8566
Szczegóły |
Tytuł |
8566 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8566 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8566 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8566 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Powie�ci ROBERTA LUDLUMA
w Wydawnictwie Amber
TO�SAMO�� BOURNE'A
KRUCJATA BOURNE'A
ULTIMATUM BOURNE'A
DOKUMENT MATLOCKA
DROGA DO OMAHA
DZIEDZICTWO SCARLATTICH
ILUZJA SKORPIONA
KL�TWA PROMETEUSZA
MANUSKRYPT CHANCELLORA
MOZAIKA PARSIFALA
OPCJA PARYSKA
PAKT HOLCROFTA
PLAN IKAR
PROGRAM HADES
PROTOKӣ SIGMY
PRZESY�KA Z SALONIK
PRZYMIERZE KASANDRY
SPADKOBIERCY MATARESE'A
SPISEK AKWITANII
STRA�NICY APOKALIPSY
TESTAMENT MATARESE'A
TRANSAKCJA RHINEMANNA
TREVAYNE
WEEKEND Z OSTERMANEM
ZDRADA TRISTANA
ZEW HALIDONU
ZLECENIE JANSONA
ROBERT LUDLUM
DZIEDZICTWO
BOURNE'A
ERIC VAN LUSTBADER
Przek�ad
JAN KRASKO, PAWE� MARTIN
ANBER
Tytu� orygina�u THE BOURNE LEGACY
Redaktorzy serii
MA�GORZATA CEBO-FONIOK, ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna ANNAT�UCHOWSKA
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta MARIA RAWSKA
Ilustracja na ok�adce CRAIGWHITE
Opracowanie graficzne ok�adki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Sk�ad WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stron� Internetu
http://www.amber.sm.pl
http://www.wydawnictwoamber.pl
Copyright � 2004 by The Estate of RoBert Ludlum. AlL rights reserved.
For the Polish edition Copyright � 2004 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-1776-8
Pami�ci Boba
Prolog
Chalid Murat, przyw�dca czecze�skich rebeliant�w, nieruchomy jak kamie� jecha� w �rodkowym poje�dzie konwoju przemierzaj�cego zbombardowane ulice Groznego. BTR-60BP, opancerzone transportery bojowe piechoty, nale�a�y do wyposa�enia rosyjskiej armii, dlatego konw�j nie odr�nia� si� od innych, patroluj�cych miasto. Uzbrojeni po z�by �o�nierze Murata t�oczyli si� w dw�ch pozosta�ych pojazdach, na czele i na ko�cu kolumny. Zmierzali do szpitala numer 9, jednej z sze�ciu czy siedmiu kryj�wek, dzi�ki kt�rym zawsze byli o trzy kroki przed �cigaj�cymi ich Rosjanami.
Prawie pi��dziesi�cioletni Murat mia� postur� nied�wiedzia, ciemn� brod� i gorej�ce oczy fanatyka. Ju� dawno temu przekona� si�, �e jedynym sposobem sprawowania w�adzy s� rz�dy �elaznej r�ki. Wraz z D�oharem Dudajewem nadaremnie pr�bowa� wprowadzi� szarijat. By� �wiadkiem rzezi, do kt�rej dosz�o na samym pocz�tku, gdy panosz�cy si� w Czeczenii wata�kowie, wsp�lnicy Osamy bin Ladena, najechali na Dagestan i przeprowadzili seri� zamach�w bombowych w Moskwie i Wo�godo�sku, zabijaj�c ponad dwustu ludzi. Win� za czyny obcokrajowc�w nies�usznie obarczono czecze�skich terroryst�w i Rosjanie rozpocz�li zmasowane bombardowania Groznego, zamieniaj�c wi�ksz� cz�� miasta w ruin�.
Zamglone niebo nad stolic� Czeczenii, wiecznie zaci�gni�te chmurami py�u i popio�u, nienaturalnie roz�wietli�a migotliwa �una, tak jaskrawa, �e przypomina�a ob�ok radioaktywny. Na rozleg�ym rumowisku jak okiem si�gn�� szala�a podsycana rop� po�oga.
Konw�j min�� wypalony szkielet masywnej, pozbawionej dachu budowli, w kt�rej wn�trzu wci�� migota�y j�zyki ognia. Chalid Murat patrzy�
7
w okno. W pewnej chwili chrz�kn��, spojrza� na Hasana Arsienowa, swego zast�pc�, i powiedzia�:
- Grozny to by� kiedy� rodzinny dom zakochanych spaceruj�cych sze
rokimi, wysadzanymi drzewami bulwarami, matek pchaj�cych w�zki
z dzie�mi przez zielone skwery. Ten amfiteatr co noc wype�niali rado�ni,
roze�miani ludzie, a architekci z ca�ego �wiata przyje�d�ali tu jak piel
grzymi podziwia� wspania�e gmachy, dzieje, kt�rym nasza stolica zdoby
�a s�aw� jednego z najpi�kniejszych miast �wiata. - Ze smutkiem pokr�
ci� g�ow� i przyjacielskim gestem klepn�� towarzysza w kolano. - Na
Allaha, Hasanie! - wykrzykn��. - Sp�jrz, jak Rosjanie zniszczyli wszyst
ko, co dobre i pi�kne!
Arsienow westchn�� ci�ko. Dziarski i energiczny, o dziesi�� lat m�odszy od Murata, by� kiedy� mistrzem biatlonu i jak na urodzonego sportowca przysta�o, mia� szerokie bary i w�skie biodra. Gdy Murat obj�� przyw�dztwo, stan�� u jego boku. Teraz wyci�gn�� r�k�, wskazuj�c okopcon� skorup� budynku po prawej stronie.
- Przed wojn� - odrzek� z powag� i skupieniem - gdy Grozny by� wiel
kim o�rodkiem przemys�u naftowego, tam, w Instytucie Paliwowym, pra
cowa� m�j ojciec. A teraz, zamiast czerpa� zysk z naszych szyb�w, musi
my patrze� na po�ary, kt�re zatruwaj� powietrze i wod�.
Zamilkli przygn�bieni widokiem zbombardowanych dom�w i opustosza�ych ulic, kt�rymi chy�kiem przemykali padlino�ercy, zar�wno zwierz�ta, jak i ludzie. Po chwili spojrzeli na siebie oczami przepe�nionymi b�lem i cierpieniem ich ludu. Murat otworzy� usta, �eby co� powiedzie�, lecz zamar�, s�ysz�c charakterystyczny stukot kul rykoszetuj �cych z brz�kiem od poszycia pojazdu. Natychmiast pozna�, �e to pociski z broni ma�okalibrowej, zbyt s�abe, �eby przebi� gruby pancerz. Jak zawsze czujny Arsienow si�gn�� po s�uchawk� radionadajnika.
- Ka�� naszym otworzy� ogie�.
Murat pokr�ci� g�ow�.
- Nie, Hasanie. Pomy�l tylko. Mamy na sobie rosyjskie mundury i je
dziemy rosyjskimi wozami bojowymi. Ten, kto do nas strzela, jest naj
pewniej naszym przyjacielem, nie wrogiem. Zanim przelejemy krew nie
winnego, musimy to sprawdzi�.
Wzi�� s�uchawk� i rozkaza� tym z przodu zatrzyma� konw�j.
- Poruczniku Goczijajew, wy�lijcie ludzi na rozpoznanie. Dowiedzcie
si�, kto do nas strzela, ale ich nie zabijajcie.
Jad�cy w pierwszym wozie Goczijajew kaza� �o�nierzom rozstawi� si� w tyralier� za zas�on� opancerzonych woz�w. Ruszy� za nimi na zasypan� gruzem jezdni�, kul�c si� na przejmuj�cym zimnie, i precyzyjnymi
8
ruchami r�k da� im znak, �eby rozdzielili si� na dwie grupy i przeszukali miejsce, sk�d pad�y strza�y.
Ludzi mia� dobrze wyszkolonych; nisko pochyleni, �eby zminimalizowa� ryzyko trafienia, szybko i niemal bezszelestnie przesuwali si� mi�dzy poskr�canymi stalowymi belkami i zwa�ami gruzu. Ale nie pad�o wi�cej strza��w. �o�nierze ruszyli naprz�d wszyscy naraz, wykonuj�c klasyczny manewr kleszczowy, kt�ry mia� oskrzydli� przeciwnika i zmia�d�y� go krzy�owym ogniem z broni automatycznej.
Arsienow siedz�cy w �rodkowym transporterze uwa�nie obserwowa� ludzi, czekaj�c na odg�os wystrza��w, kt�rych jednak nie us�ysza�. W oddali zobaczy� za to g�ow� i ramiona Goczijajewa. Porucznik stan�� przodem do �rodkowego wozu i zatoczy� r�k� szeroki �uk, daj�c znak, �e teren zosta� zabezpieczony. Wtedy Murat wysiad� i bez wahania ruszy� przez gruzy w stron� �o�nierzy.
- Chalidzie! - krzykn�� zaniepokojony Arsienow, biegn�c za dow�dc�.
Murat spokojnie szed� w kierunku niskiego, rozpadaj�cego si� kamiennego muru, zza kt�rego pad�y strza�y. Woko�o wala�y si� sterty �mieci; na jednej z nich le�a� woskowaty trup, dawno ju� odarty z ubrania. Smr�d rozk�adaj�cych si� zw�ok bi� w nozdrza nawet z tej odleg�o�ci. Dogoniwszy dow�dc�, Arsienow wyj�� z kabury pistolet.
�o�nierze stali po obu stronach muru z broni� gotow� do strza�u. D�� porywisty wiatr, j�cz�c i wyj�c mi�dzy szkieletami dom�w. Stalowoszare niebo pociemnia�o jeszcze bardziej i zacz�� pada� �nieg. Buty Murata szybko pokry�a cienka warstwa bia�ego puchu, a na jego sk��bionej brodzie wykwit�a �nie�na paj�czyna.
- Znale�li�cie ich, poruczniku?
- Tak jest.
- Allah prowadzi� mnie zawsze i wsz�dzie. Poprowadzi� mnie i tym
razem. Dajcie ich tu.
- Jest tylko jeden - powiedzia� Goczijajew.
- Jeden?! - wykrzykn�� Arsienow. - Kto to? Wiedzia�, �e jeste�my Cze-
czenami?
- Jeste�cie Czeczenami? - powt�rzy� cieniutki g�osik.
Zza muru wychyn�a blada twarzyczka najwy�ej dziesi�cioletniego ch�opca. By� w brudnej we�nianej czapce, przetartym swetrze wci�gni�tym na cienk� koszul� w kratk�, po�atanych spodniach i w o wiele za du�ych pop�kanych kaloszach, kt�re pewnie zdj�� zabitemu. Chocia� jeszcze dziecko, oczy mia� doros�ego; patrzy�y i obserwowa�y wszystko czujnie i nieufnie. Sta� wyprostowany, strzeg�c korpusu rosyjskiej rakiety, kt�r� gdzie� wygrzeba� i pewnie chcia� sprzeda�, �eby mie� na chleb dla
9
g�oduj�cej rodziny. W lewej r�ce �ciska� pistolet; prawa ko�czy�a si� na wysoko�ci nadgarstka. Murat uciek� wzrokiem w bok, ale Arsienow nie odwr�ci� g�owy.
- Mina przeciwpiechotna - powiedzia� ch�opiec z rozdzieraj�c� serce
rzeczowo�ci�. - Ruskie szuje j� pod�o�y�y.
- Chwa�a Allahowi! C� to za wspania�y �o�nierzyk! - zawo�a� Murat
z jasnym, rozbrajaj�cym u�miechem. Ten u�miech przyci�ga� do niego
ludzi jak pot�ny magnes opi�ki. - Podejd� bli�ej. - Kiwn�� na ch�opca
palcem i uni�s� do g�ry puste r�ce. - Widzisz, jeste�my Czeczenami,
tak jak ty.
- To dlaczego jedziecie ruskimi pancerniakami? - spyta� ma�y.
- A znasz lepszy spos�b na ukrycie si� przed rosyjskimi psami, h�? -
Murat zmru�y� oczy i roze�mia� si�, widz�c, �e ch�opak trzyma w r�ku
gjurz�. - No prosz�, bro� rosyjskich jednostek specjalnych! Taka odwa
ga wymaga nagrody, prawda?
Ukl�k� przy ch�opcu i spyta� go o imi�.
- Pos�uchaj, Aznor - rzek� po chwili. - Wiesz, kim jestem? Nazywam
si� Chalid Murat i te� pragn� uwolni� si� spod rosyjskiego jarzma. Ra
zem damy rad�, tak?
- Nie wiedzia�em, �e jeste�cie Czeczenami; nigdy bym do was nie strze
la� - odpar� Aznor i okaleczon� r�k� wskaza� w stron� konwoju. - My
�la�em, �e to zaczistka. - M�wi� o gigantycznych operacjach wojskowych,
kt�re Rosjanie przeprowadzali w poszukiwaniu rebeliant�w. Zgin�o pod
czas nich ponad dwana�cie tysi�cy Czeczen�w, a dwa tysi�ce po prostu
znik�o; niezliczone rzesze innych, torturowanych i zgwa�conych, odnio
s�o rany lub zosta�o kalekami. - Ruscy zamordowali mojego tat� i moich
wujk�w. Gdyby�cie byli Rosjanami, pozabija�bym was wszystkich. - Przez
jego twarz przemkn�� skurcz w�ciek�o�ci i rozpaczy.
- Tak, na pewno - rzek� z powag� Murat i wyj�� z kieszeni zwitek bank
not�w. �eby je wzi�� zdrow� r�k�, ch�opiec musia� zatkn�� pistolet za
pasek u spodni. Murat nachyli� si� ku niemu i konspiracyjnym szeptem
doda�: - Pos�uchaj uwa�nie. Powiem ci, gdzie mo�na kupi� amunicj� do
twojej broni. Kiedy Rosjanie urz�dz� kolejn� zaczistk�, b�dziesz przygo
towany.
- Dzi�kuj� - odpar� Aznor i jego twarz rozja�ni� dzieci�cy u�miech.
Murat poszepta� z nim jeszcze chwil�, wyprostowa� si� i potarga� mu
w�osy.
- Niechaj Allah towarzyszy ci zawsze i wsz�dzie, ma�y �o�nierzu.
Sta� ze swoim zast�pc� i patrzy�, jak �ciskaj�c pod pach� niewybuch
rakiety, ch�opiec wspina si� na gruzy. Potem wr�cili do konwoju. Hasan
10
mrukn�� co� niech�tnie pod nosem i zatrzasn�� opancerzone drzwi, odcinaj�c ich od �wiata dzieci takich jak Aznor.
- Nie przeszkadza ci, �e pos�a�e� go na �mier�? - spyta�. - To jeszcze
dziecko.
Murat zerkn�� na niego. �nieg stopnia� i z kropelkami wody na brodzie bardziej przypomina� teraz Arseniewowi imama ni� �o�nierza i dow�dc�.
- To dziecko musi karmi�, ubiera� i, co najwa�niejsze, chroni� swoj�
rodzin� jak doros�y - odpar�. - A ja da�em mu nadziej�, wyznaczy�em
konkretny cel. Kr�tko m�wi�c, nada�em jego �yciu sens.
Twarz rozgoryczonego Arsienowa stwardnia�a i zblad�a, z�owrogo zal�ni�y mu oczy.
- Rosyjskie kule rozerw� go na strz�py.
- Naprawd� tak my�lisz, Hasanie? Naprawd� my�lisz, �e Aznor jest a�
tak g�upi albo, co jeszcze gorsze, tak nierozwa�ny?
- To tylko ma�y ch�opiec.
- Gdy ziarno zapu�ci korzenie, wykie�kuje nawet na najbardziej nie
go�cinnej ziemi. Zawsze tak by�o i b�dzie. Wiara i odwaga nieustannie
ro�nie i si� rozprzestrzenia, i wkr�tce zamiast jednego cz�owieka jest ich
dziesi�ciu, dwudziestu, stu, tysi�c!
- A tymczasem naszych morduj�, gwa�c�, bij� i g�odz� jak byd�o w za
grodzie. A to nie wszystko, Chalidzie. Daleko do ko�ca.
- Wci�� nosisz w sobie niecierpliwo�� m�odo�ci, Hasanie. - Murat
chwyci� Arsienowa za rami�. - Ale c�, chyba nie powinno mnie to dzi
wi�, prawda?
Widz�c wyraz wsp�czucia w jego oczach, Arsienow zacisn�� z�by i odwr�ci� g�ow�. �nieg wirowa� na wietrze jak czecze�ski derwisz w ekstatycznym transie. Murat wzi�� to za znak, za symbol donios�o�ci tego, co przed chwil� zrobi�, i tego, co mia� zaraz powiedzie�.
- Wi�cej wiary w Allaha, Hasanie - rzek� cichym, namaszczonym g�o
sem. - W Allaha i tego odwa�nego ch�opca.
Dziesi�� minut p�niej konw�j zatrzyma� si� przed szpitalem. Arsienow spojrza� na zegarek.
- Ju� prawie pora - rzuci�. Ze wzgl�du na wag� telefonu, na kt�ry cze
kali, wbrew zwyk�ym �rodkom ostro�no�ci jechali we dw�ch tym samym
wozem.
Murat nachyli� si� i wcisn�� guzik, wysuwaj�c d�wi�koszczelne przepierzenie, odgradzaj�c ich od siedz�cego z przodu kierowcy i czterech �o�nierzy obstawy, kt�rzy dobrze wyszkoleni, patrzyli prosto przed siebie, w zabezpieczone kuloodporn� szyb� okno.
11
- Chwila prawdy ju� blisko, Chalidzie, powiedz zatem, jakie masz za
strze�enia.
Murat uni�s� krzaczaste brwi. Najwyra�niej nie zrozumia� pytania.
- Zastrze�enia?
- Czy nie pragniesz tego, co s�usznie si� nam nale�y, co, wed�ug Alla-
ha, powinni�my mie�?
- Krew burzy ci si� w �y�ach, m�j przyjacielu. Znam to uczucie a� za
dobrze. Wiele razy walczyli�my rami� w rami�. Wiele razy zabijali�my
i ratowali�my sobie �ycie, prawda? A wi�c pos�uchaj. Serce mi krwawi
na my�l o losie mojego ludu. Ich b�l nape�nia mnie w�ciek�o�ci�, kt�r�
ledwo potrafi� w sobie zdusi�. Wiesz o tym lepiej ni� ktokolwiek inny.
Ale historia przestrzega nas, �e powinni�my zachowa� czujno�� w obli
czu tego, czego najbardziej pragniemy. Konsekwencje tej propozycji...
- Konsekwencje naszych w�asnych plan�w!
- Tak, naszych w�asnych plan�w. Mimo to trzeba wzi�� je pod uwag�.
- Ostro�no�� - prychn�� z rozgoryczeniem Arsienow. - Zawsze ta
ostro�no��.
- M�j przyjacielu. - Murat z u�miechem po�o�y� mu r�k� na drugim
ramieniu. - Nie chc�, �eby kto� mnie zwi�d�. Lekkomy�lny przeciwnik
to przeciwnik naj�atwiejszy. Musisz nauczy� si� cierpliwo�ci. Cierpli
wo�� jest cnot�.
- Cierpliwo��! - warkn�� Arsienow. - Temu ch�opcu nie kaza�e� by�
cierpliwym. Da�e� mu pieni�dze, powiedzia�e�, gdzie kupi� amunicj�.
Napu�ci�e� go na Rosjan. Dla niego i dla tysi�cy takich jak on ka�dy dzie�
zw�oki zwi�ksza ryzyko �mierci. Nasz wyb�r ma zdecydowa� o przysz�o�ci
ca�ej Czeczenii.
Murat potar� powieki obu kciukami kolistym ruchem.
- S� inne sposoby, Hasanie. Zawsze s� inne sposoby. Mo�e powinni
�my rozwa�y�...
- Nie ma czasu. Wydali�my o�wiadczenie, ustalili�my dat�. Szejk ma
racj�.
- Tak, Szejk... - Chalid Murat pokr�ci� g�ow�. - Zawsze ten Szejk.
W tej samej chwili zadzwoni� telefon. Murat spojrza� na swego wierne
go towarzysza i spokojnie w��czy� g�o�nik.
- Tak, Szejku - rzuci� oboj�tnie. - Jeste�my tu razem. Czekamy na twoje
instrukcje.
Wysoko nad ulic�, na p�askim dachu wypalonego biurowca przykucn�� samotny m�czyzna oparty �okciami o nisk� balustrad�. Tu� pod balustrad� le�a� sako TRG-41, fi�ski karabin snajperski, jeden z wielu, kt�re sam
12
zmodyfikowa�. Dzi�ki aluminiowo-poliuretanowej kolbie bro� by�a niezwykle lekka i �miertelnie celna. M�czyzna mia� na sobie rosyjsk� panterk� - co nawet pasowa�o do jego azjatyckich rys�w - na panterce za� lekk� kewlarow� uprz��, z kt�rej zwisa�a metalowa p�tla. W prawej r�ce trzyma� ma�e czarne pude�ko, nie wi�ksze od paczki papieros�w: bezprzewodowy nadajnik radiowy z dwoma przyciskami. Wok� niego trwa� dziwny bezruch, co� w rodzaju przera�aj�cej ludzi aury. Jakby potrafi� zrozumie� cisz�, jakby umia� przygarn�� j� ku sobie i wykorzysta� jako bro�.
W jego ciemnych oczach mie�ci� si� ca�y �wiat, a ulica i budynki, na kt�re patrzy�, by�y tylko zwyk�� scen�. Liczy� Czeczen�w, gdy wysiadali z pierwszego i ostatniego transportera. Osiemnastu. W obu wozach pozostali kierowcy, a w �rodkowym dow�dcy i co najmniej czterech �o�nierzy obstawy.
Gdy rebelianci weszli do szpitala zabezpieczaj�c teren, wcisn�� g�rny przycisk nadajnika i odpali� �adunki C4, kt�rych wybuch zawali� wej�cie. Detonacja wstrz�sn�a ulic� i zako�ysa�a ci�kimi wozami na wielkich amortyzatorach. Czeczenowie znajduj�cy si� na drodze fali uderzeniowej wybuchu zostali rozerwani na strz�py albo przygnieceni gruzami, jednak m�czyzna wiedzia�, �e co najmniej kilku z nich mog�o ju� wej�� do holu i prze�y�, ale uwzgl�dni� to w swoich planach.
Nim opad� py� i przebrzmia�o echo pot�nego wybuchu, spojrzawszy w d�, wcisn�� dolny przycisk. Ulica przed i za opancerzonymi wozami d�wign�a si� w g�r� i eksplodowa�a, poch�aniaj�c zryt� od�amkami jezdni�.
Podczas gdy Czeczenowie pr�bowali pozbiera� si� po rzezi, jak� im zgotowa�, z metodyczn�, niespieszn� precyzj� uj�� snajperk�. W jej magazynku tkwi�y specjalne naboje z nierozpryskuj�cymi si� pociskami najmniejszego kalibru, jaki tylko do niej pasowa�. Przez lunetk� celownika radioelektronicznego widzia� trzech rebeliant�w, kt�rzy wyszli z opresji jedynie z lekkimi obra�eniami. Biegli w stron� �rodkowego wozu i krzyczeli, �eby siedz�cy w nim ludzie wysiedli, zanim wybuchnie kolejny �adunek. Otworzyli prawe drzwi; z transportera wyskoczy� Hasan Arsienow i jeden z ochroniarzy. Oznacza�o to, �e w �rodku zosta� kierowca, trzech �o�nierzy i Chalid Murat. Gdy Arsienow si� odwr�ci�, zamachowiec lekko przesun�� luf� karabinu, wycelowa� w g�ow� i przez lunetk� zobaczy� stanowczy wyraz jego twarzy - Czeczen wydawa� jakie� rozkazy. P�ynnym, precyzyjnym ruchem m�czyzna ponownie przesun�� luf�, tym razem mierz�c w udo. Powoli nacisn�� spust. Arsienow krzykn��, chwyci� si� za lew� nog� i upad�. Jeden z �o�nierzy odci�gn�� go na bok, za gruzy. Pozostali dwaj szybko ustalili, sk�d pad� strza�, przebiegli przez ulic� i weszli do budynku, na kt�rego dachu ukrywa� si� zamachowiec.
13
Gdy bocznymi drzwiami ze szpitala wypad�o trzech kolejnych bojownik�w, m�czyzna od�o�y� snajperk� i spojrza� na wycofuj�cy si� w�z Chalida Murata. Z ty�u i z do�u s�ysza� tupot n�g biegn�cych schodami Czeczen�w. Nie zrobi�o to na nim �adnego wra�enia. Niespiesznie przypi�� do but�w tytanowo-korundowe szpikulce. Potem wzi�� zrobion� z kompozyt�w kusz�, wycelowa� w s�up latarni za �rodkowym transporterem, wystrzeli� lin�, napi�� j� mocno i przywi�za�. Dobieg� go krzyk �o�nierzy. Rebelianci byli ju� na pi�trze, tu� pod nim.
�rodkowy w�z wci�� sta� przodem do budynku, kierowca pr�bowa� omin�� wielkie kawa�y betonu, granitu i asfaltu, rozrzucone woko�o przez podmuch eksplozji. Zamachowiec widzia� z dachu dwie po�yskuj�ce w �wietle tafle przedniej szyby. No w�a�nie. Z tym problemem Rosjanie jeszcze si� nie uporali: kuloodporne szk�o by�o tak grube i ci�kie, �e pokrycie nim ca�ego okna wymaga�o dw�ch szyb, dlatego jednym z najwra�liwszych i najbardziej nara�onych na uszkodzenia miejsc ka�dego transportera by� rozdzielaj�cy je pas metalu.
Zamachowiec podczepi� do napi�tej liny zwisaj�c� z uprz�y p�tl�. S�ysza�, jak rebelianci wywa�aj� znajduj�ce si� trzydzie�ci metr�w dalej drzwi, jak wpadaj� na dach. Dostrzegli go, natychmiast otworzyli ogie� i ruszyli w jego stron�, potr�caj�c biegn�cy tu� nad dachem, prawie niewidoczny cienki drut. Momentalnie poch�on�a ich ognista kula wybuchu ostatniego �adunku C4, kt�ry zainstalowa� tam poprzedniej nocy.
Nawet nie odwr�ciwszy g�owy, �eby sprawdzi�, czy kt�ry� z nich nie ocala� z masakry, jeszcze raz sprawdzi� lin� i skoczy� w d�. Zsuwaj�c si�, podni�s� nogi i wycelowa� nimi w metalowe z��cze po�rodku przedniej szyby transportera. Teraz wszystko zale�a�o od k�ta, pod jakim mia� w nie uderzy�. Gdyby uderzy� pod zbyt ma�ym lub zbyt du�ym, z��cze mog�oby wytrzyma�, a w�wczas po�ama�by sobie nogi.
Stopami, �ydkami, udami i ca�ym kr�gos�upem targn�� silny wstrz�s. Tytanowo-korundowe szpikulce wbi�y si� w z��cze, wygi�y je jak �ciank� metalowej puszki i pozbawione wspornika kuloodporne szyby zapad�y si� do �rodka. Impet uderzenia wyrwa� je z ram z tak� si��, �e ostra kraw�d� jednej z nich niemal obci�a g�ow� kierowcy. Zamachowiec wygi�� si� w lewo. Siedz�cy na przednim fotelu �o�nierz by� ca�y we krwi kierowcy. Ju� wydoby� bro�, lecz nim zd��y� wystrzeli�, zamachowiec chwyci� go za g�ow� pot�nymi r�kami i skr�ci� mu kark.
Pozostali dwaj - siedzieli tu� za nim - otworzyli chaotyczny ogie�, lecz napastnik zas�oni� si� cia�em martwego kierowcy, dok�adnie wymierzy� z jego pistoletu i ka�demu z nich wpakowa� kul� w �rodek czo�a.
14
Zosta� tylko Chalid Murat. Czecze�ski przyw�dca z w�ciekle wykrzywion� twarz� otworzy� kopniakiem drzwi i krzykn�� do swoich ludzi. Zamachowiec rzuci� si� na olbrzyma i potrz�sn�� nim bez wysi�ku, jakby ten by� ma�ym szczurem wodnym. Murat zaatakowa� napastnika z�bami - niewiele brakowa�o i odgryz�by mu ucho - lecz ten, spokojnie, metodycznie, niemal rado�nie, chwyci� go za gard�o i patrz�c mu prosto w oczy, zmia�d�y� kciukiem chrz�stk� w dolnej cz�ci krtani. Gard�o Czeczena wype�ni�a krew, d�awi�c go i pozbawiaj�c si�. Murat zacz�� bez�adnie m��ci� r�kami. Trafi� napastnika w twarz i w g�ow�, lecz nie odnios�o to �adnego skutku. S�ab� coraz bardziej. Topi� si� we w�asnej krwi. Zala�a ju� p�uca, wi�c oddycha� teraz nier�wno i chrapliwie. Zwymiotowa� czerwon� brej�, przewr�ci� oczami i zwiotcza�.
Zamachowiec upu�ci� bezw�adne cia�o, wr�ci� na przednie siedzenie, wypchn�� z wozu cia�o kierowcy, wrzuci� bieg i zanim pozostali przy �yciu rebelianci zd��yli zareagowa�, wcisn�� peda� gazu. Opancerzony transporter skoczy� do przodu jak wy�cigowy ko� startuj�cy z bramki na torze, przetoczy� si� przez gruz i bry�y asfaltu i znikn�� w pot�nej dziurze wyrwanej w jezdni przez wybuch.
Zab�jca zmieni� bieg i przyspieszy�, p�dz�c kana�em burzowym, poszerzonym przez Rosjan, kt�rzy zamierzali wykorzysta� je do operacji szturmowych przeciwko czecze�skim buntownikom. Stalowe burty i zderzaki ociera�y si� od czasu do czasu o betonowe �ciany, wyrzucaj�c w powietrze snop iskier. Ale zamachowiec by� ju� bezpieczny. Jego starannie zaplanowana akcja zako�czy�a si� tak, jak si� rozpocz�a: z zegarmistrzowsk� precyzj�.
Po p�nocy truj�ce ob�oki odp�yn�y, ods�aniaj�c wreszcie ksi�yc. W przesi�kni�tym py�em powietrzu �wieci� czerwonawo, raz mocniej, raz s�abiej, zale�nie od intensywno�ci blasku szalej�cych po�ar�w.
Po�rodku stalowego mostu sta�o dw�ch m�czyzn. W p�yn�cej pod nimi leniwej rzece odbija�y si� szkielety wypalonych dom�w, pozosta�o�ci nieko�cz�cej si� wojny.
- Za�atwione - powiedzia� jeden z nich. - Murat zgin�� tak, �eby to
nimi wstrz�sn�o.
- Nie oczekiwa�em niczego innego, Chanie - odpar� mu drugi. - Swo
j� nienagann� reputacj� zawdzi�czasz w niema�ej cz�ci zleceniom, kt�
re ode mnie otrzymujesz. - Barczysty i d�ugonogi, by� wy�szy od zama
chowca o dobre dziesi�� centymetr�w. Jego wygl�d szpeci�a jedynie
dziwnie szklista i zupe�nie bezw�osa sk�ra lewej cz�ci twarzy i szyi. Mia�
charyzm� urodzonego przyw�dcy, cz�owieka, z kt�rym nie ma �art�w.
15
Mo�na by�o pozna�, �e r�wnie dobrze czuje si� na salonach w�adzy, forach publicznych, jak i w mrocznych zau�kach.
Chan wci�� rozkoszowa� si� wyrazem oczu umieraj�cego Murata. Wyraz ten by� za ka�dym razem inny. Chan przekona� si� o tym ju� dawno i dawno odkry�, �e �mier� ka�dego jest procesem jedynym w swoim rodzaju, jak jedyne w swoim rodzaju jest �ycie ka�dego cz�owieka. I chocia� wszyscy grzeszyli, wywo�ane grzechem zepsucie r�ni�o si� tak samo, jak r�ni� si� od siebie p�atki �niegu. A co zobaczy� w oczach Murata? Na pewno nie strach. Zdumienie, tak, w�ciek�o�� te�, lecz by�o w nich co� jeszcze, co� znacznie g��bszego: smutek, �e nie zd��y� uko�czy� dzie�a swego �ycia. Analiza ostatniego spojrzenia jest zawsze niekompletna, pomy�la�. Bardzo chcia�by wiedzie�, czy w spojrzeniu tym by�a r�wnie� �wiadomo�� zdrady. Czy Murat wiedzia�, kto kaza� go zabi�?
Chan spojrza� na Stiepana Spalk�, kt�ry poda� mu wypchan� pieni�dzmi kopert�.
- Twoje honorarium. I premia.
- Premia? - Chan momentalnie skupi� uwag� na sprawach bie��cych. -
Nie by�o o tym mowy.
Spalko wzruszy� ramionami. W blasku czerwonego ksi�yca jego policzek i szyja zal�ni�y jak krwawa masa.
- Chalid Murat by� twoim dwudziestym pi�tym zleceniem. Powiedz
my, �e to jubileuszowy upominek.
- Jest pan bardzo hojny. - Chan schowa� kopert�, nie zagl�daj�c do
�rodka. Przeciwne post�powanie �wiadczy�oby o bardzo z�ych manierach.
- Prosi�em, �eby� m�wi� mi po imieniu, tak jak ja tobie.
- Ja to co innego.
- Dlaczego?
Chan znieruchomia�, przygarniaj�c cisz�. W ciszy robi� si� wy�szy, szerszy w ramionach.
- Nie musz� si� panu t�umaczy�.
- Daj spok�j - odpar� Spalko z pojednawczym gestem r�ki. - Przecie�
nie jeste�my sobie obcy. ��cz� nas najintymniejsze tajemnice.
Cisza powoli t�a�a. Niebo na przedmie�ciach Groznego roz�wietli� blask eksplozji. Doszed� stamt�d trzask wystrza��w, kt�re brzmia�y jak seria wybuch�w dzieci�cych petard. Chan odezwa� si� dopiero po d�u�szej chwili.
- W d�ungli nauczy�em si� dw�ch bardzo wa�nych rzeczy. Po pierw
sze, ufa� mo�na tylko sobie. Po drugie, trzeba uwa�nie obserwowa� i wy
chwytywa� nawet najdrobniejsze cechy cywilizowanego �wiata, bo zna
jomo�� swego w nim miejsca jest jedyn� rzecz�, jaka nas dzieli od
panuj�cej w d�ungli anarchii.
16
Spalko przygl�da� mu si� bez s�owa. W oczach Chana l�ni�a �una po�aru, nadaj�c jego twarzy wyraz nieokie�znanej dziko�ci. Spalko wyobrazi� go sobie w d�ungli, cierpi�cego niedostatki, walcz�cego z zach�anno�ci� i nieposkromion� ��dz� krwi. D�ungle po�udniowo-wschodniej Azji to �wiat sam w sobie. To barbarzy�ska, �miertelnie niebezpieczna kraina rz�dz�ca si� w�asnymi prawami. A Chan nie tylko w tej krainie prze�y�, ale i rozkwit�. To, jak tego dokona�, by�o -przynajmniej wed�ug Spalki -jego najwi�ksz� tajemnic�.
- Biznesmen i klient? Wola�bym my�le�, �e ��czy nas co� wi�cej.
Chan pokr�ci� g�ow�.
- �mier� ma specyficzny zapach. Pan pachnie �mierci�.
- Ty te�. - Na twarzy Spalki powoli wykwit� u�miech. - A wi�c zga
dzasz si�, �e ��cz� nas szczeg�lne wi�zy.
- Ka�dy z nas ma swoje tajemnice. Prawda?
- Obaj wyznajemy kult �mierci, obaj rozumiemy, jak� ma w�adz�. -
Spalko pokiwa� g�ow�. - Mam dla ciebie to, o co prosi�e�. - Poda� mu
czarn� kartonow� teczk�.
Chan patrzy� mu przez chwil� w oczy. Dzi�ki wrodzonej spostrzegawczo�ci dostrzeg� w nich przeb�ysk protekcjonalnego lekcewa�enia i uzna� to za niewybaczaln� obraz�. Ale u�miechn�� si� tylko, skrywaj�c gniew pod nieprzeniknion� mask�. Nauczy� si� tego ju� dawno temu. By�a to kolejna lekcja, jakiej udzieli�a mu d�ungla: dzia�anie porywcze, pod wp�ywem chwili, cz�sto prowadzi do nieodwracalnych b��d�w; �r�d�em udanej zemsty jest cierpliwe oczekiwanie, a� krew przestanie si� burzy�. Dlatego spokojnie otworzy� teczk�. Znalaz� w niej pojedyncz� kartk� papieru z trzema kr�tkimi akapitami i paszportowym zdj�ciem przystojnego m�czyzny. Pod zdj�ciem widnia� napis: �David Webb".
- Tylko tyle?
- Te informacje pochodz� z bardzo wielu �r�de�. Nic poza tym o nim
nie wiadomo.
Spalko powiedzia� to zbyt g�adko. Chan by� pewien, �e musia� t� odpowied� dok�adnie prze�wiczy�.
- Ale to on.
- Nie ma co do tego �adnych w�tpliwo�ci.
- �adnych w�tpliwo�ci...
S�dz�c po rozszerzaj�cej si� �unie, walki na przedmie�ciach przybra�y na sile. Zadudni�y mo�dzierze, zalewaj�c ziemi� ognistym deszczem pocisk�w. Ksi�yc poczerwienia� jeszcze bardziej.
Chan zmru�y� oczy i z nienawi�ci� zacisn�� pi��.
17
- Szuka�em go, ale nigdy nie natrafi�em na najmniejszy �lad. My�la
�em, �e nie �yje.
- Bo na sw�j spos�b nie �yje.
Patrzy�, jak Chan idzie przez most. Si�gn�� po papierosa, pstrykn�� zapalniczk�, zaci�gn�� si� dymem i niech�tnie go wypu�ci�. Gdy Chan znikn�� w ciemno�ci, wyj�� telefon kom�rkowy i wybra� zagraniczny numer.
- Ma ju� teczk� - powiedzia�. - Wszystko przygotowane?
- Tak.
- To dobrze. Zaczniecie o p�nocy waszego czasu.
Cz�� 1
Rozdzia� 1
David Webb, profesor lingwistyki na uniwersytecie w Georgetown, gin�� za stert� prac semestralnych. Szed� cuchn�cym st�chlizn� korytarzem olbrzymiego gmachu imienia Healy'ego, zmierzaj�c do gabinetu Theodora Bartona, dziekana wydzia�u, a poniewa� by� ju� sp�niony, postanowi� p�j�� na skr�ty, w�skim, s�abo o�wietlonym korytarzem, o kt�rego istnieniu wiedzia�o niewielu student�w, a kt�ry on odkry� ju� dawno temu.
Jego uniwersyteckie �ycie �ci�le regulowa�y �agodne odp�ywy i przyp�ywy, zmienna intensywno�� pogodnego bytowania. Rok by� podzielony na semestry. Rozpoczynaj�ca go surowa zima niech�tnie ust�powa�a miejsca ostro�nej wio�nie, a ta z kolei pod koniec ostatniego semestru przechodzi�a w upalne i wilgotne lato. Ale Webb mia� w sobie co�, co sprzeciwia�o si� temu b�ogiemu spokojowi, co�, co uparcie kierowa�o jego my�li ku poprzedniemu �yciu, ku czasom, gdy pracowa� w tajnych s�u�bach rz�dowych, co kaza�o mu podtrzymywa� przyja�� z jego by�ym zwierzchnikiem Alexandrem Conklinem.
W�a�nie mia� skr�ci� za r�g, gdy us�ysza� chrapliwe, podniesione g�osy i szyderczy �miech, i zobaczy� z�owieszcze cienie ta�cz�ce na �cianie.
- Ty w mord� jebany, j�zor czerepem ci wyjdzie!
Bourne rzuci� stos niesionych prac i pop�dzi� za r�g. Zobaczy� trzech Murzyn�w w p�aszczach do kostek, stoj�cych p�kr�giem wok� kul�cego si� pod �cian� Azjaty. Stali w charakterystyczny spos�b, na lekko ugi�tych nogach, z lu�no zwisaj�cymi, rozko�ysanymi r�kami, dzi�ki czemu ich cia�a przypomina�y paskudn� bro�, t�p�, lecz gi�tk� i gotow� do u�ycia. Ze zdumieniem stwierdzi�, �e ich ofiar�jest Rongsey Siv, jeden z jego ulubionych student�w.
21
- Ty skurwysynu - wychrypia� stoj�cy po�rodku Murzyn. M�ody i do
brze zbudowany, mia� pogardliw�, wyzywaj�c� twarz i musia� by� na
ostrym g�odzie. - Przyszli�my po fanty na towar.
- Towaru nigdy do��, co nie? - doda� drugi, z wytatuowanym na po
liczku or�em, bawi�c si� kwadratowym z�otym sygnetem, jednym z wie
lu na palcach prawej r�ki. - A mo�e nie wiesz, co to jest towar, ��tku?
- W�a�nie - wtr�ci� ten na g�odzie, wyba�uszaj�c oczy. - Pewnie nie
wiesz nawet, jak to, kurwa, wygl�da.
- ��tek chce nas powstrzyma� - doda� ten z tatua�em, nachylaj�c si�
ku Rongseyowi. - I co nam zrobisz? Zajebiesz nas na �mier� tym swoim
pieprzonym kung-fu?
Zarechotali skrzekliwie, nieudolnie na�laduj�c stylizowane kopni�cia, i Rongsey skuli� si� jeszcze bardziej.
Trzeci Murzyn, kr�py mi�niak, wyj��spod d�ugiego p�aszcza kij bejsbolowy.
- Podnie� �apy, ��tku - powiedzia�. - Po�amiemy ci paluchy. - Klep
n�� kijem w otwart� d�o�. - Wolisz wszystkie naraz czy po jednym?
- Co ty, kurwa! - wykrzykn�� ten na g�odzie. - Nie b�dzie kutas wy
biera�. - Wyj�� zza pazuchy w�asny kij i gro�nie podszed� do Rongseya.
Gdy wzi�� zamach, Webb zaatakowa�. Podbieg� do nich tak cicho, a oni tak bardzo byli skupieni na swojej ofierze, �e zauwa�yli go dopiero wtedy, gdy ich dopad�.
Chwyci� lew�r�k�kij opadaj�cy na g�ow� Rongseya i przytrzyma�. Go�� po prawej, z or�em na policzku, zakl�� soczy�cie i zaci�ni�t�, naje�on� ostrymi sygnetami pi�ci� spr�bowa� uderzy� Webba w bok.
W tym samym momencie nad Webbem przej�a kontrol� osobowo��
Bourne'a, ukryta w ciemnych zakamarkach m�zgu. Zablokowa� cios
przedramieniem, zrobi� szybki krok do przodu i wbi� �okie� w mostek
napastnika. Murzyn upad�, trzymaj�c si� za pier�.
Trzeci narkoman, najwy�szy i najlepiej zbudowany, zakl��, rzuci� kij,
wyci�gn�� spr�ynowiec i run�� na Webba, kt�ry b�yskawicznie zszed�
z linii ataku, zadaj�c kr�tki, ostry cios w nadgarstek. N� zaklekota� na
betonowej pod�odze korytarza. Webb zahaczy� lew� stop� o kostk� Murzyna i zwinnie go podci��. Napastnik upad� na plecy, obr�ci� si� na brzuch, wsta� i uciek�.
Bourne wyszarpn�� kij z r�k tego na g�odzie.
- Ty jebany skurwysynu - wybe�kota� Murzyn. Mia� zw�one �renice
i nie m�g� skupi� wzroku. Wyj�� pistolet, tani saturday-night special, i wy
mierzy� w Webba.
22
Ze �mierteln� precyzj� Webb uderzy� kijem, trafiaj�c go mi�dzy oczy. Murzyn zatoczy� si� do ty�u, przera�liwie wrzasn�� i wypu�ci� pistolet.
Zza rogu wypad�o dw�ch szkolnych ochroniarzy, zaalarmowanych odg�osami walki. Min�li Webba i pop�dzili za bandziorami, kt�rzy gnali na z�amanie karku w stron� tylnych drzwi, podtrzymuj�c p�przytomnego koleg�. Z depcz�cymi im po pi�tach ochroniarzami wybiegli na dw�r, na popo�udniowe s�o�ce.
Mimo niespodziewanej interwencji ochroniarzy, Webb wyra�nie czu�, �e Bourne ma wielk� ch�� pu�ci� si� w pogo�. Jak szybko ockn�� si� z drzemki, z jak� �atwo�ci� nad nim zapanowa�! Czy�by dlatego, �e Webb tego chcia�? Odetchn�� g��boko, pr�buj�c nad sob� zapanowa�, i spojrza� na Rongseya.
- Panie profesorze! - Kambod�anin z trudem prze�kn�� �lin�. - Nie
wiem, jak... - urwa�, ow�adni�ty l�kiem i zm�czeniem. Nosi� okulary i je
go du�e czarne oczy wydawa�y si� teraz jeszcze wi�ksze. Twarz mia� jak
zwykle nieprzeniknion�, lecz w owych wielkich oczach Webb dostrzeg�
ogromny strach.
- Ju� dobrze. - Webb otoczy� mu r�k� ramiona. Przez profesorski ch��d
i rezerw� jak zwykle przebija�a czu�o��. Nic nie m�g� na to poradzi�. Rong-
sey, kambod�a�ski uchod�ca, pokona� wiele przeciwno�ci losu. Podczas
wojny straci� prawie ca�� rodzin�. Obydwaj byli w tej samej d�ungli i cho
cia� Webb bardzo si� stara�, za nic nie m�g� uciec z g�szczu jej gor�cego,
wilgotnego �wiata. Ten �wiat powraca� do niego jak malaryczna gor�czka.
By� jak sen na jawie i z zimnym dreszczem Webb rozpozna� go i teraz.
- Loak soksapbaee chea tay? - spyta� po khmersku.
- Nie, nic mi nie jest - odrzek� Rongsey w tym samym j�zyku. - Ale
nie wiem... To znaczy, jak pan...
- Wyjd�my st�d, dobrze? - zaproponowa� Webb. Sp�ni si� do Barto-
na, ale by�o mu wszystko jedno. Podni�s� z pod�ogi n� i pistolet. Gdy
odci�gn�� zamek, p�k�a iglica. Wrzuci� bezu�yteczn� bro� do kosza na
�mieci, ale n� schowa� do kieszeni.
Za rogiem Rongsey pom�g� mu pozbiera� prace semestralne i razem zag��bili si� w labirynt korytarzy, w kt�rych im bardziej zbli�ali si� do g��wnego holu, tym robi�o si� t�oczniej. Milczeli. Webb dobrze zna� to milczenie, jego natur�, czu� wag� zastyg�ej w czasie chwili, gdy po wybuchu przemocy powraca si� razem do normalno�ci. Tak bywa�o podczas wojny, tam, w d�ungli; dziwi�o go i niepokoi�o to, �e dosz�o do tego w tym t�tni�cym �yciem wielkomiejskim kampusie.
Wyszli z korytarza i do��czyli do t�umu student�w wchodz�cych frontowymi drzwiami do gmachu Healy'ego. Na posadzce g��wnego holu
23
l�ni� czcigodny herb uniwersytetu. Zdecydowana wi�kszo�� student�w omija�a go szerokim �ukiem, gdy� wed�ug kr���cej od lat legendy ten, kto przejdzie po herbie, nigdy nie zrobi dyplomu. Do student�w tych nale�a� tak�e Rongsey, jednak Webb bez skrupu��w przemaszerowa� �rodkiem holu.
Stan�li we wczesnowiosennym s�o�cu, patrzyli na drzewa i stary dziedziniec, wdychali powietrze przesycone s�abym zapachem rozkwitaj�cych kwiat�w. Tu� za nimi wznosi� si� olbrzymi gmach Healy'ego z imponuj�c� fasad� z czerwonej ceg�y, z dziewi�tnastowiecznymi mansardowymi oknami, pokrytym �upkowymi p�ytkami dachem i z sze��dziesi�ciometrow� wie�� zegarow�.
- Dzi�kuj�, panie profesorze - powiedzia� Kambod�anin. - Gdyby nie
pan...
- Rongsey - przerwa� mu �agodnie Webb - chcesz o tym porozmawia�?
Czarne oczy studenta by�y nieprzeniknione.
- O czym?
- To zale�y od ciebie.
Rongsey wzruszy� ramionami.
- Nic mi nie b�dzie. Naprawd�. Nie pierwszy raz mnie wyzywaj�.
Webb patrzy� na niego przez chwil� i nagle ogarn�o go tak silne wzru-
szenie, �e zapiek�y go oczy. Chcia� obj�� Rongseya, przytuli�, obieca�,
�e ju� nigdy nie przydarzy mu si� nic z�ego. Ale Rongsey by� buddyst� i nie zaakceptowa�by takiego gestu. Kto m�g� wiedzie�, co si� dzia�o pod twardym jak stal pancerzem pozornego spokoju i opanowania? Webb widzia� wielu takich jak on, ludzi, kt�rych wojna i kulturowa nienawi�� zmusi�a do ogl�dania �mierci, do bycia �wiadkami upadku w�asnej cywilizacji, do prze�ywania tragedii, kt�rych wi�kszo�� Amerykan�w po prostu nie rozumia�a. ��czy�y ich silne wi�zy, emocjonalne pokrewie�stwo zabarwione straszliwym smutkiem, �wiadomo�� wewn�trznych ran, kt�re nigdy si� nie zagoj�.
Cho� obaj podzielali te uczucia, ani jeden, ani drugi nie dawa� im wyrazu. Ze s�abym, niemal smutnym u�miechem Rongsey zn�w oficjalnie podzi�kowa� profesorowi i po�egnali si�.
Webb sta� samotnie w�r�d t�umu biegn�cych student�w i profesor�w, wiedz�c, �e tak naprawd� nie jest jednak sam. Mimo wysi�k�w agresywna osobowo�� Jasona Bourne'a po raz kolejny da�a o sobie zna�. Mocno skoncentrowany oddycha� powoli i g��boko, stosuj�c techniki terapeutyczne, kt�re wed�ug jego psychiatry i przyjaciela, Mo Panova, mia�y zdusi� w nim t� drug� osobowo��. Najpierw skupi� si� na najbli�szym
24
otoczeniu, na b��kicie i z�ocisto�ci wiosennego popo�udnia, na szaro�ci i czerwieni budynk�w otaczaj�cych uniwersytecki dziedziniec, na przechodz�cych obok studentach, u�miechni�tych twarzach dziewcz�t, �miechu ch�opc�w i powa�nych g�osach profesor�w. Ka�dy z tych element�w ch�on�� jako niezale�n� ca�o��, osadzaj�c swoj� osobowo�� w czasie i przestrzeni. Dopiero ustaliwszy to, zajrza� w g��b siebie.
Przed laty pracowa� w s�u�bie zagranicznej w Phnom Penh. By� wtedy �onaty, ale nie z Marie, swoj� obecn� �on�, tylko z Tajk� o imieniu Dao. Mieli dwoje dzieci, Joshu� i Alyss�, i mieszkali w domu nad brzegiem rzeki. Ameryka prowadzi�a wojn� z Wietnamem, wojna ta rozla�a si� i na Kambod��. Pewnego popo�udnia, gdy by� w pracy, jego rodzina k�pa�a si� w rzece i jaki� samolot ostrzela� ich i zabi�.
Webb omal nie oszala� z rozpaczy. Porzuci� Phnom Penh i przyby� do Sajgonu - cz�owiek bez przesz�o�ci i przysz�o�ci. Alex Conklin zabra� na wp� oszala�ego Davida Webba z sajgo�skiej ulicy i zamieni� w znakomitego agenta s�u�b specjalnych. W Sajgonie Webb nauczy� si� zabija� i zwr�ci� swoj� w�ciek�o�� i nienawi�� ku innym. Gdy jeden z cz�onk�w zespo�u Conklina- niemog�ca nigdzie zagrza� miejsca kanalia nazwiskiem Jason Bourne - okaza� si� szpiegiem, to w�a�nie on go zlikwidowa� i przej�� jego to�samo��. Nienawidzi� jej, chocia� cz�sto by�a jedyn� drog� ratunku. Jason Bourne uratowa� mu �ycie wi�cej razy, ni� m�g� spami�ta�. Zabawna my�l, gdyby nie to, �e by�a tak dos�owna.
Lata p�niej, kiedy obaj wr�cili do Waszyngtonu, Conklin wyznaczy� mu d�ugoterminowe zadanie. Webb zosta� ��piochem", u�pionym agentem, przyjmuj�c nazwisko Jasona Bourne'a, cz�owieka od dawna ju� nie�yj�cego i przez wszystkich zapomnianego. Przez trzy lata naprawd� by� Bourne'em, bo �eby dopa�� nieuchwytnego terroryst�, zmieni� si� w mi�dzynarodowego zab�jc� o �wiatowej s�awie.
Ale w Marsylii w jego misji nast�pi� straszliwy zwrot. Zosta� postrzelony, wpad� w ciemne wody Morza �r�dziemnego i uznany za martwego. Gdy wy�owili go rybacy, trafi� w r�ce lekarza alkoholika, kt�ry przywr�ci� go do zdrowia. Jedynym problemem by�o to, �e prze�ycia te wywo�a�y u niego szok tak silny, �e straci� pami��. To, co zdo�a� sobie przypomnie�, by�o wspomnieniami Bourne'a. Dopiero znacznie p�niej, dzi�ki Marie, swojej przysz�ej �onie, dowiedzia� si�, �e jest Davidem Webbem. Jednak�e zd��y�a si� ju� w nim zakorzeni� osobowo�� Bourne' a, zbyt pot�na i zbyt przebieg�a, �eby na dobre umrze�.
Tak wi�c by� teraz dwiema osobami: Davidem Webbem, �onatym i dzieciatym profesorem lingwistyki, i Jasonem Bourne'em, wyszkolonym przez
25
Conklina agentem. Od czasu do czasu, w krytycznych sytuacjach, Conklin prosi� Bourne'a o pomoc i Webb niech�tnie mu jej udziela�. Rzecz w tym, �e jako Webb nie potrafi� zapanowa� nad Bourne'em. To, co sta�o si� przed chwil� z Rongseyem i trzema ulicznikami, by�o tego najlepszym dowodem. Mimo usilnej pracy Panova Jason zawsze potrafi� wygra� z Davidem.
Chan, zerkn�wszy na Webba, kt�ry po drugiej stronie dziedzi�ca rozmawia� z jakim� Kambod�aninem, wszed� do budynku naprzeciwko gmachu Healy'ego i wspi�� si� schodami na drugie pi�tro. By� ubrany jak student. Mia� dwadzie�cia siedem lat, ale poniewa� wygl�da� du�o m�odziej, nikt nie zwraca� na niego uwagi. Spodnie khaki, d�insowa kurtka, du�y plecak i adidasy - gdy szed� korytarzem, mijaj�c po drodze drzwi do sal, prawie nie by�o go s�ycha�. Przed oczami wci�� mia� wyra�ny obraz dziedzi�ca. Nieustannie oblicza� i przelicza� k�ty, bior�c pod uwag� roz�o�yste drzewa, kt�re mog�yby przes�oni� cel.
Przystan�� przed sz�stymi drzwiami i ws�ucha� si� w dobiegaj�cy zza nich g�os. Wyk�adowca m�wi� o etyce, co wywo�a�o ironiczny u�miech na twarzy Chana. Z do�wiadczenia - du�ego i r�norodnego - wiedzia�, �e etyka jest martwa i r�wnie bezu�yteczna jak �acina. Podszed� do drzwi s�siedniej sali, kt�ra -jak zd��y� wcze�niej ustali� - by�a pusta, i wszed� do niej.
Szybko zamkn�� drzwi na klucz, stan�� przed rz�dem okien wychodz�cych na dziedziniec, otworzy� jedno z nich i wzi�� si� do pracy. Z plecaka wyj�� karabin wyborowy Dragunowa kaliber 7,62, rosyjsk� snajperk� ze sk�adan� kolb�. Przymocowa� do niego lunetk� i opar�szy bro� o parapet, odnalaz� celownikiem Webba, kt�ry sta� samotnie po drugiej stronie dziedzi�ca. Po jego lewej stronie by�y drzewa. Od czasu do czasu zas�aniali go przechodz�cy studenci. Chan wzi�� g��boki oddech i powoli wypu�ci� powietrze. Wycelowa� w �rodek czo�a.
Webb potrz�sn�� g�ow�, pr�buj�c wymaza� z pami�ci wspomnienia i wr�ci� do rzeczywisto�ci. Na wzbieraj�cym wietrze zaszumia�y drzewa, po�yskuj�c zalanymi s�o�cem li��mi. Kilka krok�w dalej roze�mia�a si� z jakiego� dowcipu dziewczyna z ksi��kami przy piersiach. Wraz z podmuchem powietrza dotar�y do niego s�abe d�wi�ki muzyki pop dochodz�ce z jakiego� okna. Wci�� my�l�c o tym, co chcia�by powiedzie� Rongseyowi, ju� mia� ruszy� w stron� gmachu Healy'ego, gdy us�ysza� cichy trzask. Zareagowa� odruchowo i b�yskawicznie, staj�c w c�tkowanym cieniu drzew.
26
Strzelaj� do ciebie! - krzykn�� a� nadto znajomy g�os w zakamarkach �wiadomo�ci Bourne'a. Ruszaj! Szybko! Cia�o Webbapos�ucha�o i w tej samej chwili kolejna kula, wystrzelona z karabinu z t�umikiem, roz�upa�a kor� tu� ko�o jego policzka.
Snajper. Dobry jest. Pod wp�ywem zagro�enia fizycznego w m�zgu Webba zaroi�o si� od my�li Bourne'a.
Oczy widzia�y normalny �wiat, lecz jego �wiat wewn�trzny, ten r�wnoleg�y, �wiat Jasona Bourne'a - skryty, elitarny, uprzywilejowany i �miertelnie niebezpieczny - p�on�� jak napalm. W u�amku sekundy Bourne wyrwa� si� z codziennego �ycia Davida Webba i odizolowa� od wszystkich i wszystkiego, co by�o mu bliskie i drogie. Nawet przypadkowe spotkanie z Rongseyem nale�a�o teraz do innego wymiaru. Stoj�c za drzewem, poza zasi�giem wzroku snajpera, wyci�gn�� r�k� i opuszkami palc�w wymaca� w korze dziur� od kuli. Podni�s� wzrok i to w�a�nie on, Jason Bourne, ustali� trajektori� pocisku i stwierdzi�, �e strza�y pad�y z okna na drugim pi�trze budynku stoj�cego po przeciwleg�ej stronie dziedzi�ca.
Wok� niego kr��yli studenci. Chodzili, rozmawiali, sprzeczali si� i dyskutowali. Niczego nie zauwa�yli, a gdyby nawet przypadkiem co� us�yszeli, odg�os ten nic by im nie powiedzia� i szybko by o wszystkim zapomnieli. Wyszed� zza drzewa i do��czy� do grupki student�w. Wmiesza� si� mi�dzy nich spiesznie, lecz tak, �eby nikogo nie wyprzedzi�. Os�aniali go teraz przed snajperem, byli jego najlepsz� tarcz�.
Zdawa�o si�, �e jest ledwo przytomny, niczym lunatyk, kt�ry �pi�c widzi i odczuwa wszystko z podwy�szon� �wiadomo�ci�. Cz�ci� tej �wiadomo�ci by�a pogarda dla cywili zamieszkuj�cych zwyk�y, normalny �wiat. Dla wszystkich, ��cznie z Davidem Webbem.
Po drugim strzale skonsternowany Chan wycofa� si� za okno. Nie tego si� spodziewa�. Gor�czkowo my�l�c, ocenia� to, co przed chwil� zasz�o. Zamiast wpa�� w panik� i jak przestraszona owca uciec do gmachu Healy'ego, Webb spokojnie stan�� za drzewem, schodz�c z linii strza�u. Ju� to by wystarczy�o - taka reakcja zupe�nie nie pasowa�a do charakteru cz�owieka z dossier Spalki - ale chwil� potem na podstawie dziury, kt�r� wy�upa�a w korze druga kula, Webb okre�li� trajektori� pocisku. A teraz, pod os�on� student�w, szed� prosto do budynku, w kt�rym by� Chan. To nieprawdopodobne, lecz zamiast ucieka�, atakowa�.
Lekko zdenerwowany nieoczekiwanym rozwojem wydarze� Chan spiesznie roz�o�y� karabin i schowa� go do plecaka. Webb wchodzi� ju� do gmachu. Zosta�o mu ledwie kilka minut.
27
Bourne od��czy� si� od grupy, szybko wszed� do holu i pokonuj�c po kilka stopni naraz, wbieg� na drugie pi�tro. Tam skr�ci� w lewo. Si�dme drzwi po lewej stronie: sala �wicze�. W korytarzu rozbrzmiewa� wieloj�zyczny gwar. Byli tu studenci z ca�ego �wiata, Afrykanie, Azjaci, Latynosi i Europejczycy, lecz on zarejestrowa� i zapami�ta� twarz ka�dego z nich, bez wzgl�du na to, jak kr�tko j� widzia�.
Ciche i g�o�ne rozmowy oraz sporadyczne wybuchy �miechu zdawa�y si� przeczy� temu, �e w pobli�u czai si� niebezpiecze�stwo. Podchodz�c do drzwi, otworzy� odebrany narkomanowi spr�ynowiec i zacisn�� go w d�oni w taki spos�b, �e ostrze wystawa�o jak szpikulec mi�dzy drugim i trzecim palcem. Jednym p�ynnym ruchem poci�gn�� za klamk�, zwin�� si� w k��bek i wtoczy� za ci�kie d�bowe biurko stoj�ce o dwa metry od drzwi. N� trzyma� podniesiony, gotowy do u�ycia.
Ostro�nie wsta�. Z�o�liwie spogl�da�a na niego pusta sala, wype�niona tylko kredowym py�em i plamami s�o�ca. Sta� przez chwil� ze zw�onymi nozdrzami, jakby wch�aniaj�c zapach snajpera, m�g� wyczarowa� go z nico�ci. Podszed� do okien. Czwarte od lewej by�o otwarte. Przystan�� tam, patrz�c na miejsce, gdzie przed kilkoma minutami rozmawia� z Rongseyem. Tak, przyczai� si� tutaj. Bourne wyobrazi� go sobie, jak opiera luf� karabinu o parapet, jak zbli�a oko do lunetki, jak wodzi ni� po dziedzi�cu. Gra �wiat�a i cienia. Przechodz�cy student. Nag�y wybuch �miechu czy gniewne s�owo. Palec na spu�cie. Powolny, r�wnomierny nacisk. Puf! Puf! Jeden strza� i drugi.
Uwa�nie obejrza� parapet. Zerkn�� w prawo, podszed� do tablicy i z biegn�cej pod ni� metalowej p�eczki zgarn�� troch� kredowego py�u. Wr�ci� do okna i ostro�nie zdmuchn�� go z r�ki na parapet. Nie ukaza� si� ani jeden odcisk palca. Kto� wytar� parapet do czysta. Ukl�k� i powi�d� wzrokiem po �cianie pod parapetem, nast�pnie po pod�odze. Nic. Ani zdradliwego niedopa�ka papierosa, ani zb��kanych w�os�w, ani �usek. Pedantyczny zamachowiec znikn�� z tak� sam� maestri�, z jak� si� pojawi�. Bourne'owi serce wali�o jak m�otem, w g�owie wirowa�o od my�li. Kto chcia� go zabi�? Na pewno nikt z obecnego �ycia. Najbardziej wstrz�saj�cym wydarzeniem, do jakiego w nim dosz�o, by�a zesz�otygodniowa sprzeczka z Bobem Drakiem, dziekanem wydzia�u etyki, kt�rego zami�owanie do wiecznego przynudzania i filozofowania by�o tyle� legendarne, co denerwuj�ce. Nie, to zagro�enie przysz�o ze �wiata Jasona Bourne'a. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e w�r�d kandydat�w na zamachowca, tych z przesz�o�ci, m�g� wybiera� i przebiera�, lecz ilu z nich zdo�a�oby ustali�, �e Jason Bourne jest teraz Davidem Webbem? To pytanie powa�nie go zaniepokoi�o. Chocia� pod�wiadomie chcia� wr�ci� do domu i om�-
28
wi� to z Marie, wiedzia�, �e jedyn� osob�, kt�ra zna�a jego drugie �ycie na tyle dobrze, �eby mu pom�c, by� Alex Conklin, cz�owiek, kt�ry wyczarowa� go znik�d jak sztukmistrz.
Podszed� do �ciennego telefonu, podni�s� s�uchawk�, wybra� kierunkowy na miasto, a potem prywatny numer. Conklin, wci�� pracuj�cy na cz�� etatu w CIA, powinien by� w domu. Telefon by� zaj�ty.
Zaczeka�, a� Alex sko�czy rozmawia� - zna� go i wiedzia�, �e mog�o to potrwa� p� godziny, a nawet d�u�ej - czy do niego pojecha�? Otwarte okno szydzi�o z niego i drwi�o. By�o �wiadkiem tego, co si� tu sta�o, wiedzia�o wi�cej ni� on.
Wyszed� z sali i ruszy� w stron� schod�w. Odruchowo ogarn�� wzrokiem korytarz, szukaj�c w t�umie student�w, kt�rych mija� w drodze do sali.
Spiesznie przeci�� kampus i wszed� na parking. Ju� mia� wsi��� do samochodu, gdy zmieni� zdanie. Szybko, lecz dok�adnie obejrza� karoseri�, potem silnik i stwierdzi�, �e nikt przy wozie nie grzeba�. Zadowolony usiad� za kierownic�, przekr�ci� kluczyk w stacyjce i wyjecha� na ulic�.
Alex Conklin mieszka� w wiejskiej posiad�o�ci w Manassas w Wirginii. Gdy Webb dotar� na przedmie�cia Georgetown, niebo nabra�o silniejszego blasku i zapad�a dziwna, st�a�a cisza, jakby ca�y krajobraz nagle wstrzyma� oddech.
Obarczony osobowo�ci� Bourne'a Webb uwielbia� Conklina i nienawidzi� go zarazem. Conklin by� ojcem, spowiednikiem, spiskowcem i wyzyskiwaczem. By� klucznikiem: dzier�y� klucz do jego przesz�o�ci. Webb musia� z nim teraz porozmawia�, poniewa� tylko on m�g� wiedzie�, jakim sposobem kto�, kto pr�bowa� wytropi� Jasona Bourne'a, znalaz� go w kampusie uniwersytetu w Georgetown.
Miasto zosta�o w tyle i zanim dotar� do Wirginii, jasne dot�d popo�udnie poszarza�o. S�o�ce przes�oni�y zwa�y chmur, mi�dzy zielonymi wzg�rzami zacz�� hula� wiatr. Webb wcisn�� peda� gazu. G�o�niej zamrucza� silnik i samoch�d skoczy� przed siebie jak ko� spi�ty ostrog�.
Jad�c kr�t� autostrad�, David nagle zda� sobie spraw�, �e od przesz�o miesi�ca nie widzia� Mo Panova. Mo, polecony przez Conklina psycholog z CIA, pr�bowa� poskleja� jego rozbit� psychik�, na dobre st�umi� osobowo�� Bourne'a i pom�c mu odzyska� w�asne wspomnienia. Dzi�ki jego technikom kilka du�ych, pozornie straconych ju� fragment�w pami�ci wyp�yn�o na powierzchni� jego �wiadomego umys�u. Lecz by�a to praca znojna i wyczerpuj�ca, dlatego pod koniec semestru, gdy uniwersytet ogarnia�o sesyjne szale�stwo, cz�sto przerywa� terapi�.
29
Skr�ci� w biegn�c� na p�nocny wsch�d dwupasmow� asfalt�wk�. Dlaczego akurat teraz pomy�la� o Panovie? Zawsze ufa� swoim zmys�om i przeczuciom. To, �e nagle o nim pomy�la�, musia�o by� jak�� wskaz�wk�. Panov - co to mog�o znaczy�? Pami��, tak, na pewno, ale co jeszcze? Przebieg� my�l� wstecz. Na ostatnim spotkaniu rozmawiali o ciszy. Wed�ug Mo, cisza by�a u�ytecznym narz�dziem w walce o odzyskanie pami�ci. Umys� musia� by� stale zaj�ty, nie lubi� ciszy. Je�li �wiadomemu umys�owi uda si� narzuci� cisz�, mo�liwe, �e wype�ni j� stracona pami��. Dobra, pomy�la�, tylko dlaczego przysz�o mi to do g�owy akurat teraz?
Wpad� na to dopiero na d�ugim, wygi�tym we wdzi�czny �uk podje�dzie Aleksa. �eby nie da� si� namierzy�, snajper u�y� t�umika. Ale t�umik ma swoje wady. Zastosowany w karabinie, a snajper u�ywa� karabinu, znacz�co wp�ywa na celno�� broni. Ten, kto do niego strzela�, powinien celowa� w korpus - korpus jest du�y i masywny, dlatego prawdopodobie�stwo trafienia jest o wiele wi�ksze - tymczasem mierzy� w g�ow�. To nielogiczne, zak�adaj�c, �e pr�bowa� zabi�. Ale gdyby chcia� go tylko nastraszy� czy ostrzec - to ju� inna sprawa. Nieznajomy facet mia� ego, ale si� z tym nie obn