8637
Szczegóły |
Tytuł |
8637 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8637 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8637 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8637 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maria Konopnicka
Pod�ug Ksi�gi
By� dzie� jesienny, ca�y z�oty i modry od gasn�cego s�o�ca i cichej pogody.
Oko�o trzeciej po po�udniu przed gmachem wi�ziennym zatrzyma� si� w�z z
kapust�.
- Bra-ma! Bra-ma!... - krzykn�� przeci�gle parobek siedz�cy na nim w
czerwonym lejbiku i samodzia�owym spencerze.
Nikt si� jednak z otwieraniem bramy nie kwapi�.
- Bra-ma!... - krzykn�� zn�w parobek i zakl��, bo mu si� konie kr�ci�
zaczyna�y.
Chwil� trwa�a cisza. Nikt bramy nie otwiera�.
- Nada g�o�nieje ! - przem�wi� flegmatycznie so�dat stoj�cy przed budk� na
warcie.
- Bra-ma!... - wrzasn�� parobek z ca�ej swojej si�y. - A prr!... A gdzie!...
- doda� �ci�gaj�c batem lejcow�, kt�ra mu si� zapl�ta�a w p�szorkach -
A�eby ci�'...
Zeskoczy� po orczyku na ziemi�. Okr�ci� lejce na k�onicy i pi�ci� jak
taranem zacz�� wali� w bram�.
Rozleg�o si� wielkie echo po sklepionym wn�trzu, przez d�ug� wszak�e chwil�
nikt nie przybywa�. Zacz�apa�y wreszcie jakie� ci�kie kroki, a razem ze
zgrzytem klucza obracanego w zamku da� si� s�ysze� g�os cierpki i gniewliwy:
- Czego walisz ? Czego walisz? Czego pr�no pazury obijasz? Jak mam
otworzy�, to i bez twego walenia otworz�!
- A niech�e was, z takim otwieraniem! A prr!... A prr!... - wo�a� parobek
biegn�c zn�w do koni, kt�re w bok z wozem skr�ci�y.
Chwyci� lejce i wywijaj�c batem nad ko�mi wjecha� w bram�, kt�rej wierzeje z
�oskotem uderzy�y o �ciany, a z bramy w podw�rze do po�owy wo��. Nie m�g�
dalej, bo zawali�y mu w poprzek drog� skrzynie od kartofli. Zaopatrywano si�
na zim� i to spowodowa�o pewne zamieszanie w cichym zazwyczaj dziedzi�cu
wi�ziennym.
Zamieszanie to �ywo zajmowa�o aresztant�w wypuszczonych w�a�nie do ogr�dka
na popo�udniow� przechadzk�. W�a�ciwie m�wi�c nie by�a to przechadzka, ale
raczej kr�cenie si� w k�ko i popychanie wzajemne, gdy� miejsca bardzo ma�o,
a wi�ni�w stu przesz�o. To. co si� nazywa�o ogr�dkiem. tak�e niewiele do
ogrodu by�o podobnym. W jednym z k�t�w podw�rza, obudowanego doko�a murami
wi�ziennego gmachu, niskie drewniane sztachety grodzi�y szczup�y kawa�ek
gruntu, podzielony dwiema krzy�uj�cymi si� uliczkami na cztery r�wne
prostok�ty. Najd�u�sza, za�amana w rogach ogr�dka dro�yna bieg�a popod
sztachetami do furtki, wprost kt�rej w przeciwleg�ym k�cie sta�a tak zwana
altana, rodzaj okr�g�ej, przejrzystej, z w�skich deszczu�ek zbitej szopy, z
czterema wewn�trz �awkami i podtrzymuj�cym krokwie s�upem.
Troch� m�odocianych drzewek trz�s�o w s�o�cu ostatkiem z�otych li�ci, a cho�
nic by�o najl�ejszego wiatru, li�cie te pada�y cicho na zaros�e zielskiem
rabaty i �cie�ki, twardo stopami wi�ni�w ubite. Przy zbiegu prostok�t�w
sta�o par� krzak�w bladoliliowych astr�w, kt�re zdawa�y si� obraca�
gwia�dziste swe oczy za tymi n�dznymi postaciami, co si� po uliczkach snu�y.
Aresztanci chodzili po dw�ch, po trzech, na pi�ty sobie niemal nast�puj�c-
Wi�ksza ich cz�� mia�a piersi zapad�e i pochylone grzbiety, na kt�rych siwe
wi�zienne kapoty wisia�y jakby na ko�kach.
Najcharakterystyczniejsz� cech� wi�nia jest jego postawa. Przy pewnej
wprawie mo�na po niej od pierwszego rzutu oka pozna� d�ugo�� odcierpianej
kary, tak w�a�nie jak si� po z�bach wiek koni poznaje.
Jednoroczni r�ni� si� pomi�dzy sob� znacznie chodem, ruchem r�k i ramion,
sposobem trzymania g�owy i noszenia siwego kubraka, sztywno�ci� szyi, nawet
trybem wykr�cania si� na zawrotach drogi.
Drugoroczni maj� wszyscy nagi�te grzbiety i kark, jakby wy�a��cy naprz�d z
ko�nierza. R�nice ruch�w zacieraj� si� pomi�dzy nimi; najsilniejsi tylko
zachowuj� w�a�ciw� sobie postaw� jeszcze w trzecim roku. Po tym terminie
wszyscy si� upodabniaj�. Cz�owiek przestaje istnie� jako indywiduum, a
zamienia si� w cz�stk� tej szarej, bezbarwnej, bezkszta�tnej masy, kt�ra si�
nazywa ludno�ci� wi�zienn�. Nogi wi�nia staj� si� wtedy kab��kowate i
w�t�e; ustawione przy sobie stopy rozwieraj� si� pod k�tem coraz prostszym;
naprz�d wygi�te kolana dr�� nieraz widocznie, ch�d bywa ci�ki, wlok�cy si�,
ruchy niedo��ne, powolne, a r�ce wisz� po obu bokach cia�a jakby nadmiernie
wyd�u�one i wyruszone ze staw�w. Rzecz dziwna, przeobra�eniu temu podlegaj�
g��wnie m�czy�ni. Kobiety wszystkie prawie zachowuj� nienaruszon� odr�bno��
swoj� przez d�ugie lata i dopiero najstarsze, po wielokrotnych powrotach
dogasaj�ce tu aresztantki ulegaj� niweluj�cym wp�ywom wi�ziennego �ycia.
Po ruchach i postawie idzie cera. Ta w pierwszym roku bywa blada, �niada,
krwista nawet, podlega momentalnym zmianom zabarwienia i w og�le ma
silniejsze, cieplejsze tony. W drugim roku wi�dnie i ��knie bardzo szybko,
sk�ra w�tleje i nabiera pergaminowej sucho�ci i martwoty; w trzecim rzuca
si� na ni� jaki� cie� zielonkowaty, zw�aszcza oko�o uszu, ust i oczu,
niekiedy barwa ��ta, oleista, cie� ten przemaga, szczeg�lniej na skroniach
i czole, kt�re si� nieraz tak �wieci, jakby napuszczone t�uszczem. W
dalszych latach twarz wi�nia staje si� rozmi�k��, przybiera barw� ziemist�
i jest wybornym dokumentem do s��w Genezy opiewaj�cych, i� cz�owiek ulepiony
zosta� z gliny i z mu�u ziemi. Zmianom tym podlega wi�kszo�� kobiet na r�wni
z m�czyznami.
Trzeciorz�dn� w charakterystyce zewn�trznej wi�nia cech� jest wyraz oczu,
spojrzenie. U pierwszorocznych bywa ono zwykle ruchliwe, lataj�ce,
niespokojne, gor�czkowe. Zapalaj� si� w nim i gasn� blaski niespodziane,
iskry przelotnych wzrusze�, obaw, pomys��w, zalegaj� je cienie nagle,
g��bokie, z siwych czyni�c �renice zielone, z modrych - czarne. W drugim
roku �renica wi�nia blednie, m�ci si�, zeszkliwia i upodabnia do stoj�cej w
b�otnym dole wody. W trzecim matowo�� spojrzenia wzrasta z dniem ka�dym,
oczy ko�owaciej� i jakby zaokr�glaj� si� w orbitach, a z g��bi ich wyziera
og�lne zniedo��nienie albo zwierz�ca z�o�liwo��. Z biegiem czasu rozwija
si� to a� do idiotyzmu w jednym kierunku, a� do prawdziwie ma�piej
przebieg�o�ci w drugim. Idiotyczne spojrzenie godzi si� bardzo dobrze ze
sple�nia�� jakby cer� wi�nia i zwykle z ni� chodzi w parze. Bywaj� wszak�e
wyj�tki, a kiedy w gliniastej, rozmi�k�ej twarzy zagorzej� �renice pos�pnym,
czerwonawym ogniem, zjawisko to bywa straszne i zwykle si� ko�czy jak��
katastrof�.
Takim w�a�nie spojrzeniem pa�aj�cym patrzy� w otwart�, nieco widn� z jednego
k�ta w ogr�dku bram� m�ody stosunkowo wi�zie�, kt�rego wszak�e postawa i
cera zdradza�y dawnego ju� aresztanta.
Na oko wida� by�o, �e siedzi ju� najmniej cztery, pi�� lat mo�e. Musia�a to
by� jednak organizacja wyj�tkowo silna, gdy� prosty dot�d i sztywny kark
unosi� wysoko nad inne jego ogolon� i czarniaw� g�ow�.
W tej chwili wi�zie� by� pochylony nieco ku sztachetom; szeroko rozwarte
nozdrza zdawa�y si� wietrzy� powiew ulicy z niepohamowan� ��dz�, na szyi
pulsowa�y grube, napi�te �y�y, a w p�otwartych ustach wida� by�o z�by
drobne, ostre i niezwykle bia�e. Jedn� z r�k wsun�� za kubrak i koszul� na
pier�, jakby chcia� poczu� cia�o �ywe albo te� przygnie�� gar�ci� serce
wstrz�sane silnym, g�uchym biciem.
Drug� r�k� wpar� mi�dzy sztachety, aby si� �atwiej utrzyma� na
kab��kowatych, widocznie w tej chwili dr��cych nogach.
Baczniejszy spostrzegacz pozna�by z �atwo�ci�, �e wi�zie� przebywa ten punkt
krytyczny, w kt�rym cierpienie, je�li nie prze�ama�o woli i energii, staje
si� na d�u�ej wprost niezno�nym, niemo�liwym. Pot�d - a nie dalej - krzyczy
co� w ludzkiej istocie, kt�ra dosz�a do takiego krytycznego punktu; a
prawodawstwo kryminalne nigdy do�� szeroko uwzgl�dni�, nigdy do�� bacznie
rozpozna� nie mo�e tego momentu psychicznego.
Oparty o sztachety i wychylony z jak�� drapie�n� po��dliwo�ci� na podw�rze
wi�zie� znany by� powszechnie pod nazw� Cygana.
Cyganem zwali go towarzysze, stra�nicy, kancelaria, nawet w ksi�dze, gdzie
zapisywano zarobki, figurowa� pod tym nazwiskiem, z czasem zapomniano zgo�a,
czy mia� jakie inne, a i on sam zdawa� si� nie pami�ta� o tym. Poniewa�
stan��, ci, co szli obok i za nim, stan�li tak�e. Powyci�ga�y si� szyje,
powznosi�y ramiona, jedni si� wspinali, drudzy szturchali stoj�cych przed
sob�, inni jeszcze przest�powali z nogi na nog� w miejscu, jak to czyni�
zamkni�te w klatkach zwierz�ta- Spojrzenia skupia�y si� w dw�ch punktach.
Jedni patrzyli na w�z, konie i kapust�, drudzy na nia�k� od pana sekretarza,
kt�ra z u�pionym na kolanach dzieckiem siedzia�a w progu oficyny ko�ysz�c
si� z boku na bok i nuc�c bezbarwnym g�osem jedn� z tych melodii, kt�rym
katarynki szerok� popularno�� nada�y. Tu� przy niej sta�a z szaflikiem w
r�ku Janowa, kucharka, i tak�e na w�z patrzy�a. Nie opodal bawi� si� ch�opak
str�a. Kapusta by�a w tym roku niezwykle dorodna. Wielkie jej g�owy, jedne
czubate, pod�u�ne, zielonkawe, z lekko postrz�pionymi brzegami zdawa�y si�
p�ka� i otwiera� jak tulipanowe kielichy, nie mog�c powstrzyma� naporu
rozros�ych o�rodk�w swoich; inne l�ni�ce, bia�e, p�askie, szczelnie
srebrzyste �y�kowanym li�ciem obci�gni�te, le�a�y na wozie wa�ne, ci�kie,
�wiec�c z dala jak �nie�ne k��by i skrzypi�c j�drnie za ka�dym dotkni�ciem.
Pomi�dzy nimi tkwi�y tu i �wdzie na wysoko obna�onych g��bach lekkie i puste
szalki z brunatno poplamion� powierzchni�, niewiele co warte i bez targu, do
pe�nych kop dodane.
Ci, co patrzyli na nia�k�, nie mniej mieli pi�kny widok. Dziewczyna by�a
m�od�, ros��, a jej rozkwit�e kszta�ty uwydatnia�a lekka perkalowa sp�dnica
i taki� kaftan. Ci�ki ��tawy warkocz spada� jej nisko na kark, a ma�a
r�owa chusteczka nie pokrywa�a bia�ej, lekko s�o�cem oz�oconej szyi.
Rytmiczny ruch, jakim si� ko�ysa�a z boku na bok, dodawa� jej jakby sennego
wdzi�ku.
Cygan nie patrzy� wszak�e ani na nia�k�, ani na kapust�. Gorej�ce jego oczy,
zrazu w czelu�ciach bramy utkwione, obiega�y teraz podw�rze, oblatywa�y
drzwi i okna w wewn�trznych murach wi�zienia, mierzy�y odleg�o�� furtki od
skrzyni i skrzyni od wo��, wreszcie wpi�y si� z jak�� dzik� przenikliwo�ci�
w twarz stra�nika, kt�ry, bokiem do wi�ni�w zwr�cony, sta� przed altan� i
prowadzi� z kim� spokojn� gaw�d�, brz�kaj�c od czasu do czasu kluczami na
znak obecno�ci i czujno�ci swojej.
Tymczasem w bram� wjecha� drugi w�z z kapust�.
- Jecha� tam!... Jecha� dalej!... - rozleg�o si� wo�anie.
Parobek w czerwonym lejbiku, kt�ry dopiero czwart� kop� liczy�, odwr�ci� si�
i hukn��:
- A gdzie� ci to pojad�?... Na �eb?... Nie widzisz, �e skrzynia? �lepy�?...
- Prrr... prrr... - da�o si� s�ysze� w samym sklepieniu bramy, a w�z
zatrzyma� si� w po�owie drogi tak, �e mu tylko ko�a na ulicy pozosta�y.
Obaj parobcy zacz�li teraz ha�a�liwie deliberowa�, jak wykr�ci� skrzynie,
�eby wozy mog�y w podw�rze wjecha�,
- O laboga! - przem�wi�a nagle Janowa - tak mi si� co� w oczach mig�o jakby
nasza �winia... A skocz no, J�zek, do chlewiku, obacz. czy si� maciora nie
wywar�a k�dy... Ino duchem, na jednej nodze.
Ch�opak w chwil� by� z powrotem.
- Co si� tam mia�a wywrze�. Taka ob�arta, �e si� rucha� nie mo�e... Uk�ad�a
si� w s�omie i le�y, a prosiaki przy niej jak pijawki wisz�.
- A tak mi si� co� siwego mig�o mi�dzy ko�mi, w�a�nie jakby �winia...
- Gdzie? - zapyta�a powolnym g�osem nia�ka.
- A gdzie by? Akuratnie mi�dzy ko�mi. O tu! - pokazywa�a Janowa stan�wszy w
pobli�u w�skiego przesmyku, jaki mi�dzy skrzynia a wozem pozosta�.
- Przywidzia�o si� Janowej, i tyle - odrzek�a nia�ka podejmuj�c na nowo
swoj� jednostajn� piosenk�.
- Ale!... Co mi si� mia�o przewidzie�? Przecie cz�owiek nie pijany, jak Boga
kocham, tak akuratnie mi�dzy ko�mi co� siwego przelecia�o... Pies nie pies,
�winia nie �winia, �ebym tak zdrowa by�a!
W tej chwili stra�nik rzuci� okiem i nie zobaczy� g�ruj�cej zwykle nad
innymi czarniawej g�owy Cygana.
- Cygan!... Gdzie Cygan?--- - wrzasn�� przyskakuj�c do wp�otwartej furtki.
Aresztanci spojrzeli po sobie. Cygana nie by�o.
- A to musi nie co, ino ten ladaco �wisn�� bez bram� pod wozem - m�wi�a
Janowa klasn�wszy w d�onie. - Jak mi B�g mi�y, takom go widzia�a. Ino mi si�
mign��... Jeszcze my�la�am, �e �winia.
- A �eby was najja�niejsze!... - wrzasn�� stra�nik chwyciwszy si� za g�ow�.
W podw�rzu s�dny dzie� nasta�. Aresztant�w sp�dzono w jednej chwili w
korytarze, pogo� za zbiegiem rzuci�a si� w ulic�.
- �apaj!... Trzymaj!... - rozleg�o si� najpierw z bliska, potem coraz dalej,
dalej.
O sto krok�w mo�e od wi�zienia le�a� siwy kubrak pod murem, nieco dalej
le�a�a czapka.
Nie by�o teraz w�tpliwo�ci, w kt�r� stron� ucieka� Cygan. Jako� w chwil�
potem Filip, ojciec J�zka, zobaczy� Cygana, jak w koszuli i w hajdawerach
lecia�, jakby go wiatr unosi�, ziemi ledwo dotykaj�c stopami.
Okrzykn�a si� pogo� ponownie, a zbieg p�dzi� przed tym okrzykiem, jakby mu
w dwoje tyle r�czo�ci przyby�o. Z�a jego gwiazda trzyma�a go wszak�e ci�gle
w prostej linii na oczach goni�cym. Bieg� jak strza�a szybko i jak strza�a
wci�� prosto przed siebie. To go zgubi�o.
Okrzyki goni�cych do�ciga�y go coraz bli�ej, a przestrze�, kt�ra go od nich
dzieli�a, zmniejsza�a si� co chwila.
Wtem pad�, a cho� si� w tej�e sekundzie niemal porwa� z ziemi i zn�w p�dzi�
dalej, zna� by�o, �e si�y jego bliskie by�y wyczerpania.
Bieg� wszak�e jeszcze chwil�, coraz wolniej, wolniej, nareszcie jakby sarn
czuj�c, �e nie ujdzie - odwr�ci� si� nagle i stan�� twarz� w twarz przeciw
pogoni.
By� straszny- Oczy jak pochodnie, twarz trupio �ci�gni�ta, z�by wyszczerzone
jakby do k�sania, na ustach nieco krwawej piany. Filip dopad� pierwszy.
Chwyci� go Cygan za o�ydla, zaszamota� nim i cisn�� o bruk jakby powi�
s�omy. Za Filipem przypadli inni. Zbieg broni� si� rozpaczliwie. Gryz�,
dar�, pi�ciami o �by grzmoci�, kopa� - by� w�ciek�y.
A� go nasiedli w sze�ciu czy w siedmiu jak dzika, a obaliwszy na ziemi�,
zgnietli mu kolanami piersi, pokrwawili go, poszarpali na nim koszul� i tak
zmordowali, �e trzeba go by�o do wi�zienia na r�kach nie�� niby martwe
brzemi�,
Kiedy si� ockn�� w ciemnej, ca�y dr��cy i mokry od wylanych na niego kub��w
zimnej wody- zawo�ano go do kancelarii. Jeszcze wszak�e pan nadzorca nie
zd��y� przysi��� i zapali� cygara, kt�re mia�o mu s�u�y� do umilenia
przykrej konferencji, jeszcze je �lini� obracaj�c w pulchnych palcach
pomi�dzy grubymi i pi�knie zarysowanymi wargami, kiedy w progu stan�a pod
przyw�dztwem stra�nika deputacja powa�na, bo z samych recydywist�w i
najstarszych z�odziei z�o�ona.
Dw�ch pos�ugaczy trzyma�o tymczasem pod pachy Cygana, kt�ry usta� na nogach
nie m�g�, chwia� si� ca�y i co chwila ociera� pot z bladej jak chusta twarzy.
Pan nadzorca zmarszczy� czo�o i wydawszy policzki patrzy� ku drzwiom
pytaj�cym wzrokiem. Trzech z deputacji podst�pi�o do zielonego sto�u i
poca�owa�o "wielmo�nego" w r�k�.
- A co to powiecie? - zapyta� udobruchany t� oznak� pokory dygnitarz.
- A to dopraszamy si� �aski wielmo�nego pana - przem�wi� Wiewi�ra, prowodyr
recydywist�w, kt�ry ju� z�by zjad� na wi�ziennym chlebie - coby�my mogli
Cygana sami bez si� s�dzi�. Wszystkim on nam wstydu zada� i wszystkich przed
oczami wielmo�nego pana i ojca naszego w brudn� koszul� obl�k�. Nie b�dzie
tera �adnej swobodno�ci dla porz�dnego haresztanta i wszystko si� skurczy.
Do�� ju� by�o ci�ko (tu g�o�ne siekni�cie pozosta�ych u drzwi deputat�w),
tera b�dzie jeszcze ci�ej.
- O, co ci�ko, to ci�ko! - przerwa� piskliwym g�osem najbli�ej stoj�cy
�eglarek.
Drugie, jeszcze g�o�niejsze siekni�cie deputat�w u progu.
- Tak my przyszli prosi� i doprasza� si� wielmo�nego ojca i dobrodzieja,
coby�my mu kar� sami wysadzili, wedle naszego zrozumienia i po
sprawiedliwo�ci...
- No - przem�wi� wahaj�ce pan nadzorca - dobrze to jest, ale c� wy z nim
my�licie zrobi�?
-A zbi�, wielmo�ny panie - odpar� Wiewi�ra g�osem szczerego przekonania o
doskona�o�ci tego �rodka. - Na takiego, wielmo�ny panie, ga�gana, to nie ma
jak bicie. A co on, wielmo�ny panie? To on pierwszy si� tu popad� i b�dzie
wszystkim zapr�szenie ocz�w robi�? Wielmo�nego pana martwi�? Ojca, matki nie
szanowa�, wi�zienia nie szanowa�, to co na takiego jak nie baty?... On i
porz�dnego bata niewart! �eby jego choroba! Tfy!
Tu splun�� m�wca, a retoryczna ta figura pobudzi�a deputat�w do nowych
wzdycha� u progu.
Pan nadzorca b�bni� palcami po stole- By� on w po�o�eniu arcydelikatnym. Z
jednej strony u�miecha�o mu si� takie zako�czenie tej niemi�ej sprawy, z
drugiej mia� skrupu�y co do legalno�ci podobnego jej obrotu. Na szcz�cie
przypomnia� sobie, �e czyta� gdzie� niedawno, jako w Ameryce nieraz sami
przest�pcy wymierzaj� kar� na swych towarzyszy. To go uspokoi�o od razu.
Owszem, nada�o my�lom jego bieg g�rny i wznios�y. Czu� si� inicjatorem
nowych idei w spo�ecze�stwie, idei z Nowego �wiata. Czu� si� humanist� na
wielk� skal�.
Wyd�� tedy �wie�o ogolone policzki, co uwydatni�o pi�kny jego podbr�dek, i
odsapn�� kilka razy z zupe�nym zadowoleniem.
Cygan tymczasem pochyli� g�ow� na piersi i przymkn�� zagas�e oczy. Wszystkie
musku�y jego bolesnej twarzy drga�y. Zdawa�o si�, �e jest bliskim omdlenia.
- Dobrze to jest - powt�rzy� pan nadzorca - ale niech�e kara nie b�dzie
l�ejsz� od tej, jak� bym mu sam naznaczy�.
M�wi� to. aby co� powiedzie�. Przekonany by� bowiem, �e wydaje Cygana w r�ce
ci�kie i nieub�agane.
- Niech ju� wielmo�ny pan na nas si� ubezpieczy. - Pok�oni� si� Wiewi�ra. -
Ju� my go tam tak oporz�dzim, coby mu si� odechcia�o na drugi raz. Ju� my
go...
Nie sko�czy�. Pan nadzorca podni�s� si� z fotela.
- Jakub! - zawo�a� na stra�nika - wyprowadzi� go im na g�rny korytarz- Niech
i inni pos�uchaj� dla swojej nauki. A potem do mnie tu do kancelarii, to mu
sumienie roztrz�sn�.
Jakub zwr�ci� si� na lewo w ty�, pacho�ki popchn�li Cygana, a deputacja
przyst�pi�a do uca�owania r�ki "wielmo�nego", kt�ry teraz dopiero m�g�
swobodnie zapali� cygaro i przejrze� dzienniki.
W chwil� potem na g�rnym korytarzu rozleg� si� krzyk ostry, przeci�g�y.
Jedn� z najmilszych czynno�ci pana nadzorcy by�o roztrz�sanie sumie�
aresztanckich. Posiada� on ca�y zapas przem�wie� moralnych w wielkim
religijnym i spo�ecznym stylu, ca�� kopalni� przestr�g wzruszaj�cych, ca�y
skarbiec pi�knie zaokr�glonych zda� i buduj�cych maksym. Stanowi�o to jego
specjalno�� i przedmiot prawdziwego dyletantyzmu- A czyni� to wszystko z
natchnienia, bez uprzednich przygotowa�, improwizowa� po prostu. Przy
improwizacji takiej sam bywa� niezmiernie wzruszony, a dr��cy z lekka g�os
jego i oczy, mg�� wilgotn� zasz�e, pobudza�y do skruchy wszystkich, kt�rzy
si� ju� do winy przyznali.
St�d uwa�any by� za urz�dnika prawdziwie u�ytecznego, a to uznanie zas�ug
pobudza�o go do nowych wysi�k�w krasom�wczych.
Tym razem wszak�e wymowa pana nadzorcy nie znalaz�a odpowiedniego
zastosowania. Cygan bowiem zaraz po egzekucji swojej straci� przytomno��, a
potem wpad� w tak� gor�czk�, �e go jeszcze tej samej nocy do lazaretu
przenie�� musiano.
Le�a� tydzie�, le�a� dwa tygodnie, plu�, kaszla�, kw�ka�, skar�y� si�, �e go
w piersiach, to w plecach k�uje, i wychud� strasznie. Zwl�k� si� nareszcie
ze swego tapczana i pochylony, zestarza�y, wi�cej do cienia ni� do cz�owieka
podobny, pod numer poszed�. Ale tu pogorszy�o mu si� raptownie. Dosta�
dreszcz�w, gor�czki, krew mu si� ustami rzuci�a, a� trzeciej co� nocy umar�
nad ranem, nie obudziwszy ani jednym j�kiem �adnego ze swoich s�siad�w.
Teraz dopiero zacz�to przeb�kiwa�, �e Wiewi�ra zanadto mu "do�o�y�". M�odsi
zw�aszcza, "frajery", kt�rych zwykle recydywi�ci we wzgardzie i poniewierce
maj�, burzyli si� po k�tach.
- Ju�ci to nie po katolicku tak cz�eka zbi�, �eby go a� ubi� - m�wi� jeden.
- Przecie go nie ubili na pi�kne...
- Nie ubili na pi�kne, ale w nim wszystkie w�tpia het precz oberwali. To
jak�e mia� �y�? Musia� umiera�.
Tymczasem w kancelarii przygotowywano raport, jako taki a taki wi�zie� na
gor�czk� czy te� febr� umar�. W�a�nie podyktowa� by� pan nadzorca powy�sze
s�owa pomocnikowi swemu, kiedy ten rzek�:
- Kiedy� mu si� wyrok mia� sko�czy�?
- Tak na pami�� nie mo�na wiedzie� - odpar� "wielmo�ny" - ale przecie� to
wszystko pod�ug ksi�gi idzie. Jakub! podaj no ksi�g�!
Poda� Jakub czarno oprawny wolumin, a pan sekretarz przerzuca� go zacz��.
- A to co? - zawo�a� nagle i podni�s� wzrok na pana nadzorc�, wskazuj�c
palcem dat�.
Pan nadzorca spojrza� niedbale przez rami�. Spojrza� i raptem zerwawszy si�
z fotela utkwi� przera�one oczy w twarzy pana sekretarza. Chwil� trwa�o
milczenie, podczas kiedy tych dw�ch ludzi przenika�o si� wzajemnie wzrokiem.
- Tam do licha - zawo�a� wreszcie pan nadzorca zapomniawszy zupe�nie o
obecno�ci Jakuba- - A to� si� jemu wyrok sko�czy� blisko na dwa tygodnie
przed ow� ucieczk�...
Sta� Jeszcze chwil� i patrzy� os�upia�y przed siebie.
- Diabli go wiedzieli! - wykrzykn�� wreszcie rzucaj�c si� w fotel i nie by�o
ju� wi�cej o tym mowy.
Przez par� wszak�e nast�pnych tygodni drzwi kancelarii nie zamyka�y si�
prawie. Od samego rana pukanie pod numerami.
- Czego tam?-pyta niecierpliwie stra�nik.
- Otwiera� no, otwiera�! Musz� i�� do kancelarii.
- A co tam? - pyta pan nadzorca wchodz�cego aresztanta w towarzystwie
stra�nika.
- A to, prosz� wielmo�nego pana, przyszed�em si� dowiedzie� wedle wyroku, bo
mo�e mi si� ju� sko�czy�.
- C� znowu! - m�wi� zmieszany ,,wielmo�ny" - przecie� masz w wyroku dwa
lata, a siedzisz dopiero p�tora.
- Tak ci to niby jest, wielmo�ny panie, ale chcia�bym wiedzie� dokumentnie
wed�ug ksi�gi...
Pan nadzorca przygryza czerwone, pe�ne wargi, �eby nie wybuchn��.
Po chwili znowu ta sama historia. Za kwadrans - znowu. Dziewi�ciu,
pi�tnastu, dwudziestu wali naraz we drzwi, wszyscy wo�aj� stra�nika, wszyscy
chc� i�� do kancelarii. Jakub biega od numeru do numeru, krzyczy, prosi,
traci g�ow�, nareszcie najciekawszych prowadzi do kancelarii.
- Prosz� wielmo�nego pana, przyszli�my si� dowiedzie� wedle wyrok�w. bo mo�e
ju� si� nam poko�czy�y...
- Id�cie do diab�a z waszymi wyrokami! - krzyczy w ostatniej pasji pan
nadzorca. - A to cz�owiek nawet spokojnie odetchn�� nie mo�e. -
By�o to w�a�nie po obiedzie.
- Ale my chcieli zobaczy� ksi�g�. Ja umiem czyta�.
- I ja...
- I ja...
Pan nadzorca czuje si� z�amany. Ka�e Jakubowi podawa� ksi�g�, pokazuje
palcem daty, t�umaczy. Aresztanci kr�c� g�owami z niedowierzaniem. Jeden z
nich udaje, �e czyta. Wychodz� wreszcie, aby powr�ci� jutro, pojutrze, za
tydzie�. O biedny Cyganie! To by�a twoja pomsta!
KONIEC KSI��KI