8577

Szczegóły
Tytuł 8577
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8577 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8577 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8577 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

IaIN M. BANKS NAJEMNIK Prze�o�yli Gra�yna Grygiel Piotr Staniewski i i S-ka WARSZAWA 1999 USE OF WEAPONS Copyright � 1990 by Iain M. Banks Projekt ok�adki: Zombie Sputnik Corporation Ilustracja na ok�adce: Mark Salwowski Redaktor prowadz�cy seri�: Arkadiusz Nakoniecznik Redakcja j�zykowa: �ucja Grudzi�ska Redakcja techniczna: Anna Troszczy�ska �amanie: Agnieszka Dwili�ska Korekta: Maria Kaniewska ISBN 83-7180-586-1 REJONOWA BIBLIOTEKA PUBLICZNA im. A. STRUG \ FILIA OG�LNA 2 54-129 Wroc�aw, bulwar Ikara 29-31 Fantastyka Wydawca: Pr�szy�ski i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Gara�owa 7 Druk i oprawa: Opolskie Zak�ady Graficzne S.A. 45-085 Opole, ul. Niedzia�kowskiego 8-12 Dla Mic PODZI�KOWANIE Za wszystko winie Kena MacLeoda. To on sk�oni� starego wojownika do powrotu z emerytury oraz zasugerowa� �wiczenia cielesne. Drobna mechaniczna destrukcja Zakalwe upe�nomocniony; Nad miastem leniwe kt�by dymu, Czarne wormhole w jasnym Centrum Wybuchu; Czy powiedzieli ci ju� to, co chcia�e� us�ysze�? Czy zmoczonego ulew� pow�d� z�apa�a ci� na betonowym brzegu Ufortyfikowanej wyspy? Wszed�e� mi�dzy rozbite maszyny I oczyma nie zamglonymi od narkotyk�w Szuka�e� sprz�tu z innej wojny, Wypatrywa�e� ducha i polotu, co zanik�y. Pojazdy, statki, samoloty, Karabin, drona, pola si� to twe zabawki. Krwi� i �zami ludzi Spisa�e� alegori� swego regresu; Nie�mia�y poemat o twym wyniesieniu Z czystego i obszarpanego wdzi�ku. Ci, co ci� znale�li, Zabrali i przebudowali (�Ch�opcze, teraz tylko ty i my, Nasze pociski no�owe, cios, szybko��, krwawy sekret: Droga do serca cz�owieka wiedzie przez tors!") - Uwa�ali ci� za zabawk�, Ma�y dzikus; atawizm z dalekich kres�w U�yteczny, gdy� Utopia nie obfituje w wojownik�w. Ty jednak w sprytne scenariusze Chcia�e� wpisa� w�asne sceny. I gdy gra�e� serio, Za nasz� gr�, Przez gryma�ne gruczo�y, Widzia�e� w�asny sens, W ko�ciach. To wyrafinowane �ycie Nie mieszka�o w cia�ach. A co my�my jedynie wiedzieli, Ty czu�e� plazm� swych zmutowanych kom�rek. Rasd-Coduresa Diziet Embless Sma da'Marenhide na adres Sekcji Specjalnej S�u�by Kontaktu, Rok 115 (Ziemia, ka- lendarz khmerski), Orygina� marainski, t�umaczenie w�asne. Nie opublikowany. prolog - Powiedz mi, co to jest szcz�cie. - Szcz�cie? Szcz�cie... to obudzi� si� w jasny wiosenny poranek po wyczerpuj�cej pierwszej nocy sp�dzonej z pi�kn�... nami�tn�... wielo- krotn� morderczyni�. - O cholera. Tylko tyle? Trzyma� w palcach kieliszek jak schwytan� istot�, poc�c� si� �wiat- �em. P�yn w kieliszku, tej samej barwy co obserwuj�ce go, na wp� przykryte powiekami oczy, porusza� si� sennie w s�o�cu, rzucaj�c na twarz m�czyzny z�otawe �y�kowane refleksy. Opr�ni� kieliszek i gdy piek�cy alkohol sp�ywa� mu przez gard�o, mia� wra�enie, �e to �wiat�o szczypie go w oczy. Obraca� kieliszek w d�oni, g�adko i ostro�nie, zafascynowany chropowatym dnem i jed- wabn� �lisko�ci� nier�ni�tych fragment�w powierzchni. Podni�s� go ku s�o�cu, zmru�y� oczy. Szk�o skrzy�o si� setk� drobnych t�czy. Na tle nieba male�kie p�cherzyki w smuk�ej n�ce �arzy�y si� z�oci�cie, po- skr�cane w podw�jn� ��obkowan� spiral�. Powoli opu�ci� kieliszek i pow�drowa� wzrokiem nad ciche miasto. Patrzy� z ukosa ponad dachy, iglice i wie�e w stron� drzew w nielicz- nych przykurzonych parkach, i dalej za odleg�� lini� miejskich mur�w, na blade r�wniny i niebieskawe jak dym wzg�rza, dr��ce w mgie�ce �a- ru pod bezchmurnym niebem. Nie odrywaj�c oczu od pejza�u, nagle cisn�� kieliszek przez rami� do ch�odnej sali. Szk�o znik�o w cieniach i rozbi�o si� z brz�kiem. - Ty draniu - odezwa� si� po pewnej chwili kto� g�osem st�umionym i niewyra�nym. - My�la�em, �e to ci�ka artyleria. Omal si� nie zesra- �em. Chcesz, �eby wszystko to pokry�o si� g�wnem?... Do diab�a, te� pogryz�em szk�o... mmm... krwawi�. - Milczenie. - S�yszysz mnie? - Przyt�umiony, niewyra�ny g�os przybra� nieco na sile. - Krwawi�... Chcesz zobaczy� na pod�odze g�wno i rasow� krew? - Da�o si� s�ysze� drapanie, dzwonienie, po czym zapad�a cisza. A potem: - Ty draniu. M�ody m�czyzna na balkonie odwr�ci� si� od panoramy miasta i wszed� do sali krokiem tylko nieco niepewnym. W ch�odnym wn�trzu rozbrzmiewa�y pog�osy. Tysi�cletni� mozaik� na pod�odze pokryto w nowszych czasach przezroczyst� warstw�, chroni�c� drobne cera- miczne detale przed uszkodzeniem. Po�rodku sta� masywny, bogato rze�biony st� bankietowy otoczony krzes�ami. Pod �cianami pousta- wiano mniejsze sto�y, krzes�a, niskie komody i wysokie kredensy; wszystkie meble z tego samego ciemnego, ci�kiego drewna. Niekt�re �ciany pokrywa�y wyblak�e, lecz nadal imponuj�ce freski, przewa�nie sceny bitewne; inne �ciany, pomalowane na bia�o, obwie- szono olbrzymimi mandalami starej broni; setki w��czni i no�y, mieczy i tarcz, dzid i buzdygan�w, boi i strza� u�o�onych w wielkie spirale skrzy�owanych ostrzy niczym nieprawdopodobnie symetryczny wy- buch szrapnela. Rdzewiej�ce strzelby celowa�y zarozumiale w siebie na- wzajem ponad przys�oni�tymi kominkami. Na �cianach wisia�o par� wyblak�ych obraz�w i postrz�pionych go- belin�w, ale zmie�ci�oby si� ich tam znacznie wi�cej. Przez wysokie tr�jk�tne okna o kolorowych szybach pada�y kliny �wiat�a na mozaik� pod�ogi i na meble. Bia�e kamienne �ciany zwie�czone by�y w g�rze czerwonymi filarami, podtrzymuj�cymi pot�ne czarne drewniane bale, kt�re schodzi�y si� nad sal� jak gigantyczny namiot z kanciastych pal- c�w. M�ody m�czyzna kopn�� antyczne krzes�o, przywracaj�c mu w�a- �ciw� pozycj�. - Co za rasowa krew? - rzek�. Pad� na krzes�o, jedn� d�o� opar� na olbrzymim stole, drug� przeje- cha� po g�owie, jakby przeczesywa� d�ugie g�ste w�osy, cho� w rzeczy- wisto�ci czaszk� mia� wygolon�. - Co? - G�os dochodzi� sk�d� spod wielkiego sto�u. - Czy�by� mia� jakie� arystokratyczne koneksje, ty stary pijaczyno? - M�czyzna przetar� oczy zaci�ni�tymi pi�ciami, potem otwart� d�o- ni� masowa� sobie twarz. Nast�pi�a d�u�sza przerwa. - Kiedy� ugryz�a mnie ksi�niczka. M�ody m�czyzna spojrza� na belkowany sufit. - To nie jest dostateczny dow�d - parskn��. Wsta� i ponownie wyszed� na balkon. Wzi�� z balustrady lornetk�. Cmokn��, zako�ysa� si�, wr�ci� do okna, opar� si� r�koma o framug�, by mie� stabilniejszy widok. Regulowa� przez chwil� ostro��. Pokr�ci� g�ow�, od�o�y� lornetk� na kamienn� por�cz, skrzy�owa� ramiona na piersi i opar�szy si� o mur, patrzy� na miasto. By�o spieczone; br�zowe dachy i chropowate wyko�czenia �cian szczytowych jak sk�rka chleba; kurz jak m�ka. Nagle w jednej chwili rozedrgana panorama pod naporem wspo- mnie� zszarza�a, pociemnia�a. M�czyzna przypomnia� sobie inne twierdze (skazane na zag�ad� miasto namiot�w na majdanie, w oknach trz�s� si� szyby; m�oda dziewczyna - teraz ju� martwa - skulona w fo- telu w wie�y Pa�acu Zimowego). Zadr�a� mimo upa�u i przep�dzi� wspomnienia. -A ty? M�ody znowu spojrza� w g��b sali. - Co takiego? -Czy kiedykolwiek mia�e� powi�zania z... eee... lepszymi od ciebie i mnie? M�ody m�czyzna nagle spowa�nia�. - Kiedy�... - zacz��, ale si� zawaha�. - Kiedy� zna�em osob�, kt�ra by�a... niemal ksi�niczk�. I przez pewien czas kawa�ek jej nosi�em w sobie. - M�g�by� powt�rzy�? Nosi�e�... - Kawa�ek jej nosi�em w sobie przez pewien czas. Cisza. Potem uprzejmie: - Czy to nie odwrotnie ni� zazwyczaj? M�ody wzruszy� ramionami. - To by� do�� dziwny zwi�zek. Zn�w spojrza� na miasto. Wypatrywa� dymu, ludzi, zwierz�t, pta- k�w, jakiegokolwiek ruchomego obiektu, ale ten widok m�g�by by� namalowan� na kotarze dekoracj�. Porusza�o si� tylko powietrze, w kt�rym wszystko dr�a�o. Przez chwil� si� zastanawia�, jak mo�na by wprawi� w dr�enie kotar�, by wywo�a� ten sam efekt. - Widzisz co�? - dudni� g�os spod sto�u. M�ody nic nie odpowiedzia�, podrapa� si� tylko po torsie przez ko- szul� w rozpi�ciu marynarki; generalskiej marynarki, cho� nie by� gene- ra�em. Zn�w odszed� od okna i z niskiej konsoli przy �cianie wzi�� du�y dzban. Wzni�s� go ponad g�ow� i ostro�nie przekr�ci� szyjk� do do�u, zamykaj�c oczy i odwracaj�c ku g�rze twarz. W dzbanie nie by�o wo- dy, nic si� wi�c nie sta�o. Westchn��, k�tem oka obejrza� namalowany na dzbanie �aglowiec i delikatnie odstawi� dzban dok�adnie tam, sk�d go wzi��. Pokr�ci� g�ow� i ruszy� ku jednemu z dw�ch olbrzymich komink�w. Podci�gn�� si� na szeroki gzyms, sk�d uwa�nie ogl�da� staro�ytn� bro� zawieszon� na �cianie: strzelb� o wielkim wylocie, zdobionej kolbie i otwartym mechanizmie spustowym. Usi�owa� zdj�� rusznic� z ka- miennego muru, lecz by�a solidnie przymocowana. Zrezygnowa� po chwili i zeskoczy� na pod�og�, zatoczywszy si� nieco przy l�dowaniu. - Widzia�e� co�? - powt�rzy� z nadziej� kto� niewidoczny. M�ody przeszed� ostro�nie od kominka do rogu pokoju, ku d�ugie- mu rze�bionemu kredensowi. Na blacie i wok� mebla na pod�odze sta- �a obfito�� butelek, przewa�nie pustych lub pot�uczonych. Przejrza� je i znalaz� jedn� nienaruszon�. Usiad� ostro�nie na pod�odze, st�uk� szyj- k� o nog� krzes�a i wypi� po�ow� zawarto�ci - reszta rozbryzga�a si� na jego ubraniu i na mozaice pod�ogi. Zakas�a�, odplu�, postawi� butelk� na ziemi i wstaj�c, kopn�� j� pod kredens. Przeszed� w k�t komnaty, gdzie na kupie le�a�y ubrania i bro�. Pod- ni�s� jeden pistolet, wy�uska� go z pask�w, kabur i ta�m z amunicj�, obejrza� i rzuci� z powrotem na stos. Odsun�� na bok kilkaset ma�ych pustych magazynk�w, by dogrzeba� si� do innego pistoletu, ale tego r�wnie� nie wzi��. Podni�s� jeszcze dwa inne, sprawdzi� je, jeden prze- wiesi� przez rami�, drugi u�o�y� na pokrytej kap� skrzyni. Nadal mysz- kowa� w stosie; a� w ko�cu mia� na sobie trzy pistolety, a skrzyni� przykry� cz�ciami broni. Wrzuci� graty ze skrzyni do mocnej, popla- mionej smarami torby i cisn�� je na pod�og�. - Nie - powiedzia�. Gdy to m�wi�, rozleg�o si� g�o�ne dudnienie z nie ustalonego �r�d�a, pochodz�ce raczej z powietrza ni� z ziemi. Kto� spod sto�u zamamrota� niewyra�nie. M�ody m�czyzna podszed� do okna i roz�o�y� bro� na pod�odze. Przez chwil� wygl�da� na zewn�trz. - S�uchaj! - odezwa� si� kto� spod sto�u. - Pom� mi wsta�, dobrze? Jestem pod sto�em. - Co robisz pod sto�em, Cullis? - spyta� m�czyzna. Przykl�kn��, by przejrze� bro�. Naciska� wska�niki, kr�ci� tarczami, zmienia� parame- try i patrzy� w celowniki. - No wiesz, to i owo... M�ody u�miechn�� si�, podszed� do sto�u i si�gn�� pod blat. Wyci�g- n�� zwalistego, czerwonego na twarzy m�czyzn� w zbyt obszernej ma- rynarce marsza�ka. Pom�g� mu si� podnie��. Cz�owiek ten mia� kr�tko ostrzy�one siwe w�osy i tylko jedno prawdziwe oko. Stan�� ostro�nie, strz�sn�� z siebie kilka od�amk�w szk�a. Podzi�kowa� m�odemu, ospale kiwaj�c g�ow�. - Kt�ra to godzina? - zapyta�. - Co? Co tam mamroczesz, Cullis? - Pytam o godzin�. - Jest dzie�. - Aha - przytakn�� Cullis ze zrozumieniem. - Tak w�a�nie my�la�em. Patrzy�, jak m�odzieniec wraca do okna, do stosu broni. Sam ode- pchn�� si� od sto�u i w ko�cu dotar� do konsoli, na kt�rej sta� wielki dzban na wod� z wymalowanym starym �aglowcem. Lekko si� kiwaj�c, uni�s� dzban, obr�ci� go nad g�ow�, zamruga�, przetar� twarz d�oni� i poprawi� ko�nierz marynarki. - No, ju� lepiej - stwierdzi�. - Jeste� pijany - rzek� m�ody, nie odwracaj�c si� od sterty broni. Starszy zastanawia� si� nad tym przez chwil�. - Zabrzmia�o to niemal jak przygana - odpar� z godno�ci�. Pokle- pa� swe sztuczne oko i przez par� minut mruga� powiek�. Odwr�ci� si� z najwy�sz� ostro�no�ci� w kierunku �ciany. Patrzy� na fresk przedsta- wiaj�cy bitw� morsk�. Z ogromn� uwag� przygl�da� si� wielkiemu okr�towi i chyba nieco mocniej zacisn�� szcz�ki. G�owa mu odskoczy�a - da�o si� s�ysze� leciutkie kaszlni�cie i wycie, zako�czone male�k� eksplozj�. Trzy metry od namalowanego na �cia- nie okr�tu rozprys�a si� w py� stoj�ca na pod�odze waza. Postawny siwy m�czyzna potrz�sn�� smutno g�ow� i zn�w pokle- pa� si� po sztucznym oku. - Rzeczywi�cie - stwierdzi�. - Jestem pijany. M�ody wsta�, trzymaj�c wybrane uprzednio pistolety, i odwr�ci� si� ku starszemu. - Gdyby� mia� dwoje oczu, widzia�by� podw�jnie. Masz, �ap. Powiedziawszy to, rzuci� mu pistolet. Cullis wyci�gn�� r�k�, by po- chwyci� bro�, dok�adnie w chwili gdy uderzy�a w �cian� z ty�u za nim i z �oskotem upad�a na pod�og�. - Wol� wr�ci� pod st� - stwierdzi�, mrugaj�c. M�ody podszed� do �ciany, podni�s� pistolet, sprawdzi� go i wr�czy� Cullisowi, uk�adaj�c mu odpowiednio ramiona. Potem poprowadzi� go ku stosowi ubra� i broni. Cullis by� wy�szy od m�odszego m�czyzny. Zdrowym okiem i sztucznym - kt�re w rzeczywisto�ci by�o lekkim mikropistoletem - patrzy� na towarzysza, gdy ten wyci�ga� ze stosu pasy z amunicj� i owi- ja� je wok� jego ramion. M�ody skrzywi� si�, widz�c spojrzenie Cullisa. Odwr�ci� mu d�oni� twarz, z kieszeni na piersiach marynarki wyci�gn�� co�, co przypomina�o - i w istocie by�o - opancerzon� opask� na oko. Starannie dopasowa� j� na kr�tko strzy�onej siwej g�owie. - Bo�e! - achn�� Cullis. - O�lep�em. M�ody wyci�gn�� r�k� i poprawi� opask�. - Przepraszam. Za�o�y�em nie na to oko. -Tak lepiej. - Starszy m�czyzna wyprostowa� si� i g��boko za- czerpn�� powietrza. - Gdzie s� te sukinsyny? - Nadal be�kota�. S�ysz�c go, mia�o si� ochot� odchrz�kn��. -Nie widz� ich. Prawdopodobnie nadal s� na zewn�trz. Dzi�ki wczorajszej ulewie kurz si� nie podnosi. - M�ody zawiesi� Cullisowi na ramieniu jeszcze jeden pistolet. - Sukinsyny. - Zgoda - potwierdzi� m�ody. Kilka pude�ek amunicji umie�ci� w ra- mionach Cullisa, obok broni. - Plugawe sukinsyny. - Racja, Cullis. -Te... no wiesz, przyda�by mi si� drink. - Cullis zatoczy� si�. Spoj- rza� na bro� w swych obj�ciach, najwyra�niej usi�uj�c zgadn��, sk�d si� tu wzi�a. M�odzieniec obr�ci� si�, chc�c zabra� ze stosu dodatkowe uzbroje- nie, ale zmieni� zdanie, gdy us�ysza� za sob� silny �omot i szcz�k. - Cholera - wymamrota� Cullis z pod�ogi. M�ody podszed� do kredensu, wzi�� kilka pe�nych butelek i wr�ci� do chrapi�cego Cullisa. Zdj�� z niego pistolety, pude�ka i pasy z amuni- cj� oraz po�amane szcz�tki wytwornego ciemnego krzes�a, odpi�� par� guzik�w zbyt obszernej marsza�kowskiej marynarki i wetkn�� pod ni� butelki. Cullis otworzy� oko. Patrzy� przez chwil� na m�odego. - Jak m�wi�e�, co to za por� teraz mamy? - Wed�ug mnie, pora i��. - M�ody zapi�� Cullisowi marynark�. - Nooo. Nie�le. Ty wiesz najlepiej, Zakalwe. - Cullis zn�w zamkn�� oko. M�ody m�czyzna, kt�rego Cullis nazwa� Zakalwe, szybko prze- szed� na drugi koniec olbrzymiego sto�u, gdzie le�a� do�� czysty koc. Na nim spoczywa� imponuj�cy karabin. M�odzieniec podni�s� bro� i powr�ci� do zwalistej, ma�o imponuj�cej postaci chrapi�cej na pod�o- dze. Podni�s� �pi�cego za ko�nierz i ci�gn�� do drzwi w ko�cu sali. Za- trzyma� si�, wzi�� poplamion� torb� z wybran� wcze�niej broni� i prze- wiesi� sobie przez rami�. W po�owie drogi do drzwi Cullis przebudzi� si� i spojrza� na m�ode- go zdrowym okiem. Patrzy� m�tnie, oko mia� wywr�cone. -Hej! - Co takiego? - mrukn�� tamten, wlok�c go jeszcze par� metr�w. Cullis rozejrza� si� po spokojnej, przesuwaj�cej si� przed nim sali. - Nadal uwa�asz, �e to zbombarduj�? - Nooo. Siwow�osy potrz�sn�� g�ow�. - Nie - powiedzia�. G��boko zaczerpn�� powietrza. - Nie - powt�- rzy�, kr�c�c g�ow�. - Nigdy. - S� ju� zwiastuny - rzek� cicho m�ody, rozgl�daj�c si� wok�. Ca�y czas panowa�a jednak cisza. M�ody dotar� do drzwi i otworzy� je kopniakiem. Schody prowadz�ce z sali na dziedziniec by�y z jasno- zielonego marmuru, o brzegach wyko�czonych agatem. Butelki po- brz�kiwa�y, pistolety stuka�y, obcasy ci�gni�tego ze stopnia na stopie� zwalistego m�czyzny g�ucho uderza�y i szura�y. Za ka�dym krokiem Cullis chrz�ka� i raz nawet wymamrota�: - Nie tak cholernie mocno, kobieto. M�ody m�czyzna przystan�� wtedy i spojrza� na starszego, kt�ry chrapa� i �lini� si� w k�cikach ust. Pokr�ci� g�ow� i szed� dalej. Na trzecim p�pi�trze zatrzyma� si�, by poci�gn�� �yk. Da� Culliso- wi pospa�. Czu� si� wzmocniony, m�g� dalej schodzi�. Oblizuj�c wargi, chwyta� w�a�nie Cullisa za ko�nierz, gdy us�ysza� nadci�gaj�cy, coraz g�o�niejszy gwizd. Rzuci� si� na pod�og�, powl�k� towarzysza ku sobie. Eksplozja nast�pi�a tak blisko, �e wylecia�y szyby z wysokich okien. Od�upany tynk spada� w klinach s�onecznego �wiat�a i z wdzi�kiem osiada� na schodach. -Cullis? - M�ody m�czyzna schwyci� drugiego za ko�nierz i po- wl�k� po schodach. - Cullis! - wrzeszcza�. Po�lizgiem przemkn�� na p�pi�trze, omal nie upad�. - Cullis, ty zaspany kutasie. Obud� si�! Powietrze rozdar�o kolejne wycie; ca�y pa�ac zadr�a� od detonacji, okno wylecia�o; tynk i szk�o spada�y w d� klatki schodowej. Na ugi�- tych nogach, ca�y czas ci�gn�c Cullisa, m�odzian zatacza� si� na stop- niach. -Cullis!!! - P�dzi� obok pustych nisz i wyszukanych sielankowych fresk�w. - Ty pieprzona stetrycza�a dupo, obud� si�!!! Po�lizgiem przeby� nast�pny podest, butelki brz�kn�y w�ciekle, du- �y pistolet od�upa� kawa�ek ozdobnego panelu. Znowu rozleg� si� nara- staj�cy gwizd. M�ody m�czyzna da� nura, schody skoczy�y mu w twarz, w g�rze p�k�o szk�o. Wszystko zakry� wiruj�cy bia�y py�. M�o- dzian wsta�, zatoczy� si� i zobaczy�, �e Cullis siedzi wyprostowany, otrzepuj�c z torsu kawa�ki tynku i przecieraj�c zdrowe oko. Gdzie� da- lej zadudni� wybuch. Cullis wygl�da� nieszcz�liwie. Jedn� r�k� odgania� py�. - To nie mg�a, a tamto to nie by� piorun, prawda? - Prawda! - krzykn�� m�ody, ju� zbiegaj�c ze schod�w. Jego kompan odkaszln�� i zataczaj�c si�, pod��y� za nim. Na podw�rcu wybuch� pocisk. M�ody cz�owiek wskoczy� do p�- g�sienic�wki i usi�owa� j� uruchomi�. Pocisk zmi�t� dach z kr�lewskich apartament�w. Na dziedziniec polecia� grad dach�wek i kafelk�w. Roztrzaskiwa�y si� o bruk w pyle pojedynczych eksplozji. Os�oni� g�o- w� r�k� i zacz�� szuka� he�mu pod fotelem dla pasa�era. Od maski sil- nika odbi� si� spory kawa�ek muru; wgni�t� blach� i pozostawi� po so- bie chmur� py�u. - Chooolllera! - M�ody m�czyzna znalaz� wreszcie he�m i wciska� go na g�ow�. -Zakichane sukin...! - wrzasn�� Cullis. Potkn�� si� tu� przed p�- g�sienic�wk� i upad� w py�. Zakl��, podci�gn�� si� na mask� pojazdu. Dwa kolejne pociski ora�y pomieszczenia z lewej strony. Chmury py�u po bombardowaniu p�yn�y wok� �cian pa�acu. �wiat�o s�oneczne olbrzymim klinem przedziera�o si� przez chaos na dziedzi�cu; cienie kontrastowa�y z jasno�ci�. - Naprawd� my�la�em, �e zaatakuj� budynek parlamentu - powie- dzia� Cullis �agodnie, spogl�daj�c na p�on�cy dalej pod murem wrak ci�ar�wki. - Ale nie zaatakowali! - M�ody m�czyzna wrzeszcza� i wali� w roz- rusznik. - Mia�e� racj�. - Cullis westchn��. Patrzy� zaintrygowany. - O co- �my si� zak�adali? - Wszystko jedno! - odwrzasn�� m�ody. Kopn�� co� pod tablic� rozdzielcz� i silnik zaskoczy�. Cullis strz�sa� z w�os�w kawa�ki dach�wki. Jego towarzysz zapina� na g�owie he�m i podawa� mu drugi. Wzi�� go z ulg�, zacz�� wachlowa� nim twarz. Jakby dla dodania sobie odwagi poklepywa� si� po piersiach w okolicy serca. Wyci�gn�� potem r�k� i z niedowierzaniem spojrza� na sw� d�o� po- kryt� ciep�ymi plamami czerwonej cieczy. Silnik zamilk�. Cullis s�ysza�, jak jego towarzysz wywrzaskuje obelgi i wali w starter. Maszyna zakas�a�a i prychn�a w towarzystwie �wistu pocisk�w, kt�re wybucha�y daleko, w tumanach kurzu. P�g�sienic�wka drgn�a. Cullis spojrza� na siedzenie fotela - by�o czerwone. - Sanitariusz! - wrzasn��. -Co? - Sanitariusz! - wrzeszcza� Cullis, przekrzykuj�c kolejn� eksplozj�. Wyci�gn�� przed siebie d�o� w czerwonych plamach. - Zakalwe! Trafili mnie! - Zdrowe oko mia� rozszerzone z przera�enia, r�ka mu dr�a�a. M�ody m�czyzna spojrza� na niego z irytacj� i odtr�ci� wyci�gni�t� d�o�. - To wino, idioto! - Pochyli� si� szybko, zza pazuchy munduru Cul- lisa wyj�� butelk� i rzuci� mu na kolana. Cullis spojrza� zdziwiony. - O, nie�le - powiedzia�. Zerkn�� pod marynark� i ostro�nie wydo- sta� stamt�d kilka kawa�k�w pot�uczonego szk�a. - Dziwi�em si�, �e na- gle zacz�a tak dobrze pasowa�. Silnik nagle zaskoczy�, zawy�, jakby w�ciek�y na dr��cy grunt i wi- ruj�cy py�. Ponad murem dziedzi�ca przelatywa�y kawa�ki rozbitych rze�b i brunatne fontanny ziemi, obryzguj�c wszystko doko�a. M�odzian mocowa� si� z d�wigni� zmiany bieg�w. Obaj pasa�ero- wie omal nie wypadli, gdy p�g�sienic�wka gwa�townie ruszy�a do przodu przez podw�rzec, na pylist� drog�. Sekund� p�niej du�a cz�� wielkiej sali zapad�a si�, trafiona kilkunastoma ci�kimi pociskami ar- tyleryjskimi. Run�a na dziedziniec, wype�niaj�c go po�upanym drew- nem, od�amkami muru i nowymi k��bami py�u. Cullis drapa� si� po g�owie i mamrota� co� do he�mu, w kt�ry w�a- �nie zwymiotowa�. - Sukinsyny - powiedzia�. - Masz racj�, Cullis. - �mierdz�ce sukinsyny. - Zgadza si�. Pojazd zakr�ci� za r�g i z wyciem pomkn�� w pustyni�. CZE�� PIERWSZA dobry �o�nierz jeden Sz�a przez hal� turbin, otoczona zmiennym kr�giem znajomych, wielbicieli i zwierz�t. Ona - ognisko tej mg�awicy - zagadywa�a do go- �ci, wydawa�a instrukcje obs�udze, podsuwa�a pomys�y, obdarza�a komplementami rozmaitych zabawiaczy. Muzyka wype�nia�a echem przestrze� ponad starymi b�yszcz�cymi maszynami, stoj�cymi w mil- czeniu w gwarz�cym t�umie barwnie ubranych bywalc�w. Kobieta sk�oni�a si� z wdzi�kiem i u�miechn�a do przechodz�cego admira�a. Obraca�a w d�oni delikatn� ro�lin�, do nosa zbli�a�a czarny kwiat, wdycha�a jego intensywny zapach. Dwa hralzse u jej st�p skoczy�y, zaskomla�y, przednimi �apami usi- �owa�y si� oprze� o jej g�adk� wizytow� sukni�. �wiec�ce ryje unios�y do kwiatu. Pochyli�a si�, �agodnie uderzy�a je ro�lin� po nosach. Przy- war�y do ziemi, kichn�y, potrz�sa�y �bami. Ludzie wok� wybuchn�li �miechem. Sta�a pochylona, w wyd�tej sukni. Pog�aska�a jedno ze zwie- rz�t, potarga�a za du�e uszy, potem unios�a g�ow� ku majordomusowi, kt�ry zbli�a� si�, z szacunkiem klucz�c przez otaczaj�cy j� t�um. - O co chodzi, Maikril? - Fotograf z �System Times" - odpar� cicho majordomus. Podnosi�a si� z wolna, a on si� prostowa�, a� patrzy� na ni� w g�r�, z podbr�dkiem na wysoko�ci jej nagich ramion. - Przyznaje si� do pora�ki? - spyta�a z u�miechem. - Tak s�dz�. Prosi o audiencj�. Za�mia�a si�. - Pi�kne sformu�owanie. Ile dostali�my tym razem? Majordomus przysun�� si� nieco bli�ej i zerka� nerwowo na warcz�- cego hralzsa. - Trzydzie�ci dwie kamery filmowe, prosz� pani. Pozosta�a jeszcze ponad setka. Konspiracyjnie zbli�y�a usta do jego ucha. - Nie licz�c tych, kt�re znale�li�my przy go�ciach - powiedzia�a. - W�a�nie, prosz� pani. - Spotkam si� z... nim? Z ni�? - Z nim, pani. -Wi�c z nim. P�niej. Powiedz mu, �e za dziesi�� minut; przypo- mnij mi o tym za dwadzie�cia. W zachodnim atrium. - Spojrza�a na sw� platynow� bransoletk�. Rozpoznawszy jej t�cz�wk�, malutki, uda- j�cy szmaragd projektor szybko podsun�� jej holograficzny plan starej elektrowni, wy�wietlaj�c go w dw�ch sto�kach �wiat�a wycelowanych bezpo�rednio do jej oczu. - Oczywi�cie, pani - odpar� Maikril. Dotkn�a jego ramienia. - Udamy si� do arboretum, dobrze? - szepn�a. Majordomus ledwie dostrzegalnie poruszy� g�ow� na znak, �e us�y- sza�. Kobieta z wyrazem �alu na twarzy odwr�ci�a si� do otaczaj�cych j� os�b, z�o�y�a d�onie jakby b�agalnie. - Przepraszam, musz� na chwil� wyj��. Z u�miechem przechyli�a g�ow� na bok. - Cze��. Cze�� wszystkim. Jak si� macie? - Szli szybko w�r�d go�ci, mijaj�c szare t�cze narkotok�w i pluskaj�ce winne fontanny. Prowadzi- �a, d�ugonoga, szeleszcz�c sp�dnicami, a majordomus usi�owa� dotrzy- ma� jej kroku. Macha�a osobom, kt�re j� pozdrawia�y: ministrom w rz�dzie i ich odpowiednikom z gabinetu cieni, cudzoziemskim dygni- tarzom i attache, dziennikarzom z medi�w rozmaitej ma�ci, rewolucjo- nistom i oficerom floty, kapitanom przemys�u i handlu oraz ich ekstra- wagancko bogatym akcjonariuszom. Hralzse od niechcenia k�apa�y z�- bami przy nogach m�jordomusa, pazury �lizga�y im si� niezgrabnie na wypolerowanej pod�odze z miki; podskakiwa�y, gdy napotyka�y kosz- towny dywan, kt�rych rozrzucono tu wiele. Przystan�a na schodach arboretum, zas�oni�tego pr�dnic� od stro- ny g��wnej sali. Podzi�kowa�a majordomusowi, odegna�a hralzse, po- prawi�a sw� doskona�� fryzur�, wyg�adzi�a nienagannie g�adk� sukni� i sprawdzi�a, czy bia�y kamie� tkwi po�rodku czarnej kolii. By� po- �rodku. Zacz�ta schodzi� po stopniach ku wysokim drzwiom arbore- tum. Na szczycie schod�w jeden z hralzs�w zawy�, podskakuj�c na przednich �apach. Oczy mia� wilgotne. Obejrza�a si� poirytowana. - Skoczek, spok�j, poszed�! Cofnij si�! Zwierz� spu�ci�o g�ow� i odesz�o sapi�c. Cicho zamkn�a za sob� podw�jne drzwi i napawa�a si� koj�c� przestrzeni� pysznej zieleni. Na zewn�trz, ponad kryszta�ow� krzywizn� wynios�ej p�kopu�y, panowa�a czarna noc. W arboretum z wysokich maszt�w ostro �wieci�y ma�e lampy, w g�stwie strz�pi�y si� cienie. Ciep�e powietrze pachnia�o ziemi� i sokami ro�lin. Kobieta g��boko westchn�a i ruszy�a ku prze- ciwleg�emu kra�cowi pomieszczenia. - Cze��. M�czyzna odwr�ci� si� szybko i zobaczy�, �e stoi za nim, oparta o maszt. Skrzy�owa�a r�ce, u�miecha�a si� lekko oczyma i ustami. W�osy mia�a granatowe, takie jak oczy; sk�r� smag��. Wygl�da�a szczup�ej ni� w wiadomo�ciach, gdzie mimo swego wzrostu wydawa�a si� nieco mocniej zbudowana. On by� wysoki, bardzo smuk�y i niemod- nie blady. Wi�kszo�� ludzi uzna�aby, �e jego oczy rozstawione s� zbyt w�sko. W subtelnych palcach trzyma� li�� w delikatne wzorki, ale zaraz go wypu�ci�, u�miechaj�c si� niewyra�nie. Przed chwil� przygl�da� si� jed- nemu z krzew�w obsypanemu ekstrawaganckimi kwiatami. Teraz od- szed� od krzaka z zawstydzon� min�. Tar� d�onie. - Przepraszam... - zrobi� nerwowy gest. - W porz�dku - odrzek�a. U�cisn�li sobie d�onie. - Jeste� Relstoch Sussepin, prawda? -Aha... tak - odpar� zdziwiony. U�wiadomi� sobie, �e ci�gle przy- trzymuje r�k� kobiety, i zrobi� jeszcze bardziej za�enowan� min�. Pu- �ci� jej r�k�. - Diziet Sma. - Pochyli�a nieco g�ow�, bardzo powoli. Zako�ysa�y si� si�gaj�ce do ramion w�osy. Ca�y czas patrzy�a na niego. - Tak, oczywi�cie wiem. Eee... mi�o mi ci� pozna�. - Nawzajem. - Skin�a g�ow�. - S�ysza�am twoje dzie�a. - Ooo! - Ch�opi�co zadowolony, z�o�y� r�ce bezwiednym gestem. - Och, to bardzo... - Nie powiedzia�am, �e mi si� podoba�y - rzek�a. U�miech b��ka� si� teraz tylko w jednym k�ciku jej ust. - A! - By� przybity. Jestem okrutna, pomy�la�a. - Ale rzeczywi�cie bardzo mi si� podobaj�. - Przez jej twarz prze- mkn�� wyraz rozbawionej, konspiracyjnej skruchy. Za�mia� si�, a ona poczu�a, �e co� si� w niej odpr�a. Zapowiada�o si�, �e wszystko b�dzie w porz�dku. - Ciekaw jestem, dlaczego mnie zaproszono - wyzna�. Jego g��boko osadzone oczy poja�nia�y. - Wszyscy tu sprawiaj� wra�enie... - wzruszy� ramionami - wa�nych osobisto�ci. Dlatego ja... - niezr�cznie machn�� w kierunku krzaka, kt�remu si� przedtem badawczo przygl�da�. - Wed�ug ciebie kompozytorzy nie powinni by� uwa�ani za osoby wa�ne? - spyta�a z �agodn� przygan�. -W por�wnaniu z politykami, admira�ami i biznesmenami... je�li m�wi� o wp�ywach... A ja nie jestem nawet s�ynnym muzykiem. Gdyby to chodzi�o o Savntreiga lub Khu, albo... - To prawda, oni �wietnie komponuj� swe kariery - przyzna�a. Zamilk� na chwil�, potem za�mia� si� cicho i spu�ci� wzrok. Jego pi�k- ne w�osy b�yszcza�y w �wietle wysoko umieszczonych lamp. Teraz ona powinna zawt�rowa� mu �miechem. Mo�e nale�a�oby wspomnie� o za- m�wieniu, nie przesuwa� tego do nast�pnego spotkania, gdy t�um go�ci stopnieje do nieco bardziej przyjaznej grupy... a mo�e nawet poczeka� do prywatnego rendez-vous, gdy nabierze pewno�ci, �e zosta� urzeczony. Jak d�ugo powinna przeci�ga� t� gr�? Chcia�a w�a�nie jego, mia�o to by� wi�cej ni� g��boka przyja��. Niespieszna, rozkoszna wymiana in- tymnych zwierze�, powolne gromadzenie wsp�lnych do�wiadcze�, t�skny piruet wzajemnego przyci�gania, bli�ej, dalej, bli�ej, dalej, bli- �ej, coraz cia�niej, wreszcie powolno�� sublimuj�ca si� w porywaj�cy �ar wzajemnej nagrody. Spojrza� jej prosto w oczy. - Pochlebia mi pani, pani Smo. Odwzajemni�a mu spojrzenie, unios�a nieco podbr�dek, ca�kowicie �wiadoma swej precyzyjnej mowy cia�a. Jego twarz przybra�a wyraz zu- pe�nie niedziecinny, a oczy przypomina�y teraz kamie� na jej bransolet- ce. Poczu�a lekki zawr�t g�owy, zrobi�a g��boki wdech. -Hm... Zamar�a. D�wi�k nadbieg� gdzie� z boku, z ty�u. Zobaczy�a, �e Sussepin tam zezuje. Odwr�ci�a si�, utrzymuj�c na twarzy pogodny wyraz, spojrza�a ze z�o�ci� na szaro-bia�� obudow� drony, jakby pr�bowa�a wypali� w niej dziury. - Co takiego? - Jej g�os m�g�by wytrawi� stal. Drona rozmiar�w i kszta�tu ma�ej walizeczki p�yn�� ku jej twarzy. - K�opoty, k�apouszku - rzek�, po czym przechyli� si� na jedn� stro- n�; sprawia� wra�enie, �e kontempluje widok atramentowego nieba za kryszta�ow� kopu��. Sma, �ci�gaj�c usta, spojrza�a na ceglan� pod�og� arboretum. Po- zwoli�a sobie ledwo widocznie potrz�sn�� g�ow�. - Panie Sussepin - u�miechn�a si�, roz�o�y�a ramiona. - Sprawia mi to b�l, ale... pozwoli pan...? - Oczywi�cie. - Ju� rusza�, przeszed� szybko obok niej, sk�aniaj�c g�ow�. - Mo�e uda nam si� porozmawia� p�niej - powiedzia�a. Odwr�ci� si�, cofa�. - Tak, ja... to znaczy. - Traci� w�tek. Skin�� nerwowo g�ow�, poma- szerowa� szybko do drzwi w odleg�ym kra�cu arboretum i wyszed�, nie ogl�daj�c si� za siebie. Drona brz�cza� niewinnie i najwyra�niej zagl�da� w g��b jaskrawego kwiatu, zanurzaj�c w nim prawie ca�y p�katy ryj. Spojrza� na Sm�. Sta- �a na rozstawionych nogach, jedn� r�k� opar�szy na biodrze. - K�apouszku? - spyta�a. Pole wok� drony mign�o - fiolet ubolewania i metalowa szaro�� zaintrygowania wygl�da�y zupe�nie nieprzekonuj�co. - Nie wiem, Smo... wyrwa�o mi si�. Aliteracja. Sma kopn�a zesch�� ga��zk�, spojrza�a w�ciekle na dron�. - O co chodzi? - spyta�a. - To ci si� nie spodoba - odpar� drona cicho. Nieco si� cofn�� i po- ciemnia� ze smutku. Sma zawaha�a si�. Spojrza�a roztargnionym wzrokiem, przygarbi�a ramiona, usiad�a na korzeniu drzewa, mn�c sukni�, kt�ra opad�a wo- k� jej n�g. - Chodzi o Zakalwego? Drona mign�� t�cz� zdumienia. Tak szybko, wi�c mo�e szczerze, pomy�la�a Sma. - A to dopiero! - powiedzia�. - W jaki spos�b...? Zby�a jego pytanie. - Nie wiem. Ton g�osu. Ludzka intuicja... po prostu jak zwykle. Za- czyna�am si� ju� za dobrze bawi�. - Przymkn�a oczy i opar�a g�ow� o chropowaty ciemny pie�. - A wi�c? Drona Skaffen-Amtiskaw obni�y� si� na wysoko�� jej ramion i pod- p�yn�� bli�ej. - Zn�w go potrzebujemy - powiedzia�. - Chyba w�a�nie o czym� takim my�la�am - westchn�a Sma, odga- niaj�c z ramienia jakiego� owada. -Zgoda. S�dz�, �e nic go nie zast�pi; to musi by� on we w�asnej osobie. - Ale czy to musz� by� ja we w�asnej osobie? -Takajest... ugoda. - Cudownie - odpar�a Sma kwa�no. - Przedstawi� ci pozosta�e sprawy? - A maj� si� lepiej? - Nieszczeg�lnie. - Do diab�a! - Sma klepn�a si� d�o�mi po udach i zacz�a je maso- wa�. - R�wnie dobrze mo�esz mi wszystko od razu powiedzie�. - Musisz jutro wyjecha�. - Och, drono, przesta�! - Ukry�a twarz w d�oniach. Spojrza�a w g�- r�. Bawi� si� ga��zk�. - �artujesz. - Niestety, nie. - A tamto? - machn�a r�k� w kierunku drzwi prowadz�cych do hali turbin. - A konferencja pokojowa? A te wszystkie szumowiny o spoco- nych d�oniach i malutkich oczkach? A trzy lata wysi�ku? A ta ca�a cho- lerna planeta...? - Konferencja b�dzie kontynuowana. - Jasne, ale co z �decyduj�c� rol�", kt�r� podobno mia�am odgrywa�? - Ach! - Drona przysun�� ga��zk� do wra�liwego na bod�ce paska na swej obudowie. - W�a�nie... - No nie. - Pos�uchaj, wiem, �e ci nie odpowiada... - Drono, nie chodzi o... - Sma nagle wsta�a, podesz�a do kryszta�o- wej �ciany i wyjrza�a w ciemno��. - Dizzy... - Drona poddryfowa� bli�ej. - Nie nazywaj mnie �Dizzy". - Smo... to nie jest realne. To dubler; elektroniczna, mechaniczna, elektrochemiczna, chemiczna maszyna, kontrolowana przez Umys�, nie �yj�ca samodzielnie. Nie klon ani... - Wiem, co to jest, drono - odpar�a, splataj�c z ty�u r�ce. Drona podp�yn�� do niej bli�ej; otaczaj�c polem jej ramiona, deli- katnie j� �cisn��. Odtr�ci�a te czu�o�ci, spu�ci�a oczy. - Potrzebujemy twego pozwolenia, Diziet. -Tak, o tym r�wnie� wiem. - Wypatrywa�a gwiazd zas�oni�tych chmurami, przy�mionych przez �wiat�o w arboretum. - Je�li chcesz, mo�esz tu zosta� - rzek� drona powa�nym, skruszo- nym g�osem. - Konferencja pokojowa jest z pewno�ci� wa�na, potrze- ba kogo�, kto g�adko j� poprowadzi. Co do tego nie ma w�tpliwo�ci. - A do czego a� tak wa�nego mam si� na jutro przygotowa�? - Pami�tasz Voerenhutz? - Pami�tam Voerenhutz - odpar�a bezbarwnym g�osem. - Pok�j trwa� tam czterdzie�ci lat, ale teraz si� za�amuje. Zakalwe pracowa� z cz�owiekiem o nazwisku... - Maitchigh? - Zmarszczy�a czo�o, odwracaj�c si� ku dronie. - Beychae. Tsoldrin Beychae. Zosta� prezydentem skupiska w rezul- tacie naszej interwencji. Gdy by� przy w�adzy, trzyma� w kupie ca�y sys- tem polityczny, ale odszed� na emerytur� osiem lat temu, znacznie wcze�niej ni� musia�, i po�wi�ci� si� studiom i medytacji. - Drona wes- tchn��. - Sprawy si� pogarszaj� i obecnie Beychae przebywa na plane- cie, kt�rej przyw�dcy w wyrafinowany spos�b okazuj� wrogo�� si�om reprezentowanym kiedy� przez Zaka�wego i Beychaego, a popieranym przez nas. Przyw�dcy tworz� frakcj� w ca�ej grupie. Kilka ma�ych kon- flikt�w jest w toku, sporo nowych si� wykluwa. M�wi�, �e nieuniknio- na jest wojna na wielk� skal�, z zaanga�owaniem ca�ego skupiska. - A Zakalwe? - To w zasadzie eskapada. L�dowanie na planecie, przekonanie Beychaego, �e jest potrzebny, a w ostateczno�ci zmuszenie go, by opo- wiedzia� si� po naszej stronie. Ale to mo�e oznacza� konieczno�� wy- ci�gni�cia go z pud�a. Dodatkow� komplikacj� stanowi fakt, �e Bey- chaego trzeba b�dzie przekonywa� bardzo usilnie. Sma przemy�la�a to, ca�y czas patrz�c w noc. - Mo�e zastosowa� jaki� podst�p? - Ci dwaj znaj� si� zbyt dobrze i tylko prawdziwy Zakalwe mo�e tu co� zdzia�a�. R�wnie� Tsoldrin Beychae i machina polityczna systemu znaj� si� na wylot. W gr� wchodzi zbyt wiele wsp�lnych wspomnie�. - Tak - rzek�a Sma cicho. - Wiele wspomnie�. - Rozciera�a nagie ramiona, jakby poczu�a ch��d. - A du�e armaty? - W mg�awicy gromadzi si� flota. Jej rdze� to jeden Specjalizowany Pojazd Systemowy i trzy Wszechstronne Jednostki Kontaktowe stacjo- nuj�ce wok� skupiska. Do tego oko�o osiemdziesi�ciu WJK w odleg�o- �ci miesi�ca przy�pieszonego lotu. Cztery, pi�� SPS-�w powinno przez nast�pny rok przebywa� w zasi�gu dw�ch do trzech miesi�cy przy�pie- szonego lotu. Wykorzystamy je, gdy ju� naprawd� wszystko zawiedzie. - Gdyby by�y miliony ofiar, ca�a akcja wygl�da�aby dwuznacznie? - spyta�a Sma z gorycz�. - Tak by to mo�na okre�li� - odpar� Skaffen-Amtiskaw. - Cholera - powiedzia�a cicho Sma, zamykaj�c oczy. - Wi�c jak da- leko jest Voerenhutz? Zapomnia�am. - Zaledwie oko�o czterdziestu dni, ale najpierw musimy polecie� po Zakalwego. Powiedzmy, razem zajmie to dziewi��dziesi�t dni. Odwr�ci�a si�. - Kto b�dzie sterowa� moim dublerem, gdy polec� statkiem? - Spoj- rza�a w niebo. - Na wszelki wypadek zostanie tu �Tylko sprawdzam" - powiedzia� drona. - Do twojej dyspozycji oddano bardzo szybki statek pikietowy �Ksenofob". Mo�e wylecie� jutro, tu� po po�udniu, nawet wcze�niej... gdyby� sobie �yczy�a. Sma sta�a spokojnie, r�ce skrzy�owa�a, usta mia�a zaci�ni�te, twarz �ci�gni�t�. Skaffen-Amtiskaw podda� si� przez chwil� introspekcji i do- szed� do wniosku, �e jej wsp�czuje. Sta�a nieruchomo i milcza�a; potem nagle ruszy�a ku drzwiom wio- d�cym do hali turbin. Obcasy stuka�y po wy�o�onej ceg�ami �cie�ce. Drona pikowa� za ni�. Zaj�� pozycj� na wysoko�ci jej ramion. -�yczy�abym sobie - powiedzia�a - �eby� mia� lepsze wyczucie chwili. - Przepraszam. W czym� ci przeszkodzi�em? - Nie. Ale, do diab�a, co to znaczy �bardzo szybki statek pikieto- wy"? -Nowa nazwa dla (Zdemilitaryzowanej) Szybkiej Jednostki Za- czepnej - wyja�ni� drona. Spojrza�a na niego. Zachybota� si� - odpowiednik wzruszenia ra- mionami. - To ma lepiej brzmie�. -1 nazywa si� �Ksenofob". Znakomicie. Czy dubler mo�e podj�� zadanie natychmiast? - Jutro w po�udnie. Mo�esz podda� si� skanowaniu? - Jutro rano - odpar�a Sma. Drona �mign�� przed ni�, wytworzy� podci�nienie, by otworzy� skrzyd�a wysokich drzwi. Przekroczy�a je i zebrawszy z przodu sp�dni- ce, wskakiwa�a po schodach wiod�cych do hali turbin. Z rogu pomiesz- czenia �lizgaj�c si�, przybieg�y hralzse; skomla�y, stuka�y j� w nogi. Przystan�a, a one kr��y�y wok� niej, obw�chiwa�y r�bki sp�dnic i li- za�y jej r�ce. - Nie - zwr�ci�a si� do drony. - Jeszcze raz to przemy�la�am. Zeska- nujcie mnie dzi� wiecz�r, gdy dam zna�. Je�li mi si� uda, pozb�d� si� wcze�niej tego t�umu. Teraz znajd� ambasadora Onitnerta. Niech Maikril powie Chuzleis, �eby za dziesi�� minut zaprowadzi�a ministra do baru przy turbinie pierwszej. Przepro� pismak�w z �System Times", zawie� ich z powrotem do miasta i zwolnij. Ka�demu daj po butelce nocnokwiatu. Odwo�aj fotografa, daj mu jeden stacjonarny aparat, niech zrobi... sze��dziesi�t cztery zdj�cia. Dok�adnie tyle, na ile mu po- zwolono. Niech kto� z m�skiej obs�ugi znajdzie Relstocha Sussepina i zaprosi go do moich apartament�w za dwie godziny. A, i jeszcze... Przerwa�a nagle, przykucn�a i uj�a d�ugi ryj jednego ze skowycz�- cych hralzs�w. -Gracjo, Gracjo, wiem, wiem - powiedzia�a do lamentuj�cego zwierz�cia o du�ym brzuchu, kt�re zacz�o liza� j� po twarzy. - Chcia- �am by� obecna przy narodzinach twych dzieci, ale nie mog�... - Wes- tchn�a, obj�a zwierz� i jedn� r�k� przytrzyma�a mu podbr�dek. - Co mam zrobi�, Gracjo? Mog� ci� u�pi� do mego powrotu i nawet nie po- czujesz... ale wszyscy przyjaciele b�d� za tob� t�sknili. - U�pij wszystkie - zasugerowa� drona. Sma pokr�ci�a g�ow�. - Zaopiekujesz si� nimi do mego powrotu - powiedzia�a do jednego z hralzs�w. - Dobrze? Poca�owa�a zwierz� w nos i wsta�a. Gracja kichn�a. - Jeszcze dwie sprawy, drono - rzek�a Sma, id�c w�r�d podniecone- go stadka. - Co takiego? - Nigdy wi�cej nie nazywaj mnie �k�apouszkiem", dobrze? - Dobrze. Co jeszcze? Okr��yli b�yszcz�ce cielsko dawno u�pionej turbiny numer sze��. Sma stan�a, przyjrza�a si� zaaferowanemu t�umowi, wzi�a g��boki od- dech i wyprostowa�a ramiona. Z u�miechem ruszy�a do przodu. -Nie chc� - powiedzia�a szybko do drony - �eby m�j dubler pie- przy� kogokolwiek. - W porz�dku - odpar�, gdy szli w�r�d rozst�puj�cych si� ludzi. - W pewnym sensie jest to twoje cia�o. - Drono, chodzi w�a�nie o to - rzek�a, skin�wszy na kelnera, kt�ry podbieg� z tac�, proponuj�c drinki - �e to wcale nie jest moje cia�o. Samolot odlecia�, pojazdy naziemne opu�ci�y star� elektrowni�, wa�ni ludzie wyjechali. Zosta�o kilku maruder�w, ale nie by�a im po- trzebna. Czu�a znu�enie i na polepszenie nastroju zsyntetyzowa�a w gruczo�ach jedn� porcyjk�. Z po�udniowego balkonu apartament�w w przeprojektowanym biurowcu elektrowni patrzy�a na g��bok� dolin� i na sznur tylnych �wiate� wzd�u� Bulwaru Nadrzecznego. W g�rze �wis- n�� samolot, przechyli� si�, zakr�caj�c przy �uku starej tamy, i znikn��. Obserwowa�a odlot maszyny, potem odwr�ci�a si� do drzwi penthousu, zdj�a �akiecik, przewiesi�a go sobie przez rami�. G��boko we wn�trzu rozkosznego mieszkania poni�ej umieszczone- go na dachu ogrodu gra�a muzyka. Sma uda�a si� jednak do gabinetu, gdzie czeka� Skaffen-Amtiskaw. Skanowanie, maj�ce uaktualni� dublera, zaj�o ledwie par� minut. Sma mia�a zwyk�e wra�enie dezorientacji, ale min�o do�� szybko. Zrzuci�a buty i przez mi�kkie, ciemne korytarze posz�a w kierunku mu- zyki. Relstoch Sussepin wsta� z fotela. Trzyma� w r�ce �agodnie �arz�cy si� kieliszek nocnokwiatu. Sma przystan�a w drzwiach. - Dzi�kuj�, �e zosta�e� - rzek�a, rzucaj�c �akiecik na kanap�. -Nie ma za co. - Uni�s� do ust kieliszek �wietlistego p�ynu, ale zmieni� zdanie i obj�� go obiema d�o�mi. - Co, aaa... czy co� szczeg�lnego chcia�aby�...? Sma u�miechn�a si� jako� smutno, po�o�y�a r�ce na oparciach sto- j�cego przed ni� obrotowego fotela i patrzy�a na sk�rzan� poduszk�. - Mo�e teraz pochlebiam sama sobie, ale �eby zanadto nie owija� w bawe�n�... - podnios�a wzrok. - Czy mia�by� ochot� si� pieprzy�? Relstoch Sussepin znieruchomia�. Po chwili podni�s� kieliszek do ust i pi�. Wreszcie odstawi� go powoli. - Tak - odpar�. - Tak, chcia�bym... od pierwszej chwili. - Mamy tylko ten jeden wiecz�r - powiedzia�a, unosz�c r�k�. - Tyl- ko dzi� wiecz�r. Trudno mi to wyja�ni�, ale od jutra... przez nast�pne p� roku, mo�e d�u�ej, b�d� nies�ychanie zaj�ta. B�d� musia�a prak- tycznie si� rozdwoi�, rozumiesz? Wzruszy� ramionami. - Jasne, cokolwiek sobie �yczysz. Sma odpr�y�a si�, na jej twarz powoli wyp�yn�� u�miech. Obr�ci�a fotel, zdj�a bransoletk� z d�oni i upu�ci�a j� na siedzenie. Powoli od- pi�a g�r� sukni. Czeka�a. Sussepin wys�czy� drinka, odstawi� kieliszek i podszed� do niej. - �wiat�a - szepn�a. �wiat�a powoli pociemnia�y, gas�y, a� najja�niejszym obiektem w pokoju sta� si� kieliszek z �agodnie �wiec�cymi resztkami drinka. - Zbud� si�. Zbudzi� si�. Ciemno��. Ci�gle przykryty, wyprostowany, zastanawia� si�, kto do niego m�wi w ten spos�b. Od dawna nie przemawiano do niego takim tonem. Na wp� senny, niespodzianie obudzony - chyba w �rodku no- cy - rozpozna� w tym g�osie nut�, kt�rej nie s�ysza� od dw�ch, trzech dziesi�cioleci. Impertynencj�. Brak powa�ania. Wysun�� g�ow� spod nakrycia w ciep�e powietrze pokoju i w mroku rozpraszanym jedn� jedyn� lampk� usi�owa� dostrzec tego �mia�ka. Znik�o uk�ucie strachu - czy�by kto� omin�� stra�e i ekrany bezpiecze�- stwa? - chcia� teraz jedynie zobaczy�, kt� to ma czelno�� m�wi� do niego tym tonem. Intruz siedzia� na krze�le przy nogach ��ka. Wygl�da� dziwacznie, dziwacznie w dziwaczny spos�b; jaka� nowa, zupe�nie obca ekscentrycz- no��. Sprawia� wra�enie uko�nie rzutowanego obrazu. R�wnie� jego ubranie wygl�da�o dziwnie: workowate, jaskrawo barwne nawet w przy- �mionym �wietle lampki nocnej. M�czyzna strojem przypomina� klau- na czy b�azna, lecz zbyt symetryczna twarz mia�a wyraz... srogi? Pogard- liwy? Ta ca�a... nietutejszo�� obcego utrudnia�a w�a�ciw� ocen�. Po omacku si�gn�� po okulary, lecz to tylko resztki snu utrudnia�y mu normalne widzenie. Pi�� lat temu chirurdzy obdarzyli go nowymi oczyma, jednak po sze��dziesi�ciu latach kr�tkowzroczno�ci pozosta� mu odruch si�gania natychmiast po przebudzeniu po okulary. Zawsze uwa�a�, �e to niewielka cena, a teraz, po kuracji odm�adzaj�cej... Za- spane oczy poja�nia�y, oczy�ci�y si�. Usiad�, spogl�da� na m�czyzn� na krze�le. Chyba �ni� albo widzia� ducha. Przybysz wygl�da� m�odo. Mia� szerok�, opalon� twarz i czarne, zwi�zane z ty�u w�osy, lecz nie z tego powodu kojarzy� si� z duchem czy umarlakiem. To przez te ciemne, podobne do g��bokich jam oczy i ob- ce rysy. - Dobry wiecz�r, etnarcho. M�wi� powoli i rytmicznie. Jego g�os brzmia� jednak jak g�os osoby o wiele starszej - na tyle starszej, by etnarcha poczu� si� m�odzieniasz- kiem. Ton g�osu mrozi�. Etnarcha rozejrza� si� po pokoju. Kto to jest? Jak si� tu dosta�? Pa�ac mia� by� niedost�pny. Wsz�dzie byli stra�nicy. Co si� dzieje? Strach wraca�. Dziewczyna z poprzedniego wieczoru le�a�a nieruchomo po drugiej stronie szerokiego �o�a; bry�a pod ko�dr�. Wy��czone ekrany na �cianie odbija�y s�abe �wiat�o lampki nocnej. Ba� si�, lecz ju� zupe�nie rozbudzony my�la� szybko. W wezg�owiu ��ka ukryty by� pistolet, a m�czyzna nie wydawa� si� uzbrojony (ale w takim razie po co tu przyszed�?). Jednak pistolet to ostatni rozpaczli- wy ratunek. Lepiej wykorzysta� kod s�owny. Mikrofony i kamery w pomieszczeniu, zawsze w stanie gotowo�ci, aktywizowa�o okre�lone zdanie. Czasami pragn�� ca�kowitej izolacji, niekiedy nagrywa� co� tyl- ko dla siebie; oczywi�cie zawsze istnia�a mo�liwo��, �e bez wzgl�du na �rodki bezpiecze�stwa wtargnie tu kto� niepowo�any. Odchrz�kn��. - A to niespodzianka - rzek� r�wnym, spokojnym g�osem. U�miechn�� si� nieznacznie, zadowolony z siebie. Jego serce - przed jedenastu laty nale�a�o do m�odej wysportowanej anarchistki - bi�o szybko, lecz nie nadmiernie szybko. Skin�� g�ow�. - Prawdziwa niespodzianka - powt�rzy�. Zrobione. W centrum zabezpiecze� w podziemiach ju� dzwoni alarm. Za kilka sekund w drzwiach pojawi� si� stra�nicy. Mo�e zreszt� nie zaryzykuj� i zamiast tego otworz� pojemniki z gazem w suficie, a g�sta mg�a wtr�ci ich obu w stan nie�wiadomo�ci. Istnia�o niebezpie- cze�stwo, �e zniszczy mu to b�benki uszne (na t� my�l prze�kn�� �lin�), ale zawsze mo�e wzi�� now� par� od zdrowego dysydenta. Nawet to mo�e si� okaza� niepotrzebne: m�wiono, �e w procesie odm�adzania ponownie odrasta�y pewne cz�ci cia�a. Zwielokrotniona si�a - dublo- wane zabezpieczenia nie s� z�e. Dawa�y przyjemne poczucie bezpiecze�- stwa. - No, no - us�ysza� w�asne s�owa. Wypowiedzia� je na wypadek, gdyby poprzednio obwody nie przechwyci�y has�a. - Prawdziwa nie- spodzianka. Stra�nicy powinni wpa�� lada sekunda... Jaskrawo ubrany m�odzieniec u�miechn�� si�, przegi�� dziwnie, po- chyli�, �okcie z�o�y� na rze�bionym oparciu w nogach ��ka. Si�gn�� do kieszeni workowatych spodni, wyci�gn�� ma�y czarny pistolet i wycelo- wa� prosto w etnarch�. -Pa�skie has�o nie zadzia�a, etnarcho Kerian. Nie b�dzie niespo- dzianek, kt�rych pan oczekuje, a ja nie. Centrum systemu bezpiecze�- stwa w podziemiach jest martwe, tak samo zreszt� jak wszystko inne. Etnarcha Kerian wpatrywa� si� w ma�y pistolet. Widywa� pistolety na wod�, kt�re robi�y wi�ksze wra�enie. Co si� dzieje? Czy ten cz�owiek naprawd� przyszed� mnie zabi�? Nie jest ubrany jak morderca, a ponadto ka�dy powa�ny morderca z pew- no�ci� zabi�by mnie we �nie. Ten facet tym bardziej si� nara�a, im d�u- �ej tu siedzi, nawet je�li przerwa� po��czenia do centrali bezpiecze�- stwa. Mo�e jest szale�cem, ale prawdopodobnie nie zab�jc�. Niepo- dobna, �eby prawdziwy, zawodowy morderca zachowywa� si� w ten spos�b. A tylko wyj�tkowo zdolny i kompetentny zab�jca potrafi�by przenikn�� przez system zabezpiecze� pa�acu... Etnarcha Kerian pr�bowa� uspokoi� swe gwa�townie bij�ce, zbun- towane serce. Gdzie ci cholerni stra�nicy? Znowu pomy�la� o broni ukrytej w ozdobnym wezg�owiu �o�a. M�ody cz�owiek skrzy�owa� ramiona; jego pistolet nie celowa� ju� w etnarch�. - Czy ma pan co� przeciwko temu, bym opowiedzia� nied�ug� histo- ryjk�? To szaleniec. - Ale� nie, niech pan opowiada - zach�ci� go etnarcha przyjaciel- skim tonem dobrego wujaszka. - Nawiasem m�wi�c, jak si� pan nazy- wa? Zdaje si�, �e je�li chodzi o informacje, ma pan nade mn� prze- wag�. - Rzeczywi�cie. - Z m�odych ust ozwa� si� g�os starca. - W istocie to dwie historie, ale jedn� z nich ju� pan prawie zna. Opowiem obie jed- nocze�nie - zobaczymy, czy zdo�a pan odr�ni� jedn� od drugiej. -Ja... - Ciii... - M�odzieniec przy�o�y� pistolecik do warg. Etnarcha przelotnie spojrza� na dziewczyn� po drugiej stronie ��- ka. Zda� sobie spraw�, �e obaj rozmawiaj� do�� cicho. Gdyby uda�o mu si� zbudzi� dziewczyn�, �ci�gn�aby na siebie ogie� intruza albo przynajmniej odwr�ci�a jego uwag�, a on si�gn��by po pistolet w wez- g�owiu; dzi�ki nowej kuracji by� teraz szybszy ni� przez ostatnie dwa- dzie�cia lat... Do diab�a, gdzie s� ci stra�nicy? - Pos�uchaj, m�ody cz�owieku! - zarycza�. - Chc� tylko wiedzie�, co tu porabiasz! H�? Jego g�os, kt�ry bez wzmocnienia potrafi� wype�ni� sale i place, roz- leg� si� echem w pomieszczeniu. Do cholery, stra�nicy w podziemiach powinni to s�ysze�, nawet je�li nie dzia�aj� mikrofony. Dziewczyna po drugiej stronie ��ka ani drgn�a. M�ody cz�owiek u�miecha� si� bezczelnie. -Wszyscy �pi�, etnarcho. Nie ma nikogo, tylko my dwaj. A teraz opowiadanie... - Co... - wykrztusi� etnarcha, podci�gaj�c nogi pod ko�dr�. - Po co pan tu przyszed�? Intruz wydawa� si� nieco zdziwiony. - Och, mam pana st�d zabra�, etnarcho. Zostanie pan usuni�ty. Po�o�y� pistolet na szerokim szczycie deski w nogach ��ka. Etnar- cha wpatrywa� si� w bro�. By�a zbyt daleko, by po ni� si�gn��, ale... - Oto historia. - Intruz znowu usadowi� si� na krze�le. - Dawno, dawno temu, za grawitacyjn� studni� i bardzo daleko, by�a sobie cza- rodziejska kraina, gdzie nie by�o kr�l�w, prawa, pieni�dzy ni w�asno- �ci, lecz gdzie ka�dy �y� jak ksi���, zachowywa� si� wzorowo i niczego mu nie brakowa�o. I ludzie ci �yli sobie w spokoju, lecz nudzili si�, gdy� raj po pewnym czasie mo�e nudzi�. Zaj�li si� wi�c czynieniem dobra - mo�na to okre�li� jako misje dobroczynne w�r�d biedniejszych. I za- wsze pr�bowali ofiarowa� co�, co uwa�ali za najcenniejszy z dar�w: wiedz�, informacj�. I jak najszerzej rozpowszechniali t� informacj�, gdy� byli to ludzie dziwaczni, bo pogardzali rangami i nienawidzili kr�- l�w... i wszelkich hierarch�w... nawet etnarch�w... M�ody cz�owiek u�miechn�� si� niewyra�nie - etnarcha r�wnie�. Wytar� czo�o i przesun�� si� na ��ku nieco do ty�u, jakby sadowi�c si� wygodniej. Serce nadal mu wali�o. - Przez pewien czas ogromne si�y zagra�a�y dobroczynnym misjom, lecz ludzie z czarodziejskiej krainy stawili op�r, zwyci�yli i wyszli z konfliktu silniejsi ni� przedtem. Gdyby bardziej zale�a�o im na w�a- dzy, budziliby powszechny strach. Teraz te� budz� strach - rzecz oczy- wista, zwa�ywszy ich pot�g� - lecz niewielki. A jednym ze sposob�w okazywania tej pot�gi, sposobem, kt�ry uznali za zabawny, by�a inter- wencja w takich spo�ecze�stwach, kt�re, jak im si� zdawa�o, mog� z te- go wynie�� korzy�ci; w wielu spo�ecze�stwach najskuteczniejszym spo- sobem interwencji jest kontakt z lud�m