8669

Szczegóły
Tytuł 8669
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8669 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8669 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8669 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Kir Bu�yczow Tytul: Na ratunek (Spasitie Galju!) Z "NF" 2/97 Rozdzia� pierwszy. Z RAPORTU Dnia 18 wrze�nia o godzinie 16.40 od grupy, podczas przej�cia z hali nr 3 do profilaktorium celem zaznajomienia zwiedzaj�cych z warunkami wypoczynku pracownik�w przedsi�biorstwa, od��czy�a si� Galina N., uczennica klasy VII B szko�y podopiecznej. Mimo zastosowanego wobec dzieci dozoru, kt�ry polega� na tym, �e opr�cz g��wnego technologa N. R. Szczukina i jego zast�pcy R. G. K�opatego grupie towarzyszyli wychowawca klasy VII B R. R. Kalinina i stra�nik stra�y przemys�owej G. �. Warnawski, Gali N., wed�ug o�wiadcze� jej koleg�w klasowych obecnych podczas incydentu, uda�o si� dyskretnie odej�� na stron� pod pretekstem poprawienia po�czoch. Do takiego zachowania popchn�y j� kr���ce w�r�d dzieci pog�oski o tym, �e na terenie przedsi�biorstwa kryj� si� pewne skarby i s�awetne Jeioro �ycze�. Wy�ej wspomnian� Galin� N., wed�ug o�wiadczenia nauczycielki R. R. Kalininy, charakteryzuje zmienno�� charakteru, ci�ka sytuacja rodzinna i s�aba dyscyplina. Po odkryciu znikni�cia Galiny N. podj�te zosta�y nast�puj�ce �rodki: a) w sieci wewn�trznej przedsi�biorstwa og�oszono komunikat w nadziei, i� Galina N. nie zag��bi�a si� zbyt daleko w g��b Strefy i zawr�ci po us�yszeniu wezwania. �rodek ten nie da� efektu; b) grupa uczni�w zosta�a czasowo zatrzymana w profilaktorium, gdzie zosta�a im wydana gor�ca kolacja; wy��czono wideofon, by pog�oski o znikni�ciu Galiny N. nie rozesz�y si� po mie�cie i w�r�d ludno�ci nie wywo�a�y zb�dnej paniki; c) �ci�gni�ty zosta� z domu G. W. Wasjunin, monter z hali nr 2, kt�ry, jak wiadomo, bywa� samowolnie w Strefie, za co zosta� ukarany nagan� i ostrze�eniem o zwolnieniu w wypadku recydywy. Rozdzia� drugi. STALKER �ORA Wyci�gn�li mnie z wyrka. Sko�czy�em robot� o drugiej i poszed�em spa�. Obudzi� mnie telefon od g��wnego technologa. - Przepad� dzieciak. Zosta� przepuszczony do Strefy. Przyje�d�aj natychmiast. Oczywi�cie odpowiedzia�em, �e kiedy dzielili naganami, to do tego pasowa� im Wasjunin. Kiedy jednak poszkapili i dzieciaka przepu�cili - to do Wasjunina lec� po ratunek! Ubra�em si� i przyjecha�em do przedsi�biorstwa. Tam przy bloku trzecim byli i si� krz�tali: dyrektor, g��wny technolog, zast�pcy, stra� przemys�owa. Dyrektor powiedzia� do mnie: - Potrzebujemy, Stalker, pomocy. Wo�aj� na mnie Stalker przez jeden film. By� w nim tam taki typ, co� w rodzaju mnie. I by�a te� Strefa. Obejrza�em ten film, ale nie wywar� na mnie wra�enia. Strasz� tam, ale strachu to jako� nie czu�. Gdzie im do naszej Strefy. - Nie - powiedzia�em - nie jestem w formie. - Dostaniesz premi�, poprawimy warunki mieszkaniowe - powiedzia� dyrektor. No chyba, pomy�la�em, co to si� w mie�cie podniesie, kiedy przechwyc�, �e dzieciak przepad� bez �ladu! A szans na wyj�cie to ma niewiele. Bywa�o, �e do Strefy r�ni w�azili. Gdzie� s� teraz? Kto teraz zajmuje si� ich dzie�mi? Chocia�, oczywi�cie, pokus to jest niema�o. Ale skarb�w tam nie ma. To tylko plotki. Nikt tam daleko nie p�jdzie. By� mo�e jeden �ukianycz. �ukianycz to doszed� do punktu trzeciego. Dalej go nie pu�ci� Bia�y Robal. Po powrocie pokazywa� wszystkim blizn� na r�ce. - Pomy�l tak o jej matce - powiedzia� technolog. - A kim jest jej matka? - Mo�e j� znasz? Ona wcze�niej pracowa�a w "Jask�ce". To mnie podci�o. Larisa! Serce moje, Larisa, ile� to by�o westchnie� z jej powodu, ile� to �ez zosta�o wylanych, a by� mo�e i krwi. I ja, jako ch�opak, gapi�em si� na jej z�ote k�dziorki i szkar�atne usteczka! I zosta�em raz dopuszczony. Nie, powa�nie. Jeden poca�unek - i umrze�! Wi�c Galka to jest jej? Ca�a matka! - P�jd� - powiedzia�em. - Tylko przygotujcie rent� dla mojej Ludmi�y. Jakby co, to ona b�dzie Paszk� wychowywa�. - Jak� rent�? - zakrzykn�� dyrektor. - Ty przecie� wr�cisz! O niczym nie chc� s�ysze�! Wierzymy w ciebie, �ora! - S�uchaj, tylko bez demagogii - powiedzia�em. - Szkoda mi dziewczynki, ale ja �y� to chc�. Je�li ona posz�a w g��b, to tam ja nie bywa�em. Strefa jest Stref�. Ona cz�owieka nie uznaje. Ma w�asne prawa. Wtedy to dyrektor da� mi s�owo, �e w razie czego to rent� za�atwi� formalnie, jako po zabitym podczas pracy. Dyrektor powiedzia�, �e p�jdzie ze mn� Szczukin. - S�uchaj, ty inteligencie - powiedzia�em do Szczukina. - B�dziesz mi tylko ci�arem. Zamiast zajmowa� si� wyci�ganiem dzieciaka to b�d� musia� ciebie na garbie taszczy�. Lepiej b�dzie, jak wezm� �ukianycza. �ukianycz pocz�tkowo, �e za nic w �wiecie. - Mnie ju� tam �ama�o - powiedzia�. Ale poszli�my we tr�jk�. Sam pobra�em w magazynie co trzeba. Straci�em na to prawie godzin�. Magazynier gdzie� sobie poszed�, dyrektor sam plomby zrywa�. Wzi��em porz�dn� nylonow� link�. �ukianyczowi armat� kaza�em zostawi�. W Strefie kula to nie uratuje. Szczukina pogna�em do sportowc�w. Wzi�li�my od nich, od alpinist�w, wyposa�enie. Wy�amali�my drzwi i wzi�li�my. Dwa czekany. Namiot. Kto� z naczalstwa zacz�� tam m�wi�, �e po co nam namiot, przecie� nocowa� tam nie zamierzamy. Oczywi�cie by si� przyda�y kamizelki przeciwkulowe, ale czego� takiego to u nas nie ma. Wzi�li�my waciaki i swetry. Lekarka przynios�a z punktu medycznego banda�e, wat�, ja za��da�em do manierki spirytusu. By�o to dalsze dziesi�� minut czekania. Ostatecznie dyrektor nape�ni� manierk� koniakiem ze swoich zasob�w. Powiedzia�em do Szczukina: - Zosta�, Kola. Ale ten zamruga�, poprawi� okulary i powiedzia�: - G�upstwo, s�u�y�em w m�odo�ci w wopie. Nie k�opotaj si�. Ci�arem to ci nie b�d�. To moja wina, �e nie dopatrzy�em, i jestem za to odpowiedzialny. - Dobra - powiedzia�em - ale miej na uwadze, �e id� ratowa� nie ciebie, ale Galk� Larisy. - Rozumiem - powiedzia�. Tyle �e waciak to by� na niego za ma�y - r�ce mia� ods�oni�te niemal po �okcie. Ale on jest uparty. Wyszli�my o pi�tej trzydzie�ci. To mi si� nie podoba�o. Szybko mia� nasta� zmierzch. A nocy w Strefie to nikt jeszcze nie sp�dzi�. A je�li i sp�dzi�, to ju� nie opowie. Rozdzia� trzeci. TECHNOLOG SZCZUKIN Szed�em w �rodku. Pierwszy szed� lekki, chudy i z�y �ora Wasjunin. Zamyka� przemarsz �ukianycz. Traci� odwag�, co chwila si� ogl�daj�c. Dyrektor go zach�ci� wysok� premi�. Zreszt�, to po co �ukianyczowi premia? Zadziwiaj�co niepor�wnywalne s� nasze sprawy i ich nast�pstwa! Ciekawe, a co, gdybym i ja za��da� premii? U�miechn��em si� w duchu. Pojmowa�em, �e dziewczynk� nale�y znale�� przed zmierzchem. Dyrektor wzi�� od nas s�owo, �e wr�cimy przed nastaniem ciemno�ci. Ja go rozumia�em; zagini�cie dziewczynki by�o mieszcz�ciem, ale nie tragedi� dla przedsi�biorstwa jako takiego. Je�li zginie grupa - nie ob�dzie si� bez s�du. A dyrektor do emerytury mia� dwa lata. Nios�em megafon. Kiedy go zabiera�em, �ora nic nie powiedzia�. Lecz kiedy tylko �ciany kontener�w skry�y nas przed �a�o�nie zgn�bion� grup� odprowadzaj�c�, obejrza� si� i kr�tko powiedzia�: - Zostaw. Po�o�y�em megafon na skrzyni. - Lepiej nie ha�asowa� - powiedzia� kr�tko. - Strefa nie lubi obcego ha�asu. Ch�d �ory, jego g�os uleg�y zmianie. Sta� si� cz�owiekiem pierwotnym. W�a�nie pierwotnym - elastycznym, czujnym, gotowym odskoczy�. Id�c jego �ladem stara�em si� go na�ladowa�. �ukianycz za nami tupa� i sapa�. On tam nikogo nie na�ladowa�. Poszczerbiony asfalt pokrywa� g�sty kurz. Jeszcze osiem, dziesi�� lat temu tutaj by� plac gospodarczy przedsi�biorstwa. Przez te lata Strefa nas zaatakowa�a, poch�on�a t� cz�� placu i zbli�y�a si� do hali trzeciej. Niekt�rzy pracownicy z drugiej zmiany twierdz�, �e jesiennymi g�uchymi wieczorami s�ycha� ze Strefy j�ki i krzyki. I czu� jej okropny dech. - Zobacz - powiedzia� cicho �ora. Wskaza� pod nogi. Podszed�em do niego. Mi�dzy zniszczonymi kontenerami ci�gn�� si� �a�cuszek �lad�w delikatnych dziewcz�cych st�p. Przez szpary w kontenerach wystawa�y metalowe zgrubia�e cz�ci maszyn. - To ona - powiedzia� �ukianycz. - Zawo�am j�. - Ciszej - odpowiedzia� �ora. - Przesz�a t�dy z godzin� temu. Widzisz, kurz ju� zn�w osiad�... Teraz si� nie dokrzyczysz. Zatrzymali�my si� pod dwoma p�ytami betonowymi, kt�re utworzy�y co� na podobie�stwo domku z kart. - By�em tutaj - powiedzia� �ukianycz. �ora podni�s� r�k� do g�ry. Od przodu doszed� cichy j�k. Chcia�em si� tam rzuci�, s�dz�c, �e to j�czy Galka. Ale �ora mnie zatrzyma�. - To nie ona - wyszepta�. Przecisn�li�my si� po kolei przez sploty armatury. Pod nogami chlupota�a ruda ciecz. I wtedy zrozumia�em, sk�d j�k us�yszeli�my - wisz�ce na resztkach kolumn rury, przy pe�nej nieruchomo�ci powietrza ko�ysa�y si�, jakby je popycha�a niewidzialna si�a. Rury wydawa�y dziwnie �a�osne i dokuczliwe d�wi�ki. Westchn��em z ulg� i chcia�em i�� dalej, ale �ora znakami poleci� wzi�� bardziej w prawo. Szli�my, przyciskaj�c si� do z�bisk ceglanej �ciany. �lad�w dziewczynki nie by�o ju� wida�. Pr�bowa�em sobie wyobrazi�, jak ona wygl�da�a. Przecie� j� widzia�em w grupie tych weso�ych, szczebiocz�cych uczni�w. Dlaczego w�a�nie j� poci�gn�o do Strefy, cho� wiadomo by�o wszystkim, �e grozi tam �miertelne niebezpiecze�stwo? Co za zaciemniaj�ca rozum si�a siedzi w cz�owieku? Pr�dzej m�g�bym zrozumie� �ukianycza, kt�rego tutaj wiod�a interesowno��, lub �or�, tak w og�le sk�onnego do przyg�d i, jak m�wi�y pog�oski, wynosz�cego ze Strefy cenne i zagadkowe rzeczy. Ale dziewczynka? Zamy�li�em si� i wpad�em na plecy znieruchomia�ego �ory. Za mn� dysza� �ukianycz. Mo�e ma astm�? - Przechodzimy rur� - wyszepta� �ora. - Przechodzimy pojedynczo. Ja pobiegn� pierwszy. Je�li szcz�liwie, to pomacham r�k�. Nast�pny b�dziesz ty. Nie ogl�daj si� i nie zatrzymuj. Pochyli�em si� i zajrza�em do rury. Nie wydawa�a mi si� straszna. W przodzie, niedaleko, wida� by�o �wiat�o. - A obej�� nie mo�na? - spyta�em. �ora nie odpowiedzia�. G�upio spyta�em. Po obu stronach wznosi�y si� urwiska z ceg�y i zardzewia�ych konstrukcji, z kt�rych zwisa�y szare brody porost�w. �ora pochyli� si� i pobieg�. Patrzy�em jego �ladem i liczy�em kroki. Jego czarna sylwetka wype�nia�a ca�� rur�. I nagle znikn�a. Znikn�a wcze�niej, ni� si� sko�czy�a rura. M�g�bym to przysi�c. - Zgin�� - powiedzia� �ukianycz. - Co ty gadasz! - warkn��em. - To id� pan - powiedzia� �ukianycz. - Ja tam si� nie �piesz�. Zdawa�em sobie spraw�, �e i�� trzeba. Zdj��em z ramienia zw�j linki i poda�em go �ukianyczowi. Sam chwyci�em jej koniec. - B�dziesz pan ubezpiecza� - powiedzia�em. �ukianycz przytakn��. By� przestraszony. Pochyli�em si� i wszed�em do rury. Przenika� j� ostry nieprzyjemny zapach, podobny do zapachu amoniaku. Dno rury by�o �liskie, szed�em ostro�nie - liczy�em kroki. �ora znikn�� przy kroku dziesi�tym. Przy kroku dziewi�tym si� zatrzyma�em. Zapanowa�a nienaturalna martwa cisza. Ku memu zdziwieniu dno rury i dalej wydawa�o si� twarde, i przez to z�udzenie wzrokowe omal nie zrobi�em nast�pnego kroku, podnios�em nawet nog�, ale nie zd��y�em przenie�� ci�aru cia�a do przodu, kiedy zrozumia�em, �e to dno rury jest w samej rzeczy tylko odbiciem jej sufitu w pokrytym b�yszcz�c� b�onk� mroku g��bokiej studni. Przysiad�em na pi�tach i spr�bowa�em b�onk� rozerwa�. B�onka p�k�a z trzaskiem i zobaczy�em - ca�kiem blisko, w odleg�o�ci metra - odrzucon� do ty�u g�ow� �ory, kt�ra powoli wpe�za�a w czarne b�yszcz�ce bagno. Jako� si� wcale nie przestraszy�em, niew�tpliwie by�em przygotowany na co� podobnego. Rzuci�em koniec linki �orze, a sam upad�em na �liskie dno rury i krzykn��em do �ukianycza, �eby trzyma� mocniej - szarpni�cie tak napr�y�o link�, �e omal jej nie wypu�ci�em. A tymczasem �ora zdo�a� wyci�gn�� r�ce z cieczy i z�apa� link�, przez co jego twarz na moment skry�a si� w czerni, ale kiedy obaj z �ukianyczem zacz�li�my ci�gn��, bagno wypu�ci�o �or� ze szlochni�ciem i chlupotem i po chwili okropnego napi�cia znalaz� si� on obok mnie. Bi�a od niego odra�aj�ca wo�. - �yj� - wychrypia� - �yj�... - Wiedzia�e�? - spyta�em. - Wiedzia�e� i poszed�e�? - To si� rzadko otwiera. A od czwartej jest zamkni�te. - Ca�y jest w g�wnie - oznajmi� z wym�wk� �ukianycz. - Idziemy - powiedzia� �ora, podnosz�c si� na czworaka. I tak, na czworakach, pope�zn�� do przodu. Spr�bowa�em go zatrzyma�, uwa�aj�c, �e zwariowa�, ale �ora tylko ordynarnie odszczekn�� i pomy�lnie min�� miejsce, gdzie przed chwil� zia�o bagno. Waha�em si�, czy i�� za jego przyk�adem. - Nie pietraj si�, id� - wychrypia�, obracaj�c ku mnie czarn� twarz. - To jest zamkni�te. Pope�z�em za nim i kiedy niebezpiecze�stwo zosta�o z ty�u, pozwoli�em sobie zada� pytanie: - Co to by�o? Dlaczego powsta�o? Dlaczego znikn�o? - Powiem ci potem, teraz si� zamknij... Wyczo�gali�my si� z rury. Obr�ci�em si�. Z czarnej paszczy rury wy�oni� si� �ukianycz. Nad rur� krzywo wisia�a emaliowana tabliczka "Toaleta czynna do 16.30". Jakby jaki� �artowni� t� tabliczk� powiesi� chwil� temu i podpowiedzia� mi, bym si� obr�ci� i podzieli� z nim naturaln� rado�� z powodu jego pomys�u. A on sam u�miecha� si� z ciemno�ci. W odpowiedzi na moje my�li z wn�trza rury dotar� ha�as spuszczanej wody, jakby wybuchn�� wodospad i w nast�pnym momencie mia� wylecie� na zewn�trz, �eby nas utopi�... Szarpn��em si� do przodu i wpad�em na plecy �ukianycza, kt�ry mnie wyprzedzi�, i zamar� rami� w rami� z �or�, zas�aniaj�c przede mn� to, co moich towarzyszy zmusi�o do zatrzymania si�. Pocz�tkowo mi si� wyda�o, �e stoj� oni na skraju ��czki, kt�ra rozkwit�a b��kitnymi chabrami, ale te� zaraz sta�o si� oczywiste, �e polanka jest �ywa, lecz nie pokrywa jej trawa i kwiaty, ale tysi�ce okr�g�ych, wielobarwnych szklanych oczu, w wi�kszo�ci zielonych i turkusowych. By�y to same ga�ki oczne, pozbawione rz�s i powiek, ale niemniej jednak one �y�y, mruga�y porozumiewawczo, przygl�daj�c si� nam, �renice ich si� zw�a�y, i po tej ��czce oczu jakby si� przetoczy�a fala, przez co oczy do nas si� zbli�y�y, staraj�c si� dosi�gn�� naszych n�g. - W prawo! - krzykn�� �ora i pobiegli�my mi�dzy rozsypiskiem oczu i szcz�tkami domu z p�yty, kt�ry na podobie�stwo domku z kart z�o�y� si� w d�ugi stos p�yt, ram, kawa�k�w dachu, schod�w... Oczy by�y ruchliwsze od nas, p�yn�y, odcinaj�c nam drog�, i oto ju� biegli�my po oczach, kt�re p�ka�y z trzaskiem, rozpada�y si� pod nogami w py�, ale ku nam si� rwa�y coraz to inne oczy, ju� si� wspina�y, wtacza�y po spodniach, �askota�y nogi... Ju� nie biegli�my - brn�li�my przez oczy prawie po pas, a �ora, przekrzykuj�c trzask i szum, krzycza� do nas: - Nie b�jcie si�, one nie gryz�, nie gryz�... Ale �ukianyczowi pu�ci�y nerwy. Zobaczy� z boku szczelin� mi�dzy p�ytami, zacz�� si� do niej przeciska�, rozdzieraj�c wytarty mundur. Wrzeszcza� i wierzga�, jeszcze moment - i znikn�� nam z oczu, s�ycha� by�o tylko, jak p�yty trzeszcz� i skrzypi�, i zaraz te� si� rozleg� ha�as obwa�u, a stos p�yt i schod�w zacz�� osiada�, wpada� do �rodka, grzebi�c pod sob� �ukianycza. - Finis - powiedzia� �ora, strz�saj�c z siebie b��kitne oczy. - Musimy go ratowa� - powiedzia�em. - Mia� g�o�ny poch�wek. - Mo�liwe jednak, �e on �yje. - No to id� sam - powiedzia� ze z�o�ci� �ora. - Id� - powiedzia�em, patrz�c z zak�opotaniem na ruiny domu i nie widz�c ani szczeliny, ani otworu, w kt�ry mo�na by by�o si� wcisn��. A �ora, nie odwracaj�c si�, poszed� wzd�u� ruin, jakby zapomnia� o �ukianyczu. - Tak nie wolno! - krzykn��em, doganiaj�c go. �ora nie odpowiedzia�. Wreszcie zatrzyma� si�, patrz�c do g�ry. Pod��y�em za jego spojrzeniem i zobaczy�em, �e zwa� na wysoko�ci trzech metr�w przecina szczelina. - Poczekaj tutaj - powiedzia� �ora. - Nie - powiedzia�em - idziemy razem. �ora zakl�� i zacz�� si� drapa� do g�ry. Pomog�em mu. Potem �ora wyci�gn�� do mnie r�k� i ja te� si� wdrapa�em. Szczelina by�a w�ska, w dole ciemna. �ora rzuci� do �rodka kamyk. Kamyk stuka� po p�ytach - to znaczy�o, �e wyrwa nie by�a g��boka. �ora spojrza� na niebo. Niebo by�o bezbarwne, wieczorne. - Diabli nadali - powiedzia�. - Przez tego ba�wana Galk� zmarnujemy. Ale wida� w tym ordynarnym na wygl�d facecie zwyci�y� pierwiastek dobroci. Przecisn�� si� przez szczelin�, zeskoczy� w d�, znikn�� z widoku. I zaraz te� ze �rodka us�ysza�em: - Skacz, tu nie jest wysoko. Us�ucha�em go. Uderzy� mnie w nogi kamienny rumosz, padaj�c na bok si� pot�uk�em. Zamkn��em oczy. Kiedy je otworzy�em - wok� panowa�a ciemno��. Ledwie mo�na by�o si� dopatrze� sylwetki �ory. - �yjesz? - zapyta�. - W porz�dku - powiedzia�em. - No to chod�my. Musimy zej�� na d�, jego tam wci�gn�o. �ora poszed� przodem, ja si� podnios�em i poszed�em za nim. - Trzymaj si� �ciany - powiedzia� �ora - �ciana jest tutaj. I rzeczywi�cie, z prawej strony by�a �ciana. - Schody - uprzedzi� mnie �ora, i to, �e on schodzi w d�, rozpozna�em po tym, �e jego czarny cie� zacz�� si� zmniejsza�. Schodzi�em jego �ladem, wymacuj�c stopnie nog�. - Ostro�niej! Jednego stopnia nie by�o. A oto i podest schod�w. - Kt� by pomy�la�, �e wewn�trz s� takie przestrzenie - powiedzia�em. - Zamknij si�. Nie wiadomo, kto nas s�ucha. - Kto mo�e tutaj by�? - powiedzia�em, u�miechn�wszy si� pod w�sem, ruiny nie wydawa�y mi si� okropne. Dom jak dom, stary... Pokonali�my kolejny odcinek schod�w. I w tym momencie co� szybkiego i gor�cego uderzy�o mnie w szyj�. Krzykn��em. I przysiad�em. To gor�ce si� porusza�o i dusi�o - to by�o �ywe. - Co z tob�? Mi�kkie, ow�osione palce obmacywa�y moje policzki... Pr�bowa�em jedn� r�k� oderwa� je od twarzy, a drug� odruchowo maca�em po �cianie. Koniuszkami palc�w wymaca�em w��cznik i go nacisn��em. Zapali�o si� �wiat�o. Lampa za bia�ym kloszem o�wietla�a schody, by�o jasno jak w dzie�. Gor�ce palce oderwa�y si� od mojej twarzy - pod sufitem zacz�� si� miota� wielki nietoperz. I znikn��... �ora sta� na dole i patrzy� w sufit. - Mutant - powiedzia�. Poczu�em okropny ubytek si� i opad�em na stopnie. �ora podszed� do mnie, uchyli� mi g�ow�, obejrza� szyj�, przeci�gn�� po niej palcami. Potem pokaza� mi palce. By�y we krwi. - Wampir - powiedzia�. - Dobrze, �e �wiat�o si� zapali�o. - Wampir? - G�os m�j brzmia� g�ucho, ja sam go nie poznawa�em. Jakby m�wi� jaki� starzec. - My�l�, �e nie zd��y� wiele wyssa�. Idziemy. - Mog� tam by� inne? - Mog�. Niepotrzebnie ci� wzi��em ze sob�. Je�li si� boisz, to wy�a�. - A �ukianycz? - No w�a�nie. Weszli�my do niskiego w�skiego korytarza, o�wietlonego takimi samymi bia�ymi okr�g�ymi kloszami. Drzwi by�y pozamykane. Pod�og� pokrywa�a gruba warstwa kurzu. Pod �cian� sta�a otwarta skrzynia z r�nobarwnymi grzechotkami. Zza drzwi s�ycha� by�o stukot maszyny do pisania. - �ora! - S�ysz� - powiedzia�. - Chod�. - Ale tam kto� jest. - Powiedzia�em, chod�! Ja jednak uchyli�em drzwi. Tam w pokoju panowa� p�mrok. �wiat�o do wn�trza przenika�o z korytarza. Przez rozbite okno, osi�gaj�c pod�og�, wala� si� stos cegie�. Na stole sta�a maszyna do pisania. Obok nie dopita butelka mleka i kawa�ek kie�basy. �adnych innych drzwi w pokoju nie by�o. I �adnego cz�owieka. - Nie wchod�! - �ora wyci�gn�� r�k�, odci�gn�� mnie i zatrzasn�� drzwi. - �y� ci si� odechcia�o? Za nami da� si� us�ysze� trzask. Drgn��em i obejrza�em si�. Z otwartej skrzynki jak pch�y wyskakiwa�y grzechotki i pada�y na pod�og�. - Idziemy - powiedzia� �ora. U ko�ca korytarza by�y jeszcze jedne schody zako�czone piwnic�. Piwnica by�a d�uga i niska. Z rur kapa�a woda, woda by�a na pod�odze, po wodzie p�ywa�y szerokie jasnozielone li�cie grzybienia, ale zamiast kwiat�w na wodzie ko�ysa�y si� kolby wype�nione r�ow� ciecz�. - �ukianycz! - zawo�a� �ora. Odpowiedzia�a cisza. Martwa, gro�na. - On zgin�� - powiedzia� �ora. - Niepotrzebnie tutaj le�li�my. Sami st�d nie wyjdziemy. Ale poszed� dalej piwnic�, odrzucaj�c butami kolby i li�cie grzybienia. W rurze co� za�piewa�o, jakby by� tam uwi�ziony ptak. I zaraz te� zobaczyli�my �ukianycza. Brn�� nam na spotkanie powoli i niepewnie. Trudno sobie wyobrazi� ulg� i rado��, jakie odczu�em na widok starego stra�nika. - �ukianycz! - krzykn��em i pobieg�em ku niemu. Us�ysza� mnie. - No tak - powiedzia� - a ja my�la�em, �e to z wami ju� koniec. Nagle rura przecinaj�ca piwnic� pod samym sufitem wygi�a si�, rozerwa�a na p� i na ka�dym z jej ko�c�w wytworzy� si� z�baty bezoki pysk. Pyski te obr�ci�y si� ku �ukianyczowi. - Padnij! - krzykn�� do niego �ora. - M�wi� ci, padnij! Ale �ukianycz by� zdezorientowany lub tego krzyku nie us�ysza�. Zatrzyma� si�, podni�s� r�ce i zacz�� si� op�dza� przed pyskami. Z pysk�w wype�z�y bia�e w�ochate j�zyki, z�apa�y �ukianycza za r�ce, obj�y je i zacz�y ci�gn��, jakby go chcia�y wci�gn�� do rury. �ukianycz walczy�, pr�buj�c oderwa� od siebie te bia�e j�zyki, ale zanim zd��yli�my podbiec, jako� leniwie i oboj�tnie opu�ci� si� w wod� - li�cie grzybienia odp�yn�y we wszystkie strony, jakby si� obawiaj�c jego dotyku. J�zyki z powrotem wci�gn�y si� do pysk�w, zetkn�y si� ze sob�, i rura, jak nale�y, wyci�gn�a si� pod sufitem. �ukianycz le�a� w wodzie. Unios�em mu g�ow�. - Za p�no - powiedzia� �ora. Unios�em stra�nikowi r�ce. Nie czu�em t�tna. - Idziemy - powiedzia� �ora. - �ukianycz nie �yje. - Nie - powiedzia�em - nie mo�emy go tak zostawi�. Spr�bowa�em podnie�� �ukianycza, by� niewiarygodnie ci�ki, wy�lizgn�� mi si� z r�k i upad� w wod�. - No pom� mi, �ora! - powiedzia�em. - Idiota - powiedzia� �ora - zobacz. �ukianycz szybko ciemnia�, usta mu si� wyszczerzy�y, ukaza�y si� nier�wne z�ote z�by. W�tpliwo�ci ju� nie by�o. By� martwy. Ale zostawi� cz�owieka w piwnicy - to by�o ponad moje si�y. I �ora musia� mnie dos�ownie odci�ga� od cia�a stra�nika. Poprowadzi� mnie do schod�w. I wtedy z ty�u us�ysza�em g�os �ukianycza: - Poczekaj... Szczukin, poczekaj. - On �yje! - krzykn��em i wyrwa�em si� z r�k �ory. Ale kiedy podbieg�em do �ukianycza, zamar�em z przera�enia. Jego szeroko otwarte oczy by�y zupe�nie bia�e, co wi�cej, pokry�y je kr�tkie, bia�e, �wiec�ce si� w�oski. �ukianycz si� �mia�. Chcia� mnie z�apa�, wi�c zacz��em si� cofa� - jego palce, palce szkieletu, prawie mnie dosi�g�y - i �ukianycz nagle pad� w wod� kup� szmat i zacz�� si� w niej rozpuszcza�. Nie pami�tam, jak mnie �ora stamt�d wyci�gn��... Rozdzia� czwarty. TECHNOLOG SZCZUKIN By�em bardzo zm�czony. Niew�tpliwie straci�em niema�o krwi. Chcia�em odpocz��, ale strach by�o si� zatrzymywa�. Szli�my przez labirynt �elaznych skrzy� r�nej wielko�ci i kszta�tu. Skrzynie by�y zardzewia�e, co� nimi wstrz�sa�o, i z ich wn�trza dociera�o postukiwanie, jakby kto� si� doprasza� wypuszczenia na zewn�trz... �cianka jednej by�a wy�amana. - Wyrwa�y si� - powiedzia� �ora. - Teraz si� trzymaj. Nie wiedzia�em, co si� wyrwa�o, i nie mia�em si� na zadawanie pyta�. Niebo by�o niebieskie, wieczorne i ju� si� pojawi�y pierwsze gwiazdy. Gdzie� daleko lecia� samolot. �ciany skrzy� zwiera�y si� nad g�owami i szli�my w�sk� kr�t� szczelin�. Teren zacz�� si� obni�a�. Schodzili�my do jakiego� leja. Skrzynie si� ko�czy�y, ale wypada�o si� przedziera� przez zwa�y k��d, k�ody by�y zgni�e, mi�dzy nimi lata�y �wietliki. �ora szed� pewnie. Zatrzyma� si� tylko raz i zamar�, podnosz�c palec do ust. Zamar�em i ja. Ju� zrozumia�em, �e jedyny ratunek - to we wszystkim si� s�ucha� Stalkera. Nie mog� powiedzie�, �e �a�owa�em tego, i� si� wybra�em na t� nieszcz�sn� wypraw�. By�em poza granicami strachu i ciekawo�ci. Stali�my, czekaj�c, a� przetnie drog� przed nami d�ugi �a�cuch wielkich bia�ych szczur�w. Szczury nie zwraca�y na nas uwagi. Ka�dy z nich ni�s� w z�bach malutk� laleczk�. Ostatni, zupe�ne jeszcze szczurz�tko, wida� si� zm�czy� i upu�ci� laleczk� na ziemi�. Kiedy szczury znikn�y, �ora si� nachyli� i laleczk� podni�s�. - Zobacz - powiedzia�, wyci�gaj�c j� do mnie. Chocia� ju� by�o do�� ciemno, zorientowa�em si�, �e wielko�ci ma�ego palca, pomalowana, o�owiana laleczka przedstawia �ukianycza w mundurze i czapce. - Dobrze pracuj� - powiedzia� �ora. - Kto? Ale �ora nie odpowiedzia�. Pobieg� szybko do przodu, mign�o przed nim jakie� �ywe stworzenie. - St�j! - krzykn�� �ora, rzucaj�c si� do przodu. Rozleg�o si� wycie. Podszed�em. �ora le�a� na ziemi, mi�dzy k�odami, zwaliwszy si� na jakiego� chudego, obszarpanego psa. Pies skowycza� i wyrywa� si�. - Nie widzia�e� tu dziewczynki? - spyta� �ora psa. Pies nie odpowiada�. Skomli� tylko. - No i czort z tob� - powiedzia� �ora i psa odepchn��. Ten rzuci� si� w bok. �ora �ledzi� wzrokiem, gdzie ten pogna�. - Za nim - powiedzia�. Przysz�o nam si� przeprawi� przez szybki, pachn�cy karbolem, m�tny strumie�, przedosta� si� przez zwa� pude� kartonowych napchanych szmatami. By�y tam drzwi. Wymyka� si� zza nich strumie� �wiat�a. �ora uchyli� je i ujrzeli�my dziwne widowisko. Wok� d�ugiego niskiego sto�u siedzia�o mn�stwo ps�w, chudych i obszarpanych, podobnych we wszystkim do psa, kt�rego z�apa� �ora. Psy patrzy�y na st� nie odrywaj�c oczu. Po stole, o�wietlone p�on�cymi grubymi �wiecami, biega�y samochodziki i lokomotywki. Na wielkim p�misku po�rodku sto�u le�a� stos b�yszcz�cych ozd�b. Nagle niekt�re z samochodzik�w zacz�y si� rozbija�, s�abe spada�y ze sto�u. - Hej - powiedzia� �ora. - Widzia� kto� dziewczynk�? Psy jak na komend� obr�ci�y si� ku drzwiom. Jeden z nich zacz�� rycze�. I wtedy us�yszeli�my odleg�y p�acz dziecka. - To ona! - powiedzia� �ora. Przebieg� przez pok�j z psami, te cofn�y si� warcz�c. Pobieg�em za nim. Psy nas nie ruszy�y. Wyskoczyli�my z leja. Trzeba by�o d�ugo przedziera� si� przez rozlatuj�ce si� bele we�ny, potem cz�apa� po kostki w b�ocie przez martwe zaro�la. Nieoczekiwanie ods�oni�a si� przed nami b�otnista polana, otoczona wydzielaj�cymi okropny smr�d do�ami na odpadki. Po�rodku polany wznosi�a si� dziwna budowla, podobna do baszty zamku rycerskiego. Zorientowa�em si�, cho� nie od razu, �e jest to dolna cz�� wielkiego komina fabrycznego. W kominie by�y zrobione drzwi. Na ziemi� pada� z nich s�aby prostok�t �wiat�a. Stamt�d te� dociera� p�acz dziecka. Rozdzia� pi�ty. STALKER �ORA To by� zamek Solveige'a. Jak on w rzeczy samej si� nazywa, nie pami�ta� nawet on sam. Jestem jedynym �ywym cz�owiekiem, kt�ry go widzia�. Do jego wie�y dotar�em w zesz�ym roku. Jest to najdalsze miejsce, do jakiego si� przedosta�em w Strefie. Wtedy Solveige powiedzia� mi, �e Jeziora �ycze� to nie ma. I mu uwierzy�em. On to wiedzia�. Szuka� go wiele lat. Solveigem nazwa� sam siebie. Sprawdza�em. Jest taka opera, tam Solveige przyje�d�a�a do niego na nartach. Ale niew�tpliwie staremu si� pomiesza�a ze s�owikiem. Mia� wcze�niej patefon. Ale mu si� z�ama�a ig�a. Obieca�em ig�� mu przynie��, ale nie znalaz�em - teraz ich nie robi�. Jak�e ta Galka do starego dotar�a? Mocne ch�opy zgin�y, a ona dotar�a. W jego zamku sta� z�oty tron, wprawdzie obszarpany, ale z�oty. On do tego tronu przywi�za� Galk�. By�a ledwie �ywa, bluzk� mia�a w strz�pach, d�insy rozdarte... Ojej, ta g�upia to prze�y�a co swoje! A tutaj jeszcze wpad�a w niewol� maniaka! Stary sta� przed ni�. W jednej r�ce trzyma� otwart� puszk� skondensowanego mleka. W drugiej - pogi�t� �y�k� aluminiow�. Oczy mia� dzikie, pe�ne ob��du. Ona to mleko jad�a, w mleku mia�a ca�� fizjonomi�, mleko ciek�o jej po bluzce, po staniczku, w mleku by�y d�insy, w mleku mia�a nawet w�osy - widocznie na pocz�tku si� opiera�a, kr�ci�a g�ow�. Ale teraz to nic ju� nie pojmowa�a, krzycza�a tylko momentami, kiedy becza�a. - Jedz - m�wi�, skrzypia� stary - jed�, moja kr�lowo. Ja tobie niczego nie po�a�uj�. Wk�ada� jej �y�k� do ust, ona stara�a si� odwr�ci�, on si� z�o�ci�, tupa� nogami. - Zostaw Galk�! - powiedzia�em. Stary nie od razu sobie u�wiadomi�, �e przyszli�my. Potem si� przestraszy�, rzuci� w k�t i chwyci� �om. Cha�at mu si� rozpi��, pod spodem by� krzepki i nagi, jak go matka urodzi�a. Podni�s� �om i ruszy� na nas. Uchyli�em si�, zrobi�em unik przed �omem i go r�bn��em w szcz�k� z lewej strony. A Szczukin w tym czasie zacz�� odwi�zywa� Galk�, kt�ra tylko szlocha�a. Wok� na pod�odze wala�y si� puste puszki - ca�a pod�oga by�a ci�g�� lepk� bia�aw� ka�u��. Szczukin po�lizgn�� si� na mleku, pomog�em mu uwolni� Galk�. Nie by�a w stanie usta� na nogach, wi�c j� odnie�li�my na star� otoman�, na kt�rej zazwyczaj sypia� stary. Z otomany we wszystkie strony rozbieg�y si� paj�ki. Jego paj�ki by�y oswojone, umia�y ta�cowa�, sam mi to pokazywa�. - Wujek �ora - powtarza�a Galka - wujek �ora... Otworzy�em manierk� z koniakiem, zmusi�em j� do �ykni�cia troch�. I Galka zaraz zacz�a wymiotowa� skondensowanym mlekiem. My�la�em, �e nam zemrze. Ale nic, po kilku minutach jej przesz�o. Okaza�o si�, �e stary tak j� karmi� ponad godzin�, wepchn�� w ni� co najmniej pi�� puszek. Ten psychol oddawa� jej to, co mia� najlepszego. Kiedy Galk� cucili�my, stary si� ockn��, zacz�� prosi�, p�aka�, by�my mu jej nie odbierali. Wyjrza�em na zewn�trz. By�o ju� prawie ciemno. - Przenocujemy tutaj - powiedzia�em. - Nie mo�emy, tam na nas czekaj� - powiedzia� m�j technolog. - Jej matka wariuje. - Moja matka od rana jest pijana - powiedzia�a Galka. - Chcesz tutaj zosta�? - Nie, zabierz mnie st�d, wujku �ora. - A co ciebie poci�gn�o do tej dziury? - Potrzebne mi by�o... potrzebne by�o Jezioro �ycze�. - Dla matki? - spyta� Szczukin. - Dla matki? A po co dla niej? - No to po co? - spyta�em. - Potrzebna mi mi�o�� jednego cz�owieka - powiedzia�a Galka. - Ile lat ma ten cz�owiek? - spyta�em. - Czterdzie�ci. On ma �on�. Brzydk�, grub�, zabi�abym j�! - Idiotka - powiedzia�em - �a�uj�, �e poszed�em ci� wyci�ga�. Stary znowu zacz�� prosi�, �eby�my Galk� mu zostawili. - Idziemy - powiedzia� Szczukin. - Jest ju� p�no. - I gdzie chcesz i��? - spyta�em. - Z powrotem. - Z powrotem to nie przejdziemy - powiedzia�em. - Nawet za dnia przedarli�my si� cudem. W nocy zginiemy. Gorzej ni� �ukianycz. - Oddajcie mi kr�low� - powiedzia� z gro�b� w g�osie stary. - Bo Nocni to szybko przyjd�. Zjedz� was. - To prawda - powiedzia�em. - Chod�my. Wyszli�my, stary bieg� za nami, prosi�, �ebym mu odda� jego �om. Ale go odgoni�em, a po pi��dziesi�ciu krokach poleci�em moim towarzyszom ukry� si� w ruinach budki transformatorowej. Powiedzia�em do nich szeptem: - Siedzimy teraz cicho jakie� dziesi�� minut. Niech sobie pomy�li, �e poszli�my. - A my? - spyta� Szczukin. - A my p�jdziemy dalej. - A czy pan tam by�? - Tam nikt nie by�. Ale za to wiem, �e w drodze powrotnej na pewno zostaniemy zabici. A w przodzie - nie wiadomo. Nic nie odpowiedzieli. Byli zm�czeni. By�o im w�a�ciwie wszystko jedno. Rozumia�em ich, mnie samemu te� by�o w�a�ciwie wszystko jedno. Tylko �e jestem uparty. Chcia�em, �eby Galka wr�ci�a do domu. - A kim jest ten stary? - spyta�a szeptem Galka. Zacz�a dochodzi� do siebie. �ywotna jak kot. - To wariat - powiedzia� Szczukin. - Jest dezerterem - powiedzia�em. - To mi to powiedzia�. - Jakim dezerterem? - Ukry� si� tutaj w czterdziestym pierwszym. A mo�e to trockista? - A c� on je? - Mleko skondensowane - powiedzia�em. - W czasie wojny, w ramach lend-lease, szed� t�dy sk�ad z mlekiem skondensowanym, niedaleko jest bocznica, zaci�gni�to go do Strefy i utracono. A mo�e to k�amstwo. Co� na piersi mnie za�echta�o. Przestraszy�em si�. Mo�e to co� jadowitego. Wsadzi�em r�k� za pazuch�. Okaza�o si�, �e to by�o zielone oko. Wyrzuci�em je, potoczy�o si� ku Galce. Ta zapiszcza�a. Trzeba by�o je rozgnie��. Kiedy mi si� wyda�o, �e ci�gle jest cicho, poprowadzi�em ich dalej. Ale odej�� niezauwa�alnie si� nie uda�o. Rozleg� si� taki ha�as, jakiego w �yciu nie s�ysza�em. Dziwny, okropny, dono�ny, jakby z tysi�c ludzi zacz�o wali� w puste beczki. Odrzuci�o mnie, porwa�o... Rzuci�o na ziemi�, pogrzeba�o... I min�o niew�tpliwie ze sto lat, zanim sobie u�wiadomi�em, co si� sta�o - Galka si� natkn�a na kraniec Wielkiej Piramidy. Tej samej, co mi j� stary pokazywa� w ubieg�ym roku. By�a ona z pustych puszek. On to mleko �re od pi��dziesi�ciu lat. Dwie, trzy puszki dziennie. Ile to puszek - prosta arytmetyka! I ca�� t� piramid� rozwalili�my. Nic nam si� nie sta�o, je�li nie liczy� nerw�w. I, oczywi�cie, przep�oszyli�my ten ca�y skorpionnik. Ale miejsca dalsze, najstarsze, najbardziej tajemnicze, by�y mi nieznane. Biegli�my przez ciernie i martwy las, przedzierali�my si� przez kwitn�ce pomara�czowymi dmuchawcami zaro�la drutu miedzianego. Noc jeszcze nie zapad�a, tak wi�c, na szcz�cie, cokolwiek widzieli�my. A mo�e na nieszcz�cie. Galka i tak by�a ledwie �ywa. I ona w�a�nie natkn�a si� na szkielet. By� on ca�y potrzaskany, zachowa�y si� d�ugie w�osy na czaszce, strz�py d�ins�w i nawet �a�cuszek na wykr�conej szyi. I Galka zacz�a rycze� - ona zna�a tego typa. By� to hippis, co zagin�� wiosn�. Znaczy, �e idiota polaz� do Strefy. Galka ponownie zacz�a wymiotowa�, szarpa�o ni�, a po naszych �ladach ju� szli �ela�ni Ludzie, bezg�owe wymalowane mechanizmy. Dobrze, �e mia�em �om, ja si� broni�em, podczas gdy Szczukin dalej taszczy� Galk�. Omal nie wpadli�my jak �liwka w kompot, kiedy si� znale�li�my przed szczelin�. Nigdy nie s�ysza�em, �e jest tutaj szczelina. Bez dna. Jak przedostali�my si� na drugi brzeg - nie mam poj�cia do tej pory. Pe�zali�my po paj�czynie. Zabi�em dwa paj�ki. Trzeci mi wyrwa� po�ow� w�os�w... Ale uciekli�my. A �ela�ni Ludzie zostali. Ale paj�ki wezwa�y na pomoc inne. Mo�e to i nie s� paj�ki - ��te, pluszowe, nogi maj� ze spr�yn. Nie skacz�, tylko si� ko�ysz�. Ostro�ne jak szakale, czeka�y, kiedy pomrzemy czy os�abniemy. I wida� by�o, �e d�ugo czeka� to nie b�d�. Liczy�em ci�gle, �e Strefa si� sko�czy, ale dok�adnie to nie wiedzia�em kiedy. I tak szli�my wed�ug Ksi�yca, wed�ug gwiazd. Pewno�ci to nie mia�em. Paj�ki nas zagna�y pod betonow� �cian�. Nie wiem, kto i kiedy j� postawi�. Mia�a ze trzy metry i drut kolczasty na g�rze. �cian� t� nale�a�o pokona�, ale si� do jej pokonania nie by�o. Usiedli�my rz�dem, przyciskaj�c si� plecami do �ciany. Paj�ki dy�urowa�y p�kolem, te� czeka�y, ko�ysa�y si� niczym trener pi�karski. I wtedy za �cian� us�ysza�em stukanie. Szybkie cz�ste stukanie. I zda�em sobie spraw�, �e zgin�li�my - doszli�my do Otch�ani. Tam jeszcze nikt nie by�, ale niekt�rzy to o niej s�yszeli. Robota tam idzie na ca�ego, jakby nigdy nic, ale nie wiadomo, kto tam pracuje... A mo�e to Sk�adany �limak, co by�o jeszcze gorsze... W�wczas paj�ki ruszy�y do ataku. Wsta�em, ja jeden zdo�a�em wsta�. Podnios�em �om i zacz��em nim macha�. Paj�ki si� cofn�y, u�miechaj�c si� bezz�bnymi ustami. Oczy �wieci�y si� im jak spodki. W przyp�ywie rozpaczy si� zamachn��em i �omem uderzy�em w �cian�. Odlecia� od niej kawa�ek betonu. Zacz��em w �cian� wali� z zapami�taniem - niech tam b�dzie i Otch�a� - ale �mier� od tych paj�k�w by�a zdecydowanie gorsza. Wpad�em w rytm. Wali�em, wali�em i nic nie s�ysza�em. Ale kiedy Galka zapiszcza�a, to si� obr�ci�em. I zobaczy�em, �e paj�ki wlok� mojego Szczukina. Szarpa�y go, ci�gn�y, a on prawie si� nie opiera�. Jak szmaciana kuk�a. Rzuci�em si� na paj�ki i zacz��em je wali� �omem, mia�em ju� wszystko gdzie�. Paj�ki zostawi�y Szczukina. By� nieprzytomny. Powlok�em go pod �cian�, a paj�ki posz�y moim �ladem. I wtedy zn�w si� rzuci�em na �cian�. Niew�tpliwie nigdy jeszcze nie by�o we mnie takich si�. Jak na ostatnich stu metrach w maratonie - a potem cz�owiek umiera. Kawa�ek �ciany si� wy�ama� i wypad� na tamt� stron�. �om przelecia� przez dziur� i tam zadzwoni�. Teraz je�li tam nawet czeka�a niezw�oczna �mier�, to innej drogi ju� nie by�o. Tam by�a moja bro�. Uratowa�a nas Noga. Paj�ki jej si� boj�. Wysz�a z ciemno�ci, skrzypi�c stawami; by� to but mego wzrostu, stercza� z niego kamienny palec. Paj�ki prysn�y na boki. A Noga powoli skaka�a ku nam, �eby nas rozdepta�. Galk� to dos�ownie wrzuci�em do dziury, a nast�pnie wyci�gn��em Szczukina. Tam by� asfalt. Upad�em obok Szczukina. Galka le�a�a na jezdni. Za �cian� skrzypia�a Noga. Potem zrobi�o si� cicho. Zamkn��em oczy. W dali da�o si� us�ysze� znajome postukiwanie. Coraz to bli�ej i bli�ej... Brz�cza�, nadci�gaj�c Sk�adany �limak... Zacz��em maca� r�kami, chcia�em znale�� �om. �omu nie by�o. Podnios�em si� na czworaka i wtedy zobaczy�em, �e ku nam jedzie nie Sk�adany �limak, lecz tramwaj. Zwyk�y tramwaj, p�ny, prawie pusty. Nawet nie mia�em poj�cia, �e w Strefie s� takie miejsca. Niechaj przejedzie. Jest to, niew�tpliwie, tramwaj zab�jca. Ale tramwaj nie przejecha�. Skrzypi�c hamulcami zatrzyma� si�. Gdzie jest �om? Gdzie, do diab�a, jest �om? Nie mog�em go przecie� go�ymi r�kami! Z tramwaju wyskoczy�a kobieta w niebieskim sarafanie. Podbieg�a ku nam. To by�a Larisa, matka Galki. Rozpoznam j� zawsze z daleka. To stara mi�o��. Chocia� ona si� teraz rozpi�a, a ja mam Ludmi�� i Paszk�, to ze starej mi�o�ci co� zawsze zosta�o. - Ja to po prostu wyczu�am! - krzykn�a Lariska i rzuci�a si� ku Galce. A Galka znowu zacz�a p�aka�. - Mamo, ja wi�cej nie b�d�! I dopiero w�wczas zda�em sobie spraw�, �e nad ulic� si� pal� latarnie. Rzadkie, zwyk�e latarnie. Siad�em na chodniku. Z tramwaju wyszed� motorniczy. Zna�em go, by� to Kolka Maksakow. Oboje z Laris� poprowadzili Galk� do tramwaju. Nadci�gn�y reflektory. To by�a wo�ga dyrektora. Dyrektor podszed� do nas pierwszy. Usi�owa� potrz�sa� moj� r�k�. Ale ja mia�em wszystkiego ju� dosy�... Powiedzia�em, �e Szczukina trzeba odwie�� do szpitala, bo straci� du�o krwi. O �ukianycza to nikt nie pyta�. Zrozumieli wida� i tak. Dyrektor poleci� wezwa� brygad� do za�atania �ciany. Rozdzia� sz�sty. TECHNOLOG SZCZUKIN Wypu�cili mnie ze szpitala na trzeci dzie�. Przez ten czas przygotowa�em memoria� o metodach likwidacji fabrycznego wysypiska �mieci, kt�re w obecnym stanie stanowi niebezpiecze�stwo dla fabryki i okolicznej ludno�ci. W memoriale wspomnia�em, �e nasza fabryka zosta�a zbudowana jeszcze przed rewolucj� jako Fabryka Zabawek Mechanicznych niemieckiego fabrykanta Buchnera. Wysypisko si� zrodzi�o, kiedy fabryka zosta�a zburzona w czasie wojny domowej. Na nieszcz�cie, zamiast ruiny fabryki i magazyn�w rozebra� nowe hale Fabryki Zabawek Mechanicznych imienia Lassalle'a zdecydowano zbudowa� w s�siedztwie zburzonych. A kiedy w dwudziestym pi�tym fabryka sp�on�a, to podczas odbudowy znowu j� przesuni�to. Od tamtej pory wysypisko zacz�o by� wykorzystywane i przez inne przedsi�biorstwa miejskie. Wysypisko nabra�o samodzielno�ci i fabryka stopniowo si� cofa�a pod jego naporem, zostawiaj�c w jego w�adaniu zagubione magazyny i drogi dojazdowe. A wysypisko ci�gle ros�o. Podejmowano co i rusz decyzj� co do likwidacji wysypiska, kiedy� nawet pr�bowano wprowadzi� je w �ycie, ale zgin�y tam dwa spychacze, jednego operatora nie uda�o si� odnale��, drugi to si� wydosta�, ale zwariowa�... Wysypisko zacz�to w mie�cie nazywa� Stref�, i nawet si� pojawili stalkerzy... Obecnie to fabryka odsuni�ta jest przez wysypisko od ulicy M�odzie�owej o sze�� kilometr�w i nikt dok�adnie nie wie, co dzieje si� wewn�trz. Napisa�em, �e wysypisko si� przekszta�ci�o w zamkni�ty ekosystem. W ka�dej chwili mo�e w nim nast�pi� skok jako�ciowy i ono zaatakuje fabryk� lub ulic� M�odzie�ow�, z kt�r� graniczy, oddzielone tylko betonowym p�otem. Dlatego za��da�em, �eby wysypisko niezw�ocznie zosta�o zbombardowane przez lotnictwo wojskowe. Po wyj�ciu ze szpitala memoria� przekaza�em dyrektorowi. Przeczyta� go przy mnie. I zaproponowa� p�j�cie na urlop. Powiedzia�, �e sobie zas�u�y�em na urlop. - A co z wysypiskiem? - spyta�em. - Troch� tu pan przesadzi�. Ale �r�d�o tego jest zrozumia�e - powiedzia� dyrektor, uciekaj�c oczami. - Nerwy. - Pan tam nie by�! - krzykn��em. - Pan nie wie! To jest straszne! Prosz� pami�ta� o losie �ukianycza. - Podejmiemy bezwzgl�dnie �rodki - powiedzia� dyrektor. - Ale co do lotnictwa, to pan przesadza. Tak wi�c, prosz� si� leczy�, odpoczywa�. Dyrektorowi do emerytury zosta�o dwa lata... Rozdzia� si�dmy. Z ZARZ�DZENIA NR 176 W FABRYCE ZABAWEK MECHANICZNYCH IMIENIA FERDINANDA LASSALLE'A: "...Wychodz�c z powy�szego, przedsi�wzi�� niezw�ocznie nast�puj�ce �rodki: 1. Postawi� od strony hali nr 3 tymczasowe ogrodzenie wysypiska kosztem zaoszcz�dzonych �rodk�w dzia�u socjalno- bytowego. 2. Wzmocni� stra� peryferii wysypiska w czasie nocnym, do czego znale�� �rodki na zwi�kszenie etat�w stra�y przemys�owej o dw�ch ludzi. 3. Tymczasowo, a� do specjalnego rozporz�dzenia, wstrzyma� zwiedzanie fabryki przez wycieczki, a tak�e wstrzyma� przedostawanie si� na terytorium przedsi�biorstwa przedstawicieli prasy, kt�rzy nieodpowiedzialnymi wyst�pieniami mog� dezorientowa� spo�eczno��. 4. Przyj�� do wiadomo�ci postanowienie Organizacji Terenowej Przedsi�biorstwa o zwr�cenie si� do zarz�du G��wnego Ministerstwa Przemys�u Terenowego Fabryki Zabawek Mechanicznych o wydzielenie dodatkowych funduszy na doprowadzenie do porz�dku terytorium fabryki. 5. Poda� ca�emu sk�adowi osobowemu przedsi�biorstwa deklaracj� o niedopuszczalno�ci rozpowszechniania pog�osek na temat przypuszczalnego istnienia nieznanych zjawisk w rejonie terytorium fabrycznego. W tym celu przeprowadzi� zebrania w kolektywach wydzia��w i dyrekcji. 6. Przeprowadzi� w stosownych organach zaopatrzenia socjalnego ustanowienie renty w podw�jnej wysoko�ci po pracowniku stra�y przemys�owej Warnawskim G. �., jako poleg�ym podczas wykonywania obowi�zk�w s�u�bowych. 7. Monterowi G. W. Wasjuninowi udzieli� nagrody w wysoko�ci dwutygodniowego uposa�enia. 8. Zast�pcy G��nego Technologa N. R. Szczukinowi udzieli� dodatkowego urlopu celem leczenie. Dyrektor Fabryki Zabawek Mechanicznych im. Ferdinanda Lassalle'a Prze�o�y�a Ewa Sk�rska