� trzymaj.
Nie wiedzia�em, co si� wyrwa�o, i nie mia�em si� na
zadawanie pyta�.
Niebo by�o niebieskie, wieczorne i ju� si� pojawi�y
pierwsze gwiazdy. Gdzie� daleko lecia� samolot. �ciany
skrzy� zwiera�y si� nad g�owami i szli�my w�sk� kr�t�
szczelin�.
Teren zacz�� si� obni�a�. Schodzili�my do jakiego� leja.
Skrzynie si� ko�czy�y, ale wypada�o si� przedziera� przez
zwa�y k��d, k�ody by�y zgni�e, mi�dzy nimi lata�y �wietliki.
�ora szed� pewnie. Zatrzyma� si� tylko raz i zamar�,
podnosz�c palec do ust. Zamar�em i ja. Ju� zrozumia�em, �e
jedyny ratunek - to we wszystkim si� s�ucha� Stalkera. Nie
mog� powiedzie�, �e �a�owa�em tego, i� si� wybra�em na t�
nieszcz�sn� wypraw�. By�em poza granicami strachu i
ciekawo�ci.
Stali�my, czekaj�c, a� przetnie drog� przed nami d�ugi
�a�cuch wielkich bia�ych szczur�w. Szczury nie zwraca�y na
nas uwagi. Ka�dy z nich ni�s� w z�bach malutk� laleczk�.
Ostatni, zupe�ne jeszcze szczurz�tko, wida� si� zm�czy� i
upu�ci� laleczk� na ziemi�. Kiedy szczury znikn�y, �ora si�
nachyli� i laleczk� podni�s�.
- Zobacz - powiedzia�, wyci�gaj�c j� do mnie.
Chocia� ju� by�o do�� ciemno, zorientowa�em si�, �e
wielko�ci ma�ego palca, pomalowana, o�owiana laleczka
przedstawia �ukianycza w mundurze i czapce.
- Dobrze pracuj� - powiedzia� �ora.
- Kto?
Ale �ora nie odpowiedzia�. Pobieg� szybko do przodu,
mign�o przed nim jakie� �ywe stworzenie.
- St�j! - krzykn�� �ora, rzucaj�c si� do przodu.
Rozleg�o si� wycie.
Podszed�em. �ora le�a� na ziemi, mi�dzy k�odami,
zwaliwszy si� na jakiego� chudego, obszarpanego psa.
Pies skowycza� i wyrywa� si�.
- Nie widzia�e� tu dziewczynki? - spyta� �ora psa.
Pies nie odpowiada�. Skomli� tylko.
- No i czort z tob� - powiedzia� �ora i psa odepchn��.
Ten rzuci� si� w bok.
�ora �ledzi� wzrokiem, gdzie ten pogna�.
- Za nim - powiedzia�.
Przysz�o nam si� przeprawi� przez szybki, pachn�cy
karbolem, m�tny strumie�, przedosta� si� przez zwa� pude�
kartonowych napchanych szmatami. By�y tam drzwi. Wymyka� si�
zza nich strumie� �wiat�a.
�ora uchyli� je i ujrzeli�my dziwne widowisko.
Wok� d�ugiego niskiego sto�u siedzia�o mn�stwo ps�w,
chudych i obszarpanych, podobnych we wszystkim do psa,
kt�rego z�apa� �ora. Psy patrzy�y na st� nie odrywaj�c
oczu. Po stole, o�wietlone p�on�cymi grubymi �wiecami,
biega�y samochodziki i lokomotywki. Na wielkim p�misku
po�rodku sto�u le�a� stos b�yszcz�cych ozd�b. Nagle niekt�re
z samochodzik�w zacz�y si� rozbija�, s�abe spada�y ze
sto�u.
- Hej - powiedzia� �ora. - Widzia� kto� dziewczynk�?
Psy jak na komend� obr�ci�y si� ku drzwiom. Jeden z nich
zacz�� rycze�. I wtedy us�yszeli�my odleg�y p�acz dziecka.
- To ona! - powiedzia� �ora.
Przebieg� przez pok�j z psami, te cofn�y si� warcz�c.
Pobieg�em za nim. Psy nas nie ruszy�y.
Wyskoczyli�my z leja. Trzeba by�o d�ugo przedziera� si�
przez rozlatuj�ce si� bele we�ny, potem cz�apa� po kostki w
b�ocie przez martwe zaro�la. Nieoczekiwanie ods�oni�a si�
przed nami b�otnista polana, otoczona wydzielaj�cymi okropny
smr�d do�ami na odpadki.
Po�rodku polany wznosi�a si� dziwna budowla, podobna do
baszty zamku rycerskiego. Zorientowa�em si�, cho� nie od
razu, �e jest to dolna cz�� wielkiego komina fabrycznego. W
kominie by�y zrobione drzwi. Na ziemi� pada� z nich s�aby
prostok�t �wiat�a. Stamt�d te� dociera� p�acz dziecka.
Rozdzia� pi�ty. STALKER �ORA
To by� zamek Solveige'a. Jak on w rzeczy samej si�
nazywa, nie pami�ta� nawet on sam. Jestem jedynym �ywym
cz�owiekiem, kt�ry go widzia�. Do jego wie�y dotar�em w
zesz�ym roku. Jest to najdalsze miejsce, do jakiego si�
przedosta�em w Strefie. Wtedy Solveige powiedzia� mi, �e
Jeziora �ycze� to nie ma. I mu uwierzy�em. On to wiedzia�.
Szuka� go wiele lat.
Solveigem nazwa� sam siebie. Sprawdza�em. Jest taka
opera, tam Solveige przyje�d�a�a do niego na nartach. Ale
niew�tpliwie staremu si� pomiesza�a ze s�owikiem. Mia�
wcze�niej patefon. Ale mu si� z�ama�a ig�a. Obieca�em ig��
mu przynie��, ale nie znalaz�em - teraz ich nie robi�.
Jak�e ta Galka do starego dotar�a? Mocne ch�opy zgin�y,
a ona dotar�a.
W jego zamku sta� z�oty tron, wprawdzie obszarpany, ale
z�oty. On do tego tronu przywi�za� Galk�. By�a ledwie �ywa,
bluzk� mia�a w strz�pach, d�insy rozdarte... Ojej, ta g�upia
to prze�y�a co swoje! A tutaj jeszcze wpad�a w niewol�
maniaka!
Stary sta� przed ni�. W jednej r�ce trzyma� otwart�
puszk� skondensowanego mleka. W drugiej - pogi�t� �y�k�
aluminiow�. Oczy mia� dzikie, pe�ne ob��du.
Ona to mleko jad�a, w mleku mia�a ca�� fizjonomi�, mleko
ciek�o jej po bluzce, po staniczku, w mleku by�y d�insy, w
mleku mia�a nawet w�osy - widocznie na pocz�tku si�
opiera�a, kr�ci�a g�ow�. Ale teraz to nic ju� nie pojmowa�a,
krzycza�a tylko momentami, kiedy becza�a.
- Jedz - m�wi�, skrzypia� stary - jed�, moja kr�lowo. Ja
tobie niczego nie po�a�uj�.
Wk�ada� jej �y�k� do ust, ona stara�a si� odwr�ci�, on
si� z�o�ci�, tupa� nogami.
- Zostaw Galk�! - powiedzia�em.
Stary nie od razu sobie u�wiadomi�, �e przyszli�my. Potem
si� przestraszy�, rzuci� w k�t i chwyci� �om. Cha�at mu si�
rozpi��, pod spodem by� krzepki i nagi, jak go matka
urodzi�a. Podni�s� �om i ruszy� na nas.
Uchyli�em si�, zrobi�em unik przed �omem i go r�bn��em w
szcz�k� z lewej strony.
A Szczukin w tym czasie zacz�� odwi�zywa� Galk�, kt�ra
tylko szlocha�a. Wok� na pod�odze wala�y si� puste puszki -
ca�a pod�oga by�a ci�g�� lepk� bia�aw� ka�u��.
Szczukin po�lizgn�� si� na mleku, pomog�em mu uwolni�
Galk�. Nie by�a w stanie usta� na nogach, wi�c j�
odnie�li�my na star� otoman�, na kt�rej zazwyczaj sypia�
stary. Z otomany we wszystkie strony rozbieg�y si� paj�ki.
Jego paj�ki by�y oswojone, umia�y ta�cowa�, sam mi to
pokazywa�.
- Wujek �ora - powtarza�a Galka - wujek �ora...
Otworzy�em manierk� z koniakiem, zmusi�em j� do �ykni�cia
troch�. I Galka zaraz zacz�a wymiotowa� skondensowanym
mlekiem.
My�la�em, �e nam zemrze. Ale nic, po kilku minutach jej
przesz�o. Okaza�o si�, �e stary tak j� karmi� ponad godzin�,
wepchn�� w ni� co najmniej pi�� puszek. Ten psychol oddawa�
jej to, co mia� najlepszego.
Kiedy Galk� cucili�my, stary si� ockn��, zacz�� prosi�,
p�aka�, by�my mu jej nie odbierali.
Wyjrza�em na zewn�trz. By�o ju� prawie ciemno.
- Przenocujemy tutaj - powiedzia�em.
- Nie mo�emy, tam na nas czekaj� - powiedzia� m�j
technolog. - Jej matka wariuje.
- Moja matka od rana jest pijana - powiedzia�a Galka.
- Chcesz tutaj zosta�?
- Nie, zabierz mnie st�d, wujku �ora.
- A co ciebie poci�gn�o do tej dziury?
- Potrzebne mi by�o... potrzebne by�o Jezioro �ycze�.
- Dla matki? - spyta� Szczukin.
- Dla matki? A po co dla niej?
- No to po co? - spyta�em.
- Potrzebna mi mi�o�� jednego cz�owieka - powiedzia�a
Galka.
- Ile lat ma ten cz�owiek? - spyta�em.
- Czterdzie�ci. On ma �on�. Brzydk�, grub�, zabi�abym j�!
- Idiotka - powiedzia�em - �a�uj�, �e poszed�em ci�
wyci�ga�.
Stary znowu zacz�� prosi�, �eby�my Galk� mu zostawili.
- Idziemy - powiedzia� Szczukin. - Jest ju� p�no.
- I gdzie chcesz i��? - spyta�em.
- Z powrotem.
- Z powrotem to nie przejdziemy - powiedzia�em. - Nawet
za dnia przedarli�my si� cudem. W nocy zginiemy. Gorzej ni�
�ukianycz.
- Oddajcie mi kr�low� - powiedzia� z gro�b� w g�osie
stary. - Bo Nocni to szybko przyjd�. Zjedz� was.
- To prawda - powiedzia�em. - Chod�my.
Wyszli�my, stary bieg� za nami, prosi�, �ebym mu odda�
jego �om. Ale go odgoni�em, a po pi��dziesi�ciu krokach
poleci�em moim towarzyszom ukry� si� w ruinach budki
transformatorowej. Powiedzia�em do nich szeptem:
- Siedzimy teraz cicho jakie� dziesi�� minut. Niech sobie
pomy�li, �e poszli�my.
- A my? - spyta� Szczukin.
- A my p�jdziemy dalej.
- A czy pan tam by�?
- Tam nikt nie by�. Ale za to wiem, �e w drodze powrotnej
na pewno zostaniemy zabici. A w przodzie - nie wiadomo.
Nic nie odpowiedzieli. Byli zm�czeni. By�o im w�a�ciwie
wszystko jedno. Rozumia�em ich, mnie samemu te� by�o
w�a�ciwie wszystko jedno. Tylko �e jestem uparty. Chcia�em,
�eby Galka wr�ci�a do domu.
- A kim jest ten stary? - spyta�a szeptem Galka. Zacz�a
dochodzi� do siebie. �ywotna jak kot.
- To wariat - powiedzia� Szczukin.
- Jest dezerterem - powiedzia�em. - To mi to powiedzia�.
- Jakim dezerterem?
- Ukry� si� tutaj w czterdziestym pierwszym. A mo�e to
trockista?
- A c� on je?
- Mleko skondensowane - powiedzia�em. - W czasie wojny, w
ramach lend-lease, szed� t�dy sk�ad z mlekiem
skondensowanym, niedaleko jest bocznica, zaci�gni�to go do
Strefy i utracono. A mo�e to k�amstwo.
Co� na piersi mnie za�echta�o. Przestraszy�em si�. Mo�e
to co� jadowitego. Wsadzi�em r�k� za pazuch�. Okaza�o si�,
�e to by�o zielone oko. Wyrzuci�em je, potoczy�o si� ku
Galce. Ta zapiszcza�a. Trzeba by�o je rozgnie��.
Kiedy mi si� wyda�o, �e ci�gle jest cicho, poprowadzi�em
ich dalej. Ale odej�� niezauwa�alnie si� nie uda�o. Rozleg�
si� taki ha�as, jakiego w �yciu nie s�ysza�em. Dziwny,
okropny, dono�ny, jakby z tysi�c ludzi zacz�o wali� w puste
beczki.
Odrzuci�o mnie, porwa�o... Rzuci�o na ziemi�,
pogrzeba�o...
I min�o niew�tpliwie ze sto lat, zanim sobie
u�wiadomi�em, co si� sta�o - Galka si� natkn�a na kraniec
Wielkiej Piramidy. Tej samej, co mi j� stary pokazywa� w
ubieg�ym roku. By�a ona z pustych puszek. On to mleko �re od
pi��dziesi�ciu lat. Dwie, trzy puszki dziennie. Ile to
puszek - prosta arytmetyka! I ca�� t� piramid� rozwalili�my.
Nic nam si� nie sta�o, je�li nie liczy� nerw�w. I,
oczywi�cie, przep�oszyli�my ten ca�y skorpionnik. Ale
miejsca dalsze, najstarsze, najbardziej tajemnicze, by�y mi
nieznane.
Biegli�my przez ciernie i martwy las, przedzierali�my si�
przez kwitn�ce pomara�czowymi dmuchawcami zaro�la drutu
miedzianego. Noc jeszcze nie zapad�a, tak wi�c, na
szcz�cie, cokolwiek widzieli�my. A mo�e na nieszcz�cie.
Galka i tak by�a ledwie �ywa. I ona w�a�nie natkn�a si�
na szkielet. By� on ca�y potrzaskany, zachowa�y si� d�ugie
w�osy na czaszce, strz�py d�ins�w i nawet �a�cuszek na
wykr�conej szyi. I Galka zacz�a rycze� - ona zna�a tego
typa. By� to hippis, co zagin�� wiosn�. Znaczy, �e idiota
polaz� do Strefy.
Galka ponownie zacz�a wymiotowa�, szarpa�o ni�, a po
naszych �ladach ju� szli �ela�ni Ludzie, bezg�owe wymalowane
mechanizmy. Dobrze, �e mia�em �om, ja si� broni�em, podczas
gdy Szczukin dalej taszczy� Galk�.
Omal nie wpadli�my jak �liwka w kompot, kiedy si�
znale�li�my przed szczelin�. Nigdy nie s�ysza�em, �e jest
tutaj szczelina. Bez dna.
Jak przedostali�my si� na drugi brzeg - nie mam poj�cia
do tej pory. Pe�zali�my po paj�czynie. Zabi�em dwa paj�ki.
Trzeci mi wyrwa� po�ow� w�os�w... Ale uciekli�my. A �ela�ni
Ludzie zostali.
Ale paj�ki wezwa�y na pomoc inne. Mo�e to i nie s� paj�ki
- ��te, pluszowe, nogi maj� ze spr�yn. Nie skacz�, tylko
si� ko�ysz�.
Ostro�ne jak szakale, czeka�y, kiedy pomrzemy czy
os�abniemy. I wida� by�o, �e d�ugo czeka� to nie b�d�.
Liczy�em ci�gle, �e Strefa si� sko�czy, ale dok�adnie to nie
wiedzia�em kiedy. I tak szli�my wed�ug Ksi�yca, wed�ug
gwiazd. Pewno�ci to nie mia�em.
Paj�ki nas zagna�y pod betonow� �cian�. Nie wiem, kto i
kiedy j� postawi�. Mia�a ze trzy metry i drut kolczasty na
g�rze. �cian� t� nale�a�o pokona�, ale si� do jej pokonania
nie by�o.
Usiedli�my rz�dem, przyciskaj�c si� plecami do �ciany.
Paj�ki dy�urowa�y p�kolem, te� czeka�y, ko�ysa�y si�
niczym trener pi�karski.
I wtedy za �cian� us�ysza�em stukanie. Szybkie cz�ste
stukanie. I zda�em sobie spraw�, �e zgin�li�my - doszli�my
do Otch�ani. Tam jeszcze nikt nie by�, ale niekt�rzy to o
niej s�yszeli. Robota tam idzie na ca�ego, jakby nigdy nic,
ale nie wiadomo, kto tam pracuje... A mo�e to Sk�adany
�limak, co by�o jeszcze gorsze...
W�wczas paj�ki ruszy�y do ataku.
Wsta�em, ja jeden zdo�a�em wsta�. Podnios�em �om i
zacz��em nim macha�.
Paj�ki si� cofn�y, u�miechaj�c si� bezz�bnymi ustami.
Oczy �wieci�y si� im jak spodki.
W przyp�ywie rozpaczy si� zamachn��em i �omem uderzy�em w
�cian�. Odlecia� od niej kawa�ek betonu. Zacz��em w �cian�
wali� z zapami�taniem - niech tam b�dzie i Otch�a� - ale
�mier� od tych paj�k�w by�a zdecydowanie gorsza.
Wpad�em w rytm. Wali�em, wali�em i nic nie s�ysza�em. Ale
kiedy Galka zapiszcza�a, to si� obr�ci�em. I zobaczy�em, �e
paj�ki wlok� mojego Szczukina. Szarpa�y go, ci�gn�y, a on
prawie si� nie opiera�. Jak szmaciana kuk�a.
Rzuci�em si� na paj�ki i zacz��em je wali� �omem, mia�em
ju� wszystko gdzie�.
Paj�ki zostawi�y Szczukina. By� nieprzytomny. Powlok�em
go pod �cian�, a paj�ki posz�y moim �ladem.
I wtedy zn�w si� rzuci�em na �cian�.
Niew�tpliwie nigdy jeszcze nie by�o we mnie takich si�.
Jak na ostatnich stu metrach w maratonie - a potem cz�owiek
umiera.
Kawa�ek �ciany si� wy�ama� i wypad� na tamt� stron�.
�om przelecia� przez dziur� i tam zadzwoni�.
Teraz je�li tam nawet czeka�a niezw�oczna �mier�, to
innej drogi ju� nie by�o. Tam by�a moja bro�.
Uratowa�a nas Noga. Paj�ki jej si� boj�. Wysz�a z
ciemno�ci, skrzypi�c stawami; by� to but mego wzrostu,
stercza� z niego kamienny palec. Paj�ki prysn�y na boki. A
Noga powoli skaka�a ku nam, �eby nas rozdepta�.
Galk� to dos�ownie wrzuci�em do dziury, a nast�pnie
wyci�gn��em Szczukina.
Tam by� asfalt.
Upad�em obok Szczukina. Galka le�a�a na jezdni.
Za �cian� skrzypia�a Noga. Potem zrobi�o si� cicho.
Zamkn��em oczy.
W dali da�o si� us�ysze� znajome postukiwanie. Coraz to
bli�ej i bli�ej...
Brz�cza�, nadci�gaj�c Sk�adany �limak... Zacz��em maca�
r�kami, chcia�em znale�� �om. �omu nie by�o. Podnios�em si�
na czworaka i wtedy zobaczy�em, �e ku nam jedzie nie
Sk�adany �limak, lecz tramwaj.
Zwyk�y tramwaj, p�ny, prawie pusty. Nawet nie mia�em
poj�cia, �e w Strefie s� takie miejsca.
Niechaj przejedzie. Jest to, niew�tpliwie, tramwaj
zab�jca.
Ale tramwaj nie przejecha�. Skrzypi�c hamulcami zatrzyma�
si�. Gdzie jest �om? Gdzie, do diab�a, jest �om? Nie mog�em
go przecie� go�ymi r�kami!
Z tramwaju wyskoczy�a kobieta w niebieskim sarafanie.
Podbieg�a ku nam.
To by�a Larisa, matka Galki. Rozpoznam j� zawsze z
daleka. To stara mi�o��. Chocia� ona si� teraz rozpi�a, a ja
mam Ludmi�� i Paszk�, to ze starej mi�o�ci co� zawsze
zosta�o.
- Ja to po prostu wyczu�am! - krzykn�a Lariska i rzuci�a
si� ku Galce.
A Galka znowu zacz�a p�aka�.
- Mamo, ja wi�cej nie b�d�!
I dopiero w�wczas zda�em sobie spraw�, �e nad ulic� si�
pal� latarnie. Rzadkie, zwyk�e latarnie. Siad�em na
chodniku.
Z tramwaju wyszed� motorniczy. Zna�em go, by� to Kolka
Maksakow.
Oboje z Laris� poprowadzili Galk� do tramwaju.
Nadci�gn�y reflektory. To by�a wo�ga dyrektora.
Dyrektor podszed� do nas pierwszy. Usi�owa� potrz�sa�
moj� r�k�. Ale ja mia�em wszystkiego ju� dosy�...
Powiedzia�em, �e Szczukina trzeba odwie�� do szpitala, bo
straci� du�o krwi. O �ukianycza to nikt nie pyta�.
Zrozumieli wida� i tak.
Dyrektor poleci� wezwa� brygad� do za�atania �ciany.
Rozdzia� sz�sty. TECHNOLOG SZCZUKIN
Wypu�cili mnie ze szpitala na trzeci dzie�. Przez ten
czas przygotowa�em memoria� o metodach likwidacji
fabrycznego wysypiska �mieci, kt�re w obecnym stanie stanowi
niebezpiecze�stwo dla fabryki i okolicznej ludno�ci.
W memoriale wspomnia�em, �e nasza fabryka zosta�a
zbudowana jeszcze przed rewolucj� jako Fabryka Zabawek
Mechanicznych niemieckiego fabrykanta Buchnera. Wysypisko
si� zrodzi�o, kiedy fabryka zosta�a zburzona w czasie wojny
domowej.
Na nieszcz�cie, zamiast ruiny fabryki i magazyn�w
rozebra� nowe hale Fabryki Zabawek Mechanicznych imienia
Lassalle'a zdecydowano zbudowa� w s�siedztwie zburzonych. A
kiedy w dwudziestym pi�tym fabryka sp�on�a, to podczas
odbudowy znowu j� przesuni�to. Od tamtej pory wysypisko
zacz�o by� wykorzystywane i przez inne przedsi�biorstwa
miejskie. Wysypisko nabra�o samodzielno�ci i fabryka
stopniowo si� cofa�a pod jego naporem, zostawiaj�c w jego
w�adaniu zagubione magazyny i drogi dojazdowe. A wysypisko
ci�gle ros�o. Podejmowano co i rusz decyzj� co do likwidacji
wysypiska, kiedy� nawet pr�bowano wprowadzi� je w �ycie, ale
zgin�y tam dwa spychacze, jednego operatora nie uda�o si�
odnale��, drugi to si� wydosta�, ale zwariowa�... Wysypisko
zacz�to w mie�cie nazywa� Stref�, i nawet si� pojawili
stalkerzy... Obecnie to fabryka odsuni�ta jest przez
wysypisko od ulicy M�odzie�owej o sze�� kilometr�w i nikt
dok�adnie nie wie, co dzieje si� wewn�trz. Napisa�em, �e
wysypisko si� przekszta�ci�o w zamkni�ty ekosystem. W ka�dej
chwili mo�e w nim nast�pi� skok jako�ciowy i ono zaatakuje
fabryk� lub ulic� M�odzie�ow�, z kt�r� graniczy, oddzielone
tylko betonowym p�otem. Dlatego za��da�em, �eby wysypisko
niezw�ocznie zosta�o zbombardowane przez lotnictwo wojskowe.
Po wyj�ciu ze szpitala memoria� przekaza�em dyrektorowi.
Przeczyta� go przy mnie. I zaproponowa� p�j�cie na urlop.
Powiedzia�, �e sobie zas�u�y�em na urlop.
- A co z wysypiskiem? - spyta�em.
- Troch� tu pan przesadzi�. Ale �r�d�o tego jest
zrozumia�e - powiedzia� dyrektor, uciekaj�c oczami. - Nerwy.
- Pan tam nie by�! - krzykn��em. - Pan nie wie! To jest
straszne! Prosz� pami�ta� o losie �ukianycza.
- Podejmiemy bezwzgl�dnie �rodki - powiedzia� dyrektor. -
Ale co do lotnictwa, to pan przesadza. Tak wi�c, prosz� si�
leczy�, odpoczywa�.
Dyrektorowi do emerytury zosta�o dwa lata...
Rozdzia� si�dmy. Z ZARZ�DZENIA NR 176 W FABRYCE ZABAWEK
MECHANICZNYCH IMIENIA FERDINANDA LASSALLE'A:
"...Wychodz�c z powy�szego, przedsi�wzi�� niezw�ocznie
nast�puj�ce �rodki:
1. Postawi� od strony hali nr 3 tymczasowe ogrodzenie
wysypiska kosztem zaoszcz�dzonych �rodk�w dzia�u socjalno-
bytowego.
2. Wzmocni� stra� peryferii wysypiska w czasie nocnym, do
czego znale�� �rodki na zwi�kszenie etat�w stra�y
przemys�owej o dw�ch ludzi.
3. Tymczasowo, a� do specjalnego rozporz�dzenia,
wstrzyma� zwiedzanie fabryki przez wycieczki, a tak�e
wstrzyma� przedostawanie si� na terytorium przedsi�biorstwa
przedstawicieli prasy, kt�rzy nieodpowiedzialnymi
wyst�pieniami mog� dezorientowa� spo�eczno��.
4. Przyj�� do wiadomo�ci postanowienie Organizacji
Terenowej Przedsi�biorstwa o zwr�cenie si� do zarz�du
G��wnego Ministerstwa Przemys�u Terenowego Fabryki Zabawek
Mechanicznych o wydzielenie dodatkowych funduszy na
doprowadzenie do porz�dku terytorium fabryki.
5. Poda� ca�emu sk�adowi osobowemu przedsi�biorstwa
deklaracj� o niedopuszczalno�ci rozpowszechniania pog�osek
na temat przypuszczalnego istnienia nieznanych zjawisk w
rejonie terytorium fabrycznego. W tym celu przeprowadzi�
zebrania w kolektywach wydzia��w i dyrekcji.
6. Przeprowadzi� w stosownych organach zaopatrzenia
socjalnego ustanowienie renty w podw�jnej wysoko�ci po
pracowniku stra�y przemys�owej Warnawskim G. �., jako
poleg�ym podczas wykonywania obowi�zk�w s�u�bowych.
7. Monterowi G. W. Wasjuninowi udzieli� nagrody w
wysoko�ci dwutygodniowego uposa�enia.
8. Zast�pcy G��nego Technologa N. R. Szczukinowi udzieli�
dodatkowego urlopu celem leczenie.
Dyrektor Fabryki
Zabawek Mechanicznych
im. Ferdinanda Lassalle'a
Prze�o�y�a Ewa Sk�rska