8453

Szczegóły
Tytuł 8453
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8453 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8453 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8453 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ERIC LUSTBADER OPALOWY KSIʯYC Prze�o�y� Aleksander Klamerko Dla Ralphine Wi�c walczymy, aby nasza historia sta�a si� zbawieniem naszych dzieci. (z tablic Iskaekzyk�w) PROLOG Na ulicy Zielonego Delfina M�czyzna z bliznami wje�d�a do Sha'angh'sei o zachodzie s�o�ca. Na moment przystaje przed wynios�ym cynobrowym skarpowaniem zachodniej bramy i obraca si� w zakurzonym siodle. Para czarnych jak heban padlinozernych ptak�w szybuje nad nim wysoko. Groteskowo d�ugie skrzyd�a rysuj� si� wyra�nie na tle rozpalonego nieba. Chmury p�dz� po przestworzach niczym rydwany karmazynowego ognia, przys�aniaj�c co chwila opuchni�ty owal s�o�ca, leniwie opadaj�cy ku linii horyzontu. Wy�ej po�o�one dzielnice miasta spowija g�stniej�ca mgie�ka, w kt�r� si� zanurza zachodz�ce s�o�ce. Sha'angh'sei szczyci si� jedynymi w swoim rodzaju zachodami. Miasto zalewa najpierw najczystsza purpura, kt�ra potem przybiera barw� ametyst�w, by na koniec sta� si� oznajmiaj�cym noc fioletem. Oczy m�czyzny z bliznami, w�skie szparki o t�cz�wkach r�wnie matowych co suche kamienie ze strumyka, nie patrz� na zach�d s�o�ca. Uwa�nie obserwuj� wij�c� si� do miasta drog�, kt�r� p�ynie w jego stron� nieprzerwany strumie� podr�nych - ci�gni�te przez mu�y wozy pe�ne ry�u i jedwabiu, je�d�cy i �o�nierze, w�drowni handlarze, kupcy, id�cy pieszo ch�opi. Wyp�ywaj�cy z miasta t�um nic go nie obchodzi. Jego ko� parska i potrz�sa g�ow�. M�czyzna z bliznami chud�, czerwon� d�oni� g�aszcze delikatnie jego szyj�. Sier�� ogiera jest matowa od py�u drogi, oblepiona b�otem w�skich dr�ek, za- brudzona t�uszczem z jedzonych w po�piechu posi�k�w. M�czyzna z bliznami poprawia zszyty niechlujnie kawa�ek filcu, kt�rego u�ywa jako czapki. Materia� przynajmniej zas�ania jego pod�u�n�, zm�czon� twarz. Gdy jest ju� zadowolony ze swojego wygl�du, odwraca si� z powrotem. Pochylaj�c si� w wy- sokim siodle, przyciska boki konia pi�tami i przeje�d�a przez bram�. Patrzy przy tym do g�ry, obserwuj�c zmieniaj�c� si� perspektyw�. Z przyjemno�ci� ogl�da pod r�nymi k�tami ci�gn�ce si� w niesko�czono�� p�askorze�by wyryte w ciemnym cynobrze zachodniej bramy. Masywna budowla jest epickim pomnikiem ku czci podstawowej sprzeczno�ci: triumfu i okrucie�stwa wojny. M�czyzna z bliznami trz�sie si�, cho� nie jest mu zimno. Nie wierzy w przes�dy, ale zwraca uwag� na fakt, �e wjecha� przez zachodni� bram�, wzniesion� po to, by na zawsze przy- pomina�a o ciemnej stronie ludzkiej natury. Pyta jednak samego siebie, czy rzeczy mia�yby si� inaczej, gdyby wjecha� przez onyksow� bram� po�udniow�, alabastrow� bram� wschodni� czy te� wzniesion� z czerwonego drewna ��kowego i ciemnego �elaza bram� p�nocn�? Odchyla g�ow� do ty�u i �mieje si� gorzko. Nie. Nie. Nawet najmniejszej. O tej porze, w promieniach za- chodz�cego s�o�ca, wszystkie s� karmazynowe. M�czyzna z bliznami wbija si� w morze ludzi wielkiego miasta, a t�um, niczym pole faluj�cych mak�w, spowalnia jazd�. Podr�ny czuje, �e ko�czy si� dla niego okres odosobnienia, kiedy to by� z dala od wszelkiego towarzystwa. Jeszcze do niedawna s�dzi�, �e czas, w kt�rym jego jedyn� rodzin� s� wierzchowiec, gwiazdy i ksi�yc, b�dzie trwa� wieki. Jednak wje�d�aj�c w zgie�k miasta, widz�c, jak ko� lawiruje mi�dzy grupami m�czyzn, kobiet i dzieci, grubych i chudych, du�ych i ma�ych, m�odych i starych, brzydkich i �adnych, mijaj�c przepe�nione towarem sklepy, stoiska, stragany z p��ciennymi dachami, pl�tanin� budynk�w z tablicami reklamu- j�cymi kusz�ce produkty sprzedawane w ich wn�trzach, zdaje sobie spraw�, �e jeszcze nigdy ciep�o ludzkiej rodziny nie by�o mu tak obce. To dziwne uczucie odr�bno�ci przepe�nia go ca�kowicie, tak �e dostaje dreszczy, jakby by� chory. Wbija pi�ty w bok wierzchowca i potrz�sa wodzami, chc�c nagle jak najszybciej dotrze� do celu. Jedzie przez pole kinetycznej energii, ws�uchuj�c si� w trzaskanie zakurzonej sk�ry siod�a, pokryty grub� warstw� podr�nego py�u. Grupka brudnych i chu- dych jak trupy dzieci ociera si� o jego nogi niczym odr�bny pr�d w tej cuchn�cej fali. Musi mocniej przycisn�� �ydki do bok�w ogiera, inaczej zostanie �ci�gni�ty na ziemi� przez t�um wyj�cych dzieci. Wyjmuje wi�c miedziaka zza szerokiego pasa i podrzuca wysoko w powietrze. Moneta odbija ostatnie promienie s�o�ca i znika w faluj�cym t�umie pieszych, a dzieci zostawiaj� je�d�ca w spokoju. Przeczesuj�c na czworaka ludzk� mas�, gorliwie szukaj� miedziaka w grubej warstwie odpadk�w pokrywaj�cej ulic�. M�czyzna jedzie dalej skr�caj�c� pod ostrym k�tem w bok ulic�. Wdycha silny zapach kolendry i cytryn, ci�k� wo� pieczo- nego mi�sa, nieco l�ejsze zapachy �wie�ych ryb i warzyw sma�o- nych w g��bokim oleju. Mijaj�c wlot do ciemnego zau�ka, czuje mocn� i s�odk� wo� makowej �ywicy, tak intensywn�, �e oszo�o- miony, na moment traci oddech. Sp�dziwszy w drodze tak wiele czasu samotnie, w zgie�ku miasta odczuwa klaustrofobi�. Ci�g�a kakofonia krzyku, p�aczu, zawodzenia, nawo�ywania, �miechu, szeptu, monotonnego �piewu - wspania�y be�kot, testament pot�gi nieposkromionej ludzko�ci. Zas�oni�ta filcow� czap� twarz m�czyzny jest zapadni�ta. D�ugi zgarbiony nos unosi si� nad skrzywionymi wargami. Wygl�da tak, jakby w m�odo�ci walczy� na pi�ci wewn�trz konopnego ko�a, jak to czyni� niekt�re ludy z zachodnich r�wnin kontynentu cz�owieka. Srebrne, jedwabiste w�osy opadaj� na plecy, pozostawiaj�c czo�o ods�oni�te dzi�ki w�skiej miedzianej opasce. Dok�adnie ogolona twarz o wyzywaj�cym spojrzeniu pokryta jest bia�ymi bliznami marszcz�cymi sk�r� policzk�w i szyi niczym deszcz powierzchni� stawu. Z jego ramion opada obszerny ciemny p�aszcz, tak za- brudzony, �e oryginalnej barwy mo�na si� tylko domy�la�. Pod p�aszczem ma ciemnobr�zow� tunik� i spodnie. W pochwie przypi�tej do prostego sk�rzanego pasa trzyma zakrzywiony miecz o szerokim ostrzu. JYl�czyzna z bliznami zatrzymuje si� przy budce z winem na Potr�jnie B�ogos�awionej drodze. Zsiada z konia i prowadzi go na bok t�umu przelewaj�cego si� ulic� przelotow�. Wchodz�c w mrok pod wzorzystym dachem, zauwa�a sprzedawc�. Sklepikarz ma twarz jak ksi�yc i oczy w kszta�cie migda��w. W�a�nie targuje si� z dwiema kobietami o cen� sk�rzanego buk�aka wina. Podr�ny przygl�da si� gibkim cia�om kobiet oraz wykrzywionym przez z�o�� twarzom. Oczy ma jednak niespokojne, wi�c s�uchaj�c i czekaj�c, nieco niecierpliwie rozgl�da si� dooko�a, zatrzymuj�c si� na moment na czyjej� twarzy, jakiej� d�oni unosz�cej si� w oddali. Przez chwil� obserwuje m�czyzn� o oliwkowych oczach i ciemnych kr�conych w�osach opadaj�cych na ramiona, lecz ten odchodzi z cz�owiekiem, na kt�rego czeka�. M�czyzna z bliznami odwraca g�ow� na d�wi�k tupotu; na zewn�trz kto� przebiega krzycz�c, �okciami toruje sobie drog�. Sprzedawca wina jest ju� wolny, wi�c przybysz zamawia kubek korzennego wina, kt�re wypija jednym �ykiem. Z rado�ci� odkrywa, �e nie jest to popularne w tym rejonie wino ry�owe, zbyt s�abe jak na jego gust, ale mocniejszy burgund z p�nocy. Kupuje wi�c ca�y buk�ak. S�o�ce rzuca ju� ostatnie promienie znad linii horyzontu, a noc �mia�o nadci�ga ze wschodu. M�czyzna z bliznami prowadzi swego konia w lewo, do w�skiej uliczki pe�nej odpadk�w i ka�u. Gdzie� tu musz� by� ko�ci, ukryte zapewne w wysokich stertach �miecia pod �cianami budyn- k�w. Ludzkie ko�ci odarte z cia�a i wszelkiej to�samo�ci. Smr�d jest tak odrzucaj�cy, �e m�czyzna oddycha p�ytko, jakby boj�c si�, �e samo powietrze mo�e by� zatrute przez miazmaty. Wierz- chowiec r�y cicho, wi�c uspokajaj�co klepie go po karku. W ko�cu uliczka si� ko�czy i m�czyzna wychodzi na pe�n� sklep�w ulic� Zielonego Delfina. Powietrze ponownie rozbrzmiewa kakofoni� miejskich d�wi�k�w, a zapach przypraw t�umi ohydne wonie. P� kilometra dalej podr�ny znajduje pe�n� siana stajni�. Wprowadza wierzchowca do boksu, zdejmuje z niego juki, kt�re zarzuca sobie na rami�. W ciemn� r�k� spoconego stajennego wk�ada dwie monety i wychodzi na ulic� Zielonego Delfina. Jaki� czas idzie w d� ulicy, co chwila zatrzymuj�c si�, by zajrze� przez okno do sklepu lub obejrze� towar na straganie. Zmienia cz�sto stron� ulicy i regularnie odwraca si� za siebie. Wreszcie dociera do ko�ysz�cego si� szyldu w kszta�cie zwierz�- cej twarzy. Pod Krzycz�c� Ma�p�. Wchodzi do wn�trza mrocznej, zadymionej gospody, mija zaj�te sto�y i wn�ki, rozmawia przez chwil� z w�a�cicielem lokalu. Mo�e z powodu panuj�cego w tawer- nie ha�asu przyk�ada usta tak blisko ucha gospodarza. Ten kiwa g�ow�, po czym srebrna moneta zmienia szybko w�a�ciciela. M�czyzna z bliznami przechodzi przez pok�j i wspina si� po w�skich drewnianych schodach. Przystan�wszy na p�pi�trze, lustruje wzrokiem gwarn� sal�. Nie interesuj� go miejscowi z okolic Sha'angh'sei; wzrokiem wyszukuje cudzoziemc�w. Dok�adnie, cho� skrycie, im si� przygl�da, dopiero p�niej wst�puje na sam szczyt schod�w. Cicho kroczy wzd�u� ciemnego korytarza, skrupulatnie licz�c mijane drzwi. Sprawdza jeszcze, czy tylne wyj�cie jest otwarte, po czym wchodzi do ostatniego pokoju z lewej strony. Zamyka drzwi i przez jaki� czas stoi tu� za nimi, nie wydaj�c �adnego d�wi�ku - nas�uchuje, wch�ania p�yn�ce w tle d�wi�ki. Przygotowuje si�, chc�c, by jego pod�wiadomo��, gdy sam b�dzie zaj�ty, wychwyci�a najmniejsz� zmian�. Potem podchodzi do wielkiego �o�a i rzuca na nie juki. Chwil� p�niej zbli�a si� do okna i szczelnie zaci�ga zas�ony. Odczekawszy troch�, palcem odsuwa lekko jedn� z nich i przez szpar� wygl�da na ciemn� ju� uliczk�, prostopad�� do ulicy Zielonego Delfina. Wie dobrze, �e jest w �rodku miasta, z dala od przystani w delcie Sha'angh'sei. Skupiwszy si�, s�yszy jednak monotonne pie�ni pracuj�cych kubaru, przebijaj�ce si� przez miejski gwar. K�tem oka widzi ulic� Zielonego Delfina. Handlarz sprzedaj�cy przy- prawion� wo�owin� w�a�nie zamyka sklep, tu� obok gasn� �wiat�a w zakurzonym sklepie z dywanami, a trzej identycznie ubrani bracia zaci�gaj� �aluzje. Handlarze dywanami musz� by� bogaci - my�li m�czyzna z bliznami, pozwalaj�c, by zas�ona ponownie opad�a. Im lepiej si� takim powodzi, tym grubsi si� staj�, jak gdyby tyli wraz z gromadz�c� si� fortun�. M�czyzna z bliznami zapala lampk� oliwn� na porysowanym nocnym stoliku, wiedz�c, �e grube zas�ony skryj� �wiat�o. Jeden z rog�w stolika jest przypalony - kt�ry� z poprzednich go�ci najwyra�niej wywr�ci� lamp�. M�czyzna si�ga do juk�w, wyci�ga �wie�o kupiony buk�ak wina i poci�ga z niego d�ugi �yk. Myje si�, dop�ki woda w miednicy nie robi si� zupe�nie czarna. Nagle s�yszy ciche kroki na schodach. G�owa instynktownie si� unosi, a r�ka opiera na r�koje�ci miecza. Bezszelestnie staje tu� przy �cianie obok drzwi i czeka, prawie nie oddychaj�c. Pukanie. M�ody ch�opak, wysoki i ciemnow�osy, wchodzi z tac� paruj�cego jedzenia. Zatrzymuje si� widz�c, �e pok�j jest pusty. M�czyzna z bliznami warczy cicho i ch�opak powoli si� odwraca. Pr�buje nie patrze� na go�cia, ale nie umie si� powstrzyma�. - Dzi�kuj� - m�wi m�czyzna. - Postaw na stole. Ch�opak prze�yka z trudem �lin� i kiwa g�ow�. Nie mo�e oderwa� wzroku od przybysza. - Tw�j ojciec twierdzi, �e mo�na na tobie polega�. - M�czyzna ignoruje natr�tny wzrok ch�opaka. - Czy to prawda? - Jego g�os brzmi tak, jakby co� utkn�o mu w gardle. Strach miesza si� z fascynacj�. M�czyzna z bliznami widzi, jak zazwyczaj obce sobie emocje pojawiaj� si� jednocze�nie na m�odej twarzy. - Co jest? Czy�by� straci� g�os? - Nie, panie - j�ka si� ch�opak. - Potrafi� m�wi�. - Zamknij drzwi. Ch�opiec natychmiast wykonuje polecenie. - Masz jakie� imi�? - M�czyzna stoi ju� przy nocnym stoliku i palcami chwyta kawa�ki kurczaka. Miesza mi�sem g�sty sos, jakby nie zauwa�y� le��cych na tacy drewnianych pa�eczek. Umaczane w sosie mi�so wtyka do ust i zjada. - Wy�mienite - komentuje, oblizuj�c wargi i palce. - W sam raz �wie�o zmielonego czarnego pieprzu. - Nagle przypomina sobie o ch�opaku. -No... - Kuo - m�wi ch�opiec cicho. - Aha. - M�czyzna z bliznami przygl�da mu si� intensywnie. Kuo boi si�, ale wie, �e nie mo�e tego po sobie okaza�. Stoi prosty niczym kij, koncentruj�c si� na kontroli oddechu. Pr�buje ignorowa� �omocz�ce serce, cho� zdaje mu si�, �e utkn�o w tchawicy. - To dla ciebie, Kuo. Je�li zrobisz to, co ci powiem. - W palcach m�czyzny z bliznami ni st�d, ni zow�d pojawia si� srebrna moneta. Ch�opak kiwa g�ow�, zahipnotyzowany b�yszcz�cym srebrem. Jest warte wi�cej ni� to, co zarobi� przez ca�e �ycie. - A teraz s�uchaj mnie uwa�nie, Kuo. M�j ko� stoi w stajni w dole ulicy Zielonego Delfina. Gdy tylko wybije godzina dzika, musisz przyprowadzi� go do bocznej uliczki obok gospody. Tej tutaj. - Pokazuje palcem w stron� zas�oni�tego okna. - Nikt nie mo�e ci� widzie�, Kuo. Gdy ju� tu dotrzesz, sta� w cieniu budynku i czekaj na mnie. Gdy przyjd�, b�d� mia� dla ciebie kolejn� srebrn� monet�. Czy wszystko jasne? - Tak, prosz� pana. - Kuo kiwa g�ow�. - Wyj�tkowo jasne. - Tajemniczo�� misji podnieca ch�opca. Jego koledzy b�d� mu strasznie zazdro�ci�. - Nikt nie mo�e si� o tym dowiedzie�, Kuo. - M�czyzna z bliznami szybkim krokiem podchodzi do ch�opca. - Twoi przyjaciele, bracia i siostry, nawet ojciec. Nikt. - Nie mam przecie� o czym opowiada� - odpowiada Kuo, zachwycony sam sob�. - Kogo interesowa�by fakt, �e zanios�em na g�r� kolejny posi�ek? - Nawet o tym nie wspominaj! Ch�opak niemal podskakuje, s�ysz�c te s�owa. - Oczywi�cie, panie. M�czyzna pstryka palcami i wystrzelona z katapulty kciuka moneta wylatuje �ukiem w powietrze. Kuo chwyta pieni�dz, po czym odchodzi, szybko i cicho. Podr�ny nas�uchuje pod drzwiami. Gdy odg�osy st�p Kuo cichn� w oddali, powraca do przerwanego posi�ku. Przez jaki� czas jedzenie ca�kowicie poch�ania jego uwag�. Z ulicy dobiegaj� odg�osy, dziwnie zniekszta�cone przez zaci�g- ni�te zas�ony. Nawo�ywania nocnych sprzedawc�w, pijacki �miech, skrzypienie woz�w za�adowanych towarami na jutrzejszy targ, parskanie koni, stuk kopyt o bruk; lekki wiatr szele�ci li��mi drzew na pobliskiej ulicy ��tego Z�ba. Noc. Ciche kroki na schodach wystarczaj�, by m�czyzna z bliznami zerwa� si� na nogi, pospiesznie wycieraj�c pobrudzone t�uszczem d�onie. Schyla si� i gasi oliwn� lampk�. Cicho obchodzi ��ko i ods�ania zas�ony. S�abe �wiat�o s�czy si� do pokoju tak, jak krew s�czy si� z trupa. Kroki zamieraj�. M�czyzna zaj�� miejsce w najciemniejszym k�cie pokoju, sk�d dobrze wida� zamkni�te drzwi. Stoi nieruchomo, r�k� zaciska na r�koje�ci miecza. Drzwi otwieraj� si� do wewn�trz i pojawia si� w nich hebanowa sylwetka. - Mistral - szepce cicho. - Kto jest pos�a�cem? - pyta m�czyzna z bliznami. - Wiatr. - Wejd�, Omojiru - m�wi m�czyzna, na co przybysz zamyka drzwi. S�ycha� szcz�k zamka. - Cascaras, znalaz�e� j�? M�czyzna z bliznami s�yszy, �e Omojiru z trudem kontroluje dr�enie swego g�osu. W s�abym �wietle widzi wysokie czo�o, p�askie ko�ci policzkowe, w�skie wargi, inteligentne oczy. My�li sobie, �e w�a�nie z powodu tych oczu wszed� z nim w konszachty. Ale teraz ju� wie, �e pozbawiony wp�yw�w ojca, Omojiru by�by nikim. �a�uje, �e go w to zaanga�owa�. Nie dlatego, �e jest okrutny i bez zasad. Przede wszystkim nie jest przebieg�y, cho� za takiego si� uwa�a i g��boko w to wierzy. A to bywa niebezpieczne. Widzi, jak Omojiru zaciska usta, powstrzymuj�c wybuch w�ciek�o�ci. Przypo- mina sobie gwa�town� natur� tego cz�owieka. Jak bardzo r�nisz si� od swych krewnych, Omojiru - my�li m�czyzna z bliznami. Gdyby tylko tw�j ojciec wiedzia�, co ze mn� zaplanowa�e�... - Powiedz mi! - syczy Omojiru, a s�owa wylatuj� z jego ust jakby pod ci�nieniem. M�czyzna odwraca si� na moment, zawstydzony zachowaniem wsp�pracownika. - Znalaz�em. - Wreszcie! - Omojiru instynktownie przysuwa si� do rozm�w- cy, a jego g�os dr�y z emocji. Chciwo�� - my�li m�czyzna z bliznami. I ��dza w�adzy. Ile os�b by zabi�, �eby to osi�gn��. - Jeszcze jej nie mam. - Co? - Nawet w ciemno�ci wyra�nie wida� rozczarowanie na jego twarzy. - Ale wiem, gdzie jest. - Ach! Wi�c jed�my tam. - Tak - zgadza si� m�czyzna z bliznami. - Tak si� przecie� um�wili�my. - Zastanawia si�, w kt�rym momencie Omojiru spr�buje go zabi�. - Gdzie to jest? - szepce tamten. Jego rozm�wca �mieje si� cicho. Zamiary wsp�pracownika mo�na przejrze� na wylot. Zrobi to teraz, nie ryzykuj�c. - Pojedziemy tam razem, Omojiru - powtarza cierpliwie, jak gdyby t�umaczy� skomplikowane poj�cie dziecku. - Tak, tak, wiem, �e tak zrobimy. Tylko, c�, ja tylko chcia�em wiedzie�, co zabra� ze sob�? A to zale�y od miejsca, do kt�rego pojedziemy. - Powiem ci, co masz ze sob� wzi��, Omojiru. - M�czyzna z bliznami nie mo�e si� ju� powstrzyma� i �mieje si� g�o�no. Zamek i zawiasy trzaskaj� z hukiem i drzwi wylatuj� z futryny. Odwracaj�c g�ow� w tamt� stron�, m�czyzna zastanawia si� zszokowany, czemu nic nie us�ysza�. Najmniejszego nawet d�wi�ku. W korytarzu �wiat�a s� zgaszone, jest tak, jakby patrzy� w bez- gwiezdn� noc, duszn� i wilgotn� od wisz�cej nad ziemi� mg�y. Wyci�ga z pochwy miecz, ale s�yszy ju� to, czego najbardziej si� ba� - odg�osy walki. St�umiony krzyk wyrywa si� z gard�a Omojiru, krzyk pe�en strachu i b�lu. Potem ha�as, jakby przez pok�j przetoczy� si� huragan, a po nim g�o�ne bulgotanie, zwierz�cy charkot, kt�ry mo�e oznacza� tylko �mier�. M�czyzn� z bliznami przechodzi dreszcz, gdy zdaje sobie spraw�, �e d�wi�ki dobiegaj� z ust Omojiru. Kto� w�a�nie go morduje. M�czyzna trzyma wielkie zakrzywione ostrze wysoko nad g�ow�, got�w do walki. Co� wypada na niego z ciemno�ci, zbyt szybko, by m�g� zareagowa�. Wydaje mu si�, �e to noc o�y�a i rzuci�a si� na niego, przepe�niona ch�ci� zemsty i zimn�, nieub�agan� nienawi�ci�. Jego opadaj�cy w d� miecz �piewa sw� pie��, ale na nic nie natrafia. Tymczasem palce o �elaznym u�cisku owijaj� si� wok� jego prawej d�oni i mocno j� wykr�caj�. Walczy nadal, uderzaj�c lew� d�oni� i nogami. Unosi do g�ry kolano, chc�c wymierzy� kopniaka, ale uderza w nie co� ci�kiego, roztrzaskuj�c je na miazg�. M�czyzna z bliznami pada na ziemi�, omal�e mdlej�c. Pulsuj�cy w kolanie b�l jest nie do zniesienia. Krzyczy, gdy p�kaj� ko�ci w jego lewej d�oni. Ostrze z hukiem pada na ziemi�. Kto� przenosi go na ��ko. Co� przyciska si� do jego klatki piersiowej, zadaj�c jeszcze wi�cej b�lu, kt�ry przeszywa ca�e cia�o. Ju� go nie kontroluje, wypr�nia si� zawstydzony. Wok� niego unosi si� smr�d fekali�w. Sk�ra i cia�o rozdzieraj� si�. B�l przyt�pia s�uch. Jedynie bicie serca dudni w jego uszach niczym fala obijaj�ca si� o skalisty brzeg. Serce boli tak, jakby kto� �ciska� je obc�gami. Nie mo�e oddycha�. Na granicy omdlenia zaczyna s�ysze� pytania, wielo- krotnie i cierpliwie powtarzane. Musi na nie odpowiedzie�, cho� ju� ich nie rozumie. Z otwartych ust wycieka ciemna krew, serce jest �ci�ni�te do granic mo�liwo�ci, w m�zgu jaki� glos b�aga o lito��, m�czyzna my�li ju� tylko o sobie. - Tak - syczy kto� tu� nad nim. - Tak, tak, tak. - G�os zdaje si� dobiega� z drugiego ko�ca �wiata. Delikatne b�ony oczu p�kaj� niczym balony. M�zg jest krzykiem, kt�ry wype�nia ca�y wszech�wiat. Potem jego w�asna krew zalewa pok�j niczym woda wylewaj�ca si� z przerwanej tamy. ��ko nasi�ka posok�, pod�oga staje si� wilgotna, a krew p�ynie dalej, wylewaj�c si� na korytarz. CZʌ� 1 MIASTO CUD�W Rubinowe nogi Odg�osy morza obudzi�y Moichiego Annai-Nin. Przez d�u�sz� chwil� le�a� z otwartymi oczami, ws�uchuj�c si� w fale, leniwie uderzaj�ce o drewniane pale pomostu. S�ysza� wyra�nie piskliwe krzyki g�odnych mew i przez chwil� mu si� zdawa�o, �e jest na statku. Potem jego uszu dobieg�y ochryp�e g�osy tragarzy okr�towych oraz monotonne litanie kubaru. Wtedy przypomnia� sobie, �e jest w portowym mie�cie Sha'angh'sei. Fakt ten jednocze�nie zmartwi� go i podni�s� na duchu. Kocha� to miasto, by� mo�e najbardziej ze wszystkich miast na ziemi; czu� wzgl�dem niego dziwn� i siln� sympati�, cho� do jego domu by�o st�d daleko. Jednak najbardziej t�skni� za statkiem ko�ysz�cym si� pod stopami. P�ynnym ruchem poderwa� si� i przeszed� po drewnianej pod�odze du�ego pokoju. Popchn�� �aluzje, kt�re zwin�y si� w harmonijki, ods�aniaj�c rz�d du�ych okien z widokiem na morze. Unosz�ce si� tu� nad horyzontem s�o�ce zmienia�o wod� w burzliwe z�oto. Uni�s� sw� pot�n� d�o� i opar� si� o g�rn� framug� drzwi, kt�re prowadzi�y na rozleg�y taras ci�gn�cy si� wzd�u� ca�ego budynku. Zaczerpn�� g��boko wilgotnego, przesyconego sol� powietrza. Silny zapach wype�nia� nozdrza. Moichi w zak�opotaniu pociera� r�k� silnie umi�nion� klatk� piersiow�. Jeste� wieczne - pomy�la�. Poranne �wiat�o, rozlewaj�ce si� z ukosa po widnokr�gu, wydobywa�o z mroku jego pot�n� sylwetk�. Mia� sk�r� koloru jasnego cynamonu. Gdy szerokie usta si� u�miecha�y, co zdarza�o si� do�� cz�sto, zza grubych warg b�yska�y bia�e z�by. Du�e, szeroko osadzone oczy mia�y barw� przydymionego topazu, cho� m�wiono - niepewnym szeptem rezerwowanym dla najwi�kszych tajemnic - �e w ciemno�ci g��boko w nich mo�na ujrze� kar- mazynowy b�ysk, jakby w �renicach odbija�o si� �wiat�o migocz�- cego p�omienia. Mia� d�ugi, haczykowaty nos, co podkre�la� malutki, lecz doskona�y brylant, osadzony w ciemnej sk�rze prawego skrzyde�ka. Jego g�sta czarna broda i w�osy kr�ci�y si� i po�ys- kiwa�y. Twarz najwyra�niej ukszta�towa�y r�ne wp�ywy, tworz�c fascynuj�c� krzy��wk�. Wida� by�o, �e rysy Moichiego uformowa�y przeciwie�stwa, kt�rym musia� stawi� czo�o, zar�wno te naturalne, jak i stworzone przez ludzi. Bywali w �wiecie mieszka�cy Sha'angh'sei twierdzili, �e jest to twarz obca - gdy� kry�a przyci�gaj�c� uwag� moc, nie znan� mieszka�com tego regionu kontynentu cz�owieka. Napinaj�c wszystkie mi�nie, Moichi Annai-Nin przeci�gn�� si�. Westchn�� g��boko, czuj�c niepowstrzymany zew morza, r�wnie mocny jak si�a, z kt�r� p�noc przyci�ga ig�� kompasu. Uchodzi� za najlepszego nawigatora na �wiecie, wi�c sytuacja, w kt�rej si� znajdowa�, by�a zaiste ironiczna. Ani troch� go to nie �mieszy�o. Obr�ci� si�, wszed� do pokoju i d�ugimi krokami zbli�y� si� do rze�bionego drewnianego sto�u, na kt�rym sta� du�y dzban i miska z zielonkawego kamienia koloru morza. By�a godzina kormorana - na statku wraca�by w�a�nie na wysoki pok�ad rufowy, by przyjrze� si� morzu. Przed sob� mia�by tylko odm�ty, czu�by ka�d� fal�, ka�dy pr�d i powiew wiatru; by�a to dobra pora na dokonanie pierwszych pomiar�w. Schyli� si� i wyla� na g�ow� zimn� wod�, po czym, nabieraj�c jej w d�onie, obmy� twarz i ramiona. Wyciera� si� w�a�nie grubym br�zowym r�cznikiem, gdy za plecami us�ysza� ruch; natychmiast si� obr�ci�. Llowan wszed� po schodach ze znajduj�cego si� na parterze ogromnego harttinu - nabrze�nego magazynu, jednego z wielu w Sha'angh'sei. Ten wysoki, szczup�y m�czyzna z grzyw� srebrnych w�os�w pracowa� ca�e �ycie na nabrze�u Sha'angh'sei. By� odpowiedzialny za za�adunek i wy�adunek wszystkich towar�w transportowanych morzem, nadzorowa� te� niezliczone harttiny miasta. U�miechn�� si�. - Hola, Moichi. - Specjalnie u�y� tradycyjnego powitania marynarzy. - Ciesz� si�, �e ju� wsta�e�. Na dole czeka na ciebie pos�aniec od regenta Aerenta. Moichi zwin�� r�cznik i zacz�� si� ubiera�. - Llowan, jakie� wie�ci o statku? - Ani troch� nie jeste� ciekaw, czemu tw�j przyjaciel pos�a� po ciebie o tak wczesnej porze? - S�uchaj no, Llowan - Moichi odpowiedzia� po chwili. - Jestem nawigatorem. Kocham twoje miasto z ca�ego serca, ale ju� zbyt d�ugo mam sta�y l�d pod nogami. Nawet w Sha'angh'sei t�skni� za pok�adem dobrego statku. - Naci�gn�� spodnie koloru miedzi, po czym przywi�za� po zewn�trznej stronie n�g sk�rzane ochraniacze. Nast�pnie w�o�y� �nie�nobia�� jedwabn� koszul� bez ko�nierza i z szerokimi r�kawami. W pasie przewi�za� si� jadeitow� szarf�, za kt�r� zatkn�� dwa sztylety, kt�re uwa�a� za sw�j znak firmowy. Na koniec opasa� si� cienkim rzemykiem, na kt�rym wisia�a zu�yta, zdobiona sk�rzana pochwa, a w niej miecz o srebrnej r�koje�ci. Diament w nosie b�ysn�� w �wietle promieni s�onecznych. - Cierpliwo�ci, m�j przyjacielu - odpar� Llowan. - Od zwyci�s- twa mrocznych oddzia��w Dolmana w Kai-fengu przed sze�cioma sezonami szlaki handlowe prowadz�ce do Sha'angh'sei s� stale pe�ne statk�w kupieckich. - Wzruszy� ramionami i przeczesa� r�k� swoje d�ugie w�osy. - Niestety, jednym ze skutk�w pokoju jest nadmiar ludzi gotowych do pracy. Wszyscy nawigatorzy wezwani do ostatniej walki wr�cili do dom�w. Tak ju� jest, �e to oni maj� pierwsze�stwo na tutejszych statkach. Mo�esz to chyba zrozumie�. - Obr�ci� si� bokiem w stron� �wiat�a, tak �e Moichi wyra�nie widzia� paskudn� p�okr�g�� blizn� biegn�c� od k�cika ust w g�r� a� do podstawy nosa, kt�ry z tej strony pozbawiony by� dziurki. - Czemu nie zadowolisz si� prac�, kt�r� ci tu oferuj�? C� takiego si� tam znajduje? - Wyci�gn�� swoje d�ugie rami� i zakre�li� nim �uk, wskazuj�c na ��te morze chlupocz�ce tu� za obszernym tarasem - Co ci� tak poci�ga? Masz tu tyle srebra, kobiet i towarzystwa, ile tylko mo�e ci si� zachcie�. Moichi odwr�ci� si� od niskiego g�osu przyjaciela, stan�� w drzwiach prowadz�cych na taras. Przygl�da� si� ciemnej g�stwinie maszt�w, krzy�uj�cym si� z nimi salingom, skomplikowanym paj�czynom osprz�tu armady statk�w, kt�re chwilowo odpoczywa�y w porcie lub w�a�nie wy�adowywa�y zapakowane towary z dalekich brzeg�w. Zbyt szybko opuszcz� Sha'angh'sei, wci�gn� �agle, zostawiaj�c za ruf� zgie�k miasta. Gdzie� z dali dobieg� do niego g�os Llowana: - Przy�l� ci na g�r� herbat�. Zejd�, gdy b�dziesz gotowy; pos�aniec mo�e chyba chwil� zaczeka�. Zostawszy zn�w sam, Moichi spojrza� w dal, nie zwracaj�c uwagi na t�tni�cy �yciem brzeg. Jego wzrok przeskakiwa� z jednej spienionej grzywy fali na drug� niczym mewa targana przez nawa�nic�. Przypomina� sobie d�ugie dnie i noce na pok�adzie �Kioku". P�yn�li na po�udnie, ci�gle na po�udnie. Kapitanem statku by� Ronin, kt�ry powr�ci� z Ama-no-mori zmieniony w Wojownika Zachodz�cego S�o�ca. Oczami wyobra�ni zn�w zobaczy� bujn� jadeitow� ziele� bezimiennej wyspy, kt�ra znikn�a ju� pod kot�uj�cymi si� topielami. Dobrze pami�ta� magiczne miasto pe�ne kamiennych piramid i bog�w o sercach zimnych niczym l�d; lot jak ze snu na ogromnym skrzydlatym w�u, szybuj�cym wysoko w przestworzach przez kraj pe�en s�o�ca w stron� statku p�yn�cego do Iskael, ojczyzny Moichiego. Wraz ze swoimi wsp�bra�mi powr�ci� na kontynent cz�owieka, by do��czy� do Kai-fengu. Widzia� te� ostatni dzie� bitwy, gdy przedziera� si� przez bagno krwawi�cych trup�w i umieraj�cych wojownik�w, swoich i wrogich; ubranie mia� tak ci�kie od krwi i posoki, �e z trudem si� posuwa�, by przywita� zwyci�skiego Dai-Sana. A czym wype�nia teraz dnie i noce? - zastanowi� si� Moichi. M�j przyjacielu. Nawzajem jeste�my sobie winni w�asne �ycie. Winni wi�cej, ni� jeste�my w stanie da�. Nawet teraz, cho� mieszkasz na ba�niowej Ama-no-mori pomi�dzy Bujunami, swymi wsp�bra�mi i najpot�niejszymi wojownikami tego �wiata, cho� jeste�my z dala od siebie, to nadal jeste�my sobie bli�si ni� bracia jednej krwi. Albowiem zostali�my wykuci na tym samym kowadle, po��czeni strachem przed nadchodz�c� �mierci�. A potem prze- trwali�my. Potem przetrwali�my. Moichi wyszed� na zalany s�onecznym �wiat�em taras. Na po�udniu, jeszcze dalej ni� odleg�a Ama-no-mori, le�a� Iskael. Wiele czasu min�o od chwili, gdy ostatni raz w�drowa� po rozpalonych pustyniach i sadach pe�nych soczystych owoc�w: smuk�e linie jab�oni rozkwita�y biel� na wiosn�, potem ich zwiewne chmury opada�y na ziemi�. W letnie upa�y, gdy �arz�ce s�o�ce by�o ogromnym dyskiem wykutego spi�u, stawa� w ch�odnym cieniu drzew, si�ga� w g�r� i zrywa� wisz�ce owoce, dojrza�e i z�ote. Pospieszne przybycie i jeszcze szybszy odjazd w czasie Kai-fengu nie liczy�y si�. Nie zszed� wtedy nawet z pok�adu statku. Zaj�ty by� nadzorowaniem przygotowa� do wojny, kre�leniem p�nocnego kursu na kontynent cz�owieka. Ca�y czas, za pe�n� chaotycznego ruchu lini� nabrze�a, pe�nego jasnych ostrzy uzbrojenia m�czyzn �egnaj�cych si� z rodzinami, wzywa�y go ciemne wzg�rza Iskael, kt�re Moichi i jego nar�d przez d�ugie lata przekszta�cali z ja�owej ziemi w kraj obfito�ci. Ten powr�t nie liczy� si�, gdy� l�d by� wtedy poza jego zasi�giem. Obr�ci� si� i ujrza� Yu na klatce schodowej. Trzyma�a tac� z zielonej laki, na kt�rej sta� ceramiczny czajnik i kubek z podobnego tworzywa. Ukl�k�a przed niskim stolikiem stoj�cym naprzeciw solidnego drewnianego biurka w k�cie pokoju, kt�re Moichi uwa�a�, wbrew protestom w�a�ciciela, za nale��ce wy��cznie do Llowana. Czu� si� nieswojo przy tym wielkim meblu. By� oczywi�cie przyzwyczajo- ny do mniejszych i bardziej funkcjonalnych stolik�w, wbudowanych w �ciany kajut statku. Poza tym za bardzo przypomina�o biurko jego ojca, stoj�ce w ogromnej sypialni rodzinnego domu w Iskael. Wszed� do pokoju, ca�y czas obserwuj�c Yu. Mia�a na sobie kremow� jedwabn� szat�. By�a wysoka i szczup�a, z blad� twarz� 0 szlachetnych rysach. Najwi�ksze wra�enie robi�y jednak ciemne, pe�ne wyrazu oczy. Postawi�a bezd�wi�cznie tac� na blacie i teraz siedzia�a nieruchomo z r�kami na kolanach i pochylon� g�ow�. Czeka�a. Kl�kaj�c po drugiej stronie stolika, Moichi nie by� nawet pewien, czy dziewczyna oddycha. R�ce Yu rozwin�y si� niczym kwiat si�gaj�cy po s�oneczne ciep�o i powoli, precyzyjnie dokona�y ceremonii parzenia herbaty. Moichi usadowi� si�. Cichy odg�os nalewanej herbaty, krzyki mew i kormoran�w, nawo�ywania nadzorcy harttinu, zapach drewna 1 smo�y rozgrzanej przez s�oneczne promienie, blade zwinne d�onie poruszaj�ce si� po skomplikowanych orbitach i ��cz�ce wszystko w jedn� ca�o��, zadziwiaj�ce. Poczu�, jak sp�ywa na niego spok�j. Yu poda�a mu kubek i zaci�gn�� si� ostrym zapachem gor�cej herbaty. Powoli uni�s� naczynie do ust, jak zwykle delektuj�c si� kr�tk� chwil� tu� przed pierwszym �ykiem. Ciep�o sp�yn�o przez gard�o do szerokiej klatki piersiowej. Poczu� mrowienie na ca�ym ciele. Po jakim� czasie sko�czy� pi� herbat�, odstawi� kubek i wyci�gn�� r�k�. Dwoma palcami uni�s� podbr�dek Yu i odchyli� jej g�ow� do g�ry. Twarz kobiety wype�nia�y szerokie p�aszczyzny, blade pola, z kt�rych wyrasta�y niziute�kie wzg�rki. Jakie jeszcze zdolno�ci czaj� si� w tym ciele - zastanowi� si�. Zreszt�, co za r�nica. Czy wspania�a ceremonia picia herbaty mu nie wystarcza? Yu u�miechn�a si� do niego, a jej d�onie si�gn�y ku zapi�ciu jedwabnej szaty. Moichi powstrzyma� j�, k�ad�c swoje stwardnia�e palce na jej d�oniach. Poca�owa� czubki swoich palc�w i przy�o�y� je z powrotem do r�k kobiety, potem wsta� i sk�oni� si� w jej stron�. Odpowiedzia�a pok�onem. Bezruch w pod�u�nym pokoju. Zostawi� j�, cich� niczym s�oneczny promie�. Zszed� na d� do zupe�nie innego �wiata. Kubaru, cali w pocie, cho� do po�owy nadzy, nieustannie wchodzili i wychodzili przez szerokie drewniane drzwi prowadz�ce na rozci�gaj�ce si� w obie strony nabrze�e. Tu� za nim, wzd�u� d�ugich pomost�w, sta�y okr�ty, czekaj�c niecierpliwie. Pszeniczny py� przenika� powietrze, wisia� nad ziemi�, srebrny w �wietle szerokich pas�w s�onecznego �wiat�a wpadaj�cego przez drzwi i liczne okna harttinu od strony morza. Llowan rozmawia� z kilkoma stewedorami - pracownikami zatrudnionymi przy roz�adunku i za�adunku statk�w - omawiaj�c by� mo�e roz�adowanie nowo przyby�ego �adunku. Harttin by� wype�niony po brzegi br�zowymi jutowymi workami i szerokimi drewnianymi skrzyniami, mi�dzy kt�rymi wi� si� labirynt korytarzy przecinaj�cych pomieszczenie. Moichi natychmiast zauwa�y� pos�a�ca regenta - sta� przy jednych z w�skich drzwi prowadz�cych na ulic� dzielnicy portowej. By� dobrze umi�niony, ale zachowa� jeszcze szczup�o�� typow� dla wieku m�odzie�czego. Po prawej stronie twarzy mia� ogromnego fioletowoniebieskiego si�ca o ��tawych obrze�ach. Jeszcze nie zesz�a z niego opuchlizna. Pos�aniec rozpozna� nawigatora, gdy tylko ten wy�oni� si� zza grupy pracownik�w harttinu. Nie traci� czasu na niepotrzebne formalno�ci, od razu poda� Moichiemu kopert� z ry�owego papieru. Nawigator z�ama� niebieskozielon� piecz�� regenta i przeczyta� wiadomo��: �Moichi, wybacz tak wczesn� por�, ale jeste� pilnie potrzebny w Seifu-ke. Aerent". Jak zwykle - pomy�la� Moichi - Aerent pomin�� sw�j nowy tytu�. Stare nawyki nie gin� �atwo. Moichi u�miechn�� si� do siebie. Aerent jest rikkaginem, zawsze nim pozostanie, niezale�nie od tego, jakie zaj�cie sobie wybierze; skutk�w szkolenia nie da si� cofn��. Tak chyba by� powinno. �wietnie nadaje si� na regenta Sha'angh'sei, nawet je�li sobie z tego nie zdaje sprawy. - Dobrze. - Moichi spojrza� na pos�a�ca. - Prowad�. Wychodz�c z budynku, pomacha� jeszcze Llowanowi na po�eg- nanie. Od strony delty Sha'angh'sei miasto zalewa�a ju�, mimo wczesnej pory, pierwsza fala dusznego powietrza. Pl�tanin� w�skich i kr�tych uliczek, nale��cych do najstarszych w mie�cie, sp�ywa�a morska woda zabarwiona rybi� krwi�. Czarne chmury much bzycza�y, a wychudzone psy nerwowo grzeba�y w odpadkach le��cych pod �cianami budynk�w, licz�c, �e znajd� �wie�e rybie wn�trzno�ci. Pary zgarbionych kubaru przebiega�y truchtem, z �adunkiem zawie- szonym mi�dzy nimi na wygi�tych od ci�aru bambusowych kijach. Siedzieli w rikszy, dwuosobowym powozie nap�dzanym si�� n�g kubaru. Pocz�tkowo cz�sto musieli si� zatrzymywa�, ale kubaru by� bardzo sprawny i szybko si� oddali� od denerwuj�cych t�um�w, klucz�c w�skimi ciemnymi uliczkami i kr�tymi zau�kami. Moichi obserwowa�, jak Sha'angh'sei przesuwa si� przed jego oczami, i my�la� o zmianach zachodz�cych w tym wielkim mie�cie. Zrozumia� niedawno, �e te ci�g�e zmiany w�a�ciwie czyni�y miasto niezmiennym -jego niesta�o�� fascynowa�a i budzi�a cze��. Nie by�o ju� cesarzowej, kt�ra mog�aby rz�dzi�; pozosta� jedynie upami�tniaj�- cy j� pomnik z bia�ego i r�owego kwarcu na placu Jihi, gdzie otoczona przez miasto delta spotyka�a si� z g��wn� rzek� regionu, Ki-iro. Zieloni i Czerwoni, znani tak�e jako Ching Pang i Hung Pang, odwieczni wrogowie w Sha'angh'sei, zjednoczeni przez zmar�� ju� cesarzow� i taipana na czas Kai-fengu, nadal �yli w zgodzie dzi�ki zawartemu rozejmowi. Wojna, kt�ra trwa�a d�u�ej, ni� ktokolwiek m�g�by pami�ta�, i kt�ra podobno przyczyni�a si� do za�o�enia Sha'angh'sei, wreszcie na zawsze si� sko�czy�a. Mimo wszystkich tych zmian - pomy�la� Moichi - Sha'angh'sei trwa, kwitnie, rozrasta si�, tajemnicze, niebezpieczne; �ywy organizm, daj�cy wi�cej przyjemno�- ci i b�lu, ni� to jest wyobra�alne. Jemu to jednak nie starcza�o. - Sk�d to masz? - zapyta� go�ca, wskazuj�c na siniak. M�ody cz�owiek odruchowo dotkn�� czubkami palc�w swojej twarzy. - Och, to treningi z regentem. Wiesz, �wiczy codziennie i jest �wietnym wojownikiem, nawet... nawet teraz. - Odwr�ci� si� od rozm�wcy, zawstydzony swoimi s�owami. Dok�adnie wtedy Moichi poczu�, �e kubaru zmienia tempo biegu. Wyjrza� wi�c z rikszy, by zobaczy�, co si� dzieje. Na ulicy przed nimi co� si� wydarzy�o i rikszarz musia� zwolni�. Opu�cili ju� dzielnic� portow� i wjechali w pl�tanin� najrozmaitszych kram�w i sklepik�w - do dzielnicy b�d�cej jednym wielkim bazarem. Moichi ujrza� grupk� os�b blokuj�cych ulic�, a kubaru ju� si� rozgl�da� za inn� drog� do Seifu-ke. Zanim zd��y� si� obr�ci�, trzech Zielonych od��czy�o od grupki i podesz�o do rikszy. Byli mocno zbudowani, przet�uszczone czarne w�osy mieli zaplecione w cienkie warkocze. Nosili tuniki i szerokie spodnie, wszystko z czarnej bawe�ny. U ich bok�w wisia�y toporki o kr�tkich trzonkach. Moichi chcia� poprosi� jednego z nich o pomoc, gdy zobaczy�, jak ten z grymasem z�o�ci na twarzy chwyta za toporek i ciska nim prosto w riksz�. Bro� wbi�a si� z tak� si��, �e pos�aniec, z p�kni�tym mostkiem, rozdar� wiklinow� �ciank� i wypad� z pojazdu. Nawet si� nie zorientowa�, �e jest atakowany. Widz�c lej�c� si� krew, Moichi wyskoczy� z rikszy i przetoczy� si� po ulicy. Pami�ta�, by ca�y czas mie� wiklinow� obudow� pojazdu mi�dzy sob� a atakuj�cymi Zielonymi. Wyda�o mu si�, �e czas nagle zacz�� p�yn�� szybciej - moment szoku min�� i pocz�tkowo zaskoczeni ludzie zn�w zacz�li si� rusza�. Biegli we wszystkich kierunkach, krzycz�c ile si�, co troch� pomog�o Moichiemu. Zieloni w tym czasie zd��yli si� przygotowa�. M�czyzna, kt�ry rzuci� toporkiem, doskoczy� do pos�a�ca i wyci�g- n�� bro� z jego cia�a. Moichi doby� jeden ze sztylet�w i trzyma� gotowy do ataku, z ostrzem uniesionym ponad poziom r�koje�ci. Odbieg� od napastnik�w, a oni, rozstawiaj�c si� w wachlarz, �miali si�, jakby mieli do czynienia z dzieckiem, a nie z wojow- nikiem. P�ynnym ruchem obr�ci� si� - jeden z Zielonych niemal�e go dosi�gn�! - i schwyciwszy za ostrze, rzuci� sztyletem. Ci�k� r�koje�� wycelowa� prosto w twarz nacieraj�cego przeciwnika. Zielony krzykn�� z b�lu i zatoczy� si� od pot�nego uderzenia. Krew trysn�a z rozbitego nosa, pr�bowa� wyplu� wybite z�by przez poharatane wargi. W tym czasie Moichi skoczy� w jego stron�, wyci�gaj�c drugi sztylet. Przetaczaj�c si� obok n�g napast- nika, zada� tylko jeden cios, rozcinaj�c Zielonemu �ci�gno Achillesa. Schwyci� le��c� na ziemi siekierk� i rzuci�, nie zd��ywszy nawet wycelowa�. Zauwa�y� tylko ruch na skraju swojego pola widzenia i tam w�a�nie pos�a� toporek. Lec�ca bro� odbi�a si� od kolana drugiego Zielonego. Napastnik j�kn��, gdy noga gwa�townie zgi�a mu si� w stawie. Dobrze jednak wiedzia�, jak pada�. Przetoczy� si� p�ynnie i za chwil� zn�w sta� na nogach. Toporek uderzy� pod z�ym k�tem, trafione p�azem ostrza kolano by�o jedynie st�uczone, a nie z�amane, jak to planowa� Moichi. Zielony rzuci� wi�c w�asn� bro�. Moichi uchyli� si�, a toporek uderzy� w �cian� tu� obok jego g�owy, wyrzucaj�c w powietrze okruchy cegie� i zaprawy. Widz�c, �e Zielony jest wystarczaj�co blisko, Moichi zrobi� wymach nog� i poczu�, �e trafi� prosto w ko�� policzkow�. Ko�ci p�k�y, a Zielony krzykn�� i pad� na ziemi�. Z ust wysun�� si� j�zyk, czerwony i lepki, niemal�e rozdarty na p� przez nagle zaci�ni�te z�by. M�czyzna jednak nie chcia� jeszcze ust�pi�. Odbi� si� od �ciany i rzuci� na Moichiego. Pot�nymi ramionami trzasn�� nawigatora w rami�, tak �e ten wypu�ci� sztylet. R�ce Zielonego, zako�czone d�ugimi i �miertelnie gro�nymi paznokciami zacisn�y si� na gardle przeciwnika. Moichi odczeka� chwil�, po czym uni�s� d�onie i twardymi pi�ciami uderzy� napastnika w uszy z tak� si��, �e krew trysn�a z p�kni�tych b�benk�w. Zielony poderwa� si�, rycz�c z b�lu. Wtedy Moichi zacisn�� mocarne ramiona i z�ama� mu kark. Wstaj�c, zrzuci� z siebie zakrwawione cia�o; jednocze�nie zauwa�y�, �e podchodzi ostatni Zielony. By� to kr�py m�czyzna, kt�ry ostro�nie kr��y� w pobli�u. Ostrze toporka l�ni�o w �wietle s�o�ca karmazynowym blaskiem. Moichi, stoj�c plecami do strzaskanej �ciany, wyci�gn�� miecz. - Czemu go zabili�cie? - spyta� surowo. - Nie mieli�my wobec was z�ych zamiar�w. - Z�ych zamiar�w? - wyrzuci� z siebie Zielony. - By� przecie� Czerwonym. Przez chwil� Moichi niczego nie rozumia�. Poczu� si�, jakby czas si� cofn��. Zn�w by� w Sha'angh'sei przed Kai-fengiem. - O co ci chodzi? Mi�dzy Zielonymi i Czerwonymi panuje pok�j. Kr�py m�czyzna chrz�kn�� i splun�� flegm� pod nogi Moichiego. - Ju� nie, na bog�w, ju� nie! Z�owieszczy rozejm na szcz�cie ju� nie obowi�zuje. - Chc�c wygl�da� gro�nie, potrz�sn�� topor- kiem. - By� nienaturalny. Wszyscy si� wstydzili�my. R�wnie zbrukani jak ludzie deprawuj�cy ma�ych ch�opc�w. W imi� wielkiego boga Sha'angh'sei, Kay-ro De, wojna powr�ci�a na ulice miasta! Rzuci� si� na Moichiego i zacz�li walczy�, bezg�o�nie atakuj�c i paruj�c ciosy, wzajemnie szukaj�c luki w obronie przeciwnika. Moichi przerzuci� miecz do lewej r�ki i p�ynnym ruchem zaatakowa� szybkim poziomym ci�ciem. Oddaj�c cios, Zielony nie zauwa�y� prawej d�oni nawigatora, wyprostowanej i twardej niczym deska. Obr�ci� si� o wiele za p�no. Kraw�d� d�oni Moichiego trafi�a prosto w splot nerwowy u nasady szyi. Zielony pad� nieprzytomny na bruk. Ulica opustosza�a, je�li nie liczy� kilku martwych cia�. Kubaru znikn�� ju� dawno temu. Moichi czu� jednak oczy spogl�daj�ce na niego z okien licznych sklep�w. Wci�gaj�c g��boko powietrze i pr�buj�c zapomnie� o pal�cym b�lu w lewym ramieniu, szybko zebra� sztylety i zatkn�� je za pas. Schowa� miecz do zdobionej pochwy i skr�ci� w boczn� uliczk�, niemal natychmiast znikaj�c z oczu gapi�w. Zupe�nie nie rozumiem, jak to si� wszystko od nowa zacz�o. - To jeden z powod�w, dla kt�rych potrzebowa�em ci� tak szybko. - Wi�c wiesz? - Tak. - W takim razie powiedz mi. - Boj� si�, �e to nie takie proste. Ani troch� proste. Moichi siedzia� w pokoju na drugim pi�trze Seifu-ke. Przez du�e okna, otwarte, by schwyci� cho� odrobin� morskiej bryzy, zobaczy� nad pochy�ymi dachami g�szcz zieleni�cych si� koron drzew wzd�u� szlaku Do Okan, nieruchomych niczym na obrazie. Miesi�ce wcze�niej, po zako�czeniu Kai-fengu, zr�wnali z ziemi� stary pa�ac cesarzowej: ogromne sypialnie i labirynt pozosta�ych pokoi, zimne marmurowe kolumny i d�ugie korytarze, kt�rymi w dal nios�o si� echo. Nie powodowa� nimi brak szacunku dla cesarzowej - pomnik na placu Jihi by� tego dowodem. Po prostu pa�ac, tak jak i jego dziedziczni mieszka�cy, nale�a� ju� do innej epoki. Na jego miejscu wzniesiono trzypi�trowy budynek, mniejszy i bardziej funkcjonalny, z surowej ceg�y zdobionej b�yszcz�c� platyn�. To proste po��czenie surowo�ci i delikatnej zmys�owo�ci sprawi�o, �e nowy dom regenta wygl�da�, jakby od zawsze sta� w oku cyklonu, jakim by�o Sha'angh'sei. To w�a�nie t� budowl� zwano Seifu-ke. Po drugiej stronie sto�u z polerowanego sanda�owca rikkagin Aerent, pierwszy regent Sha'angh'sei, siedzia� dotykaj�c plecami wysokiego oparcia krzes�a z rze�bionej ko�ci s�oniowej. By� wysokim, szczup�ym m�czyzn� o szerokich, pot�nych ramionach, g�stych, szarzej�cych powoli w�osach i kr�tko przyci�tej brodzie. Twarz o odcieniu jasno barwionej sk�ry nie zdradza�a jego wieku. W oczy rzuca� si� orli nos oraz ciemne t�cz�wki, kt�re mog�yby wygl�da� ponuro, lecz wcale takie nie by�y. Wr�cz przeciwnie, nieustannie go�ci�a w nich pogoda ducha i ch�� �ycia. Zupe�nie inny ni� jego zmar�y brat, pomy�la� Moichi - tamten by� przekl�ty od urodzenia, torturowany przez swoj� prawdziw� osobowo��. Patrz�c w oczy Aerenta, widzia� rikkagina, �wietnego dow�dc� wojskowego, ale widzia� te� wiele wi�cej. By�y zupe�nie przezroczyste i tak g��bokie, �e zdawa�y si� bez dna. W samym �rodku wida� by�o nie tylko wojownika, nie tylko dow�dc� - by� tam tak�e cz�owiek. G��bokie i niez�omne cz�owiecze�stwo czyni�o Aerenta tak nadzwyczajnym. A Tuolin, jego brat? By� ca�� rodzin� Aerenta. Moichi poczu� w g��bi ch��d. Wojna. Przecie� to zupe�ne szale�stwo. Czy tylko szcz�cie sprawi�o, �e wraz z Aerentem prze�yli, podczas gdy Tuolin zosta� zabity? Czy te� jaka� pot�na, nie znana ludziom si�a kierowa�a ostatecznym wynikiem zdarze�? Moichi m�g� tylko wzruszy� ramionami. - To tak, jakby wr�ci�y dawne czasy, Aerent - powiedzia� Moichi. - Ci�gle jest w nich nienawi��, cho� �aden nie potrafi�by powiedzie�, kiedy i dlaczego to si� zacz�o. - Masz racj�. - Aerent pokiwa� g�ow�. - Teraz zacz�o si� na nowo - to tak, jakby rozejm nigdy nie istnia�. Ching Pang i Hung Pang �atwo zapominaj� o pewnych sprawach. - Ale jak to si� mog�o sta�? Potyczka mi�dzy grupami obu frakcji? - Gdyby to by�o takie proste. - Regent u�miechn�� si� smutno. - Wtedy istnia�aby jaka� nadzieja, ale tak jak si� sprawy maj�... - Wzruszy� ramionami. - Powiem ci, co si� sta�o - stwierdzi� zdecydowanym g�osem, k�ad�c r�ce p�asko na stole. - Najm�odszego syna Du-Singa znaleziono wczoraj martwego. - Syn taipana Zielonych! - Moichi gwizdn�� przez z�by. - To nie wszystko. - Umi�nione r�ce Aerenta napr�y�y si�, gdy opar� na nich sw�j ci�ar, unosz�c si� do g�ry. Przez chwil� chwia� si�, dopiero po chwili by� pewien, �e utrzyma r�wnowag�. Potem zacz�� i�� na sztywnych nogach; pierwszych kilka krok�w wykona� dosy� niepewnie. Wsta� zza sto�u i przeszed� przez pok�j. Moichi nie by� tak niewyobra�alnie arogancki, by odwr�ci� wzrok, ale widok przyjaciela sprawi�, �e si� odezwa�. - Aerencie, jest mi bardzo przykro. Je�li chodzi o tego m�odego cz�owieka... Regent uni�s� d�o�. - Zrobi�e� wi�cej ni� to by�o mo�liwe. By� dobrym ch�opakiem. - Odwr�ci� si� i u�miechn��. - Dzi�kuj� bogom, �e nic ci nie jest. Nadal uwa�am, �e lekarz powinien przyjrze� si� twojemu ramieniu. Tym razem nawigator uni�s� r�k�. - Przynajmniej przy�� sobie nieco lodu. - Regent popchn�� przez st� misk�, kt�r� Moichi schwyci�. - Powstrzyma puchni�cie i os�abi mrowi�cy b�l, przynajmniej na jaki� czas. Moichi obserwowa�, jak przyjaciel ostro�nie podchodzi do okna. Pomy�la� sobie, �e Aerent bardziej przypomina ogromnego owada ni� cz�owieka. Na przyk�ad modliszk�, poruszaj�c� si� w jedyny jej znany, dziwny spos�b. Regent w ko�cu dotar� do okna i usiad� na szerokim parapecie, wyci�gaj�c przed siebie d�ugie nogi. R�k� wymaca� ich kamienn� twardo��. - Takie ju� s� i nienawidz� tego ukrywa�. - Wyobra�am sobie, �e nie�atwo si� do nich przyzwyczai�. - Rzeczywi�cie, nie jest to proste. - Aerent u�miechn�� si� s�abo i pomy�la�, �e i tak mia� wi�cej szcz�cia ni� niekt�rzy. Dzi�ki bogom przynajmniej oszcz�dzono mu duchowych cierpie�, kt�re prze�y� Tuolin. Jakie to dziwne, �e dopiero w chwili �mierci odkry�, co to mi�o��. By� wojownikiem do ostatniej chwili. By� tak�e prawdziwym bohaterem i jako taki pozostanie w pami�ci. Tak by�o sprawiedliwie. Siedzia� zupe�nie wyprostowany, patrz�c w ziarno swojej duszy, a Moichi cierpliwie czeka�, tak�e rozmy�laj�c. Aerent poczu� delikatny wiatr, kt�ry zerwa� si� i osusza� pot na plecach, przylepiaj�cy do cia�a zielon� jedwabn� szat�. �ciemni�o si� - szybko formuj�ce si� chmury burzowe wisia�y nad po�udniowo- -zachodni� dzielnic�, p�dz�c w stron� l�du, jak gdyby by�y ju� sp�nione na jakie� wa�ne spotkanie. Wci�gn�� w nozdrza powietrze i poczu� zbli�aj�cy si� deszcz. Uderzy�o go nagle, niczym be�t z kuszy, wspomnienie deszczowego poranka, gdy p�dzi� przez pole bitwy pod ��tymi �cianami twierdzy Kamado. Jego ogier pulsowa� skoordynowan�, pot�n� si��, podczas gdy on sam unikn�� wy- strza��w, zsuwaj�c si� z siod�a i kryj�c za bokiem wierzchowca. Ale ziemia by�a zdradliwa, �liska od krwi i wn�trzno�ci, ca�kowicie przys�oni�ta stertami zmasakrowanych cia�. Ko� potkn�� si�, sp�oszy� i gwa�townie odwr�ci�. Aerent butem zahaczy� o metalowe strzemi�, a noga przekr�ci�a si� i zaklinowa�a. Wierzchowiec ci�gnaj go po nier�wnym pod�o�u, po cia�ach i rozrzuconym or�u, przez okrutny i �mierciono�ny teren. Zbroja ochroni�a wi�kszo�� jego korpusu i r�k. W pewnym momencie co� rozp�ata�o metal he�mu; los zlitowa� si� nad nim i Aerent straci� �wiadomo��. �aden lekarz nie potrafi� wyleczy� jego n�g. Nerwy zosta�y zniszczone, poza tym sk�ra i mi�nie dozna�y tylu obra�e�, �e nie mieli w�a�ciwie wyboru. Postanowili, �e Aerenta powiadomi o tym osobisty medyk Tuolina. Rikkagin nie rozpacza�, w jego jasnej duszy nie by�o miejsca na tak pos�pne, obezw�adniaj�ce uczucie. Jest odrobina dobra we wszystkim, co si� dzieje, a przynajmniej zawsze wynika jaka� wa�na nauka. Jego cia�o zosta�o poddane testowi, kt�ry przeszed�. Teraz sprawdzano jego umys�. M�g� przetrwa� albo zagin�� duchowo. Medycy stali si� nieprzydatni, gdy tylko odci�li martwe cz�ci cia�a. Wezwa� in�ynier�w, natychmiast odsy�aj�c tych, kt�rzy nie potrafili si� nie u�miechn�� i odwracali wzrok lub byli zdziwieni jego wezwaniem. Ci bez wyj�tku twierdzili, �e to niemo�liwe. Aerent nie wierzy� im i w ko�cu znalaz� cz�owieka, kt�ry zar�wno si� nie ba�, jak i wiedzia�, co mu jest potrzebne. - Uwa�am, �e powinny by� bardziej funkcjonalne - rzek� na wst�pie, co zadowoli�o Aerenta. - Zr�b to - rozkaza�. Pieni�dze oczywi�cie nie stanowi�y problemu. Aerent by� boha- terem Kai-fengu i wielu widzia�o w nim pierwszego regenta Sha'angh'sei. Skoro miasto w�a�ciwie odebra�o mu nogi, to teraz mia�o zamiar je zwr�ci�, niezale�nie od koszt�w. In�ynier - ten sam, kt�ry zaprojektowa� Seifu-ke - pracowa� bez przerwy ca�y sezon, porzucaj�c wszystkie inne projekty. W ko�cu przyszed� do Aerenta z metrowej d�ugo�ci w�skim pakunkiem, zawini�tym w ciemny materia�. - S� gotowe - powiedzia�, ods�aniaj�c zawarto��. Stworzy� je na wz�r ludzkiego uk�adu kostnego. Wyginaj�ce si� w �uki ko�ci wykona� z substancji przypominaj�cej rubin, twardej i wytrzyma�ej jak kamie�, ale jednocze�nie wystarczaj�co gi�tkiej. Stawy by�y cudami techniki; pier�cienie i �o�yska z onyk- su i czystego mosi�dzu pokry� smarem, kt�ry chroni� metal przed wilgoci� i zu�yciem. P� dnia zaj�o dopasowywanie n�g, ale potem Aerent ju� nigdy nie musia� ich zdejmowa�. Poprawiaj�c ustawienie, in�ynier powiedzia�: - Mamy oczywi�cie wiele materia��w, kt�rymi mogliby�my pokry� te �ko�ci", by nogi wygl�da�y niemal jak �ywe. - Przykr�ci� ostatni� �rubk� i wsta�, by przyjrze� si� swojemu dzie�u. - Szczerze m�wi�c, wol� je takie, jakie s� teraz. Gdybym to ja mia� je nosi�, ju� niczego bym nie zmienia�. Aerent d�ugo przygl�da� si� nowym nogom, szukaj�c mo�e w g��bi siebie jakiej� emocji, jakiej� wskaz�wki. - Tak - powiedzia� w ko�cu. - Wydaje mi si�, �e masz racj�. Zostawmy je takie jak teraz. - Po�o�y� r�ce na rubinowych ko�ciach, palcami badaj�c ich powierzchni�. Potem, opieraj�c si� o krzes�o, wsta� po raz pierwszy i, o dziwo, od razu dozna� ogromnego uczucia wolno�ci. Dopiero p�niej u�wiadomi� sobie, �e nowe nogi by�y o wiele l�ejsze od tych z krwi i prawdziwych ko�ci. Zacz�o pada�. Aerent cofn�� si� odruchowo, gdy tylko pierwsze krople kapn�y mu na plecy. Ciemne niebo nad Sha'angh'sei falowa�o niczym brzuch ogromnej bestii. W odd