8577
Szczegóły |
Tytuł |
8577 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8577 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8577 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8577 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
IaIN M. BANKS
NAJEMNIK
Prze�o�yli
Gra�yna Grygiel
Piotr Staniewski
i i S-ka
WARSZAWA 1999
USE OF WEAPONS
Copyright � 1990 by Iain M. Banks
Projekt ok�adki:
Zombie Sputnik Corporation
Ilustracja na ok�adce:
Mark Salwowski
Redaktor prowadz�cy seri�:
Arkadiusz Nakoniecznik
Redakcja j�zykowa:
�ucja Grudzi�ska
Redakcja techniczna:
Anna Troszczy�ska
�amanie:
Agnieszka Dwili�ska
Korekta:
Maria Kaniewska
ISBN 83-7180-586-1
REJONOWA BIBLIOTEKA PUBLICZNA
im. A. STRUG \
FILIA OG�LNA 2
54-129 Wroc�aw, bulwar Ikara 29-31
Fantastyka
Wydawca:
Pr�szy�ski i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Gara�owa 7
Druk i oprawa:
Opolskie Zak�ady Graficzne S.A.
45-085 Opole, ul. Niedzia�kowskiego 8-12
Dla Mic
PODZI�KOWANIE
Za wszystko winie Kena MacLeoda.
To on sk�oni� starego wojownika do powrotu
z emerytury oraz zasugerowa�
�wiczenia cielesne.
Drobna mechaniczna destrukcja
Zakalwe upe�nomocniony;
Nad miastem leniwe kt�by dymu,
Czarne wormhole w jasnym
Centrum Wybuchu;
Czy powiedzieli ci ju� to, co chcia�e� us�ysze�?
Czy zmoczonego ulew� pow�d� z�apa�a ci� na betonowym brzegu
Ufortyfikowanej wyspy?
Wszed�e� mi�dzy rozbite maszyny
I oczyma nie zamglonymi od narkotyk�w
Szuka�e� sprz�tu z innej wojny,
Wypatrywa�e� ducha i polotu, co zanik�y.
Pojazdy, statki, samoloty,
Karabin, drona, pola si� to twe zabawki.
Krwi� i �zami ludzi
Spisa�e� alegori� swego regresu;
Nie�mia�y poemat o twym wyniesieniu
Z czystego i obszarpanego wdzi�ku.
Ci, co ci� znale�li,
Zabrali i przebudowali
(�Ch�opcze, teraz tylko ty i my,
Nasze pociski no�owe, cios, szybko��, krwawy sekret:
Droga do serca cz�owieka wiedzie przez tors!")
- Uwa�ali ci� za zabawk�,
Ma�y dzikus; atawizm z dalekich kres�w
U�yteczny, gdy�
Utopia nie obfituje w wojownik�w.
Ty jednak w sprytne scenariusze
Chcia�e� wpisa� w�asne sceny.
I gdy gra�e� serio,
Za nasz� gr�,
Przez gryma�ne gruczo�y,
Widzia�e� w�asny sens,
W ko�ciach.
To wyrafinowane �ycie
Nie mieszka�o w cia�ach.
A co my�my jedynie wiedzieli,
Ty czu�e� plazm� swych zmutowanych kom�rek.
Rasd-Coduresa Diziet Embless Sma da'Marenhide
na adres Sekcji Specjalnej S�u�by Kontaktu, Rok 115 (Ziemia, ka-
lendarz khmerski),
Orygina� marainski, t�umaczenie w�asne. Nie opublikowany.
prolog
- Powiedz mi, co to jest szcz�cie.
- Szcz�cie? Szcz�cie... to obudzi� si� w jasny wiosenny poranek po
wyczerpuj�cej pierwszej nocy sp�dzonej z pi�kn�... nami�tn�... wielo-
krotn� morderczyni�.
- O cholera. Tylko tyle?
Trzyma� w palcach kieliszek jak schwytan� istot�, poc�c� si� �wiat-
�em. P�yn w kieliszku, tej samej barwy co obserwuj�ce go, na wp�
przykryte powiekami oczy, porusza� si� sennie w s�o�cu, rzucaj�c na
twarz m�czyzny z�otawe �y�kowane refleksy.
Opr�ni� kieliszek i gdy piek�cy alkohol sp�ywa� mu przez gard�o,
mia� wra�enie, �e to �wiat�o szczypie go w oczy. Obraca� kieliszek
w d�oni, g�adko i ostro�nie, zafascynowany chropowatym dnem i jed-
wabn� �lisko�ci� nier�ni�tych fragment�w powierzchni. Podni�s� go ku
s�o�cu, zmru�y� oczy. Szk�o skrzy�o si� setk� drobnych t�czy. Na tle
nieba male�kie p�cherzyki w smuk�ej n�ce �arzy�y si� z�oci�cie, po-
skr�cane w podw�jn� ��obkowan� spiral�.
Powoli opu�ci� kieliszek i pow�drowa� wzrokiem nad ciche miasto.
Patrzy� z ukosa ponad dachy, iglice i wie�e w stron� drzew w nielicz-
nych przykurzonych parkach, i dalej za odleg�� lini� miejskich mur�w,
na blade r�wniny i niebieskawe jak dym wzg�rza, dr��ce w mgie�ce �a-
ru pod bezchmurnym niebem.
Nie odrywaj�c oczu od pejza�u, nagle cisn�� kieliszek przez rami�
do ch�odnej sali. Szk�o znik�o w cieniach i rozbi�o si� z brz�kiem.
- Ty draniu - odezwa� si� po pewnej chwili kto� g�osem st�umionym
i niewyra�nym. - My�la�em, �e to ci�ka artyleria. Omal si� nie zesra-
�em. Chcesz, �eby wszystko to pokry�o si� g�wnem?... Do diab�a, te�
pogryz�em szk�o... mmm... krwawi�. - Milczenie. - S�yszysz mnie? -
Przyt�umiony, niewyra�ny g�os przybra� nieco na sile. - Krwawi�...
Chcesz zobaczy� na pod�odze g�wno i rasow� krew? - Da�o si� s�ysze�
drapanie, dzwonienie, po czym zapad�a cisza. A potem: - Ty draniu.
M�ody m�czyzna na balkonie odwr�ci� si� od panoramy miasta
i wszed� do sali krokiem tylko nieco niepewnym. W ch�odnym wn�trzu
rozbrzmiewa�y pog�osy. Tysi�cletni� mozaik� na pod�odze pokryto
w nowszych czasach przezroczyst� warstw�, chroni�c� drobne cera-
miczne detale przed uszkodzeniem. Po�rodku sta� masywny, bogato
rze�biony st� bankietowy otoczony krzes�ami. Pod �cianami pousta-
wiano mniejsze sto�y, krzes�a, niskie komody i wysokie kredensy;
wszystkie meble z tego samego ciemnego, ci�kiego drewna.
Niekt�re �ciany pokrywa�y wyblak�e, lecz nadal imponuj�ce freski,
przewa�nie sceny bitewne; inne �ciany, pomalowane na bia�o, obwie-
szono olbrzymimi mandalami starej broni; setki w��czni i no�y, mieczy
i tarcz, dzid i buzdygan�w, boi i strza� u�o�onych w wielkie spirale
skrzy�owanych ostrzy niczym nieprawdopodobnie symetryczny wy-
buch szrapnela. Rdzewiej�ce strzelby celowa�y zarozumiale w siebie na-
wzajem ponad przys�oni�tymi kominkami.
Na �cianach wisia�o par� wyblak�ych obraz�w i postrz�pionych go-
belin�w, ale zmie�ci�oby si� ich tam znacznie wi�cej. Przez wysokie
tr�jk�tne okna o kolorowych szybach pada�y kliny �wiat�a na mozaik�
pod�ogi i na meble. Bia�e kamienne �ciany zwie�czone by�y w g�rze
czerwonymi filarami, podtrzymuj�cymi pot�ne czarne drewniane bale,
kt�re schodzi�y si� nad sal� jak gigantyczny namiot z kanciastych pal-
c�w.
M�ody m�czyzna kopn�� antyczne krzes�o, przywracaj�c mu w�a-
�ciw� pozycj�.
- Co za rasowa krew? - rzek�.
Pad� na krzes�o, jedn� d�o� opar� na olbrzymim stole, drug� przeje-
cha� po g�owie, jakby przeczesywa� d�ugie g�ste w�osy, cho� w rzeczy-
wisto�ci czaszk� mia� wygolon�.
- Co? - G�os dochodzi� sk�d� spod wielkiego sto�u.
- Czy�by� mia� jakie� arystokratyczne koneksje, ty stary pijaczyno?
- M�czyzna przetar� oczy zaci�ni�tymi pi�ciami, potem otwart� d�o-
ni� masowa� sobie twarz.
Nast�pi�a d�u�sza przerwa.
- Kiedy� ugryz�a mnie ksi�niczka.
M�ody m�czyzna spojrza� na belkowany sufit.
- To nie jest dostateczny dow�d - parskn��.
Wsta� i ponownie wyszed� na balkon. Wzi�� z balustrady lornetk�.
Cmokn��, zako�ysa� si�, wr�ci� do okna, opar� si� r�koma o framug�,
by mie� stabilniejszy widok. Regulowa� przez chwil� ostro��. Pokr�ci�
g�ow�, od�o�y� lornetk� na kamienn� por�cz, skrzy�owa� ramiona na
piersi i opar�szy si� o mur, patrzy� na miasto.
By�o spieczone; br�zowe dachy i chropowate wyko�czenia �cian
szczytowych jak sk�rka chleba; kurz jak m�ka.
Nagle w jednej chwili rozedrgana panorama pod naporem wspo-
mnie� zszarza�a, pociemnia�a. M�czyzna przypomnia� sobie inne
twierdze (skazane na zag�ad� miasto namiot�w na majdanie, w oknach
trz�s� si� szyby; m�oda dziewczyna - teraz ju� martwa - skulona w fo-
telu w wie�y Pa�acu Zimowego). Zadr�a� mimo upa�u i przep�dzi�
wspomnienia.
-A ty?
M�ody znowu spojrza� w g��b sali.
- Co takiego?
-Czy kiedykolwiek mia�e� powi�zania z... eee... lepszymi od ciebie
i mnie?
M�ody m�czyzna nagle spowa�nia�.
- Kiedy�... - zacz��, ale si� zawaha�. - Kiedy� zna�em osob�, kt�ra
by�a... niemal ksi�niczk�. I przez pewien czas kawa�ek jej nosi�em
w sobie.
- M�g�by� powt�rzy�? Nosi�e�...
- Kawa�ek jej nosi�em w sobie przez pewien czas.
Cisza. Potem uprzejmie:
- Czy to nie odwrotnie ni� zazwyczaj?
M�ody wzruszy� ramionami.
- To by� do�� dziwny zwi�zek.
Zn�w spojrza� na miasto. Wypatrywa� dymu, ludzi, zwierz�t, pta-
k�w, jakiegokolwiek ruchomego obiektu, ale ten widok m�g�by by�
namalowan� na kotarze dekoracj�. Porusza�o si� tylko powietrze,
w kt�rym wszystko dr�a�o. Przez chwil� si� zastanawia�, jak mo�na by
wprawi� w dr�enie kotar�, by wywo�a� ten sam efekt.
- Widzisz co�? - dudni� g�os spod sto�u.
M�ody nic nie odpowiedzia�, podrapa� si� tylko po torsie przez ko-
szul� w rozpi�ciu marynarki; generalskiej marynarki, cho� nie by� gene-
ra�em.
Zn�w odszed� od okna i z niskiej konsoli przy �cianie wzi�� du�y
dzban. Wzni�s� go ponad g�ow� i ostro�nie przekr�ci� szyjk� do do�u,
zamykaj�c oczy i odwracaj�c ku g�rze twarz. W dzbanie nie by�o wo-
dy, nic si� wi�c nie sta�o. Westchn��, k�tem oka obejrza� namalowany
na dzbanie �aglowiec i delikatnie odstawi� dzban dok�adnie tam, sk�d
go wzi��.
Pokr�ci� g�ow� i ruszy� ku jednemu z dw�ch olbrzymich komink�w.
Podci�gn�� si� na szeroki gzyms, sk�d uwa�nie ogl�da� staro�ytn� bro�
zawieszon� na �cianie: strzelb� o wielkim wylocie, zdobionej kolbie
i otwartym mechanizmie spustowym. Usi�owa� zdj�� rusznic� z ka-
miennego muru, lecz by�a solidnie przymocowana. Zrezygnowa� po
chwili i zeskoczy� na pod�og�, zatoczywszy si� nieco przy l�dowaniu.
- Widzia�e� co�? - powt�rzy� z nadziej� kto� niewidoczny.
M�ody przeszed� ostro�nie od kominka do rogu pokoju, ku d�ugie-
mu rze�bionemu kredensowi. Na blacie i wok� mebla na pod�odze sta-
�a obfito�� butelek, przewa�nie pustych lub pot�uczonych. Przejrza� je
i znalaz� jedn� nienaruszon�. Usiad� ostro�nie na pod�odze, st�uk� szyj-
k� o nog� krzes�a i wypi� po�ow� zawarto�ci - reszta rozbryzga�a si� na
jego ubraniu i na mozaice pod�ogi. Zakas�a�, odplu�, postawi� butelk�
na ziemi i wstaj�c, kopn�� j� pod kredens.
Przeszed� w k�t komnaty, gdzie na kupie le�a�y ubrania i bro�. Pod-
ni�s� jeden pistolet, wy�uska� go z pask�w, kabur i ta�m z amunicj�,
obejrza� i rzuci� z powrotem na stos. Odsun�� na bok kilkaset ma�ych
pustych magazynk�w, by dogrzeba� si� do innego pistoletu, ale tego
r�wnie� nie wzi��. Podni�s� jeszcze dwa inne, sprawdzi� je, jeden prze-
wiesi� przez rami�, drugi u�o�y� na pokrytej kap� skrzyni. Nadal mysz-
kowa� w stosie; a� w ko�cu mia� na sobie trzy pistolety, a skrzyni�
przykry� cz�ciami broni. Wrzuci� graty ze skrzyni do mocnej, popla-
mionej smarami torby i cisn�� je na pod�og�.
- Nie - powiedzia�.
Gdy to m�wi�, rozleg�o si� g�o�ne dudnienie z nie ustalonego �r�d�a,
pochodz�ce raczej z powietrza ni� z ziemi. Kto� spod sto�u zamamrota�
niewyra�nie.
M�ody m�czyzna podszed� do okna i roz�o�y� bro� na pod�odze.
Przez chwil� wygl�da� na zewn�trz.
- S�uchaj! - odezwa� si� kto� spod sto�u. - Pom� mi wsta�, dobrze?
Jestem pod sto�em.
- Co robisz pod sto�em, Cullis? - spyta� m�czyzna. Przykl�kn��, by
przejrze� bro�. Naciska� wska�niki, kr�ci� tarczami, zmienia� parame-
try i patrzy� w celowniki.
- No wiesz, to i owo...
M�ody u�miechn�� si�, podszed� do sto�u i si�gn�� pod blat. Wyci�g-
n�� zwalistego, czerwonego na twarzy m�czyzn� w zbyt obszernej ma-
rynarce marsza�ka. Pom�g� mu si� podnie��. Cz�owiek ten mia� kr�tko
ostrzy�one siwe w�osy i tylko jedno prawdziwe oko. Stan�� ostro�nie,
strz�sn�� z siebie kilka od�amk�w szk�a. Podzi�kowa� m�odemu, ospale
kiwaj�c g�ow�.
- Kt�ra to godzina? - zapyta�.
- Co? Co tam mamroczesz, Cullis?
- Pytam o godzin�.
- Jest dzie�.
- Aha - przytakn�� Cullis ze zrozumieniem. - Tak w�a�nie my�la�em.
Patrzy�, jak m�odzieniec wraca do okna, do stosu broni. Sam ode-
pchn�� si� od sto�u i w ko�cu dotar� do konsoli, na kt�rej sta� wielki
dzban na wod� z wymalowanym starym �aglowcem.
Lekko si� kiwaj�c, uni�s� dzban, obr�ci� go nad g�ow�, zamruga�,
przetar� twarz d�oni� i poprawi� ko�nierz marynarki.
- No, ju� lepiej - stwierdzi�.
- Jeste� pijany - rzek� m�ody, nie odwracaj�c si� od sterty broni.
Starszy zastanawia� si� nad tym przez chwil�.
- Zabrzmia�o to niemal jak przygana - odpar� z godno�ci�. Pokle-
pa� swe sztuczne oko i przez par� minut mruga� powiek�. Odwr�ci� si�
z najwy�sz� ostro�no�ci� w kierunku �ciany. Patrzy� na fresk przedsta-
wiaj�cy bitw� morsk�. Z ogromn� uwag� przygl�da� si� wielkiemu
okr�towi i chyba nieco mocniej zacisn�� szcz�ki.
G�owa mu odskoczy�a - da�o si� s�ysze� leciutkie kaszlni�cie i wycie,
zako�czone male�k� eksplozj�. Trzy metry od namalowanego na �cia-
nie okr�tu rozprys�a si� w py� stoj�ca na pod�odze waza.
Postawny siwy m�czyzna potrz�sn�� smutno g�ow� i zn�w pokle-
pa� si� po sztucznym oku.
- Rzeczywi�cie - stwierdzi�. - Jestem pijany.
M�ody wsta�, trzymaj�c wybrane uprzednio pistolety, i odwr�ci� si�
ku starszemu.
- Gdyby� mia� dwoje oczu, widzia�by� podw�jnie. Masz, �ap.
Powiedziawszy to, rzuci� mu pistolet. Cullis wyci�gn�� r�k�, by po-
chwyci� bro�, dok�adnie w chwili gdy uderzy�a w �cian� z ty�u za nim
i z �oskotem upad�a na pod�og�.
- Wol� wr�ci� pod st� - stwierdzi�, mrugaj�c.
M�ody podszed� do �ciany, podni�s� pistolet, sprawdzi� go i wr�czy�
Cullisowi, uk�adaj�c mu odpowiednio ramiona. Potem poprowadzi� go
ku stosowi ubra� i broni.
Cullis by� wy�szy od m�odszego m�czyzny. Zdrowym okiem
i sztucznym - kt�re w rzeczywisto�ci by�o lekkim mikropistoletem -
patrzy� na towarzysza, gdy ten wyci�ga� ze stosu pasy z amunicj� i owi-
ja� je wok� jego ramion. M�ody skrzywi� si�, widz�c spojrzenie Cullisa.
Odwr�ci� mu d�oni� twarz, z kieszeni na piersiach marynarki wyci�gn��
co�, co przypomina�o - i w istocie by�o - opancerzon� opask� na oko.
Starannie dopasowa� j� na kr�tko strzy�onej siwej g�owie.
- Bo�e! - achn�� Cullis. - O�lep�em.
M�ody wyci�gn�� r�k� i poprawi� opask�.
- Przepraszam. Za�o�y�em nie na to oko.
-Tak lepiej. - Starszy m�czyzna wyprostowa� si� i g��boko za-
czerpn�� powietrza. - Gdzie s� te sukinsyny? - Nadal be�kota�. S�ysz�c
go, mia�o si� ochot� odchrz�kn��.
-Nie widz� ich. Prawdopodobnie nadal s� na zewn�trz. Dzi�ki
wczorajszej ulewie kurz si� nie podnosi. - M�ody zawiesi� Cullisowi na
ramieniu jeszcze jeden pistolet.
- Sukinsyny.
- Zgoda - potwierdzi� m�ody. Kilka pude�ek amunicji umie�ci� w ra-
mionach Cullisa, obok broni.
- Plugawe sukinsyny.
- Racja, Cullis.
-Te... no wiesz, przyda�by mi si� drink. - Cullis zatoczy� si�. Spoj-
rza� na bro� w swych obj�ciach, najwyra�niej usi�uj�c zgadn��, sk�d si�
tu wzi�a.
M�odzieniec obr�ci� si�, chc�c zabra� ze stosu dodatkowe uzbroje-
nie, ale zmieni� zdanie, gdy us�ysza� za sob� silny �omot i szcz�k.
- Cholera - wymamrota� Cullis z pod�ogi.
M�ody podszed� do kredensu, wzi�� kilka pe�nych butelek i wr�ci�
do chrapi�cego Cullisa. Zdj�� z niego pistolety, pude�ka i pasy z amuni-
cj� oraz po�amane szcz�tki wytwornego ciemnego krzes�a, odpi�� par�
guzik�w zbyt obszernej marsza�kowskiej marynarki i wetkn�� pod ni�
butelki.
Cullis otworzy� oko. Patrzy� przez chwil� na m�odego.
- Jak m�wi�e�, co to za por� teraz mamy?
- Wed�ug mnie, pora i��. - M�ody zapi�� Cullisowi marynark�.
- Nooo. Nie�le. Ty wiesz najlepiej, Zakalwe. - Cullis zn�w zamkn��
oko.
M�ody m�czyzna, kt�rego Cullis nazwa� Zakalwe, szybko prze-
szed� na drugi koniec olbrzymiego sto�u, gdzie le�a� do�� czysty koc.
Na nim spoczywa� imponuj�cy karabin. M�odzieniec podni�s� bro�
i powr�ci� do zwalistej, ma�o imponuj�cej postaci chrapi�cej na pod�o-
dze. Podni�s� �pi�cego za ko�nierz i ci�gn�� do drzwi w ko�cu sali. Za-
trzyma� si�, wzi�� poplamion� torb� z wybran� wcze�niej broni� i prze-
wiesi� sobie przez rami�.
W po�owie drogi do drzwi Cullis przebudzi� si� i spojrza� na m�ode-
go zdrowym okiem. Patrzy� m�tnie, oko mia� wywr�cone.
-Hej!
- Co takiego? - mrukn�� tamten, wlok�c go jeszcze par� metr�w.
Cullis rozejrza� si� po spokojnej, przesuwaj�cej si� przed nim sali.
- Nadal uwa�asz, �e to zbombarduj�?
- Nooo.
Siwow�osy potrz�sn�� g�ow�.
- Nie - powiedzia�. G��boko zaczerpn�� powietrza. - Nie - powt�-
rzy�, kr�c�c g�ow�. - Nigdy.
- S� ju� zwiastuny - rzek� cicho m�ody, rozgl�daj�c si� wok�.
Ca�y czas panowa�a jednak cisza. M�ody dotar� do drzwi i otworzy�
je kopniakiem. Schody prowadz�ce z sali na dziedziniec by�y z jasno-
zielonego marmuru, o brzegach wyko�czonych agatem. Butelki po-
brz�kiwa�y, pistolety stuka�y, obcasy ci�gni�tego ze stopnia na stopie�
zwalistego m�czyzny g�ucho uderza�y i szura�y.
Za ka�dym krokiem Cullis chrz�ka� i raz nawet wymamrota�:
- Nie tak cholernie mocno, kobieto.
M�ody m�czyzna przystan�� wtedy i spojrza� na starszego, kt�ry
chrapa� i �lini� si� w k�cikach ust. Pokr�ci� g�ow� i szed� dalej.
Na trzecim p�pi�trze zatrzyma� si�, by poci�gn�� �yk. Da� Culliso-
wi pospa�. Czu� si� wzmocniony, m�g� dalej schodzi�. Oblizuj�c wargi,
chwyta� w�a�nie Cullisa za ko�nierz, gdy us�ysza� nadci�gaj�cy, coraz
g�o�niejszy gwizd. Rzuci� si� na pod�og�, powl�k� towarzysza ku sobie.
Eksplozja nast�pi�a tak blisko, �e wylecia�y szyby z wysokich okien.
Od�upany tynk spada� w klinach s�onecznego �wiat�a i z wdzi�kiem
osiada� na schodach.
-Cullis? - M�ody m�czyzna schwyci� drugiego za ko�nierz i po-
wl�k� po schodach. - Cullis! - wrzeszcza�. Po�lizgiem przemkn�� na
p�pi�trze, omal nie upad�. - Cullis, ty zaspany kutasie. Obud� si�!
Powietrze rozdar�o kolejne wycie; ca�y pa�ac zadr�a� od detonacji,
okno wylecia�o; tynk i szk�o spada�y w d� klatki schodowej. Na ugi�-
tych nogach, ca�y czas ci�gn�c Cullisa, m�odzian zatacza� si� na stop-
niach.
-Cullis!!! - P�dzi� obok pustych nisz i wyszukanych sielankowych
fresk�w. - Ty pieprzona stetrycza�a dupo, obud� si�!!!
Po�lizgiem przeby� nast�pny podest, butelki brz�kn�y w�ciekle, du-
�y pistolet od�upa� kawa�ek ozdobnego panelu. Znowu rozleg� si� nara-
staj�cy gwizd. M�ody m�czyzna da� nura, schody skoczy�y mu
w twarz, w g�rze p�k�o szk�o. Wszystko zakry� wiruj�cy bia�y py�. M�o-
dzian wsta�, zatoczy� si� i zobaczy�, �e Cullis siedzi wyprostowany,
otrzepuj�c z torsu kawa�ki tynku i przecieraj�c zdrowe oko. Gdzie� da-
lej zadudni� wybuch.
Cullis wygl�da� nieszcz�liwie. Jedn� r�k� odgania� py�.
- To nie mg�a, a tamto to nie by� piorun, prawda?
- Prawda! - krzykn�� m�ody, ju� zbiegaj�c ze schod�w.
Jego kompan odkaszln�� i zataczaj�c si�, pod��y� za nim.
Na podw�rcu wybuch� pocisk. M�ody cz�owiek wskoczy� do p�-
g�sienic�wki i usi�owa� j� uruchomi�. Pocisk zmi�t� dach z kr�lewskich
apartament�w. Na dziedziniec polecia� grad dach�wek i kafelk�w.
Roztrzaskiwa�y si� o bruk w pyle pojedynczych eksplozji. Os�oni� g�o-
w� r�k� i zacz�� szuka� he�mu pod fotelem dla pasa�era. Od maski sil-
nika odbi� si� spory kawa�ek muru; wgni�t� blach� i pozostawi� po so-
bie chmur� py�u.
- Chooolllera! - M�ody m�czyzna znalaz� wreszcie he�m i wciska�
go na g�ow�.
-Zakichane sukin...! - wrzasn�� Cullis. Potkn�� si� tu� przed p�-
g�sienic�wk� i upad� w py�. Zakl��, podci�gn�� si� na mask� pojazdu.
Dwa kolejne pociski ora�y pomieszczenia z lewej strony.
Chmury py�u po bombardowaniu p�yn�y wok� �cian pa�acu.
�wiat�o s�oneczne olbrzymim klinem przedziera�o si� przez chaos na
dziedzi�cu; cienie kontrastowa�y z jasno�ci�.
- Naprawd� my�la�em, �e zaatakuj� budynek parlamentu - powie-
dzia� Cullis �agodnie, spogl�daj�c na p�on�cy dalej pod murem wrak
ci�ar�wki.
- Ale nie zaatakowali! - M�ody m�czyzna wrzeszcza� i wali� w roz-
rusznik.
- Mia�e� racj�. - Cullis westchn��. Patrzy� zaintrygowany. - O co-
�my si� zak�adali?
- Wszystko jedno! - odwrzasn�� m�ody. Kopn�� co� pod tablic�
rozdzielcz� i silnik zaskoczy�.
Cullis strz�sa� z w�os�w kawa�ki dach�wki. Jego towarzysz zapina�
na g�owie he�m i podawa� mu drugi. Wzi�� go z ulg�, zacz�� wachlowa�
nim twarz. Jakby dla dodania sobie odwagi poklepywa� si� po piersiach
w okolicy serca.
Wyci�gn�� potem r�k� i z niedowierzaniem spojrza� na sw� d�o� po-
kryt� ciep�ymi plamami czerwonej cieczy.
Silnik zamilk�. Cullis s�ysza�, jak jego towarzysz wywrzaskuje obelgi
i wali w starter. Maszyna zakas�a�a i prychn�a w towarzystwie �wistu
pocisk�w, kt�re wybucha�y daleko, w tumanach kurzu.
P�g�sienic�wka drgn�a. Cullis spojrza� na siedzenie fotela - by�o
czerwone.
- Sanitariusz! - wrzasn��.
-Co?
- Sanitariusz! - wrzeszcza� Cullis, przekrzykuj�c kolejn� eksplozj�.
Wyci�gn�� przed siebie d�o� w czerwonych plamach. - Zakalwe! Trafili
mnie! - Zdrowe oko mia� rozszerzone z przera�enia, r�ka mu dr�a�a.
M�ody m�czyzna spojrza� na niego z irytacj� i odtr�ci� wyci�gni�t�
d�o�.
- To wino, idioto! - Pochyli� si� szybko, zza pazuchy munduru Cul-
lisa wyj�� butelk� i rzuci� mu na kolana.
Cullis spojrza� zdziwiony.
- O, nie�le - powiedzia�. Zerkn�� pod marynark� i ostro�nie wydo-
sta� stamt�d kilka kawa�k�w pot�uczonego szk�a. - Dziwi�em si�, �e na-
gle zacz�a tak dobrze pasowa�.
Silnik nagle zaskoczy�, zawy�, jakby w�ciek�y na dr��cy grunt i wi-
ruj�cy py�. Ponad murem dziedzi�ca przelatywa�y kawa�ki rozbitych
rze�b i brunatne fontanny ziemi, obryzguj�c wszystko doko�a.
M�odzian mocowa� si� z d�wigni� zmiany bieg�w. Obaj pasa�ero-
wie omal nie wypadli, gdy p�g�sienic�wka gwa�townie ruszy�a do
przodu przez podw�rzec, na pylist� drog�. Sekund� p�niej du�a cz��
wielkiej sali zapad�a si�, trafiona kilkunastoma ci�kimi pociskami ar-
tyleryjskimi. Run�a na dziedziniec, wype�niaj�c go po�upanym drew-
nem, od�amkami muru i nowymi k��bami py�u.
Cullis drapa� si� po g�owie i mamrota� co� do he�mu, w kt�ry w�a-
�nie zwymiotowa�.
- Sukinsyny - powiedzia�.
- Masz racj�, Cullis.
- �mierdz�ce sukinsyny.
- Zgadza si�.
Pojazd zakr�ci� za r�g i z wyciem pomkn�� w pustyni�.
CZE�� PIERWSZA
dobry �o�nierz
jeden
Sz�a przez hal� turbin, otoczona zmiennym kr�giem znajomych,
wielbicieli i zwierz�t. Ona - ognisko tej mg�awicy - zagadywa�a do go-
�ci, wydawa�a instrukcje obs�udze, podsuwa�a pomys�y, obdarza�a
komplementami rozmaitych zabawiaczy. Muzyka wype�nia�a echem
przestrze� ponad starymi b�yszcz�cymi maszynami, stoj�cymi w mil-
czeniu w gwarz�cym t�umie barwnie ubranych bywalc�w. Kobieta
sk�oni�a si� z wdzi�kiem i u�miechn�a do przechodz�cego admira�a.
Obraca�a w d�oni delikatn� ro�lin�, do nosa zbli�a�a czarny kwiat,
wdycha�a jego intensywny zapach.
Dwa hralzse u jej st�p skoczy�y, zaskomla�y, przednimi �apami usi-
�owa�y si� oprze� o jej g�adk� wizytow� sukni�. �wiec�ce ryje unios�y
do kwiatu. Pochyli�a si�, �agodnie uderzy�a je ro�lin� po nosach. Przy-
war�y do ziemi, kichn�y, potrz�sa�y �bami. Ludzie wok� wybuchn�li
�miechem. Sta�a pochylona, w wyd�tej sukni. Pog�aska�a jedno ze zwie-
rz�t, potarga�a za du�e uszy, potem unios�a g�ow� ku majordomusowi,
kt�ry zbli�a� si�, z szacunkiem klucz�c przez otaczaj�cy j� t�um.
- O co chodzi, Maikril?
- Fotograf z �System Times" - odpar� cicho majordomus.
Podnosi�a si� z wolna, a on si� prostowa�, a� patrzy� na ni� w g�r�,
z podbr�dkiem na wysoko�ci jej nagich ramion.
- Przyznaje si� do pora�ki? - spyta�a z u�miechem.
- Tak s�dz�. Prosi o audiencj�.
Za�mia�a si�.
- Pi�kne sformu�owanie. Ile dostali�my tym razem?
Majordomus przysun�� si� nieco bli�ej i zerka� nerwowo na warcz�-
cego hralzsa.
- Trzydzie�ci dwie kamery filmowe, prosz� pani. Pozosta�a jeszcze
ponad setka.
Konspiracyjnie zbli�y�a usta do jego ucha.
- Nie licz�c tych, kt�re znale�li�my przy go�ciach - powiedzia�a.
- W�a�nie, prosz� pani.
- Spotkam si� z... nim? Z ni�?
- Z nim, pani.
-Wi�c z nim. P�niej. Powiedz mu, �e za dziesi�� minut; przypo-
mnij mi o tym za dwadzie�cia. W zachodnim atrium. - Spojrza�a na
sw� platynow� bransoletk�. Rozpoznawszy jej t�cz�wk�, malutki, uda-
j�cy szmaragd projektor szybko podsun�� jej holograficzny plan starej
elektrowni, wy�wietlaj�c go w dw�ch sto�kach �wiat�a wycelowanych
bezpo�rednio do jej oczu.
- Oczywi�cie, pani - odpar� Maikril.
Dotkn�a jego ramienia.
- Udamy si� do arboretum, dobrze? - szepn�a.
Majordomus ledwie dostrzegalnie poruszy� g�ow� na znak, �e us�y-
sza�. Kobieta z wyrazem �alu na twarzy odwr�ci�a si� do otaczaj�cych
j� os�b, z�o�y�a d�onie jakby b�agalnie.
- Przepraszam, musz� na chwil� wyj��.
Z u�miechem przechyli�a g�ow� na bok.
- Cze��. Cze�� wszystkim. Jak si� macie? - Szli szybko w�r�d go�ci,
mijaj�c szare t�cze narkotok�w i pluskaj�ce winne fontanny. Prowadzi-
�a, d�ugonoga, szeleszcz�c sp�dnicami, a majordomus usi�owa� dotrzy-
ma� jej kroku. Macha�a osobom, kt�re j� pozdrawia�y: ministrom
w rz�dzie i ich odpowiednikom z gabinetu cieni, cudzoziemskim dygni-
tarzom i attache, dziennikarzom z medi�w rozmaitej ma�ci, rewolucjo-
nistom i oficerom floty, kapitanom przemys�u i handlu oraz ich ekstra-
wagancko bogatym akcjonariuszom. Hralzse od niechcenia k�apa�y z�-
bami przy nogach m�jordomusa, pazury �lizga�y im si� niezgrabnie na
wypolerowanej pod�odze z miki; podskakiwa�y, gdy napotyka�y kosz-
towny dywan, kt�rych rozrzucono tu wiele.
Przystan�a na schodach arboretum, zas�oni�tego pr�dnic� od stro-
ny g��wnej sali. Podzi�kowa�a majordomusowi, odegna�a hralzse, po-
prawi�a sw� doskona�� fryzur�, wyg�adzi�a nienagannie g�adk� sukni�
i sprawdzi�a, czy bia�y kamie� tkwi po�rodku czarnej kolii. By� po-
�rodku. Zacz�ta schodzi� po stopniach ku wysokim drzwiom arbore-
tum.
Na szczycie schod�w jeden z hralzs�w zawy�, podskakuj�c na
przednich �apach. Oczy mia� wilgotne.
Obejrza�a si� poirytowana.
- Skoczek, spok�j, poszed�! Cofnij si�!
Zwierz� spu�ci�o g�ow� i odesz�o sapi�c.
Cicho zamkn�a za sob� podw�jne drzwi i napawa�a si� koj�c�
przestrzeni� pysznej zieleni.
Na zewn�trz, ponad kryszta�ow� krzywizn� wynios�ej p�kopu�y,
panowa�a czarna noc. W arboretum z wysokich maszt�w ostro �wieci�y
ma�e lampy, w g�stwie strz�pi�y si� cienie. Ciep�e powietrze pachnia�o
ziemi� i sokami ro�lin. Kobieta g��boko westchn�a i ruszy�a ku prze-
ciwleg�emu kra�cowi pomieszczenia.
- Cze��.
M�czyzna odwr�ci� si� szybko i zobaczy�, �e stoi za nim, oparta
o maszt. Skrzy�owa�a r�ce, u�miecha�a si� lekko oczyma i ustami.
W�osy mia�a granatowe, takie jak oczy; sk�r� smag��. Wygl�da�a
szczup�ej ni� w wiadomo�ciach, gdzie mimo swego wzrostu wydawa�a
si� nieco mocniej zbudowana. On by� wysoki, bardzo smuk�y i niemod-
nie blady. Wi�kszo�� ludzi uzna�aby, �e jego oczy rozstawione s� zbyt
w�sko.
W subtelnych palcach trzyma� li�� w delikatne wzorki, ale zaraz go
wypu�ci�, u�miechaj�c si� niewyra�nie. Przed chwil� przygl�da� si� jed-
nemu z krzew�w obsypanemu ekstrawaganckimi kwiatami. Teraz od-
szed� od krzaka z zawstydzon� min�. Tar� d�onie.
- Przepraszam... - zrobi� nerwowy gest.
- W porz�dku - odrzek�a. U�cisn�li sobie d�onie. - Jeste� Relstoch
Sussepin, prawda?
-Aha... tak - odpar� zdziwiony. U�wiadomi� sobie, �e ci�gle przy-
trzymuje r�k� kobiety, i zrobi� jeszcze bardziej za�enowan� min�. Pu-
�ci� jej r�k�.
- Diziet Sma. - Pochyli�a nieco g�ow�, bardzo powoli. Zako�ysa�y
si� si�gaj�ce do ramion w�osy. Ca�y czas patrzy�a na niego.
- Tak, oczywi�cie wiem. Eee... mi�o mi ci� pozna�.
- Nawzajem. - Skin�a g�ow�. - S�ysza�am twoje dzie�a.
- Ooo! - Ch�opi�co zadowolony, z�o�y� r�ce bezwiednym gestem. -
Och, to bardzo...
- Nie powiedzia�am, �e mi si� podoba�y - rzek�a. U�miech b��ka� si�
teraz tylko w jednym k�ciku jej ust.
- A! - By� przybity.
Jestem okrutna, pomy�la�a.
- Ale rzeczywi�cie bardzo mi si� podobaj�. - Przez jej twarz prze-
mkn�� wyraz rozbawionej, konspiracyjnej skruchy.
Za�mia� si�, a ona poczu�a, �e co� si� w niej odpr�a.
Zapowiada�o si�, �e wszystko b�dzie w porz�dku.
- Ciekaw jestem, dlaczego mnie zaproszono - wyzna�. Jego g��boko
osadzone oczy poja�nia�y. - Wszyscy tu sprawiaj� wra�enie... - wzruszy�
ramionami - wa�nych osobisto�ci. Dlatego ja... - niezr�cznie machn��
w kierunku krzaka, kt�remu si� przedtem badawczo przygl�da�.
- Wed�ug ciebie kompozytorzy nie powinni by� uwa�ani za osoby
wa�ne? - spyta�a z �agodn� przygan�.
-W por�wnaniu z politykami, admira�ami i biznesmenami... je�li
m�wi� o wp�ywach... A ja nie jestem nawet s�ynnym muzykiem. Gdyby
to chodzi�o o Savntreiga lub Khu, albo...
- To prawda, oni �wietnie komponuj� swe kariery - przyzna�a.
Zamilk� na chwil�, potem za�mia� si� cicho i spu�ci� wzrok. Jego pi�k-
ne w�osy b�yszcza�y w �wietle wysoko umieszczonych lamp. Teraz ona
powinna zawt�rowa� mu �miechem. Mo�e nale�a�oby wspomnie� o za-
m�wieniu, nie przesuwa� tego do nast�pnego spotkania, gdy t�um go�ci
stopnieje do nieco bardziej przyjaznej grupy... a mo�e nawet poczeka� do
prywatnego rendez-vous, gdy nabierze pewno�ci, �e zosta� urzeczony.
Jak d�ugo powinna przeci�ga� t� gr�? Chcia�a w�a�nie jego, mia�o to
by� wi�cej ni� g��boka przyja��. Niespieszna, rozkoszna wymiana in-
tymnych zwierze�, powolne gromadzenie wsp�lnych do�wiadcze�,
t�skny piruet wzajemnego przyci�gania, bli�ej, dalej, bli�ej, dalej, bli-
�ej, coraz cia�niej, wreszcie powolno�� sublimuj�ca si� w porywaj�cy
�ar wzajemnej nagrody.
Spojrza� jej prosto w oczy.
- Pochlebia mi pani, pani Smo.
Odwzajemni�a mu spojrzenie, unios�a nieco podbr�dek, ca�kowicie
�wiadoma swej precyzyjnej mowy cia�a. Jego twarz przybra�a wyraz zu-
pe�nie niedziecinny, a oczy przypomina�y teraz kamie� na jej bransolet-
ce. Poczu�a lekki zawr�t g�owy, zrobi�a g��boki wdech.
-Hm...
Zamar�a.
D�wi�k nadbieg� gdzie� z boku, z ty�u. Zobaczy�a, �e Sussepin tam
zezuje.
Odwr�ci�a si�, utrzymuj�c na twarzy pogodny wyraz, spojrza�a ze
z�o�ci� na szaro-bia�� obudow� drony, jakby pr�bowa�a wypali� w niej
dziury.
- Co takiego? - Jej g�os m�g�by wytrawi� stal.
Drona rozmiar�w i kszta�tu ma�ej walizeczki p�yn�� ku jej twarzy.
- K�opoty, k�apouszku - rzek�, po czym przechyli� si� na jedn� stro-
n�; sprawia� wra�enie, �e kontempluje widok atramentowego nieba za
kryszta�ow� kopu��.
Sma, �ci�gaj�c usta, spojrza�a na ceglan� pod�og� arboretum. Po-
zwoli�a sobie ledwo widocznie potrz�sn�� g�ow�.
- Panie Sussepin - u�miechn�a si�, roz�o�y�a ramiona. - Sprawia
mi to b�l, ale... pozwoli pan...?
- Oczywi�cie. - Ju� rusza�, przeszed� szybko obok niej, sk�aniaj�c
g�ow�.
- Mo�e uda nam si� porozmawia� p�niej - powiedzia�a.
Odwr�ci� si�, cofa�.
- Tak, ja... to znaczy. - Traci� w�tek. Skin�� nerwowo g�ow�, poma-
szerowa� szybko do drzwi w odleg�ym kra�cu arboretum i wyszed�, nie
ogl�daj�c si� za siebie.
Drona brz�cza� niewinnie i najwyra�niej zagl�da� w g��b jaskrawego
kwiatu, zanurzaj�c w nim prawie ca�y p�katy ryj. Spojrza� na Sm�. Sta-
�a na rozstawionych nogach, jedn� r�k� opar�szy na biodrze.
- K�apouszku? - spyta�a.
Pole wok� drony mign�o - fiolet ubolewania i metalowa szaro��
zaintrygowania wygl�da�y zupe�nie nieprzekonuj�co.
- Nie wiem, Smo... wyrwa�o mi si�. Aliteracja.
Sma kopn�a zesch�� ga��zk�, spojrza�a w�ciekle na dron�.
- O co chodzi? - spyta�a.
- To ci si� nie spodoba - odpar� drona cicho. Nieco si� cofn�� i po-
ciemnia� ze smutku.
Sma zawaha�a si�. Spojrza�a roztargnionym wzrokiem, przygarbi�a
ramiona, usiad�a na korzeniu drzewa, mn�c sukni�, kt�ra opad�a wo-
k� jej n�g.
- Chodzi o Zakalwego?
Drona mign�� t�cz� zdumienia. Tak szybko, wi�c mo�e szczerze,
pomy�la�a Sma.
- A to dopiero! - powiedzia�. - W jaki spos�b...?
Zby�a jego pytanie.
- Nie wiem. Ton g�osu. Ludzka intuicja... po prostu jak zwykle. Za-
czyna�am si� ju� za dobrze bawi�. - Przymkn�a oczy i opar�a g�ow�
o chropowaty ciemny pie�. - A wi�c?
Drona Skaffen-Amtiskaw obni�y� si� na wysoko�� jej ramion i pod-
p�yn�� bli�ej.
- Zn�w go potrzebujemy - powiedzia�.
- Chyba w�a�nie o czym� takim my�la�am - westchn�a Sma, odga-
niaj�c z ramienia jakiego� owada.
-Zgoda. S�dz�, �e nic go nie zast�pi; to musi by� on we w�asnej
osobie.
- Ale czy to musz� by� ja we w�asnej osobie?
-Takajest... ugoda.
- Cudownie - odpar�a Sma kwa�no.
- Przedstawi� ci pozosta�e sprawy?
- A maj� si� lepiej?
- Nieszczeg�lnie.
- Do diab�a! - Sma klepn�a si� d�o�mi po udach i zacz�a je maso-
wa�. - R�wnie dobrze mo�esz mi wszystko od razu powiedzie�.
- Musisz jutro wyjecha�.
- Och, drono, przesta�! - Ukry�a twarz w d�oniach. Spojrza�a w g�-
r�. Bawi� si� ga��zk�. - �artujesz.
- Niestety, nie.
- A tamto? - machn�a r�k� w kierunku drzwi prowadz�cych do hali
turbin. - A konferencja pokojowa? A te wszystkie szumowiny o spoco-
nych d�oniach i malutkich oczkach? A trzy lata wysi�ku? A ta ca�a cho-
lerna planeta...?
- Konferencja b�dzie kontynuowana.
- Jasne, ale co z �decyduj�c� rol�", kt�r� podobno mia�am odgrywa�?
- Ach! - Drona przysun�� ga��zk� do wra�liwego na bod�ce paska
na swej obudowie. - W�a�nie...
- No nie.
- Pos�uchaj, wiem, �e ci nie odpowiada...
- Drono, nie chodzi o... - Sma nagle wsta�a, podesz�a do kryszta�o-
wej �ciany i wyjrza�a w ciemno��.
- Dizzy... - Drona poddryfowa� bli�ej.
- Nie nazywaj mnie �Dizzy".
- Smo... to nie jest realne. To dubler; elektroniczna, mechaniczna,
elektrochemiczna, chemiczna maszyna, kontrolowana przez Umys�, nie
�yj�ca samodzielnie. Nie klon ani...
- Wiem, co to jest, drono - odpar�a, splataj�c z ty�u r�ce.
Drona podp�yn�� do niej bli�ej; otaczaj�c polem jej ramiona, deli-
katnie j� �cisn��. Odtr�ci�a te czu�o�ci, spu�ci�a oczy.
- Potrzebujemy twego pozwolenia, Diziet.
-Tak, o tym r�wnie� wiem. - Wypatrywa�a gwiazd zas�oni�tych
chmurami, przy�mionych przez �wiat�o w arboretum.
- Je�li chcesz, mo�esz tu zosta� - rzek� drona powa�nym, skruszo-
nym g�osem. - Konferencja pokojowa jest z pewno�ci� wa�na, potrze-
ba kogo�, kto g�adko j� poprowadzi. Co do tego nie ma w�tpliwo�ci.
- A do czego a� tak wa�nego mam si� na jutro przygotowa�?
- Pami�tasz Voerenhutz?
- Pami�tam Voerenhutz - odpar�a bezbarwnym g�osem.
- Pok�j trwa� tam czterdzie�ci lat, ale teraz si� za�amuje. Zakalwe
pracowa� z cz�owiekiem o nazwisku...
- Maitchigh? - Zmarszczy�a czo�o, odwracaj�c si� ku dronie.
- Beychae. Tsoldrin Beychae. Zosta� prezydentem skupiska w rezul-
tacie naszej interwencji. Gdy by� przy w�adzy, trzyma� w kupie ca�y sys-
tem polityczny, ale odszed� na emerytur� osiem lat temu, znacznie
wcze�niej ni� musia�, i po�wi�ci� si� studiom i medytacji. - Drona wes-
tchn��. - Sprawy si� pogarszaj� i obecnie Beychae przebywa na plane-
cie, kt�rej przyw�dcy w wyrafinowany spos�b okazuj� wrogo�� si�om
reprezentowanym kiedy� przez Zaka�wego i Beychaego, a popieranym
przez nas. Przyw�dcy tworz� frakcj� w ca�ej grupie. Kilka ma�ych kon-
flikt�w jest w toku, sporo nowych si� wykluwa. M�wi�, �e nieuniknio-
na jest wojna na wielk� skal�, z zaanga�owaniem ca�ego skupiska.
- A Zakalwe?
- To w zasadzie eskapada. L�dowanie na planecie, przekonanie
Beychaego, �e jest potrzebny, a w ostateczno�ci zmuszenie go, by opo-
wiedzia� si� po naszej stronie. Ale to mo�e oznacza� konieczno�� wy-
ci�gni�cia go z pud�a. Dodatkow� komplikacj� stanowi fakt, �e Bey-
chaego trzeba b�dzie przekonywa� bardzo usilnie.
Sma przemy�la�a to, ca�y czas patrz�c w noc.
- Mo�e zastosowa� jaki� podst�p?
- Ci dwaj znaj� si� zbyt dobrze i tylko prawdziwy Zakalwe mo�e tu
co� zdzia�a�. R�wnie� Tsoldrin Beychae i machina polityczna systemu
znaj� si� na wylot. W gr� wchodzi zbyt wiele wsp�lnych wspomnie�.
- Tak - rzek�a Sma cicho. - Wiele wspomnie�. - Rozciera�a nagie
ramiona, jakby poczu�a ch��d. - A du�e armaty?
- W mg�awicy gromadzi si� flota. Jej rdze� to jeden Specjalizowany
Pojazd Systemowy i trzy Wszechstronne Jednostki Kontaktowe stacjo-
nuj�ce wok� skupiska. Do tego oko�o osiemdziesi�ciu WJK w odleg�o-
�ci miesi�ca przy�pieszonego lotu. Cztery, pi�� SPS-�w powinno przez
nast�pny rok przebywa� w zasi�gu dw�ch do trzech miesi�cy przy�pie-
szonego lotu. Wykorzystamy je, gdy ju� naprawd� wszystko zawiedzie.
- Gdyby by�y miliony ofiar, ca�a akcja wygl�da�aby dwuznacznie? -
spyta�a Sma z gorycz�.
- Tak by to mo�na okre�li� - odpar� Skaffen-Amtiskaw.
- Cholera - powiedzia�a cicho Sma, zamykaj�c oczy. - Wi�c jak da-
leko jest Voerenhutz? Zapomnia�am.
- Zaledwie oko�o czterdziestu dni, ale najpierw musimy polecie� po
Zakalwego. Powiedzmy, razem zajmie to dziewi��dziesi�t dni.
Odwr�ci�a si�.
- Kto b�dzie sterowa� moim dublerem, gdy polec� statkiem? - Spoj-
rza�a w niebo.
- Na wszelki wypadek zostanie tu �Tylko sprawdzam" - powiedzia�
drona. - Do twojej dyspozycji oddano bardzo szybki statek pikietowy
�Ksenofob". Mo�e wylecie� jutro, tu� po po�udniu, nawet wcze�niej...
gdyby� sobie �yczy�a.
Sma sta�a spokojnie, r�ce skrzy�owa�a, usta mia�a zaci�ni�te, twarz
�ci�gni�t�. Skaffen-Amtiskaw podda� si� przez chwil� introspekcji i do-
szed� do wniosku, �e jej wsp�czuje.
Sta�a nieruchomo i milcza�a; potem nagle ruszy�a ku drzwiom wio-
d�cym do hali turbin. Obcasy stuka�y po wy�o�onej ceg�ami �cie�ce.
Drona pikowa� za ni�. Zaj�� pozycj� na wysoko�ci jej ramion.
-�yczy�abym sobie - powiedzia�a - �eby� mia� lepsze wyczucie
chwili.
- Przepraszam. W czym� ci przeszkodzi�em?
- Nie. Ale, do diab�a, co to znaczy �bardzo szybki statek pikieto-
wy"?
-Nowa nazwa dla (Zdemilitaryzowanej) Szybkiej Jednostki Za-
czepnej - wyja�ni� drona.
Spojrza�a na niego. Zachybota� si� - odpowiednik wzruszenia ra-
mionami.
- To ma lepiej brzmie�.
-1 nazywa si� �Ksenofob". Znakomicie. Czy dubler mo�e podj��
zadanie natychmiast?
- Jutro w po�udnie. Mo�esz podda� si� skanowaniu?
- Jutro rano - odpar�a Sma.
Drona �mign�� przed ni�, wytworzy� podci�nienie, by otworzy�
skrzyd�a wysokich drzwi. Przekroczy�a je i zebrawszy z przodu sp�dni-
ce, wskakiwa�a po schodach wiod�cych do hali turbin. Z rogu pomiesz-
czenia �lizgaj�c si�, przybieg�y hralzse; skomla�y, stuka�y j� w nogi.
Przystan�a, a one kr��y�y wok� niej, obw�chiwa�y r�bki sp�dnic i li-
za�y jej r�ce.
- Nie - zwr�ci�a si� do drony. - Jeszcze raz to przemy�la�am. Zeska-
nujcie mnie dzi� wiecz�r, gdy dam zna�. Je�li mi si� uda, pozb�d� si�
wcze�niej tego t�umu. Teraz znajd� ambasadora Onitnerta. Niech
Maikril powie Chuzleis, �eby za dziesi�� minut zaprowadzi�a ministra
do baru przy turbinie pierwszej. Przepro� pismak�w z �System Times",
zawie� ich z powrotem do miasta i zwolnij. Ka�demu daj po butelce
nocnokwiatu. Odwo�aj fotografa, daj mu jeden stacjonarny aparat,
niech zrobi... sze��dziesi�t cztery zdj�cia. Dok�adnie tyle, na ile mu po-
zwolono. Niech kto� z m�skiej obs�ugi znajdzie Relstocha Sussepina
i zaprosi go do moich apartament�w za dwie godziny. A, i jeszcze...
Przerwa�a nagle, przykucn�a i uj�a d�ugi ryj jednego ze skowycz�-
cych hralzs�w.
-Gracjo, Gracjo, wiem, wiem - powiedzia�a do lamentuj�cego
zwierz�cia o du�ym brzuchu, kt�re zacz�o liza� j� po twarzy. - Chcia-
�am by� obecna przy narodzinach twych dzieci, ale nie mog�... - Wes-
tchn�a, obj�a zwierz� i jedn� r�k� przytrzyma�a mu podbr�dek. - Co
mam zrobi�, Gracjo? Mog� ci� u�pi� do mego powrotu i nawet nie po-
czujesz... ale wszyscy przyjaciele b�d� za tob� t�sknili.
- U�pij wszystkie - zasugerowa� drona.
Sma pokr�ci�a g�ow�.
- Zaopiekujesz si� nimi do mego powrotu - powiedzia�a do jednego
z hralzs�w. - Dobrze?
Poca�owa�a zwierz� w nos i wsta�a. Gracja kichn�a.
- Jeszcze dwie sprawy, drono - rzek�a Sma, id�c w�r�d podniecone-
go stadka.
- Co takiego?
- Nigdy wi�cej nie nazywaj mnie �k�apouszkiem", dobrze?
- Dobrze. Co jeszcze?
Okr��yli b�yszcz�ce cielsko dawno u�pionej turbiny numer sze��.
Sma stan�a, przyjrza�a si� zaaferowanemu t�umowi, wzi�a g��boki od-
dech i wyprostowa�a ramiona. Z u�miechem ruszy�a do przodu.
-Nie chc� - powiedzia�a szybko do drony - �eby m�j dubler pie-
przy� kogokolwiek.
- W porz�dku - odpar�, gdy szli w�r�d rozst�puj�cych si� ludzi. -
W pewnym sensie jest to twoje cia�o.
- Drono, chodzi w�a�nie o to - rzek�a, skin�wszy na kelnera, kt�ry
podbieg� z tac�, proponuj�c drinki - �e to wcale nie jest moje cia�o.
Samolot odlecia�, pojazdy naziemne opu�ci�y star� elektrowni�,
wa�ni ludzie wyjechali. Zosta�o kilku maruder�w, ale nie by�a im po-
trzebna. Czu�a znu�enie i na polepszenie nastroju zsyntetyzowa�a
w gruczo�ach jedn� porcyjk�. Z po�udniowego balkonu apartament�w
w przeprojektowanym biurowcu elektrowni patrzy�a na g��bok� dolin�
i na sznur tylnych �wiate� wzd�u� Bulwaru Nadrzecznego. W g�rze �wis-
n�� samolot, przechyli� si�, zakr�caj�c przy �uku starej tamy, i znikn��.
Obserwowa�a odlot maszyny, potem odwr�ci�a si� do drzwi penthousu,
zdj�a �akiecik, przewiesi�a go sobie przez rami�.
G��boko we wn�trzu rozkosznego mieszkania poni�ej umieszczone-
go na dachu ogrodu gra�a muzyka. Sma uda�a si� jednak do gabinetu,
gdzie czeka� Skaffen-Amtiskaw.
Skanowanie, maj�ce uaktualni� dublera, zaj�o ledwie par� minut.
Sma mia�a zwyk�e wra�enie dezorientacji, ale min�o do�� szybko.
Zrzuci�a buty i przez mi�kkie, ciemne korytarze posz�a w kierunku mu-
zyki.
Relstoch Sussepin wsta� z fotela. Trzyma� w r�ce �agodnie �arz�cy
si� kieliszek nocnokwiatu. Sma przystan�a w drzwiach.
- Dzi�kuj�, �e zosta�e� - rzek�a, rzucaj�c �akiecik na kanap�.
-Nie ma za co. - Uni�s� do ust kieliszek �wietlistego p�ynu, ale
zmieni� zdanie i obj�� go obiema d�o�mi.
- Co, aaa... czy co� szczeg�lnego chcia�aby�...?
Sma u�miechn�a si� jako� smutno, po�o�y�a r�ce na oparciach sto-
j�cego przed ni� obrotowego fotela i patrzy�a na sk�rzan� poduszk�.
- Mo�e teraz pochlebiam sama sobie, ale �eby zanadto nie owija�
w bawe�n�... - podnios�a wzrok. - Czy mia�by� ochot� si� pieprzy�?
Relstoch Sussepin znieruchomia�. Po chwili podni�s� kieliszek do
ust i pi�. Wreszcie odstawi� go powoli.
- Tak - odpar�. - Tak, chcia�bym... od pierwszej chwili.
- Mamy tylko ten jeden wiecz�r - powiedzia�a, unosz�c r�k�. - Tyl-
ko dzi� wiecz�r. Trudno mi to wyja�ni�, ale od jutra... przez nast�pne
p� roku, mo�e d�u�ej, b�d� nies�ychanie zaj�ta. B�d� musia�a prak-
tycznie si� rozdwoi�, rozumiesz?
Wzruszy� ramionami.
- Jasne, cokolwiek sobie �yczysz.
Sma odpr�y�a si�, na jej twarz powoli wyp�yn�� u�miech. Obr�ci�a
fotel, zdj�a bransoletk� z d�oni i upu�ci�a j� na siedzenie. Powoli od-
pi�a g�r� sukni. Czeka�a.
Sussepin wys�czy� drinka, odstawi� kieliszek i podszed� do niej.
- �wiat�a - szepn�a.
�wiat�a powoli pociemnia�y, gas�y, a� najja�niejszym obiektem
w pokoju sta� si� kieliszek z �agodnie �wiec�cymi resztkami drinka.
- Zbud� si�.
Zbudzi� si�.
Ciemno��. Ci�gle przykryty, wyprostowany, zastanawia� si�, kto do
niego m�wi w ten spos�b. Od dawna nie przemawiano do niego takim
tonem. Na wp� senny, niespodzianie obudzony - chyba w �rodku no-
cy - rozpozna� w tym g�osie nut�, kt�rej nie s�ysza� od dw�ch, trzech
dziesi�cioleci. Impertynencj�. Brak powa�ania.
Wysun�� g�ow� spod nakrycia w ciep�e powietrze pokoju i w mroku
rozpraszanym jedn� jedyn� lampk� usi�owa� dostrzec tego �mia�ka.
Znik�o uk�ucie strachu - czy�by kto� omin�� stra�e i ekrany bezpiecze�-
stwa? - chcia� teraz jedynie zobaczy�, kt� to ma czelno�� m�wi� do
niego tym tonem.
Intruz siedzia� na krze�le przy nogach ��ka. Wygl�da� dziwacznie,
dziwacznie w dziwaczny spos�b; jaka� nowa, zupe�nie obca ekscentrycz-
no��. Sprawia� wra�enie uko�nie rzutowanego obrazu. R�wnie� jego
ubranie wygl�da�o dziwnie: workowate, jaskrawo barwne nawet w przy-
�mionym �wietle lampki nocnej. M�czyzna strojem przypomina� klau-
na czy b�azna, lecz zbyt symetryczna twarz mia�a wyraz... srogi? Pogard-
liwy? Ta ca�a... nietutejszo�� obcego utrudnia�a w�a�ciw� ocen�.
Po omacku si�gn�� po okulary, lecz to tylko resztki snu utrudnia�y
mu normalne widzenie. Pi�� lat temu chirurdzy obdarzyli go nowymi
oczyma, jednak po sze��dziesi�ciu latach kr�tkowzroczno�ci pozosta�
mu odruch si�gania natychmiast po przebudzeniu po okulary. Zawsze
uwa�a�, �e to niewielka cena, a teraz, po kuracji odm�adzaj�cej... Za-
spane oczy poja�nia�y, oczy�ci�y si�. Usiad�, spogl�da� na m�czyzn� na
krze�le. Chyba �ni� albo widzia� ducha.
Przybysz wygl�da� m�odo. Mia� szerok�, opalon� twarz i czarne,
zwi�zane z ty�u w�osy, lecz nie z tego powodu kojarzy� si� z duchem czy
umarlakiem. To przez te ciemne, podobne do g��bokich jam oczy i ob-
ce rysy.
- Dobry wiecz�r, etnarcho.
M�wi� powoli i rytmicznie. Jego g�os brzmia� jednak jak g�os osoby
o wiele starszej - na tyle starszej, by etnarcha poczu� si� m�odzieniasz-
kiem. Ton g�osu mrozi�. Etnarcha rozejrza� si� po pokoju. Kto to jest?
Jak si� tu dosta�? Pa�ac mia� by� niedost�pny. Wsz�dzie byli stra�nicy.
Co si� dzieje? Strach wraca�.
Dziewczyna z poprzedniego wieczoru le�a�a nieruchomo po drugiej
stronie szerokiego �o�a; bry�a pod ko�dr�. Wy��czone ekrany na �cianie
odbija�y s�abe �wiat�o lampki nocnej.
Ba� si�, lecz ju� zupe�nie rozbudzony my�la� szybko. W wezg�owiu
��ka ukryty by� pistolet, a m�czyzna nie wydawa� si� uzbrojony (ale
w takim razie po co tu przyszed�?). Jednak pistolet to ostatni rozpaczli-
wy ratunek. Lepiej wykorzysta� kod s�owny. Mikrofony i kamery
w pomieszczeniu, zawsze w stanie gotowo�ci, aktywizowa�o okre�lone
zdanie. Czasami pragn�� ca�kowitej izolacji, niekiedy nagrywa� co� tyl-
ko dla siebie; oczywi�cie zawsze istnia�a mo�liwo��, �e bez wzgl�du na
�rodki bezpiecze�stwa wtargnie tu kto� niepowo�any.
Odchrz�kn��.
- A to niespodzianka - rzek� r�wnym, spokojnym g�osem.
U�miechn�� si� nieznacznie, zadowolony z siebie. Jego serce - przed
jedenastu laty nale�a�o do m�odej wysportowanej anarchistki - bi�o
szybko, lecz nie nadmiernie szybko. Skin�� g�ow�.
- Prawdziwa niespodzianka - powt�rzy�.
Zrobione. W centrum zabezpiecze� w podziemiach ju� dzwoni
alarm. Za kilka sekund w drzwiach pojawi� si� stra�nicy. Mo�e zreszt�
nie zaryzykuj� i zamiast tego otworz� pojemniki z gazem w suficie,
a g�sta mg�a wtr�ci ich obu w stan nie�wiadomo�ci. Istnia�o niebezpie-
cze�stwo, �e zniszczy mu to b�benki uszne (na t� my�l prze�kn�� �lin�),
ale zawsze mo�e wzi�� now� par� od zdrowego dysydenta. Nawet to
mo�e si� okaza� niepotrzebne: m�wiono, �e w procesie odm�adzania
ponownie odrasta�y pewne cz�ci cia�a. Zwielokrotniona si�a - dublo-
wane zabezpieczenia nie s� z�e. Dawa�y przyjemne poczucie bezpiecze�-
stwa.
- No, no - us�ysza� w�asne s�owa. Wypowiedzia� je na wypadek,
gdyby poprzednio obwody nie przechwyci�y has�a. - Prawdziwa nie-
spodzianka.
Stra�nicy powinni wpa�� lada sekunda...
Jaskrawo ubrany m�odzieniec u�miechn�� si�, przegi�� dziwnie, po-
chyli�, �okcie z�o�y� na rze�bionym oparciu w nogach ��ka. Si�gn�� do
kieszeni workowatych spodni, wyci�gn�� ma�y czarny pistolet i wycelo-
wa� prosto w etnarch�.
-Pa�skie has�o nie zadzia�a, etnarcho Kerian. Nie b�dzie niespo-
dzianek, kt�rych pan oczekuje, a ja nie. Centrum systemu bezpiecze�-
stwa w podziemiach jest martwe, tak samo zreszt� jak wszystko inne.
Etnarcha Kerian wpatrywa� si� w ma�y pistolet. Widywa� pistolety
na wod�, kt�re robi�y wi�ksze wra�enie.
Co si� dzieje? Czy ten cz�owiek naprawd� przyszed� mnie zabi�? Nie
jest ubrany jak morderca, a ponadto ka�dy powa�ny morderca z pew-
no�ci� zabi�by mnie we �nie. Ten facet tym bardziej si� nara�a, im d�u-
�ej tu siedzi, nawet je�li przerwa� po��czenia do centrali bezpiecze�-
stwa. Mo�e jest szale�cem, ale prawdopodobnie nie zab�jc�. Niepo-
dobna, �eby prawdziwy, zawodowy morderca zachowywa� si� w ten
spos�b. A tylko wyj�tkowo zdolny i kompetentny zab�jca potrafi�by
przenikn�� przez system zabezpiecze� pa�acu...
Etnarcha Kerian pr�bowa� uspokoi� swe gwa�townie bij�ce, zbun-
towane serce. Gdzie ci cholerni stra�nicy? Znowu pomy�la� o broni
ukrytej w ozdobnym wezg�owiu �o�a.
M�ody cz�owiek skrzy�owa� ramiona; jego pistolet nie celowa� ju�
w etnarch�.
- Czy ma pan co� przeciwko temu, bym opowiedzia� nied�ug� histo-
ryjk�?
To szaleniec.
- Ale� nie, niech pan opowiada - zach�ci� go etnarcha przyjaciel-
skim tonem dobrego wujaszka. - Nawiasem m�wi�c, jak si� pan nazy-
wa? Zdaje si�, �e je�li chodzi o informacje, ma pan nade mn� prze-
wag�.
- Rzeczywi�cie. - Z m�odych ust ozwa� si� g�os starca. - W istocie to
dwie historie, ale jedn� z nich ju� pan prawie zna. Opowiem obie jed-
nocze�nie - zobaczymy, czy zdo�a pan odr�ni� jedn� od drugiej.
-Ja...
- Ciii... - M�odzieniec przy�o�y� pistolecik do warg.
Etnarcha przelotnie spojrza� na dziewczyn� po drugiej stronie ��-
ka. Zda� sobie spraw�, �e obaj rozmawiaj� do�� cicho. Gdyby uda�o
mu si� zbudzi� dziewczyn�, �ci�gn�aby na siebie ogie� intruza albo
przynajmniej odwr�ci�a jego uwag�, a on si�gn��by po pistolet w wez-
g�owiu; dzi�ki nowej kuracji by� teraz szybszy ni� przez ostatnie dwa-
dzie�cia lat... Do diab�a, gdzie s� ci stra�nicy?
- Pos�uchaj, m�ody cz�owieku! - zarycza�. - Chc� tylko wiedzie�, co
tu porabiasz! H�?
Jego g�os, kt�ry bez wzmocnienia potrafi� wype�ni� sale i place, roz-
leg� si� echem w pomieszczeniu. Do cholery, stra�nicy w podziemiach
powinni to s�ysze�, nawet je�li nie dzia�aj� mikrofony. Dziewczyna po
drugiej stronie ��ka ani drgn�a.
M�ody cz�owiek u�miecha� si� bezczelnie.
-Wszyscy �pi�, etnarcho. Nie ma nikogo, tylko my dwaj. A teraz
opowiadanie...
- Co... - wykrztusi� etnarcha, podci�gaj�c nogi pod ko�dr�. - Po co
pan tu przyszed�?
Intruz wydawa� si� nieco zdziwiony.
- Och, mam pana st�d zabra�, etnarcho. Zostanie pan usuni�ty.
Po�o�y� pistolet na szerokim szczycie deski w nogach ��ka. Etnar-
cha wpatrywa� si� w bro�. By�a zbyt daleko, by po ni� si�gn��, ale...
- Oto historia. - Intruz znowu usadowi� si� na krze�le. - Dawno,
dawno temu, za grawitacyjn� studni� i bardzo daleko, by�a sobie cza-
rodziejska kraina, gdzie nie by�o kr�l�w, prawa, pieni�dzy ni w�asno-
�ci, lecz gdzie ka�dy �y� jak ksi���, zachowywa� si� wzorowo i niczego
mu nie brakowa�o. I ludzie ci �yli sobie w spokoju, lecz nudzili si�, gdy�
raj po pewnym czasie mo�e nudzi�. Zaj�li si� wi�c czynieniem dobra -
mo�na to okre�li� jako misje dobroczynne w�r�d biedniejszych. I za-
wsze pr�bowali ofiarowa� co�, co uwa�ali za najcenniejszy z dar�w:
wiedz�, informacj�. I jak najszerzej rozpowszechniali t� informacj�,
gdy� byli to ludzie dziwaczni, bo pogardzali rangami i nienawidzili kr�-
l�w... i wszelkich hierarch�w... nawet etnarch�w...
M�ody cz�owiek u�miechn�� si� niewyra�nie - etnarcha r�wnie�.
Wytar� czo�o i przesun�� si� na ��ku nieco do ty�u, jakby sadowi�c si�
wygodniej. Serce nadal mu wali�o.
- Przez pewien czas ogromne si�y zagra�a�y dobroczynnym misjom,
lecz ludzie z czarodziejskiej krainy stawili op�r, zwyci�yli i wyszli
z konfliktu silniejsi ni� przedtem. Gdyby bardziej zale�a�o im na w�a-
dzy, budziliby powszechny strach. Teraz te� budz� strach - rzecz oczy-
wista, zwa�ywszy ich pot�g� - lecz niewielki. A jednym ze sposob�w
okazywania tej pot�gi, sposobem, kt�ry uznali za zabawny, by�a inter-
wencja w takich spo�ecze�stwach, kt�re, jak im si� zdawa�o, mog� z te-
go wynie�� korzy�ci; w wielu spo�ecze�stwach najskuteczniejszym spo-
sobem interwencji jest kontakt z lud�m