8536
Szczegóły |
Tytuł |
8536 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8536 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8536 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8536 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ALFRED HITCHCOCK
GADAJ�CY GROBOWIEC
NOWE PRZYGODY TRZECH DETEKTYW�W
(Prze�o�y�a: KRYSTYNA BOGLAR)
ROZDZIA� 1
DZIWNY KLIENT
Jupiter Jones nudzi� si� jak mops. Czeka� w Kwaterze G��wnej na Boba Andrewsa i z tej piekielnej nudy niedzielnego popo�udnia skroba� �y�k� o dno kubka, kt�ry jeszcze dziesi�� minut temu by� pe�en lod�w cynamonowych.
- Wywiercisz dziur�! - warkn�� Pete Crenshaw, odk�adaj�c na bok hantle. Jego muskularne cia�o po�yskiwa�o warstewk� oliwki kosmetycznej. Jak wi�kszo�� sportowc�w dba� o sk�r�. - I powiem ci co� jeszcze...
- Co? - �y�ka zawis�a w powietrzu.
- Z�erasz ju� drugi kubek lod�w.
Jupiter poczu� si� ura�ony.
- To nie jest dawka �miertelna! Gdzie ten Bob?
- Nie mam poj�cia. Kiedy telefonowa�, ��daj�c spotkania, by� niezwykle tajemniczy. O, jest! A raczej... s�!
Jupiter z �alem porzuci� plastikowy kubek. Nic a nic nie da�o si� wi�cej wyliza�.
- Jak to: s�?
- S�ysz� podw�jne kroki.
Drzwi Kwatery G��wnej otwar�y si�, wpuszczaj�c �wiat�o s�oneczne, cztery muchy, Boba i nieznajomego m�czyzn� z tak g�stym zarostem, �e nie by�o wida� rys�w twarzy.
- Nasz nowy klient - o�wiadczy� rozpromieniony Bob, prowadz�c go�cia do jedynego nieuszkodzonego fotela.
- Bardzo mi mi�o - mrukn�� Jupiter Jones, wrzucaj�c kubek do skrzynki na odpadki. - Jak si� pan nazywa?
Nieznajomy przesun�� d�oni� po twarzy ukrytej w g�stwinie zarostu.
- Problem w tym, �e... nie wiem!
Bob rado�nie klepn�� Pete�a w rami�.
- I o to chodzi, panowie detektywi. Mortimer nie wie, ani kim jest, ani jak si� nazywa. Nie wie nawet, sk�d pochodzi.
- Mortimer? - Pete wyciera� si� szorstkim r�cznikiem, tu i �wdzie poplamionym oliwk�. - Wi�c cho� tyle wiadomo, �e ma na imi� Mortimer. A mo�e to nazwisko?
Bob usiad� przy komputerze.
- Nie t�dy droga, Pete. To ja nazwa�em pana �NN� Mortimerem. Jako� musia�em si� do niego zwraca�. Przypomnia�em sobie, �e pierwowz�r myszki Miki nazywa� si� Mortimer. Tak sobie wymy�li� Walt Disney. Myszka mia�a by� pocz�tkowo... myszkiem. No... rodzajem m�skim. W�a�nie Mortimerem.
- Aha - wymrucza� Jupiter Jones, czuj�c zbli�aj�c� si� nieuchronnie czkawk�, skutek ob�arstwa. - Co mo�emy... upp... dla pana zrobi�?
Bob rado�nie zaciera� palce. Od jakiego� czasu detektywi byli bezrobotni. Potrzebowali pracy jak kania d�d�u. Jak Jupiter lod�w cynamonowych. Ka�da sprawa mog�a uratowa� ich szare kom�rki od stagnacji i kompletnej suszy.
- Musimy si� dowiedzie�, kim jest Mortimer!
Nieznajomy skin�� kud�at� g�ow�. D�ugo�� w�os�w wskazywa�a, �e fryzjera nie widzia� od miesi�cy. Co najmniej dw�ch. Albo trzech.
- To moje marzenie - wyszepta�.
Jupiter przesta� walczy� z czkawk�. Nie, �NN� nie by� lumpem sypiaj�cym w kana�ach. Koszul� mia� czyst�, cho� sfatygowan�. Para d�ins�w, opr�cz nieco obszarpanych nogawek, nie przypomina�a oblepionych b�otem spodni sezonowych robotnik�w budowlanych. Jego angielski brzmia� poprawnie. Z lekkim akcentem ludzi d�ugo mieszkaj�cych na Wschodnim Wybrze�u. To mog�o �wiadczy�, �e nie by� r�wnie� imigrantem.
- Co pan pami�ta?
Kud�aty roz�o�y� d�onie. Bezwarunkowo nale�a�y do cz�owieka, kt�ry nigdy nie uprawia� tytoniu, nie grzeba� w ziemi, nie tapla� si� w teksaskiej ropie naftowej. W og�le nie u�ywa� r�k do pracy.
- Niewiele. Kiedy si� obudzi�em trzy dni temu nad ranem, m�j zegarek wskazywa� p�noc, a datownik - czternasty dzie� czerwca dwutysi�cznego roku.
- Czerwca? - zdumia� si� Crenshaw. - Mamy pa�dziernik. Rok si� zgadza. Prezydentem jest wci�� Clinton, a dziura ozonowa pow�drowa�a znad Meksyku do Grenlandii.
- Nic z tego nie rozumiem - nieznajomy zapatrzy� si� w komputer - mia�em kiedy� taki...
Bob ucieszy� si�. W��czy� przycisk. Ekran rozjarzy� si� b��kitn� po�wiat�. Pojawi�a si� koperta i napis: odbierz e-mail!
- Kto� do mnie? - klikn�� mysz�. - Patrzcie! Serduszko! To musi by� list mi�osny do Crenshawa.
Z ekranu u�miecha�a si� czarnow�osa pi�kno�� o lekko wystaj�cych ko�ciach policzkowych.
- Vanessa! - warkn�� Jupiter. Nie znosi� wielbicielek Pete�a. Pewnie z zazdro�ci, ale wola� o tym nawet nie my�le�. - Wy��cz j�, Bob! Nie mamy czasu na g�upoty.
Pete nie zaprotestowa�. Zupe�nie zapomnia� o szkolnej kole�ance. A przecie� obieca�, �e zabierze j� na mecz koszyk�wki pomi�dzy Rocky Beach a ch�opakami z Malibu.
- Jak pana znalaz�e�, Bob? - spyta� szybko, by nie t�umaczy� si� z mi�osnych list�w wysy�anych e-mailem na s�u�bowy komputer Kwatery G��wnej.
- Przez przypadek. Mortimer sta� na skraju chodnika, chc�c przej�� na drug� stron� ulicy. Wyra�nie si� ba�. Stawia� stop� na jezdni, a potem szybko j� cofa�. Spyta�em, jak ka�dy dobrze wyszkolony skaut, czy mog� pom�c. I tak si� poznali�my.
- Gdzie pan mieszka? - Jupiter stara� si� wyobrazi� sobie rysy nieznajomego.
- Ulica nazywa si� Veneziana. Tyle wiem. Wyszed�em z takiego taniego hoteliku. Pok�j ma numer osiemna�cie. - W r�ku Mortimera zab�ys� srebrny, pospolity klucz. Zamek, do kt�rego pasowa�, mo�na by�o otworzy� wyka�aczk�.
- W�oska dzielnica - stwierdzi� Bob, powi�kszaj�c na ekranie plan miasta. - Jest Veneziana. W najg�ciej zaludnionej cz�ci Rocky Beach. S� tu jeszcze drewniane domy pami�taj�ce czasy Ala Capone�a. M�wi pan po w�osku?
- Nie s�dz�. W jednym ze sn�w widuj� zielone wzg�rza. W innym bia�y dom w ogrodzie.
- Miewa pan sny?
- Tak. W kolorze. Ale wszystkie ko�cz� si� czarn� dziur�. Kiedy si� obudzi�em trzy dni temu, w kieszeni mia�em zwitek banknot�w studolarowych i trzy czeki...
- Na jakie nazwisko? - wrzasn�� Crenshaw.
- Czeki American Express. Na okaziciela. Warte trzy tysi�ce.
- Jak na bezdomnego, zaro�ni�tego nied�wiedzia to niez�a sumka! A do hotelu kto� musia� pana zaprowadzi�. Kto?
- Nie wiem. Ba�em si� spyta�. Cz�owiek w recepcji jest starym grubym W�ochem. Wrzeszczy na swoj� jeszcze grubsz� �on�, �e �le gotuje.
- Po jakiemu wrzeszczy?
M�czyzna otworzy� usta. Zanim je zamkn��, mija�y d�ugie sekundy.
- No... po w�osku. Chyba.
Bob zmarszczy� brwi.
- A twierdzi� pan, ze nie zna w�oskiego?
Mortimer przesun�� d�oni� po g�owie. Cicho j�kn��.
Pete skoczy� jak oparzony.
- Niech pan pochyli g�ow�. Tak, jeszcze ni�ej. No jasne! Facet dosta� w �eb, chyba maczug�. Ma rozci�t� sk�r�, guz wielko�ci pi�ki do kosza i... po takim �upni�ciu ka�dy by straci� pami��.
Przez nast�pne dziesi�� minut Crenshaw zr�cznie opatrywa� rannego. Zosta� nie�le przeszkolony na kursie ratownik�w pla�owych.
Bob wgapia� si� w czeki le��ce na biurku. By�y nieco zmi�te, ale czyste. I wszystkie wystawione przez waszyngto�ski oddzia� American Express. Na wszelki wypadek sprawdzi� dane w komputerze. Wszystko si� zgadza�o. Serie, numery, kod zabezpieczaj�cy.
- Co jeszcze mia� pan w kieszeniach?
Mortimer poj�kiwa�, gdy Crenshaw wystrzyga� mu w�osy wok� rany.
- Nic. Tylko ten medalion na szyi.
Ca�a tr�jka rzuci�a si�, wyci�gaj�c r�ce. Na srebrnym solidnym �a�cuszku opalizuj�co po�yskiwa� medalion wielko�ci poka�nej dolar�wki, jakie dostaje si� w kasynach gry w Las Vegas. Opr�cz zawi�ego ornamentu z li�ci wawrzynu, w oczy rzuca�y si� dwie litery g��boko wyryte i zape�nione czarnym szkliwem: PO.
- Inicja�y? - zamy�li� si� Jupiter.
- Ca�kiem mo�liwe - Bob poprawi� okulary zje�d�aj�ce na czubek nosa. - Ale pr�ba dotarcia do prawdy mo�e spe�zn�� na niczym. PO? I co dalej?
- Fakt. - Pete za�o�y� opatrunek. - Niech pan tego nie zrywa przez dwa dni. Potem zmienimy. My�l�, �e pierwszy trop prowadzi na ulic� Veneziana. Trzeba przepyta� grubego W�ocha. Mo�e nie tylko wrzeszczy na �on�. Mo�e tak�e pami�ta�, kto pana tam przyprowadzi�.
- A je�li Mortimer przyszed� sam? Tylko nic nie pami�ta? - Bob sprawdza� na planie, jak najszybciej dojecha� do w�oskiej dzielnicy.
- To te� sprawdzimy - postanowi� Jupiter. - Ale sami!
- Jak to? - zdziwi� si� nieznajomy.
Pete pokiwa� g�ow�.
- Jupe ma racj�, je�li mamy si� czego� dowiedzie�, pa�ska obecno�� b�dzie tylko przeszkod�. Czy W�och zauwa�y�, �e nie pami�ta pan niczego, co zdarzy�o si� przed trzema dniami?
- Nie wiem. Stara�em si� nie rzuca� zbytnio w oczy. Mo�e zadzia�a� instynkt samozachowawczy?
Pete poklepa� go po ramieniu.
- To dobry znak, panie... myszek, jak w�a�ciwie brzmi rodzaj m�ski od myszy?
Bob wyd�� usta.
- Nie ma. M�wi si�: ta mysz.
- To niesprawiedliwe! Feminizm nas wyko�czy. Ja si� nie zgadzam! - Pete zaperza� si� coraz bardziej. - Napisz� do Kongresu, by co� z tym zrobili! Mysz musi by� �ten mysz�!
- Macho! - warkn�� Bob. - Mortimer, niech pan pos�ucha. Zostanie pan tutaj. Tylko prosz� nie rusza� komputera. Tu s� komiksy, gazeta sportowa i s�ownik poprawnej angielszczyzny. Prosz� poczyta�, a w ostateczno�ci przespa� si� na kanapie. Tylko uwaga, wy�a�� spr�yny. Za jaki� czas wr�cimy.
Veneziana Street by�a w�sk�, kr�tk� uliczk� pomi�dzy hal� gimnastyczn� a Towarzystwem Krzewienia Czego� Tam. Jedn� z tych, kt�rych nie poch�on�y jeszcze giganty sportowe.
Hotelik pod niecodziennym szyldem �Grazia Piena� ju� na pierwszy rzut oka przypomina� wyl�garni� szczur�w i karaluch�w.
- Co za paskudna nora! - Jupe obw�chiwa� powietrze. Pachnia�o rozgrzan� oliw�, wodorostami i niezbyt �wie�ymi rybami.
- Nie znamy urok�w w�asnego miasta, panowie detektywi - roze�mia� si� Bob, wysiadaj�c ze starego forda. - No, do dzie�a!
W recepcji nie by�o nikogo. Ciemne tapety zmieniano chyba ostatni raz w czasie wojny P�nocy z Po�udniem. Pod�oga z zielonego linoleum lepi�a si� od brudu.
- Hej, jest tam kto? - rykn�� zdegustowany Crenshaw.
Ze schod�w, z kt�rych zapewne nie spadali tylko kompletnie pijani, scz�apywa� niechlujny grubas w koszuli w kolorowe baloniki.
- Gust raczej w�tpliwy - warkn�� Jupiter. - Chcieliby�my zada� panu kilka pyta�, je�li mo�na...
- Buon giorno - wyst�ka� grubas - chcecie pok�j?
- Nie - Jupiter opar� si� o kontuar, na kt�rym le�a�a wymorusana ksi�ga go�ci - jeste�my detektywami. Chcieliby�my dowiedzie� si� czego� o panu z pokoju numer osiemna�cie. Oto nasza wizyt�wka.
TRZEJ DETEKTYWI
Badamy wszystko
???
Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones
Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw
Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews
- No... no... - przestraszy� si� W�och. - Albergo chiuso...
- Prosz� m�wi� zrozumiale albo sprowadzimy tu policj�! - niespodziewanie dla samego siebie wrzasn�� Bob. - Basta!
To jedno jedyne s�owo �basta� za�atwi�o spraw�. W�och ca�kiem dobrze radzi� sobie z angielskim.
- Ja nic nie wiem! - macha� r�kami. - Nic nie wiem!
- Dlaczego? - zdziwi� si� �agodnie Pete, odwracaj�c w swoj� stron� zat�uszczon� ksi��k�.
- Prosz� to zostawi�! - wyst�ka� w�a�ciciel. - Tajemnica hotelowa!
Jupiter traci� cierpliwo��.
- Kim jest facet z pokoju osiemnastego?
Pete spokojnie przerzuca� prawie puste strony.
- Nie ma go tu?
- Osiemna�cie? Diciotto? A... ju� wiem! Signore przyjecha� taks�wk�. Z kobiet�. Zameldowa�a go na jedn� dob�.
- Pod jakim nazwiskiem? Nic tu nie widz�.
Grubas zacz�� si� poci�.
- Jest tylko nazwisko signory...
- Clarissa Montez? - Pete z trudem sylabizowa� bazgro�.
- Tak. Ale zostawi�a go. Zaraz. I nikt do niego nie przychodzi�...
- Nikt nie telefonowa�? - Bob si�gn�� po notes.
Grubas otar� czo�o.
- Raz. Jaki� m�czyzna.
Jupiter zamar�.
- I?
Hotelarz wzruszy� ramionami. Z kuchni dochodzi� piskliwy kobiecy g�os.
- Poprosi� do telefonu pana spod osiemnastki. Nie poda� nazwiska. Swojego te� nie.
- Rozmawiali?
- No nie. Osiemnastki nie by�o w hotelu. Id� ju�, id�! Porca Madonna! Panowie, �ona wo�a...
Jupiter da� has�o do odwrotu.
- Niczego wi�cej si� nie dowiemy. Nasz Mortimer nadal pozostaje nierozszyfrowanym problemem. Chyba �e...
- �e co? - Bob sadowi� si� na przednim siedzeniu forda.
- �e znajdziemy niejak� Clariss� Montez. Z nazwiska s�dz�c, to W�oszka lub Meksykanka. Tylko ona jest w stanie posun�� �ledztwo do przodu.
- A je�li poda�a fa�szywe nazwisko? - Pete z rado�ci� opuszcza� zapyzia�� dzielnic�.
- To �ledztwo si� nie posunie - mrukn�� Jupiter, walcz�c z pierwszym biegiem. - Jak zamierzamy szuka� tej Montez?
- W spisie mieszka�c�w Rocky Beach albo w kartotece policji. Sier�ant Mat Wilson ma wobec nas stare zobowi�zania.
- W jakim sitkomie ty �yjesz? - roze�mia� si� Bob. - Mat Wilson najch�tniej by nas wystrzeli� w kosmos. Z przyl�dka Canaveral. Zawsze sprawia wra�enie, jakby chcia� ka�dego z osobna przejecha� samochodem!
- To kto by w tym mie�cie rozwi�zywa� detektywistyczne zagadki? - westchn�� Pete. - Bez nas nie ma �ycia na ca�ym Zachodnim Wybrze�u!
Jupiter Jones hamowa� przy kraw�niku.
- George Lawson - powiedzia� twardo. - Konstabl Lawson musi sprawdzi� nazwisko Montez w swoim rejestrze. Jest g�upi jak but z lewej nogi, ale on jeden ma dost�p do komputerowych danych.
- O, Bo�e! - westchn�� Pete, wy�a��c z wozu. - Kiedy Lawson wyci�ga r�k�, by sprawdzi�, czy deszcz pada, ludzie daj� mu ja�mu�n�!
- Ta robota zaczyna mu z�era� m�zg, kt�ry, jak wiemy, nie jest wi�kszy od p�czka.
Bob otworzy� drzwi Kwatery G��wnej.
- Nie ma go! - wyszepta� zaskoczony.
- Kogo? - Jupe jeszcze nie kojarzy�.
- Mortimera! Mo�e to by�a fatamorgana? Takie jezioro, kt�re si� ukazuje na pustyni ludziom umieraj�cym z pragnienia! Jupe, ocknij si�! Masz min�, jakby� znalaz� rolk� papieru toaletowego z numerami telefon�w moich dziewcz�t! - Pete zagl�da� nawet pod fotel. - Faktycznie. Wyparowa�.
- K�ama�? - Bob sta� zamy�lony.
- Obawiam si�, �e sprzeda� nam egipsk� piramid� wraz z mumi� w �rodku!
- Wiesz co m�wi Biblia? - westchn�� Jupiter Jones, si�gaj�c po pude�ko ciasteczek z orzechami. - Je�li nie rozpoznasz frajera w ci�gu dziesi�ciu minut, sam nim jeste�!
ROZDZIA� 2
KIM BY�A CLARISSA MONTEZ?
Mimo ponurych prognoz �ledztwo nagle skoczy�o niczym australijski kangur.
- Nie uwierzycie - westchn�� Bob, wpatruj�c si� w niebieskawy ekran. - Jest.
- Kto?
- Clarissa Montez!
Pete przesta� robi� pompki. Zn�w spoci� si� jak hipopotam.
- Gdzie? No, gdzie mieszka?
Jupiter obliza� suche wargi. Chcia�o mu si� pi�. Ale niczego nie znalaz� w g��bi pustej lod�wki.
- Nie wiem. Pracuje... to jest przyjmuje...
- Lekarka? - zdziwi� si� Pierwszy Detektyw.
Bob nagle wybuchn�� �miechem. A� mu �zy pociek�y z oczu.
- Lekarka? - �ka� trzymaj�c si� za brzuch. - �adna lekarka.
- M�wi�e�, �e przyjmuje - Pete wyciera� czo�o. - Gdzie? W agencji towarzyskiej?
- Nie. - Bob uspokoi� si�. - Jest wr�k�!
Obaj detektywi spojrzeli po sobie w niemym zdumieniu.
- Wr�k�? Chiromantk�? Wr�y z kart, fus�w czy z czarnego kota? - przekrzykiwali si� nawzajem, nie wierz�c w to, co us�yszeli.
Andrews otar� ostatni� �z�.
- Z kota si� nie wr�y. Kota si� ma. S�uchajcie, tu jest wszystko czarno na bia�ym: �Wr�ka Clarissa Montez przyjmuje codziennie przy placu Trzech Wi�z�w. Poznasz przysz�o��, przesz�o�� i tera�niejszo��...�
- Szczeg�lnego rodzaju wr�by. Tera�niejszo��? Co� dla Mortimera! - szepta� Jupiter, zaciskaj�c powieki.
- �... koszt wizyty dziesi�� dolar�w�. - ko�czy� Bob.
- Niezbyt wyg�rowana cena - westchn�� Crenshaw.
- A masz dziesi�� dolar�w? - zdenerwowa� si� Bob. - Bo ja nie. Nikt nie mia�. Od dawna niczego nie zarobili.
- S�dzisz, �e to jedyna Clarissa Montez w ca�ym Rocky Beach?
Bob klika� mysz�.
- Tego nie wiem. Ale nikogo o tym imieniu i nazwisku nie ma w danych komputerowych policji.
- W�ama�e� si� do ich systemu? - zachichota� Jupiter Jones.
Bob nie ukrywa� zdziwienia.
- Zawsze si� w�amuj�. Co ty? Udajesz, �e nie wiesz?
Jupiter ssa� warg�. To mu pozwala�o my�le�.
- Dobra! - wyst�ka� po d�u�szej przerwie. - Jutro roz�adowujemy z wujem Tytusem transport z�omu. Poprosz� o dziesi�� dolc�w po�yczki. Wystarczy dla jednego. P�jdzie Bob.
- Dlaczego ja? - Andrews a� podskoczy�. Okulary zjecha�y mu na czubek nosa.
- Bo jeste� dokumentalist�! - powiedzia� Pete, wyci�gaj�c nogi. Si�ga�y a� do drzwi przyczepy. - I dobrym obserwatorem.
Nast�pnego dnia Jupiter Jones, cho� nie przysz�o mu to �atwo, poprosi� ciotk� Matyld� o po�yczk�.
- Naprawd� musz� dzi� mie� te dziesi�� dolc�w. Oddam za trzy dni, kiedy sprzedam szaf�, kt�r� uda�o mi si� odnowi�.
- Wiem, Jupiterze - ciotka si�gn�a do kieszeni - ale w sobot� musz� zap�aci� dostawcy.
- Dobrze, ciociu. Dzi�ki. Czy... by�a� kiedy� u wr�ki?
Ciotka z rozmachem usiad�a na krze�le.
- U... wr�ki? B�j si� Boga, Jupiterze! Wierzysz w te fusy i zat�uszczone karty?
- Ja nie - Jupiter wycofa� si� rakiem - ale s� tacy, co wierz�. Inaczej wr�ki nie og�asza�yby si� w Internecie. Jest taka. Nazywa si� Clarissa Montez.
Ciotka os�upia�a. Wpatrywa�a si� w siostrze�ca niczym g�odny w�� w kurczaka.
- Clarissa Montez? Chodzi�am z jedn� Montez na kurs gotowania. W m�odo�ci. Rzeczywi�cie mia�a na imi� Clarissa. I by�a Meksykank�. Teraz wr�y? Jak dobrze upiec indyka? By�a w tym najlepsza. Co� takiego...
Z kuchni rozleg�o si� terkotanie budzika przy elektrycznej kuchni. Ciotka pogalopowa�a ratowa� baranin� z broku�ami. Jupiter Jones z dziesi�ciodolar�wk� w gar�ci ruszy� do Kwatery G��wnej. Przyczepa kempingowa sta�a na ko�cu placu zawalonego metalowym z�omem. I starymi meblami do renowacji.
- Bob - powiedzia� ponuro - idziesz do wr�ki. Mo�liwe, �e chodzi�a z ciotk� Matyld� na kurs gotowania.
Bob spojrza� na przyjaciela z lekkim przera�eniem.
- A jak mi powie prawd�?
- O czym? - Jupiter wyba�uszy� oczy.
- O mnie! �e czasem k�ami�, w�amuj� si� do policyjnego komputera i podrobi�em w szkole, podpis belfra w dzienniczku?
- Bob! Kiedy to by�o? - j�kn�� Pierwszy Detektyw. - Jak mia�e� jedena�cie lat! A kto z nas nie podrabia� podpisu? Wszyscy, Bob! No... mo�e poza Vaness�. Idziesz do wr�ki. Przyjrzysz si� dok�adnie, jak mieszka, co stoi w pokoju. Ile jest drzwi i okien. Jakie zabezpieczenie...
Bob siedzia� z nieszcz�liw� min�.
- Chcesz powiedzie�, �e w�amiesz si� do se�ory Montez?
Jupiter odwr�ci� wzrok. Wiedzia�, �e Bob jest niepoprawnym legalist�. No... poza tym, co wyczynia w komputerze. Ale zaw�d detektywa zobowi�zuje. Tak�e do dzia�a� na pograniczu prawa. Dlatego przewa�nie wyprzedzali nierychliw� policj�.
- Tylko w przypadku, gdyby trzeba by�o zajrze� do spisu tych... no, pacjent�w.
- Chyba klient�w, Jupe. O ile ma. Taki spis, naturalnie. Podrzucisz mnie? To jest na ko�cu �wiata. I mo�e... trzeba si� zapisa�?
Jupiter Jones ca�kiem powa�nie skin�� g�ow�. Natychmiast zadzwoni�. Numer by� obok adresu.
- Pani Montez? Clarissa Montez? M�wi Rothschild. No... nie, nie ten milioner. Jego wnuk. Te� bogaty. Chodzi o przyjaciela... w�a�nie. Mia� problemy. Jakie? Przecie� to pani jest wr�k�! No... dalej ma k�opoty. Ho, ho! A jakie jeszcze go czekaj�! Czy mo�e przyjecha�? Zaraz? Tak. Dzi�kuj�. Dziadek dobrze si� trzyma. W�a�nie trysn�o mu trzynaste �r�d�o ropy w Teksasie - od�o�y� s�uchawk�, wydmuchuj�c powietrze z p�uc.
- Dlaczego powiedzia�e�, �e jeste� wnukiem milionera? B�dzie wiedzia�a, �e k�amiemy. Jest wr�k�!
Jupiter Jones podni�s� w g�r� palce.
- W�a�nie to chc� sprawdzi�. W drog�, Bob! Zostaw wiadomo�� dla Crenshawa w dziobie Kaczora Donalda.
Bob skin�� g�ow�. To by� jeden z obowi�zk�w Trzech Detektyw�w: zawsze zostawia� wiadomo��.
Kaczor Donald by� figur� z parku Disneya. Kiedy� przyjecha� wraz z innymi niepotrzebnymi rzeczami. Do punktu skupu z�omu, kt�ry od lat prowadzi�o wujostwo Jupitera. I do dzi� stoi pod Kwater� G��wn� detektyw�w.
Jechali, klucz�c i gubi�c si� w pl�taninie uliczek starego Rocky Beach. Wyl�dowali przy placu Trzech Wi�z�w, kt�ry okaza� si� miejscem le��cym o jakie� sto, dwie�cie metr�w od hotelu �Grazia Piena�, gdzie mieszka� Mortimer. Cz�owiek �NN�.
- Nie s�dzi�em, �e s� tu� obok siebie - zdziwi� si� Jupiter. - Jak to mo�liwe, �e hotelarz nie zna� wr�ki? A to Montez przywioz�a Mortimera? No, wy�a�!
Bob oci�ga� si�.
- Ale ja nie wiem...
Jupiter da� mu s�jk� w bok.
- Przesta� si� maza�, Bob! Prowadzimy �ledztwo. Trudne �ledztwo. Trzeba odkry� powi�zania Clarissy z Mortimerem. Ona co� wie. Musi wiedzie�. I ty to z niej wyci�gniesz!
- No dobrze. Spr�buj�. Cho� lepszy by�by Pete. On umie gada� z babami...
- W�a�nie dlatego wybra�em ciebie. Crenshaw zbyt lubi brylowa�. Nawet, kiedy ma do czynienia z kobiet� w wieku matuzalemowym! Jazda, Bob! I rozgl�daj si� uwa�nie. Nie s�uchaj bredni ze szklanej kuli, tylko miej oczy szeroko otwarte. Ja tymczasem sprawdz�, czy w pokoju numer osiemna�cie nie ma naszego klienta.
Bob, naburmuszony i g��boko nieszcz�liwy, ruszy� w kierunku otwartych drzwi. Od ulicy dzieli�y je tylko zas�ony z korali. Zabrz�cza�y niczym owcze dzwoneczki. Przed oczyma Boba otwar�a si� czarna dziura. W ka�dym razie tak mu si� wydawa�o, gdy z ostrego s�onecznego �wiat�a wkroczy� w egipskie ciemno�ci. Poczu� zapach kadzid�a i us�ysza� d�wi�k, kt�ry go przerazi�.
- Ha... haloo! Jest tam kto? - wyszepta�, czuj�c, �e j�zyk zamienia mu si� w suchy ko�ek.
- Wejd�! - wion�o z ciemno�ci.
Co� zaszele�ci�o, zazgrzyta�o i zak�apa�o. Bob, z w�osami do sufitu, zobaczy� oczyma duszy ludzki szkielet si�gaj�cy piszczelami po jego g�ow�.
- Boooj� si� - wyj�ka�.
B�ysn�o �wiate�ko. Czarna �wieca s�abo rozja�ni�a ponure wn�trze. Ale nie zobaczy� ko�ciotrupa. Nigdzie. Tylko tysi�ce drobnych szklanych wisiork�w, d�wi�cz�cych w podmuchach klimatyzatora.
- Ty jeste� ten... Rockefeller?
Kobieta, kt�ra zada�a pytanie, siedzia�a w ciemnowi�niowym fotelu w�r�d czarnych poduszek. Wygl�da�a jak wielka g�ra lodowa. Jej pulchne d�onie o d�ugich, czerwonych paznokciach przebiera�y tali� zat�uszczonych kart do tarota. Bob opanowa� strach na tyle, by dostrzec fioletowy szal okrywaj�cy w�osy i pot�ny tors wr�ki. Tylko oczy mia�a wspania�e: ogromne i b�yszcz�ce w migotliwym blasku �wiecy.
- Nie. Nie jestem tym... no, Rockefellerem. Jego koleg�.
- Dlaczego si� tym martwisz?
Andrews zamruga� oczami.
- Bo... ka�dy si� czym� martwi.
- We� kart�. - Czerwony pazur postuka� w tali�.
Bob przysiad� na skraju pufy. Wyci�gn�� d�o�.
- Ogryzasz paznokcie. Straszna wada - westchn�a wr�ka, wlepiaj�c pa�aj�cy wzrok w zmierzwion� grzywk� Andrewsa. - Bardziej dbaj o siebie. No, we� kart�.
Bob z obrzydzeniem dotkn�� kartonika. Wr�ka szybko odwr�ci�a go obrazkiem na wierzch.
- M�czyzna - powiedzia�a ponuro. - Brodaty. Niebezpieczny.
- Dlaczego?
Kobieta bawi�a si� medalionem na d�ugim i grubym �a�cuszku. Co� Bobowi przypomina�. Ale ze strachu zapomnia�, co.
- Nie szukaj go. To diabe�.
Bob otworzy� usta. Zapyta� dopiero po paru sekundach:
- Ja? Ja go szukam?
Wr�ka wyda�a z wn�trza pot�nej piersi odg�os brzmi�cy niczym gulgot indyka. By� to chyba t�umiony �miech.
- Tak. I lepiej, �eby� tego nie robi�.
- Bo co? - zaszemra� Bob.
- �mier�! - rykn�a strasznym g�osem. - �mier�!
Bob z przera�enia osun�� si� z puf. Fikn�� g�ow� do przodu i przez kilka sekund znajdowa� si� pod sto�em okrytym d�ug�, aksamitn� serwet�. To wystarczy�o, �eby co� zobaczy�. I czego� dotkn��.
I �eby zwia� tak pr�dko, jak tylko to by�o mo�liwe.
Jupiter Jones nie przekroczy� progu hotelu �Grazia Piena�. Sta� ukryty za pniem pokracznej akacji, jakie ros�y jeszcze w tym starym zak�tku miasta. Przypatrywa� si� grubasowi - w�a�cicielowi siedz�cemu na sto�eczku i wyra�nie obserwuj�cemu ulic�.
- Zupe�nie jak stary traper przed chat� z bali w G�rach Skalistych! - wymrucza�. - Ale tam cz�owiek czeka z dubelt�wk� na nied�wiedzia grizli. A ten tu? Na co czeka?
Gruby odwr�ci� si� w stron� wej�cia.
- Graziella! - rykn��. - Gdzie moje cappuccino? Zaraz b�dzie autobus!
Stara wychyn�a z holu, trzymaj�c w d�oniach fili�ank�. By�a ma�a, gruba, na klockowatych nogach obutych w filcowe papucie.
- Nie wrzeszcz! - hukn�a. - Masz swoj� kaw�! Wr�ci� ten tam... z osiemnastki?
Jupiter Jones nadstawi� uszu. Na szcz�cie oboje byli nieco przyg�usi. I, na szcz�cie, m�wili po angielsku.
- Wr�ci�. Zapisa�em, jak kazano. Ale nie wiem, gdzie by�. Boj� si�, �e to k�opotliwy go��. Mo�e sprawi� zamieszanie. A autobus...
Stara wzruszy�a ramionami. Jej ciemnoczerwone w�osy l�ni�y w s�o�cu.
- Autobus przyjedzie o czasie. Roberto si� tym zajmuje. Nie panikuj, amore mio. Wracam do kuchni. Potrzebny b�dzie gar zupy!
Jupiter Jones wyci�gn�� z kieszeni zmi�t� kartk�. Z drugiej ogryzek o��wka. Zapisa� kulfonami: Roberto? Autobus? Zupa? - z wielkimi znakami zapytania. Obejrza� si�, s�ysz�c tupot.
�rodkiem ulicy, nie zwa�aj�c na pojazdy, gna� Bob. Jupiter odlepi� si� od akacji.
- Hej, Bob! - zamacha� d�oni�. - Jestem tutaj!
Andrews przygalopowa�, nie mog�c z�apa� tchu.
- Tam, tam... ooona...
Pierwszy Detektyw szybko oceni� sytuacj�. W�a�ciciel hotelu wci�� s�czy� cappuccino, niczego nie zauwa�ywszy.
- Dobra, Bob - szepn�� do ucha przyjacielowi. - W ty� zwrot i cichutko, powolutku we�miemy kurs na kiosk z hot dogami. Rozumiesz?
Bob och�on�� na tyle, by skin�� g�ow�. Gdy ju� byli poza zasi�giem wzroku hotelarza i kanciapy Clarissy Montez, Andrews odzyska� mow�.
- Ona ma pod sto�em ca�y arsena� - zahucza�, wycieraj�c nos.
- Co?
- Pistolety maszynowe, bro� kr�tk�, skrzynki amunicji...
Jupiter poczu� straszny g��d.
- Zap�aci�e� za wr�enie?
- Co? - Bob wytrzeszczy� oczy - ja ci m�wi�, �e ona ma pod sto�em...
- S�ysza�em - warkn�� Pierwszy Detektyw. - Masz mo�e te dziesi�� dolar�w?
Oszo�omiony Bob si�gn�� do kieszonki. Banknot zaszele�ci� mu w palcach.
- O, do diab�a! - wyszepta�. - Z tego wszystkiego zapomnia�em zap�aci�.
- I bardzo dobrze - odetchn�� Jupiter. Podszed� do w�zka. - Dwa hot dogi z podw�jn� musztard�, sa�at� i pomidorem - za��da�. - Masz, jedz.
Bob wyci�gn�� r�k�.
- Ale ja ci opowiada�em...
Jupiter Jones mru�y� oczy. Musztarda delikatnie szczypa�a podniebienie. Bu�ka by�a chrupi�ca, a par�wka taka, jak by� powinna: gor�ca i soczysta. Chwilowo nic nie mog�o zm�ci� sielanki.
- Wiem, Bob - powiedzia� po d�u�szej chwili, oblizuj�c palce. - Wiem, co wr�ka ma pod sto�em. I to mnie niepokoi. M�wi�a co�, zanim... no, zanim zwia�e�?
- Tak. Chyba co� o nas wie. M�wi�a, �ebym nie �ciga� brodatego faceta. Bo grozi �mier�.
Jupiter wyrzuci� zat�uszczony papier. U�miechn�� si� ciep�o.
- Teraz wiem, Bob, �e Mortimer jest w prawdziwym niebezpiecze�stwie. I �e my, tylko my, mo�emy temu zaradzi�. Wi�c m�wisz, �e ma pod serwet� ca�y arsena�?
Bob wsiada� do starego forda.
- Tak. Rozpozna�em karabiny maszynowe. I kilka sztuk broni kr�tkiej. Mia�em tylko par� sekund, Jupe. I by�o ciemno jak w grobie. Ale mimo to rozpozna�em. Ona nawet pachnie...
- Kto? Clarissa Montez?
- G�upi! - warkn�� Andrews. - Bro�. �elastwo. Ma taki charakterystyczny zapach. Smar... czy co innego.
Wyje�d�ali z w�oskiej dzielnicy. Jupiter zamy�lony, Bob wci�� ow�adni�ty strachem.
- To wszystko nie ma sensu - powiedzia� Pete, gdy par� godzin p�niej spotkali si� w Kwaterze G��wnej. - Wr�ka zamieszcza og�oszenie w Internecie, a pod serwet� ma ca�y arsena�? Po co? �eby zabija� w�asnych klient�w, je�li nie zap�ac� dziesi�ciu dolar�w? To si�, panowie detektywi, kupy nie trzyma!
Jupiter Jones skuba� warg�.
- Na pierwszy rzut oka rzeczywi�cie - westchn�� - bez sensu. Ale wyczuwam pewne powi�zania.
- Jakie?
- Hotelarz czeka� na autobus. I to nie miejski, bo �aden tamt�dy nie je�dzi. Przemyt? Wsp�lnie z Clariss� Montez?
- Wr�ka przyw�dczyni� gangu? Autobusy pe�ne Czerwonych Brygad? Albo mafii chi�skiej zwanej Triad�? - Bob prycha� niczym rozw�cieczony kot. - St� jest okr�g�y. Olbrzymi. Serweta z fr�dzlami si�ga ziemi. Mo�na tam schowa� pu�k piechoty morskiej. Albo lotniskowiec.
- Po co? - drapa� si� w g�ow� Crenshaw.
- Punkt przerzutu broni? Szkoda, �e tak szybko zwia�e�. Bob. Teraz ona wie, co zobaczy�e�. Mo�e kaza� nas �ledzi�.
- Najpierw to my b�dziemy �ledzi� j�! - wycedzi� Jupe. - Wiem, co zrobimy!
- Co?
- Pete nam�wi Vaness�, �eby posz�a sobie powr�y�. Nikt nie b�dzie podejrzewa� m�odej, �adnej dziewczyny, �e idzie na przeszpiegi.
ROZDZIA� 3
GDZIE SI� PODZIA� MORTIMER?
Ale zanim uszcz�liwiona perspektyw� poznania w�asnej przysz�o�ci Vanessa przekroczy�a pr�g wr�ki, nast�pi�o wiele innych zdarze�.
- Chc� go zobaczy� na w�asne oczy - st�ka� Pete, robi�c przysiady.
- Kogo? - zez�o�ci� si� Jupiter Jones. - Przesta� trz��� pod�og�. M�zg mi chlupocze!
- Chc� zobaczy� ten arsena� - Crenshaw usiad� na chwil�. - Dzi� w nocy.
Bob o ma�o nie zemdla�.
- To... to jakby o p�nocy wej�� na cmentarz!
Pete wzruszy� ramionami. By� pragmatykiem. Nie wierzy� w duchy, astralne zjawy, wilko�aki i tym podobne brednie.
- P�jd� z Jupiterem. Ty b�dziesz mia� na oku Mortimera. Mo�e wreszcie wyjdzie z hotelowej nory. Powtarzam: dzi� o p�nocy.
Pierwszy Detektyw poczu� zapach s�awy. Nic nie mia� przeciwko nocnym podchodom, jak wiadomo, w�oska dzielnica nie chodzi spa� z kurami jak reszta mieszcza�skiego Rocky Beach.
- Dobrze. Uprzed�cie w domu, �e znikamy. Inaczej zadzwoni� w desperacji do Mata Wilsona na posterunek policji. A tego bym nie �cierpia�. Nie na pocz�tku �ledztwa.
Punkt dwunasta zaparkowali na placu Trzech Wi�z�w. Pod jedn� z akacji, bowiem wi�zy zosta�y wyci�te chyba ju� za czas�w pierwszych osadnik�w. Ze dwie�cie lat temu.
- Jupe, we� latarki, noktowizor, sznur i kolorow� kred� - Pete rozkazywa� niczym prawdziwy przyw�dca. I cho� nie ca�kiem to si� podoba�o Pierwszemu, musia� odda� sprawiedliwo�� Crenshawowi. Tylko on potrafi� pokona� najtrudniejsze zamki, zabezpieczenia przeciww�amaniowe i wszelkie inne alarmy. I to wy��cznie za pomoc� paru sprawnie zgi�tych drut�w, obc��k�w i pilnika do paznokci, gwizdni�tego mamie z kosmetyczki.
- A ja? - niepokoi� si� Bob. - Mam p�j�� do pokoju osiemnastego?
- Ani si� wa�! - mrukn�� Jupiter, nurkuj�c w przestronnym baga�niku starego forda. - Obserwuj. W knajpach jest pe�no ludzi, gra muzyka, nawet dzieci jeszcze nie �pi�. Udawaj turyst�, �a� od rogu do rogu, nie spuszczaj�c oczu z holu hotelowego.
- Tylko tyle?
- A� tyle.
Pete przygl�da� si� przez noktowizor drzwiom prowadz�cym z ulicy wprost do wr�ebnego sanktuarium CIarissy Montez.
- Szklane tafle. Zamek zwyk�y. Sekunda i jestem w �rodku. �wiat�a nie ma.
- A na g�rze? - zastanowi� si� Jupe. - Tu� nad sklepem, czy jak go zwa�, jest mieszkanie. W jednym z okien jasno.
- No tak - Pete wzruszy� ramionami - mo�liwe, �e s�awna wr�ka ma na g�rze prywatne mieszkanie. To nawet wygodne. Ale nie s�dz�, �eby chcia�a zej�� teraz na parter.
Trzech W�och�w, lekko wstawionych, zacz�o rozr�b� tu� przy wej�ciu. Od s�owa do s�owa dosz�o do r�koczyn�w. Darli si� przy tym, jakby ich kto� obdziera� ze sk�ry.
- Akurat teraz! - w�ciek� si� Pete.
- I bardzo dobrze! - uspokoi� go Jupiter. - Za chwil� przestan�, p�jd� umy� zakrwawione nosy, a na s�aby ha�as nikt ju� nie zwr�ci uwagi.
I mia� racj�. Po trzech minutach m�czy�ni, obejmuj�c si� przyja�nie, odchodzili w kierunku knajpki, by poprawi� humor nast�pn� szklaneczk� czerwonego wina z kalifornijskiej plantacji.
- Teraz!
Przeskoczyli jezdni�. Tu� przed drzwiami Jupiter zas�oni� plecami �pracuj�cego� przy zamku Pete�a.
- Ju�! Szybko! Do �rodka!
Byli zbyt do�wiadczonymi detektywami, by natychmiast zapali� latarki. Przez jaki� czas tkwili w bezruchu. Ich wzrok poma�u przyzwyczaja� si� do ciemno�ci. Zacz�li nawet rozr�nia� sprz�ty. W tym ogromny st�, przykryty aksamitn� grub� serwet�, si�gaj�c� fr�dzlami pod�ogi.
- Nie �wie�. Z zewn�trz zobacz�. Przez te cholerne szklane drzwi.
- Nie mo�na ich czym� zas�oni�? - wyszemra� Jupe.
- Nie. Zas�ona z koralik�w jest zbyt rzadka. St�j, gdzie stoisz. Masz paralizator pieprzowy?
- Tak. W kieszeni. Na wszelki wypadek.
- Trzymaj go w gar�ci. Ja zanurkuj� pod st�. Wed�ug relacji Boba tam trzymaj� bro�. Za�wiec� latark�, a ty mi powiesz, czy wida� promie�. Ju�!
Jupe ssa� warg�. Nie by� zdenerwowany. Raczej troch� podekscytowany. Jak zawsze, gdy zaczyna� �ledztwo.
- Niczego nie wida�. Czarno jak... no, mniejsza z tym. Co tam jest? - Brak odpowiedzi troch� go zdziwi�. Ale cierpliwie czeka�. Widocznie Pete potrzebowa� troch� czasu, by si� rozejrze�. Gdy rozleg� si� ha�as, Jupe zaniepokoi� si�. - Pete? Jeste� tam? - Zn�w us�ysza� rumor dochodz�cy spod pod�ogi. I jakie� st�kni�cie. - Id�! - Skoczy�, przewr�ci� krzes�o i odsun�� r�g serwety. Nie by�o nikogo. Ani skrzynek z broni�. Nic. A co gorsze, nie by�o Crenshawa. - Pete! Gdzie jeste�? - j�kn�� przera�ony. Spod pod�ogi da�o si� s�ysze� skrobanie. - Mysz? Mysz Mortimer? - zaskowycza� oszo�omiony. A dopiero p�niej dostrzeg� w �wietle rozdygotanej latarki smugi kurzu i liczne �lady but�w. P� metra, mo�e metr dalej jedna z desek wystawa�a nad pod�og�. Tu� obok tkwi� gw�d� lub co� do gwo�dzia podobnego. Jupiter Jones wzi�� zapas powietrza w p�uca. Jak przed skokiem z trampoliny do basenu pe�nego wody. Tu wprawdzie wody nie by�o, ale... dotkn�� ostro�nie d�oni� wystaj�cego kawa�ka metalu. Rozleg� si� g�uchy zgrzyt, deski rozsun�y si�, ukazuj�c czarn� dziur�. Jupiter odetchn��. Zrozumia�, �e Crenshawa nie porwa�y wampiry. Trzeba tylko zabezpieczy� otw�r przed ponownym zatrza�ni�ciem si� mechanizmu. Do tego pos�u�y�o mu przewr�cone krzes�o. Teraz ju� spokojnie pochyli� si� nad otworem. - Pete, jeste� tam?
- Jestem - odezwa� si� g�uchy g�os. - Ale nie wpadaj do mnie na fili�ank� herbaty. Poczekaj na g�rze.
- Co tam jest? - Jupiter s�ysza� tylko kroki, szmery, a potem chichot Crenshawa.
- Fajna melina! Jak s�owo daj�. Mo�na zmie�ci� setk� ludzi. �ap za sznur i przywi�� go do nogi sto�u. Musz� si� troch� powspina�.
Jupiter przygl�da� si� zazdro�nie, jak jasna g�owa Crenshawa pojawia si� w dziurze. Pete wspina� si� po linie niczym ma�pa w zoo. Sprawnie i bez wysi�ku.
- Tak - powiedzia� tylko, gdy deski pod�ogowe zn�w zakry�y tajny schowek. - Bob chyba mia� racj�.
- To znaczy? - obaj siedzieli pod serweta, z jedn� zapalon� latark�.
- S� tylko �lady. Szmaty cuchn�ce smarem. W og�le sporo tam szmat, starych materacy, kilka sto�k�w i to - rzuci� na pod�og� p�aski kawa�ek metalu.
Jupe pochyli� si�.
- To przecie� medalion. Taki sam mia� na szyi Mortimer!
- Tak jest - kiwn�� g�ow� Pete. - Litery: PO. Tyle �e bez �a�cuszka.
- My�lisz, �e on tu by�? No... nasza mysza? Wi�zili go w lochu? Zabili?
Pete pokr�ci� g�ow�.
- Nie ma najmniejszych �lad�w krwi. Ani walki. W kurzu s� tylko odciski but�w. O ile mog�em si� zorientowa�. Jest te� przej�cie. Dobrze zamaskowane.
- Do drugiego budynku?
- Chyba tak. Je�li kto� wykopa� tunel pod ulic�, mo�na nim doj�� do hotelu. Ale to jakie� stare dzieje. Dobra. Wy�azimy.
Nie wyszli od razu. Jaka� rodzina wrzeszcza�a po w�osku tu� przed szklanymi drzwiami. Kobieta skaka�a do oczu m�czy�nie w przybrudzonym podkoszulku. Wygra�a�a mu pi�ciami, op�dzaj�c si� od przypadkowych gapi�w.
- Scena ma��e�ska made in Italy - westchn�� Jupe, przykucaj�c. - Biedny Bob, pewnie si� o nas zamartwia.
Andrews nie mia� czasu si� martwi�. Od godziny obserwowa� w�a�ciciela hotelu �Grazia Piena�, rozmawiaj�cego z czarnow�osym m�odzie�cem w jasnej koszuli. Na nic si� zda�o pods�uchiwanie. M�czy�ni przekrzykiwali si� w j�zyku Dantego. Mo�e tylko s�ownictwo by�o mniej klasyczne. I mniej poetyckie. Na szcz�cie nadesz�a dziewczyna, z wygl�du raczej Meksykanka.
- Cze��, Juanita! - przywita� j� grubas. - Jest tu Roberto... Bob chwyci� sw�j notes. I czarny d�ugopis. Innych nie u�ywa�.
- Robert i Juanita - pisa�, mrucz�c. - Co z was za para?
Juanita by�a wyra�nie pod urokiem przystojnego W�ocha.
- Wpadnij do agencji, Roberto - prosi�a, stulaj�c wargi w czerwone serduszko. Szminka, kt�rej u�ywa�a, by�a nieco zbyt wulgarna. Tak jak uroda Meksykanki.
Gruby w�a�ciciel hotelu zaprotestowa�.
- Roberto nie powinien si� z tob� pokazywa�. Nie teraz. W przysz�ym tygodniu oczekujemy dostawy... - zamilk� nagle, jakby mu osa usiad�a na j�zyku.
- Cicho, Vincenzo. Ani s�owa wi�cej! - ci�ka �apa Roberta spad�a grubasowi na rami�. A� si� ugi��.
- Czy ja co� powiedzia�em? - zaskomla�. - Czekam na dostaw� fasoli i pi�ciu skrzynek czerwonego. Spi�arnia pusta!
Juanita u�miechn�a si�.
- Jak je dostaniesz, daj zna�. Ch�tnie si� napijemy. Mo�e b�dzie co oblewa�?
Bob sapa� pochylony nad notatnikiem.
- Agencja? - mrucza� do siebie. - Ona pracuje w jakiej� agencji. Towarzyskiej? Chyba nie. Z ubrania s�dz�c, nie nale�y do kr�gu panienek lekkich obyczaj�w. Ten kostium jest prawie elegancki. Tylko kolor szminki. Ale Meksykanki cz�sto przesadzaj� z odcieniami czerwieni. B�dzie jaka� dostawa. Chyba jednak nie o wino chodzi. Raczej o bro�. Wszystko wskazuje na to, �e tu sporo os�b handluje �elastwem. A czarnow�osy Roberto z do�eczkami w policzkach wyra�nie jest w ca�� spraw� zamieszany.
Nagle stoj�ca na chodniku tr�jka zamar�a. Wygl�dali, jakby jaka� nadprzyrodzona si�a zatrzyma�a ich w p� gestu. Z holu wyszed� m�czyzna w jasnym, piaskowym garniturze i takiego samego koloru zamszowych mokasynach. Eleganckiego stroju dope�nia�a czekoladowa koszula i tabaczkowy krawat. Przypomina� manekina z wystawy domu towarowego Macy�s. M�czyzna min�� stoj�cych i lekkim krokiem skierowa� si� na drug� stron� ulicy. Wprost na czyhaj�cego pod akacj� Boba. Gdy go min��, ch�opiec poczu� zapach dobrej wody kolo�skiej. M�czyzna mia� ciemne, wij�ce si� w�osy i lekko odstaj�ce uszy. Co� w jego ruchach zastanowi�o Andrewsa.
- No nie - zaszemra�, zdumiony w�asn� wyobra�ni� - to nie m�g� by�... Mortimer! Chyba �e ostrzyg� grzyw� i zgoli� brod�!
Nie wiedzia�, co robi�. Sta� w miejscu jak ko�ek czy ruszy� za facetem znikaj�cym w g��bi ulicy. Spojrza� jeszcze na tr�jk� tkwi�c� na chodniku. Wygl�dali, jakby zobaczyli ducha.
- To by� on! - rykn�� grubas.
- Niemo�liwe - zasycza� Roberto. - Tamten by� zaro�ni�ty niczym zwierz z d�ungli.
- Mia� fors� - dorzuci� w�a�ciciel hotelu. - Czeki. Musia� kupi� nowe ciuchy. Cholera, trzeba zawiadomi� patrona! M�g� co� sobie przypomnie�!
- To le� i dzwo�! - rykn�� Roberto. - ja skocz� tam, gdzie trzeba!
Juanita zosta�a sama na chodniku.
- Roberto! Zaczekaj, Roberto!
Bob nie zastanawia� si� d�u�ej. Ruszy� ostrym sprintem w kierunku ulicy, gdzie znikn�� elegancik w be�owych barwach. Kiedy dobieg� do skrzy�owania, przystan��. Mortimera nigdzie nie by�o. Jakby si� zapad� pod ziemi�. Andrews wraca� jak niepyszny. Tu� ko�o starego forda us�ysza� znajomy gwizd. Jupiter Jones zapuszcza� silnik.
- W�a�, Bob, wracamy!
Dopiero nast�pnego dnia spotkali si� w Kwaterze G��wnej.
- M�wi� wam, �e to by� on. Mortimer. Wygl�da� jak angielski lord.
- A kiedy ty widzia�e� ostatnio lorda? - zw�tpi� Pete.
- W kinie! Wiem, co m�wi�! Tak samo zdumieni byli gruby W�och i Roberto. Tylko Juanita robi�a wra�enie, jakby nie rozumia�a ich zachowania. Mortimer wygl�da� jak facet, kt�ry udaje si� na wy�cigi w Ascot. Nawet chusteczk� w kieszonce mia� wyprasowan�. Wygl�da� jak z �urnala.
Jupiter Jones pogwizdywa� przez z�by.
- Teoretycznie mo�liwe. Widzieli�my ostatnio zaro�ni�tego nied�wiedzia w roboczym stroju. Ale nie zapominajcie, �e mia� trzy czeki American Express na okaziciela. Facetowi znudzi� si� obskurny wygl�d. Zafundowa� sobie superciuchy w stylu bankier�w z Wall Street. Ostrzyg� si� i ogoli�. Ale nie s�dz�, by mu wr�ci�a pami��.
- Sk�d wiesz? - zdziwi� si� Bob.
- Zmieni�by miejsce zamieszkania, jest wiele niedrogich, lecz schludnych hoteli w lepszych dzielnicach Rocky Beach. Je�li tkwi dalej we w�oskim �Grazia Piena�, to tylko dlatego, �e czeka, a� go co� spotka.
- Co? Cios w potylic� i znikni�cie pozosta�ych czek�w?
Jupiter kr�ci� g�ow�.
- Przecie� gruby wie, �e tamten ma czeki. Gdyby je chcieli r�bn��, dawno by to zrobili. Widocznie komu� bardzo zale�y, �eby Mortimer mia� za co �y�. Mo�e nie tylko on czeka, a� wr�ci mu pami��?
- Ale komu� innemu zale�y, �eby mu nie wr�ci�a! - warkn�� Pete. - Dalej nic nie wiemy.
Bob od godziny wali� w klawiatur�. Na ekranie komputera zmienia�y si� obrazy.
- Czego szukasz, Bob?
- Medalionu. Dopiero teraz sobie przypomnia�em. By�y jednakowe.
Pete opar� si� o �cian�.
- Mo�esz m�wi� ja�niej?
- Mog�. Pami�tacie, co mia� Mortimer na szyi?
Jupiter Jones spojrza� na niego z nadziej�. Na stoliku obok le�a� srebrny przedmiot zabrany przez Crenshawa ze schowka pod sto�em wr�ki Clarissy.
- Taki jak ten. Owalny medalion z literkami PO. Dlaczego...
- Bo taki sam mia�a na szyi madame Montez! Widzia�em go, jak was teraz widz�.
Pete usiad� na pod�odze, wyci�gaj�c nogi.
- Albo ukrad�a go Mortimerowi, albo s� dwa takie same.
Andrews zn�w odwr�ci� twarz ku ekranowi.
- Medalion to znak. Otworzy�em portal Muzeum Okr�gowego. Szukam w starych aktach, dokumentach sprzed wielu lat.
- S�dzisz, �e jaka� grupa ludzi pos�uguje si� medalionem jako znakiem przynale�no�ci do... organizacji? - westchn�� Jupiter. - Ten wygl�da na bardzo stary.
- Satani�ci? - j�kn�� Pete. - Czarna magia? Wr�ka i pan mysz, kt�ry utraci� pami��? Ale to ona go przytaszczy�a do hotelu. Para handluj�ca broni� i starymi materacami?
Jupiter Jones prychn��.
- Wszystko mo�liwe. W ko�cu myszek nie wie, kim jest. R�wnie dobrze mo�e by� szefem gangu.
Pete d�ugo nie wytrzyma� w jednej pozycji. Wsta�, wci�gaj�c dres.
- Bzdura! Gruby W�och by wiedzia�. A tak�e ten... przystojniak, jak o nim m�wi Bob...
- Roberto. Ludzie... mam!
- Co? - Pete, z jednym r�kawem powiewaj�cym niczym sztandar, rzuci� si� w kierunku komputera. I oniemia�.
- Taki sam. Jak go znalaz�e�, Bob?
Jupiter Jones w�o�y� gum� do ust. Silny smak mi�ty go otrze�wi�. Zajrza� Bobowi przez rami�.
- Dok�adnie taki sam. Owalny medalion wielko�ci srebrnej dolar�wki. Li�cie wawrzynu i litery: PO. Co one oznaczaj�, Bob?
Andrews powi�kszy� pole.
- To nie wawrzyn, tylko li�cie akantu. Jak na starorzymskich kolumnach. Litery PO to inicja�y... Prosper Osborne. Nazwisko historycznego odkrywcy Alaski. Razem z Beringiem... on by�...
Rumor, jaki si� rozleg� przy wej�ciu, zaskoczy� detektyw�w.
Gdy si� obejrzeli, elegancki m�czyzna w be�owym garniturze le�a� na schodkach obok Kaczora Donalda, zaczepiony modnym pantoflem o wyszczerbion� gumow� wycieraczk�.
- Mortimer! - rykn�� Pete, rzucaj�c si� na pomoc. - Zemdla�? Du�o czasu up�yn�o, zanim pan mysz wr�ci� do siebie. Mrugaj�c oczyma, rozgl�da� si� po zagraconym wn�trzu. Zaciekawi�y go jedynie bokserskie r�kawice Crenshawa.
- Twoje?
- Tak. Od czasu do czasu uprawiam boks. Pan te�?
Mortimer pr�bowa� usi���. Z rozci�tego czo�a s�czy�a si� stru�ka krwi. Pete sprawnie za�o�y� opatrunek.
Jupiter Jones �u� gum� z szybko�ci� m�ota parowego.
- Wie pan ju�, kim pan jest?
Mortimer skrzywi� wargi.
- Wiem, �e szed�em do was, bo nie mam tu nikogo, kto m�g�by mi pom�c. Poszed�em do fryzjera, kupi�em ubranie... musia�em zobaczy�, jak wygl�da moja twarz bez zarostu. My�la�em, �e...
- S�dzi� pan, �e to pomo�e przypomnie� sobie, kim pan jest? Odbicie w lustrze? I co?
- Nic. Moja nowa twarz jest mi tak samo obca, jak ta zaro�ni�ta.
- Dlaczego zn�w straci� pan przytomno��? - Bob kuca� obok nieszcz�nika. - Sta�o si� to w momencie, gdy wym�wi�em nazwisko Prosper Osborne? M�wi to co� panu?
- Nie wiem. A kim on by�?
Bob wskaza� d�oni� na ekran komputera.
- Zas�u�ona rodzina irlandzka. Pierwszy Prosper Osborne z Beringiem...
- S�ynny �eglarz i odkrywca! - dorzuci� Pete. - Razem przemierzyli Alask�. Potem wyprawili si� nad Jukon, gdzie Osborne odkry� �y�y z�ota. Sta�y si� potem jego obsesj�.
- Kiedy? - westchn�� Mortimer, tr�c podbr�dek.
- Okropnie dawno - stwierdzi� Bob. - W 1792 roku.
- Wie pan - pochwali� si� Jupiter - to by�o zaraz po utworzeniu Stan�w Zjednoczonych.
Mortimer zamy�li� si� g��boko.
- Ten medalion, kt�ry ma pan na szyi, nosili potomkowie Prospera Osborne�a. - dorzuci� Bob. - Ale nie tylko! Jeden znale�li�my u wr�ki...
Jupe po�o�y� palec na nosie.
- Bob, to s� szczeg�y nieistotne...
Mortimer uwa�nie s�ucha�.
- Ale... co z tego, �e jaki� Osborne odkry� z�oto? Co ja mam z tym wsp�lnego. Tylko ten nieszcz�sny medalion?
Bob kr�ci� g�ow�.
- Medalion zosta� po raz pierwszy wybity za prezydenta Ulyssesa Granta. Pami�tasz, kiedy rz�dzi�, Jupe?
Pierwszy Detektyw p�k� jak nak�uty balonik. Nigdy go specjalnie nie obchodzili prezydenci. Pewnie kiedy� si� tego uczy�. Ale czy si� nauczy�?
- Nie! - warkn�� niezadowolony.
- Ja te� nie wiem - przyzna� si� Pete.
Bob mia� lito�� nad przyjaci�mi.
- Powiedzmy, �e data jest mniej wa�na. Ale to w�a�nie za czas�w Granta powsta� Uniwersytet Kalifornijski z siedzib� w Berkeley. A potomkowie Prospera zak�adali setki fundacji naukowych.
- I co z tego? - smutno kiwa� g�ow� Mortimer. - Dalej nie wiem, sk�d mam ten medalion. I ta... wr�ka? Mam wra�enie, �e moje my�li stoj� w korku, jak samoch�d na autostradzie do Malibu.
- Niech pan pos�ucha - Jupiter wyj�� gum� z ust i przyklei� do nogi od sto�u. - Wok� pana co� si� dzieje. Jest grupa ludzi handluj�cych broni�. S� zwi�zani w jaki� spos�b z wr�k� Clariss� Montez.
- To ona przywioz�a pana do hotelu - dorzuci� Pete.
- Zamieszani s� r�wnie� w�a�ciciele hotelu �Grazia Piena� oraz niejaki Roberto o nieznanym na razie nazwisku.
- A tak�e Juanita. Chyba Meksykanka.
- Czyli nie wiecie nic. - Mortimer wsta�.
- Ale� wiemy! - Pete pom�g� mu zej�� ze stromych schodk�w. - Tyle, �eby pana ostrzec i r�wnocze�nie prosi�...
- Mam nie zmienia� hotelu?
- Brawo! - Jupiter Jones g�o�no zaklaska� w d�onie.
- Nie mam zamiaru. Cho� karaluchy s� tam tak wielkie, �e powinny nosi� tablice rejestracyjne! Wci�� my�l�, co ja mam z nimi wsp�lnego?
Jupiter musia� przyzna� w duchu, �e z punktu widzenia prokuratora �ledztwo nie posun�o si� ani o centymetr. Wr�czy� Mortimerowi kartonik.
- To jest nasza wizyt�wka. Adres Kwatery G��wnej ju� pan zna. Ale s� jeszcze dwa telefony, adres poczty elektronicznej i kom�rka Boba. W razie czego...
- B�d� wzywa� pomocy! - u�miechn�� si� niczym myszka Miki.
- Wygl�da, jakby go dziesi�� minut pieczono w mikrofal�wce powiedzia� chwil� p�niej Pete, kopi�c kamyk.
- A ty jak by� si� czu�, nie wiedz�c, kim jeste�? - wybuchn�� Bob. - W �yciu liczy si� tylko...
- W �yciu licz� si� tylko dwie sprawy - przerwa� Pete. - �mier� i podatki!
- Sam to wymy�li�e�? - �achn�� si� Jupiter.
- Nie. Powtarza mi to do znudzenia szef produkcji wytw�rni filmowej Universal. Gdzie powinienem by� od godziny.
- Tw�j tato produkuje nast�pne gwiezdne wojny? - zainteresowa� si� Bob. - Ch�tnie polata�bym na kt�rej� z makiet.
Pete roz�o�y� r�ce.
- Nie te czasy, Bob. Dzi� takie sceny fabrykuje si�, nie wychodz�c z atelier, na kamkorderach pod��czonych do komputer�w. �ycie idzie naprz�d, panie Andrews. I nic nam nie da grzebanie si� w historii Alaski czy Jukonu!
Bob zachmurzy� s