8453
Szczegóły |
Tytuł |
8453 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8453 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8453 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8453 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ERIC LUSTBADER
OPALOWY KSIʯYC
Prze�o�y�
Aleksander Klamerko
Dla Ralphine
Wi�c walczymy, aby
nasza historia sta�a si�
zbawieniem naszych
dzieci.
(z tablic Iskaekzyk�w)
PROLOG
Na ulicy Zielonego Delfina
M�czyzna z bliznami wje�d�a do Sha'angh'sei o zachodzie
s�o�ca. Na moment przystaje przed wynios�ym cynobrowym
skarpowaniem zachodniej bramy i obraca si� w zakurzonym siodle.
Para czarnych jak heban padlinozernych ptak�w szybuje nad nim
wysoko. Groteskowo d�ugie skrzyd�a rysuj� si� wyra�nie na tle
rozpalonego nieba. Chmury p�dz� po przestworzach niczym
rydwany karmazynowego ognia, przys�aniaj�c co chwila opuchni�ty
owal s�o�ca, leniwie opadaj�cy ku linii horyzontu. Wy�ej po�o�one
dzielnice miasta spowija g�stniej�ca mgie�ka, w kt�r� si� zanurza
zachodz�ce s�o�ce. Sha'angh'sei szczyci si� jedynymi w swoim
rodzaju zachodami. Miasto zalewa najpierw najczystsza purpura,
kt�ra potem przybiera barw� ametyst�w, by na koniec sta� si�
oznajmiaj�cym noc fioletem.
Oczy m�czyzny z bliznami, w�skie szparki o t�cz�wkach
r�wnie matowych co suche kamienie ze strumyka, nie patrz� na
zach�d s�o�ca. Uwa�nie obserwuj� wij�c� si� do miasta drog�,
kt�r� p�ynie w jego stron� nieprzerwany strumie� podr�nych
- ci�gni�te przez mu�y wozy pe�ne ry�u i jedwabiu, je�d�cy
i �o�nierze, w�drowni handlarze, kupcy, id�cy pieszo ch�opi.
Wyp�ywaj�cy z miasta t�um nic go nie obchodzi.
Jego ko� parska i potrz�sa g�ow�. M�czyzna z bliznami chud�,
czerwon� d�oni� g�aszcze delikatnie jego szyj�. Sier�� ogiera jest
matowa od py�u drogi, oblepiona b�otem w�skich dr�ek, za-
brudzona t�uszczem z jedzonych w po�piechu posi�k�w.
M�czyzna z bliznami poprawia zszyty niechlujnie kawa�ek
filcu, kt�rego u�ywa jako czapki. Materia� przynajmniej zas�ania
jego pod�u�n�, zm�czon� twarz. Gdy jest ju� zadowolony ze
swojego wygl�du, odwraca si� z powrotem. Pochylaj�c si� w wy-
sokim siodle, przyciska boki konia pi�tami i przeje�d�a przez
bram�. Patrzy przy tym do g�ry, obserwuj�c zmieniaj�c� si�
perspektyw�. Z przyjemno�ci� ogl�da pod r�nymi k�tami ci�gn�ce
si� w niesko�czono�� p�askorze�by wyryte w ciemnym cynobrze
zachodniej bramy. Masywna budowla jest epickim pomnikiem ku
czci podstawowej sprzeczno�ci: triumfu i okrucie�stwa wojny.
M�czyzna z bliznami trz�sie si�, cho� nie jest mu zimno.
Nie wierzy w przes�dy, ale zwraca uwag� na fakt, �e wjecha�
przez zachodni� bram�, wzniesion� po to, by na zawsze przy-
pomina�a o ciemnej stronie ludzkiej natury. Pyta jednak samego
siebie, czy rzeczy mia�yby si� inaczej, gdyby wjecha� przez
onyksow� bram� po�udniow�, alabastrow� bram� wschodni� czy
te� wzniesion� z czerwonego drewna ��kowego i ciemnego �elaza
bram� p�nocn�? Odchyla g�ow� do ty�u i �mieje si� gorzko.
Nie. Nie. Nawet najmniejszej. O tej porze, w promieniach za-
chodz�cego s�o�ca, wszystkie s� karmazynowe.
M�czyzna z bliznami wbija si� w morze ludzi wielkiego miasta,
a t�um, niczym pole faluj�cych mak�w, spowalnia jazd�. Podr�ny
czuje, �e ko�czy si� dla niego okres odosobnienia, kiedy to by�
z dala od wszelkiego towarzystwa. Jeszcze do niedawna s�dzi�, �e
czas, w kt�rym jego jedyn� rodzin� s� wierzchowiec, gwiazdy
i ksi�yc, b�dzie trwa� wieki. Jednak wje�d�aj�c w zgie�k miasta,
widz�c, jak ko� lawiruje mi�dzy grupami m�czyzn, kobiet i dzieci,
grubych i chudych, du�ych i ma�ych, m�odych i starych, brzydkich
i �adnych, mijaj�c przepe�nione towarem sklepy, stoiska, stragany
z p��ciennymi dachami, pl�tanin� budynk�w z tablicami reklamu-
j�cymi kusz�ce produkty sprzedawane w ich wn�trzach, zdaje
sobie spraw�, �e jeszcze nigdy ciep�o ludzkiej rodziny nie by�o mu
tak obce. To dziwne uczucie odr�bno�ci przepe�nia go ca�kowicie,
tak �e dostaje dreszczy, jakby by� chory.
Wbija pi�ty w bok wierzchowca i potrz�sa wodzami, chc�c
nagle jak najszybciej dotrze� do celu. Jedzie przez pole kinetycznej
energii, ws�uchuj�c si� w trzaskanie zakurzonej sk�ry siod�a,
pokryty grub� warstw� podr�nego py�u. Grupka brudnych i chu-
dych jak trupy dzieci ociera si� o jego nogi niczym odr�bny pr�d
w tej cuchn�cej fali. Musi mocniej przycisn�� �ydki do bok�w
ogiera, inaczej zostanie �ci�gni�ty na ziemi� przez t�um wyj�cych
dzieci. Wyjmuje wi�c miedziaka zza szerokiego pasa i podrzuca
wysoko w powietrze. Moneta odbija ostatnie promienie s�o�ca
i znika w faluj�cym t�umie pieszych, a dzieci zostawiaj� je�d�ca
w spokoju. Przeczesuj�c na czworaka ludzk� mas�, gorliwie szukaj�
miedziaka w grubej warstwie odpadk�w pokrywaj�cej ulic�.
M�czyzna jedzie dalej skr�caj�c� pod ostrym k�tem w bok
ulic�. Wdycha silny zapach kolendry i cytryn, ci�k� wo� pieczo-
nego mi�sa, nieco l�ejsze zapachy �wie�ych ryb i warzyw sma�o-
nych w g��bokim oleju. Mijaj�c wlot do ciemnego zau�ka, czuje
mocn� i s�odk� wo� makowej �ywicy, tak intensywn�, �e oszo�o-
miony, na moment traci oddech.
Sp�dziwszy w drodze tak wiele czasu samotnie, w zgie�ku
miasta odczuwa klaustrofobi�. Ci�g�a kakofonia krzyku, p�aczu,
zawodzenia, nawo�ywania, �miechu, szeptu, monotonnego �piewu
- wspania�y be�kot, testament pot�gi nieposkromionej ludzko�ci.
Zas�oni�ta filcow� czap� twarz m�czyzny jest zapadni�ta. D�ugi
zgarbiony nos unosi si� nad skrzywionymi wargami. Wygl�da tak,
jakby w m�odo�ci walczy� na pi�ci wewn�trz konopnego ko�a, jak
to czyni� niekt�re ludy z zachodnich r�wnin kontynentu cz�owieka.
Srebrne, jedwabiste w�osy opadaj� na plecy, pozostawiaj�c czo�o
ods�oni�te dzi�ki w�skiej miedzianej opasce. Dok�adnie ogolona
twarz o wyzywaj�cym spojrzeniu pokryta jest bia�ymi bliznami
marszcz�cymi sk�r� policzk�w i szyi niczym deszcz powierzchni�
stawu. Z jego ramion opada obszerny ciemny p�aszcz, tak za-
brudzony, �e oryginalnej barwy mo�na si� tylko domy�la�. Pod
p�aszczem ma ciemnobr�zow� tunik� i spodnie. W pochwie
przypi�tej do prostego sk�rzanego pasa trzyma zakrzywiony miecz
o szerokim ostrzu.
JYl�czyzna z bliznami zatrzymuje si� przy budce z winem na
Potr�jnie B�ogos�awionej drodze. Zsiada z konia i prowadzi go na
bok t�umu przelewaj�cego si� ulic� przelotow�. Wchodz�c w mrok
pod wzorzystym dachem, zauwa�a sprzedawc�. Sklepikarz ma
twarz jak ksi�yc i oczy w kszta�cie migda��w. W�a�nie targuje si�
z dwiema kobietami o cen� sk�rzanego buk�aka wina. Podr�ny
przygl�da si� gibkim cia�om kobiet oraz wykrzywionym przez
z�o�� twarzom. Oczy ma jednak niespokojne, wi�c s�uchaj�c
i czekaj�c, nieco niecierpliwie rozgl�da si� dooko�a, zatrzymuj�c
si� na moment na czyjej� twarzy, jakiej� d�oni unosz�cej si�
w oddali. Przez chwil� obserwuje m�czyzn� o oliwkowych oczach
i ciemnych kr�conych w�osach opadaj�cych na ramiona, lecz ten
odchodzi z cz�owiekiem, na kt�rego czeka�. M�czyzna z bliznami
odwraca g�ow� na d�wi�k tupotu; na zewn�trz kto� przebiega
krzycz�c, �okciami toruje sobie drog�. Sprzedawca wina jest ju�
wolny, wi�c przybysz zamawia kubek korzennego wina, kt�re
wypija jednym �ykiem. Z rado�ci� odkrywa, �e nie jest to popularne
w tym rejonie wino ry�owe, zbyt s�abe jak na jego gust, ale
mocniejszy burgund z p�nocy. Kupuje wi�c ca�y buk�ak.
S�o�ce rzuca ju� ostatnie promienie znad linii horyzontu, a noc
�mia�o nadci�ga ze wschodu.
M�czyzna z bliznami prowadzi swego konia w lewo, do
w�skiej uliczki pe�nej odpadk�w i ka�u. Gdzie� tu musz� by� ko�ci,
ukryte zapewne w wysokich stertach �miecia pod �cianami budyn-
k�w. Ludzkie ko�ci odarte z cia�a i wszelkiej to�samo�ci. Smr�d
jest tak odrzucaj�cy, �e m�czyzna oddycha p�ytko, jakby boj�c
si�, �e samo powietrze mo�e by� zatrute przez miazmaty. Wierz-
chowiec r�y cicho, wi�c uspokajaj�co klepie go po karku.
W ko�cu uliczka si� ko�czy i m�czyzna wychodzi na pe�n�
sklep�w ulic� Zielonego Delfina. Powietrze ponownie rozbrzmiewa
kakofoni� miejskich d�wi�k�w, a zapach przypraw t�umi ohydne
wonie. P� kilometra dalej podr�ny znajduje pe�n� siana stajni�.
Wprowadza wierzchowca do boksu, zdejmuje z niego juki, kt�re
zarzuca sobie na rami�. W ciemn� r�k� spoconego stajennego
wk�ada dwie monety i wychodzi na ulic� Zielonego Delfina. Jaki�
czas idzie w d� ulicy, co chwila zatrzymuj�c si�, by zajrze� przez
okno do sklepu lub obejrze� towar na straganie. Zmienia cz�sto
stron� ulicy i regularnie odwraca si� za siebie.
Wreszcie dociera do ko�ysz�cego si� szyldu w kszta�cie zwierz�-
cej twarzy. Pod Krzycz�c� Ma�p�. Wchodzi do wn�trza mrocznej,
zadymionej gospody, mija zaj�te sto�y i wn�ki, rozmawia przez
chwil� z w�a�cicielem lokalu. Mo�e z powodu panuj�cego w tawer-
nie ha�asu przyk�ada usta tak blisko ucha gospodarza. Ten kiwa
g�ow�, po czym srebrna moneta zmienia szybko w�a�ciciela.
M�czyzna z bliznami przechodzi przez pok�j i wspina si� po
w�skich drewnianych schodach. Przystan�wszy na p�pi�trze,
lustruje wzrokiem gwarn� sal�. Nie interesuj� go miejscowi z okolic
Sha'angh'sei; wzrokiem wyszukuje cudzoziemc�w. Dok�adnie, cho�
skrycie, im si� przygl�da, dopiero p�niej wst�puje na sam szczyt
schod�w.
Cicho kroczy wzd�u� ciemnego korytarza, skrupulatnie licz�c
mijane drzwi. Sprawdza jeszcze, czy tylne wyj�cie jest otwarte, po
czym wchodzi do ostatniego pokoju z lewej strony.
Zamyka drzwi i przez jaki� czas stoi tu� za nimi, nie wydaj�c
�adnego d�wi�ku - nas�uchuje, wch�ania p�yn�ce w tle d�wi�ki.
Przygotowuje si�, chc�c, by jego pod�wiadomo��, gdy sam b�dzie
zaj�ty, wychwyci�a najmniejsz� zmian�.
Potem podchodzi do wielkiego �o�a i rzuca na nie juki. Chwil�
p�niej zbli�a si� do okna i szczelnie zaci�ga zas�ony. Odczekawszy
troch�, palcem odsuwa lekko jedn� z nich i przez szpar� wygl�da
na ciemn� ju� uliczk�, prostopad�� do ulicy Zielonego Delfina. Wie
dobrze, �e jest w �rodku miasta, z dala od przystani w delcie
Sha'angh'sei. Skupiwszy si�, s�yszy jednak monotonne pie�ni
pracuj�cych kubaru, przebijaj�ce si� przez miejski gwar. K�tem
oka widzi ulic� Zielonego Delfina. Handlarz sprzedaj�cy przy-
prawion� wo�owin� w�a�nie zamyka sklep, tu� obok gasn� �wiat�a
w zakurzonym sklepie z dywanami, a trzej identycznie ubrani
bracia zaci�gaj� �aluzje. Handlarze dywanami musz� by� bogaci
- my�li m�czyzna z bliznami, pozwalaj�c, by zas�ona ponownie
opad�a. Im lepiej si� takim powodzi, tym grubsi si� staj�, jak gdyby
tyli wraz z gromadz�c� si� fortun�.
M�czyzna z bliznami zapala lampk� oliwn� na porysowanym
nocnym stoliku, wiedz�c, �e grube zas�ony skryj� �wiat�o. Jeden
z rog�w stolika jest przypalony - kt�ry� z poprzednich go�ci
najwyra�niej wywr�ci� lamp�. M�czyzna si�ga do juk�w, wyci�ga
�wie�o kupiony buk�ak wina i poci�ga z niego d�ugi �yk.
Myje si�, dop�ki woda w miednicy nie robi si� zupe�nie czarna.
Nagle s�yszy ciche kroki na schodach. G�owa instynktownie si�
unosi, a r�ka opiera na r�koje�ci miecza. Bezszelestnie staje tu�
przy �cianie obok drzwi i czeka, prawie nie oddychaj�c.
Pukanie.
M�ody ch�opak, wysoki i ciemnow�osy, wchodzi z tac� paruj�cego
jedzenia. Zatrzymuje si� widz�c, �e pok�j jest pusty. M�czyzna
z bliznami warczy cicho i ch�opak powoli si� odwraca. Pr�buje nie
patrze� na go�cia, ale nie umie si� powstrzyma�.
- Dzi�kuj� - m�wi m�czyzna. - Postaw na stole.
Ch�opak prze�yka z trudem �lin� i kiwa g�ow�. Nie mo�e
oderwa� wzroku od przybysza.
- Tw�j ojciec twierdzi, �e mo�na na tobie polega�. - M�czyzna
ignoruje natr�tny wzrok ch�opaka. - Czy to prawda? - Jego g�os
brzmi tak, jakby co� utkn�o mu w gardle.
Strach miesza si� z fascynacj�. M�czyzna z bliznami widzi, jak
zazwyczaj obce sobie emocje pojawiaj� si� jednocze�nie na m�odej
twarzy.
- Co jest? Czy�by� straci� g�os?
- Nie, panie - j�ka si� ch�opak. - Potrafi� m�wi�.
- Zamknij drzwi.
Ch�opiec natychmiast wykonuje polecenie.
- Masz jakie� imi�? - M�czyzna stoi ju� przy nocnym stoliku
i palcami chwyta kawa�ki kurczaka. Miesza mi�sem g�sty sos,
jakby nie zauwa�y� le��cych na tacy drewnianych pa�eczek.
Umaczane w sosie mi�so wtyka do ust i zjada. - Wy�mienite
- komentuje, oblizuj�c wargi i palce. - W sam raz �wie�o
zmielonego czarnego pieprzu. - Nagle przypomina sobie o ch�opaku.
-No...
- Kuo - m�wi ch�opiec cicho.
- Aha. - M�czyzna z bliznami przygl�da mu si� intensywnie.
Kuo boi si�, ale wie, �e nie mo�e tego po sobie okaza�. Stoi
prosty niczym kij, koncentruj�c si� na kontroli oddechu. Pr�buje
ignorowa� �omocz�ce serce, cho� zdaje mu si�, �e utkn�o
w tchawicy.
- To dla ciebie, Kuo. Je�li zrobisz to, co ci powiem. - W palcach
m�czyzny z bliznami ni st�d, ni zow�d pojawia si� srebrna moneta.
Ch�opak kiwa g�ow�, zahipnotyzowany b�yszcz�cym srebrem.
Jest warte wi�cej ni� to, co zarobi� przez ca�e �ycie.
- A teraz s�uchaj mnie uwa�nie, Kuo. M�j ko� stoi w stajni
w dole ulicy Zielonego Delfina. Gdy tylko wybije godzina dzika,
musisz przyprowadzi� go do bocznej uliczki obok gospody. Tej
tutaj. - Pokazuje palcem w stron� zas�oni�tego okna. - Nikt nie
mo�e ci� widzie�, Kuo. Gdy ju� tu dotrzesz, sta� w cieniu budynku
i czekaj na mnie. Gdy przyjd�, b�d� mia� dla ciebie kolejn� srebrn�
monet�. Czy wszystko jasne?
- Tak, prosz� pana. - Kuo kiwa g�ow�. - Wyj�tkowo jasne.
- Tajemniczo�� misji podnieca ch�opca. Jego koledzy b�d� mu
strasznie zazdro�ci�.
- Nikt nie mo�e si� o tym dowiedzie�, Kuo. - M�czyzna
z bliznami szybkim krokiem podchodzi do ch�opca. - Twoi
przyjaciele, bracia i siostry, nawet ojciec. Nikt.
- Nie mam przecie� o czym opowiada� - odpowiada Kuo,
zachwycony sam sob�. - Kogo interesowa�by fakt, �e zanios�em na
g�r� kolejny posi�ek?
- Nawet o tym nie wspominaj!
Ch�opak niemal podskakuje, s�ysz�c te s�owa.
- Oczywi�cie, panie.
M�czyzna pstryka palcami i wystrzelona z katapulty kciuka
moneta wylatuje �ukiem w powietrze. Kuo chwyta pieni�dz, po
czym odchodzi, szybko i cicho.
Podr�ny nas�uchuje pod drzwiami. Gdy odg�osy st�p Kuo
cichn� w oddali, powraca do przerwanego posi�ku. Przez jaki� czas
jedzenie ca�kowicie poch�ania jego uwag�.
Z ulicy dobiegaj� odg�osy, dziwnie zniekszta�cone przez zaci�g-
ni�te zas�ony. Nawo�ywania nocnych sprzedawc�w, pijacki �miech,
skrzypienie woz�w za�adowanych towarami na jutrzejszy targ,
parskanie koni, stuk kopyt o bruk; lekki wiatr szele�ci li��mi drzew
na pobliskiej ulicy ��tego Z�ba. Noc.
Ciche kroki na schodach wystarczaj�, by m�czyzna z bliznami
zerwa� si� na nogi, pospiesznie wycieraj�c pobrudzone t�uszczem
d�onie. Schyla si� i gasi oliwn� lampk�. Cicho obchodzi ��ko
i ods�ania zas�ony. S�abe �wiat�o s�czy si� do pokoju tak, jak krew
s�czy si� z trupa.
Kroki zamieraj�.
M�czyzna zaj�� miejsce w najciemniejszym k�cie pokoju, sk�d
dobrze wida� zamkni�te drzwi. Stoi nieruchomo, r�k� zaciska na
r�koje�ci miecza.
Drzwi otwieraj� si� do wewn�trz i pojawia si� w nich hebanowa
sylwetka.
- Mistral - szepce cicho.
- Kto jest pos�a�cem? - pyta m�czyzna z bliznami.
- Wiatr.
- Wejd�, Omojiru - m�wi m�czyzna, na co przybysz zamyka
drzwi. S�ycha� szcz�k zamka.
- Cascaras, znalaz�e� j�?
M�czyzna z bliznami s�yszy, �e Omojiru z trudem kontroluje
dr�enie swego g�osu. W s�abym �wietle widzi wysokie czo�o,
p�askie ko�ci policzkowe, w�skie wargi, inteligentne oczy. My�li
sobie, �e w�a�nie z powodu tych oczu wszed� z nim w konszachty.
Ale teraz ju� wie, �e pozbawiony wp�yw�w ojca, Omojiru by�by
nikim. �a�uje, �e go w to zaanga�owa�. Nie dlatego, �e jest okrutny
i bez zasad. Przede wszystkim nie jest przebieg�y, cho� za takiego si�
uwa�a i g��boko w to wierzy. A to bywa niebezpieczne. Widzi, jak
Omojiru zaciska usta, powstrzymuj�c wybuch w�ciek�o�ci. Przypo-
mina sobie gwa�town� natur� tego cz�owieka. Jak bardzo r�nisz si�
od swych krewnych, Omojiru - my�li m�czyzna z bliznami. Gdyby
tylko tw�j ojciec wiedzia�, co ze mn� zaplanowa�e�...
- Powiedz mi! - syczy Omojiru, a s�owa wylatuj� z jego ust
jakby pod ci�nieniem.
M�czyzna odwraca si� na moment, zawstydzony zachowaniem
wsp�pracownika.
- Znalaz�em.
- Wreszcie! - Omojiru instynktownie przysuwa si� do rozm�w-
cy, a jego g�os dr�y z emocji.
Chciwo�� - my�li m�czyzna z bliznami. I ��dza w�adzy. Ile
os�b by zabi�, �eby to osi�gn��.
- Jeszcze jej nie mam.
- Co? - Nawet w ciemno�ci wyra�nie wida� rozczarowanie na
jego twarzy.
- Ale wiem, gdzie jest.
- Ach! Wi�c jed�my tam.
- Tak - zgadza si� m�czyzna z bliznami. - Tak si� przecie�
um�wili�my. - Zastanawia si�, w kt�rym momencie Omojiru
spr�buje go zabi�.
- Gdzie to jest? - szepce tamten.
Jego rozm�wca �mieje si� cicho. Zamiary wsp�pracownika
mo�na przejrze� na wylot. Zrobi to teraz, nie ryzykuj�c.
- Pojedziemy tam razem, Omojiru - powtarza cierpliwie, jak
gdyby t�umaczy� skomplikowane poj�cie dziecku.
- Tak, tak, wiem, �e tak zrobimy. Tylko, c�, ja tylko chcia�em
wiedzie�, co zabra� ze sob�? A to zale�y od miejsca, do kt�rego
pojedziemy.
- Powiem ci, co masz ze sob� wzi��, Omojiru. - M�czyzna
z bliznami nie mo�e si� ju� powstrzyma� i �mieje si� g�o�no.
Zamek i zawiasy trzaskaj� z hukiem i drzwi wylatuj� z futryny.
Odwracaj�c g�ow� w tamt� stron�, m�czyzna zastanawia si�
zszokowany, czemu nic nie us�ysza�. Najmniejszego nawet d�wi�ku.
W korytarzu �wiat�a s� zgaszone, jest tak, jakby patrzy� w bez-
gwiezdn� noc, duszn� i wilgotn� od wisz�cej nad ziemi� mg�y.
Wyci�ga z pochwy miecz, ale s�yszy ju� to, czego najbardziej si�
ba� - odg�osy walki. St�umiony krzyk wyrywa si� z gard�a Omojiru,
krzyk pe�en strachu i b�lu. Potem ha�as, jakby przez pok�j
przetoczy� si� huragan, a po nim g�o�ne bulgotanie, zwierz�cy
charkot, kt�ry mo�e oznacza� tylko �mier�. M�czyzn� z bliznami
przechodzi dreszcz, gdy zdaje sobie spraw�, �e d�wi�ki dobiegaj�
z ust Omojiru. Kto� w�a�nie go morduje.
M�czyzna trzyma wielkie zakrzywione ostrze wysoko nad
g�ow�, got�w do walki. Co� wypada na niego z ciemno�ci, zbyt
szybko, by m�g� zareagowa�. Wydaje mu si�, �e to noc o�y�a
i rzuci�a si� na niego, przepe�niona ch�ci� zemsty i zimn�,
nieub�agan� nienawi�ci�.
Jego opadaj�cy w d� miecz �piewa sw� pie��, ale na nic nie
natrafia. Tymczasem palce o �elaznym u�cisku owijaj� si� wok�
jego prawej d�oni i mocno j� wykr�caj�. Walczy nadal, uderzaj�c
lew� d�oni� i nogami. Unosi do g�ry kolano, chc�c wymierzy�
kopniaka, ale uderza w nie co� ci�kiego, roztrzaskuj�c je na
miazg�. M�czyzna z bliznami pada na ziemi�, omal�e mdlej�c.
Pulsuj�cy w kolanie b�l jest nie do zniesienia. Krzyczy, gdy p�kaj�
ko�ci w jego lewej d�oni. Ostrze z hukiem pada na ziemi�.
Kto� przenosi go na ��ko. Co� przyciska si� do jego klatki
piersiowej, zadaj�c jeszcze wi�cej b�lu, kt�ry przeszywa ca�e cia�o.
Ju� go nie kontroluje, wypr�nia si� zawstydzony. Wok� niego
unosi si� smr�d fekali�w.
Sk�ra i cia�o rozdzieraj� si�. B�l przyt�pia s�uch. Jedynie bicie
serca dudni w jego uszach niczym fala obijaj�ca si� o skalisty
brzeg. Serce boli tak, jakby kto� �ciska� je obc�gami. Nie mo�e
oddycha�. Na granicy omdlenia zaczyna s�ysze� pytania, wielo-
krotnie i cierpliwie powtarzane. Musi na nie odpowiedzie�, cho�
ju� ich nie rozumie. Z otwartych ust wycieka ciemna krew, serce
jest �ci�ni�te do granic mo�liwo�ci, w m�zgu jaki� glos b�aga
o lito��, m�czyzna my�li ju� tylko o sobie.
- Tak - syczy kto� tu� nad nim. - Tak, tak, tak. - G�os zdaje
si� dobiega� z drugiego ko�ca �wiata.
Delikatne b�ony oczu p�kaj� niczym balony. M�zg jest krzykiem,
kt�ry wype�nia ca�y wszech�wiat. Potem jego w�asna krew zalewa
pok�j niczym woda wylewaj�ca si� z przerwanej tamy. ��ko
nasi�ka posok�, pod�oga staje si� wilgotna, a krew p�ynie dalej,
wylewaj�c si� na korytarz.
CZʌ� 1
MIASTO
CUD�W
Rubinowe nogi
Odg�osy morza obudzi�y Moichiego Annai-Nin.
Przez d�u�sz� chwil� le�a� z otwartymi oczami, ws�uchuj�c si�
w fale, leniwie uderzaj�ce o drewniane pale pomostu. S�ysza�
wyra�nie piskliwe krzyki g�odnych mew i przez chwil� mu si�
zdawa�o, �e jest na statku. Potem jego uszu dobieg�y ochryp�e
g�osy tragarzy okr�towych oraz monotonne litanie kubaru. Wtedy
przypomnia� sobie, �e jest w portowym mie�cie Sha'angh'sei. Fakt
ten jednocze�nie zmartwi� go i podni�s� na duchu. Kocha� to
miasto, by� mo�e najbardziej ze wszystkich miast na ziemi; czu�
wzgl�dem niego dziwn� i siln� sympati�, cho� do jego domu by�o
st�d daleko. Jednak najbardziej t�skni� za statkiem ko�ysz�cym si�
pod stopami.
P�ynnym ruchem poderwa� si� i przeszed� po drewnianej pod�odze
du�ego pokoju. Popchn�� �aluzje, kt�re zwin�y si� w harmonijki,
ods�aniaj�c rz�d du�ych okien z widokiem na morze. Unosz�ce si�
tu� nad horyzontem s�o�ce zmienia�o wod� w burzliwe z�oto.
Uni�s� sw� pot�n� d�o� i opar� si� o g�rn� framug� drzwi, kt�re
prowadzi�y na rozleg�y taras ci�gn�cy si� wzd�u� ca�ego budynku.
Zaczerpn�� g��boko wilgotnego, przesyconego sol� powietrza. Silny
zapach wype�nia� nozdrza. Moichi w zak�opotaniu pociera� r�k�
silnie umi�nion� klatk� piersiow�. Jeste� wieczne - pomy�la�.
Poranne �wiat�o, rozlewaj�ce si� z ukosa po widnokr�gu,
wydobywa�o z mroku jego pot�n� sylwetk�. Mia� sk�r� koloru
jasnego cynamonu. Gdy szerokie usta si� u�miecha�y, co zdarza�o
si� do�� cz�sto, zza grubych warg b�yska�y bia�e z�by. Du�e,
szeroko osadzone oczy mia�y barw� przydymionego topazu, cho�
m�wiono - niepewnym szeptem rezerwowanym dla najwi�kszych
tajemnic - �e w ciemno�ci g��boko w nich mo�na ujrze� kar-
mazynowy b�ysk, jakby w �renicach odbija�o si� �wiat�o migocz�-
cego p�omienia. Mia� d�ugi, haczykowaty nos, co podkre�la� malutki,
lecz doskona�y brylant, osadzony w ciemnej sk�rze prawego
skrzyde�ka. Jego g�sta czarna broda i w�osy kr�ci�y si� i po�ys-
kiwa�y. Twarz najwyra�niej ukszta�towa�y r�ne wp�ywy, tworz�c
fascynuj�c� krzy��wk�. Wida� by�o, �e rysy Moichiego uformowa�y
przeciwie�stwa, kt�rym musia� stawi� czo�o, zar�wno te naturalne,
jak i stworzone przez ludzi. Bywali w �wiecie mieszka�cy
Sha'angh'sei twierdzili, �e jest to twarz obca - gdy� kry�a
przyci�gaj�c� uwag� moc, nie znan� mieszka�com tego regionu
kontynentu cz�owieka.
Napinaj�c wszystkie mi�nie, Moichi Annai-Nin przeci�gn�� si�.
Westchn�� g��boko, czuj�c niepowstrzymany zew morza, r�wnie
mocny jak si�a, z kt�r� p�noc przyci�ga ig�� kompasu. Uchodzi�
za najlepszego nawigatora na �wiecie, wi�c sytuacja, w kt�rej si�
znajdowa�, by�a zaiste ironiczna. Ani troch� go to nie �mieszy�o.
Obr�ci� si�, wszed� do pokoju i d�ugimi krokami zbli�y� si� do
rze�bionego drewnianego sto�u, na kt�rym sta� du�y dzban i miska
z zielonkawego kamienia koloru morza. By�a godzina kormorana
- na statku wraca�by w�a�nie na wysoki pok�ad rufowy, by
przyjrze� si� morzu. Przed sob� mia�by tylko odm�ty, czu�by ka�d�
fal�, ka�dy pr�d i powiew wiatru; by�a to dobra pora na dokonanie
pierwszych pomiar�w. Schyli� si� i wyla� na g�ow� zimn� wod�,
po czym, nabieraj�c jej w d�onie, obmy� twarz i ramiona.
Wyciera� si� w�a�nie grubym br�zowym r�cznikiem, gdy za
plecami us�ysza� ruch; natychmiast si� obr�ci�. Llowan wszed� po
schodach ze znajduj�cego si� na parterze ogromnego harttinu
- nabrze�nego magazynu, jednego z wielu w Sha'angh'sei. Ten
wysoki, szczup�y m�czyzna z grzyw� srebrnych w�os�w pracowa�
ca�e �ycie na nabrze�u Sha'angh'sei. By� odpowiedzialny za
za�adunek i wy�adunek wszystkich towar�w transportowanych
morzem, nadzorowa� te� niezliczone harttiny miasta.
U�miechn�� si�.
- Hola, Moichi. - Specjalnie u�y� tradycyjnego powitania
marynarzy. - Ciesz� si�, �e ju� wsta�e�. Na dole czeka na ciebie
pos�aniec od regenta Aerenta.
Moichi zwin�� r�cznik i zacz�� si� ubiera�.
- Llowan, jakie� wie�ci o statku?
- Ani troch� nie jeste� ciekaw, czemu tw�j przyjaciel pos�a� po
ciebie o tak wczesnej porze?
- S�uchaj no, Llowan - Moichi odpowiedzia� po chwili. - Jestem
nawigatorem. Kocham twoje miasto z ca�ego serca, ale ju� zbyt
d�ugo mam sta�y l�d pod nogami. Nawet w Sha'angh'sei t�skni� za
pok�adem dobrego statku. - Naci�gn�� spodnie koloru miedzi, po
czym przywi�za� po zewn�trznej stronie n�g sk�rzane ochraniacze.
Nast�pnie w�o�y� �nie�nobia�� jedwabn� koszul� bez ko�nierza
i z szerokimi r�kawami. W pasie przewi�za� si� jadeitow� szarf�,
za kt�r� zatkn�� dwa sztylety, kt�re uwa�a� za sw�j znak firmowy.
Na koniec opasa� si� cienkim rzemykiem, na kt�rym wisia�a
zu�yta, zdobiona sk�rzana pochwa, a w niej miecz o srebrnej
r�koje�ci. Diament w nosie b�ysn�� w �wietle promieni s�onecznych.
- Cierpliwo�ci, m�j przyjacielu - odpar� Llowan. - Od zwyci�s-
twa mrocznych oddzia��w Dolmana w Kai-fengu przed sze�cioma
sezonami szlaki handlowe prowadz�ce do Sha'angh'sei s� stale
pe�ne statk�w kupieckich. - Wzruszy� ramionami i przeczesa� r�k�
swoje d�ugie w�osy. - Niestety, jednym ze skutk�w pokoju jest
nadmiar ludzi gotowych do pracy. Wszyscy nawigatorzy wezwani
do ostatniej walki wr�cili do dom�w. Tak ju� jest, �e to oni maj�
pierwsze�stwo na tutejszych statkach. Mo�esz to chyba zrozumie�.
- Obr�ci� si� bokiem w stron� �wiat�a, tak �e Moichi wyra�nie
widzia� paskudn� p�okr�g�� blizn� biegn�c� od k�cika ust w g�r�
a� do podstawy nosa, kt�ry z tej strony pozbawiony by� dziurki.
- Czemu nie zadowolisz si� prac�, kt�r� ci tu oferuj�? C� takiego
si� tam znajduje? - Wyci�gn�� swoje d�ugie rami� i zakre�li� nim
�uk, wskazuj�c na ��te morze chlupocz�ce tu� za obszernym
tarasem - Co ci� tak poci�ga? Masz tu tyle srebra, kobiet
i towarzystwa, ile tylko mo�e ci si� zachcie�.
Moichi odwr�ci� si� od niskiego g�osu przyjaciela, stan��
w drzwiach prowadz�cych na taras. Przygl�da� si� ciemnej g�stwinie
maszt�w, krzy�uj�cym si� z nimi salingom, skomplikowanym
paj�czynom osprz�tu armady statk�w, kt�re chwilowo odpoczywa�y
w porcie lub w�a�nie wy�adowywa�y zapakowane towary z dalekich
brzeg�w. Zbyt szybko opuszcz� Sha'angh'sei, wci�gn� �agle,
zostawiaj�c za ruf� zgie�k miasta.
Gdzie� z dali dobieg� do niego g�os Llowana:
- Przy�l� ci na g�r� herbat�. Zejd�, gdy b�dziesz gotowy;
pos�aniec mo�e chyba chwil� zaczeka�.
Zostawszy zn�w sam, Moichi spojrza� w dal, nie zwracaj�c
uwagi na t�tni�cy �yciem brzeg. Jego wzrok przeskakiwa� z jednej
spienionej grzywy fali na drug� niczym mewa targana przez
nawa�nic�. Przypomina� sobie d�ugie dnie i noce na pok�adzie
�Kioku". P�yn�li na po�udnie, ci�gle na po�udnie. Kapitanem statku
by� Ronin, kt�ry powr�ci� z Ama-no-mori zmieniony w Wojownika
Zachodz�cego S�o�ca. Oczami wyobra�ni zn�w zobaczy� bujn�
jadeitow� ziele� bezimiennej wyspy, kt�ra znikn�a ju� pod
kot�uj�cymi si� topielami. Dobrze pami�ta� magiczne miasto pe�ne
kamiennych piramid i bog�w o sercach zimnych niczym l�d; lot
jak ze snu na ogromnym skrzydlatym w�u, szybuj�cym wysoko
w przestworzach przez kraj pe�en s�o�ca w stron� statku p�yn�cego
do Iskael, ojczyzny Moichiego. Wraz ze swoimi wsp�bra�mi
powr�ci� na kontynent cz�owieka, by do��czy� do Kai-fengu.
Widzia� te� ostatni dzie� bitwy, gdy przedziera� si� przez bagno
krwawi�cych trup�w i umieraj�cych wojownik�w, swoich i wrogich;
ubranie mia� tak ci�kie od krwi i posoki, �e z trudem si� posuwa�,
by przywita� zwyci�skiego Dai-Sana.
A czym wype�nia teraz dnie i noce? - zastanowi� si� Moichi.
M�j przyjacielu. Nawzajem jeste�my sobie winni w�asne �ycie.
Winni wi�cej, ni� jeste�my w stanie da�. Nawet teraz, cho�
mieszkasz na ba�niowej Ama-no-mori pomi�dzy Bujunami, swymi
wsp�bra�mi i najpot�niejszymi wojownikami tego �wiata, cho�
jeste�my z dala od siebie, to nadal jeste�my sobie bli�si ni� bracia
jednej krwi. Albowiem zostali�my wykuci na tym samym kowadle,
po��czeni strachem przed nadchodz�c� �mierci�. A potem prze-
trwali�my. Potem przetrwali�my.
Moichi wyszed� na zalany s�onecznym �wiat�em taras.
Na po�udniu, jeszcze dalej ni� odleg�a Ama-no-mori, le�a�
Iskael. Wiele czasu min�o od chwili, gdy ostatni raz w�drowa� po
rozpalonych pustyniach i sadach pe�nych soczystych owoc�w:
smuk�e linie jab�oni rozkwita�y biel� na wiosn�, potem ich zwiewne
chmury opada�y na ziemi�. W letnie upa�y, gdy �arz�ce s�o�ce by�o
ogromnym dyskiem wykutego spi�u, stawa� w ch�odnym cieniu
drzew, si�ga� w g�r� i zrywa� wisz�ce owoce, dojrza�e i z�ote.
Pospieszne przybycie i jeszcze szybszy odjazd w czasie Kai-fengu
nie liczy�y si�. Nie zszed� wtedy nawet z pok�adu statku. Zaj�ty by�
nadzorowaniem przygotowa� do wojny, kre�leniem p�nocnego
kursu na kontynent cz�owieka. Ca�y czas, za pe�n� chaotycznego
ruchu lini� nabrze�a, pe�nego jasnych ostrzy uzbrojenia m�czyzn
�egnaj�cych si� z rodzinami, wzywa�y go ciemne wzg�rza Iskael,
kt�re Moichi i jego nar�d przez d�ugie lata przekszta�cali z ja�owej
ziemi w kraj obfito�ci. Ten powr�t nie liczy� si�, gdy� l�d by�
wtedy poza jego zasi�giem.
Obr�ci� si� i ujrza� Yu na klatce schodowej. Trzyma�a tac�
z zielonej laki, na kt�rej sta� ceramiczny czajnik i kubek z podobnego
tworzywa. Ukl�k�a przed niskim stolikiem stoj�cym naprzeciw
solidnego drewnianego biurka w k�cie pokoju, kt�re Moichi uwa�a�,
wbrew protestom w�a�ciciela, za nale��ce wy��cznie do Llowana. Czu�
si� nieswojo przy tym wielkim meblu. By� oczywi�cie przyzwyczajo-
ny do mniejszych i bardziej funkcjonalnych stolik�w, wbudowanych
w �ciany kajut statku. Poza tym za bardzo przypomina�o biurko jego
ojca, stoj�ce w ogromnej sypialni rodzinnego domu w Iskael.
Wszed� do pokoju, ca�y czas obserwuj�c Yu. Mia�a na sobie
kremow� jedwabn� szat�. By�a wysoka i szczup�a, z blad� twarz�
0 szlachetnych rysach. Najwi�ksze wra�enie robi�y jednak ciemne,
pe�ne wyrazu oczy. Postawi�a bezd�wi�cznie tac� na blacie i teraz
siedzia�a nieruchomo z r�kami na kolanach i pochylon� g�ow�.
Czeka�a.
Kl�kaj�c po drugiej stronie stolika, Moichi nie by� nawet
pewien, czy dziewczyna oddycha. R�ce Yu rozwin�y si� niczym
kwiat si�gaj�cy po s�oneczne ciep�o i powoli, precyzyjnie dokona�y
ceremonii parzenia herbaty.
Moichi usadowi� si�. Cichy odg�os nalewanej herbaty, krzyki
mew i kormoran�w, nawo�ywania nadzorcy harttinu, zapach drewna
1 smo�y rozgrzanej przez s�oneczne promienie, blade zwinne d�onie
poruszaj�ce si� po skomplikowanych orbitach i ��cz�ce wszystko
w jedn� ca�o��, zadziwiaj�ce. Poczu�, jak sp�ywa na niego spok�j.
Yu poda�a mu kubek i zaci�gn�� si� ostrym zapachem gor�cej
herbaty. Powoli uni�s� naczynie do ust, jak zwykle delektuj�c si�
kr�tk� chwil� tu� przed pierwszym �ykiem. Ciep�o sp�yn�o przez
gard�o do szerokiej klatki piersiowej. Poczu� mrowienie na ca�ym
ciele.
Po jakim� czasie sko�czy� pi� herbat�, odstawi� kubek i wyci�gn��
r�k�. Dwoma palcami uni�s� podbr�dek Yu i odchyli� jej g�ow� do
g�ry. Twarz kobiety wype�nia�y szerokie p�aszczyzny, blade pola,
z kt�rych wyrasta�y niziute�kie wzg�rki. Jakie jeszcze zdolno�ci
czaj� si� w tym ciele - zastanowi� si�. Zreszt�, co za r�nica. Czy
wspania�a ceremonia picia herbaty mu nie wystarcza?
Yu u�miechn�a si� do niego, a jej d�onie si�gn�y ku zapi�ciu
jedwabnej szaty. Moichi powstrzyma� j�, k�ad�c swoje stwardnia�e
palce na jej d�oniach.
Poca�owa� czubki swoich palc�w i przy�o�y� je z powrotem do
r�k kobiety, potem wsta� i sk�oni� si� w jej stron�. Odpowiedzia�a
pok�onem. Bezruch w pod�u�nym pokoju. Zostawi� j�, cich� niczym
s�oneczny promie�.
Zszed� na d� do zupe�nie innego �wiata. Kubaru, cali w pocie,
cho� do po�owy nadzy, nieustannie wchodzili i wychodzili przez
szerokie drewniane drzwi prowadz�ce na rozci�gaj�ce si� w obie
strony nabrze�e. Tu� za nim, wzd�u� d�ugich pomost�w, sta�y
okr�ty, czekaj�c niecierpliwie. Pszeniczny py� przenika� powietrze,
wisia� nad ziemi�, srebrny w �wietle szerokich pas�w s�onecznego
�wiat�a wpadaj�cego przez drzwi i liczne okna harttinu od strony
morza.
Llowan rozmawia� z kilkoma stewedorami - pracownikami
zatrudnionymi przy roz�adunku i za�adunku statk�w - omawiaj�c
by� mo�e roz�adowanie nowo przyby�ego �adunku. Harttin by�
wype�niony po brzegi br�zowymi jutowymi workami i szerokimi
drewnianymi skrzyniami, mi�dzy kt�rymi wi� si� labirynt korytarzy
przecinaj�cych pomieszczenie.
Moichi natychmiast zauwa�y� pos�a�ca regenta - sta� przy
jednych z w�skich drzwi prowadz�cych na ulic� dzielnicy portowej.
By� dobrze umi�niony, ale zachowa� jeszcze szczup�o�� typow�
dla wieku m�odzie�czego. Po prawej stronie twarzy mia� ogromnego
fioletowoniebieskiego si�ca o ��tawych obrze�ach. Jeszcze nie
zesz�a z niego opuchlizna.
Pos�aniec rozpozna� nawigatora, gdy tylko ten wy�oni� si� zza
grupy pracownik�w harttinu. Nie traci� czasu na niepotrzebne
formalno�ci, od razu poda� Moichiemu kopert� z ry�owego papieru.
Nawigator z�ama� niebieskozielon� piecz�� regenta i przeczyta�
wiadomo��: �Moichi, wybacz tak wczesn� por�, ale jeste� pilnie
potrzebny w Seifu-ke. Aerent". Jak zwykle - pomy�la� Moichi
- Aerent pomin�� sw�j nowy tytu�. Stare nawyki nie gin� �atwo.
Moichi u�miechn�� si� do siebie. Aerent jest rikkaginem, zawsze
nim pozostanie, niezale�nie od tego, jakie zaj�cie sobie wybierze;
skutk�w szkolenia nie da si� cofn��. Tak chyba by� powinno.
�wietnie nadaje si� na regenta Sha'angh'sei, nawet je�li sobie
z tego nie zdaje sprawy.
- Dobrze. - Moichi spojrza� na pos�a�ca. - Prowad�.
Wychodz�c z budynku, pomacha� jeszcze Llowanowi na po�eg-
nanie.
Od strony delty Sha'angh'sei miasto zalewa�a ju�, mimo wczesnej
pory, pierwsza fala dusznego powietrza. Pl�tanin� w�skich i kr�tych
uliczek, nale��cych do najstarszych w mie�cie, sp�ywa�a morska
woda zabarwiona rybi� krwi�. Czarne chmury much bzycza�y,
a wychudzone psy nerwowo grzeba�y w odpadkach le��cych pod
�cianami budynk�w, licz�c, �e znajd� �wie�e rybie wn�trzno�ci.
Pary zgarbionych kubaru przebiega�y truchtem, z �adunkiem zawie-
szonym mi�dzy nimi na wygi�tych od ci�aru bambusowych kijach.
Siedzieli w rikszy, dwuosobowym powozie nap�dzanym si�� n�g
kubaru. Pocz�tkowo cz�sto musieli si� zatrzymywa�, ale kubaru
by� bardzo sprawny i szybko si� oddali� od denerwuj�cych t�um�w,
klucz�c w�skimi ciemnymi uliczkami i kr�tymi zau�kami.
Moichi obserwowa�, jak Sha'angh'sei przesuwa si� przed jego
oczami, i my�la� o zmianach zachodz�cych w tym wielkim mie�cie.
Zrozumia� niedawno, �e te ci�g�e zmiany w�a�ciwie czyni�y miasto
niezmiennym -jego niesta�o�� fascynowa�a i budzi�a cze��. Nie by�o
ju� cesarzowej, kt�ra mog�aby rz�dzi�; pozosta� jedynie upami�tniaj�-
cy j� pomnik z bia�ego i r�owego kwarcu na placu Jihi, gdzie otoczona
przez miasto delta spotyka�a si� z g��wn� rzek� regionu, Ki-iro. Zieloni
i Czerwoni, znani tak�e jako Ching Pang i Hung Pang, odwieczni
wrogowie w Sha'angh'sei, zjednoczeni przez zmar�� ju� cesarzow�
i taipana na czas Kai-fengu, nadal �yli w zgodzie dzi�ki zawartemu
rozejmowi. Wojna, kt�ra trwa�a d�u�ej, ni� ktokolwiek m�g�by
pami�ta�, i kt�ra podobno przyczyni�a si� do za�o�enia Sha'angh'sei,
wreszcie na zawsze si� sko�czy�a. Mimo wszystkich tych zmian
- pomy�la� Moichi - Sha'angh'sei trwa, kwitnie, rozrasta si�,
tajemnicze, niebezpieczne; �ywy organizm, daj�cy wi�cej przyjemno�-
ci i b�lu, ni� to jest wyobra�alne. Jemu to jednak nie starcza�o.
- Sk�d to masz? - zapyta� go�ca, wskazuj�c na siniak.
M�ody cz�owiek odruchowo dotkn�� czubkami palc�w swojej
twarzy.
- Och, to treningi z regentem. Wiesz, �wiczy codziennie i jest
�wietnym wojownikiem, nawet... nawet teraz. - Odwr�ci� si� od
rozm�wcy, zawstydzony swoimi s�owami.
Dok�adnie wtedy Moichi poczu�, �e kubaru zmienia tempo
biegu. Wyjrza� wi�c z rikszy, by zobaczy�, co si� dzieje. Na ulicy
przed nimi co� si� wydarzy�o i rikszarz musia� zwolni�. Opu�cili
ju� dzielnic� portow� i wjechali w pl�tanin� najrozmaitszych
kram�w i sklepik�w - do dzielnicy b�d�cej jednym wielkim
bazarem.
Moichi ujrza� grupk� os�b blokuj�cych ulic�, a kubaru ju� si�
rozgl�da� za inn� drog� do Seifu-ke. Zanim zd��y� si� obr�ci�,
trzech Zielonych od��czy�o od grupki i podesz�o do rikszy. Byli
mocno zbudowani, przet�uszczone czarne w�osy mieli zaplecione
w cienkie warkocze. Nosili tuniki i szerokie spodnie, wszystko
z czarnej bawe�ny. U ich bok�w wisia�y toporki o kr�tkich
trzonkach.
Moichi chcia� poprosi� jednego z nich o pomoc, gdy zobaczy�,
jak ten z grymasem z�o�ci na twarzy chwyta za toporek i ciska nim
prosto w riksz�. Bro� wbi�a si� z tak� si��, �e pos�aniec, z p�kni�tym
mostkiem, rozdar� wiklinow� �ciank� i wypad� z pojazdu. Nawet
si� nie zorientowa�, �e jest atakowany.
Widz�c lej�c� si� krew, Moichi wyskoczy� z rikszy i przetoczy�
si� po ulicy. Pami�ta�, by ca�y czas mie� wiklinow� obudow�
pojazdu mi�dzy sob� a atakuj�cymi Zielonymi.
Wyda�o mu si�, �e czas nagle zacz�� p�yn�� szybciej - moment
szoku min�� i pocz�tkowo zaskoczeni ludzie zn�w zacz�li si�
rusza�. Biegli we wszystkich kierunkach, krzycz�c ile si�, co troch�
pomog�o Moichiemu. Zieloni w tym czasie zd��yli si� przygotowa�.
M�czyzna, kt�ry rzuci� toporkiem, doskoczy� do pos�a�ca i wyci�g-
n�� bro� z jego cia�a.
Moichi doby� jeden ze sztylet�w i trzyma� gotowy do ataku,
z ostrzem uniesionym ponad poziom r�koje�ci.
Odbieg� od napastnik�w, a oni, rozstawiaj�c si� w wachlarz,
�miali si�, jakby mieli do czynienia z dzieckiem, a nie z wojow-
nikiem. P�ynnym ruchem obr�ci� si� - jeden z Zielonych niemal�e
go dosi�gn�! - i schwyciwszy za ostrze, rzuci� sztyletem. Ci�k�
r�koje�� wycelowa� prosto w twarz nacieraj�cego przeciwnika.
Zielony krzykn�� z b�lu i zatoczy� si� od pot�nego uderzenia.
Krew trysn�a z rozbitego nosa, pr�bowa� wyplu� wybite z�by
przez poharatane wargi. W tym czasie Moichi skoczy� w jego
stron�, wyci�gaj�c drugi sztylet. Przetaczaj�c si� obok n�g napast-
nika, zada� tylko jeden cios, rozcinaj�c Zielonemu �ci�gno Achillesa.
Schwyci� le��c� na ziemi siekierk� i rzuci�, nie zd��ywszy nawet
wycelowa�. Zauwa�y� tylko ruch na skraju swojego pola widzenia
i tam w�a�nie pos�a� toporek.
Lec�ca bro� odbi�a si� od kolana drugiego Zielonego. Napastnik
j�kn��, gdy noga gwa�townie zgi�a mu si� w stawie. Dobrze
jednak wiedzia�, jak pada�. Przetoczy� si� p�ynnie i za chwil� zn�w
sta� na nogach. Toporek uderzy� pod z�ym k�tem, trafione p�azem
ostrza kolano by�o jedynie st�uczone, a nie z�amane, jak to
planowa� Moichi. Zielony rzuci� wi�c w�asn� bro�.
Moichi uchyli� si�, a toporek uderzy� w �cian� tu� obok jego
g�owy, wyrzucaj�c w powietrze okruchy cegie� i zaprawy.
Widz�c, �e Zielony jest wystarczaj�co blisko, Moichi zrobi�
wymach nog� i poczu�, �e trafi� prosto w ko�� policzkow�. Ko�ci
p�k�y, a Zielony krzykn�� i pad� na ziemi�. Z ust wysun�� si� j�zyk,
czerwony i lepki, niemal�e rozdarty na p� przez nagle zaci�ni�te
z�by. M�czyzna jednak nie chcia� jeszcze ust�pi�. Odbi� si� od
�ciany i rzuci� na Moichiego. Pot�nymi ramionami trzasn��
nawigatora w rami�, tak �e ten wypu�ci� sztylet. R�ce Zielonego,
zako�czone d�ugimi i �miertelnie gro�nymi paznokciami zacisn�y
si� na gardle przeciwnika.
Moichi odczeka� chwil�, po czym uni�s� d�onie i twardymi
pi�ciami uderzy� napastnika w uszy z tak� si��, �e krew trysn�a
z p�kni�tych b�benk�w. Zielony poderwa� si�, rycz�c z b�lu.
Wtedy Moichi zacisn�� mocarne ramiona i z�ama� mu kark.
Wstaj�c, zrzuci� z siebie zakrwawione cia�o; jednocze�nie
zauwa�y�, �e podchodzi ostatni Zielony. By� to kr�py m�czyzna,
kt�ry ostro�nie kr��y� w pobli�u. Ostrze toporka l�ni�o w �wietle
s�o�ca karmazynowym blaskiem.
Moichi, stoj�c plecami do strzaskanej �ciany, wyci�gn�� miecz.
- Czemu go zabili�cie? - spyta� surowo. - Nie mieli�my wobec
was z�ych zamiar�w.
- Z�ych zamiar�w? - wyrzuci� z siebie Zielony. - By� przecie�
Czerwonym.
Przez chwil� Moichi niczego nie rozumia�. Poczu� si�, jakby
czas si� cofn��. Zn�w by� w Sha'angh'sei przed Kai-fengiem.
- O co ci chodzi? Mi�dzy Zielonymi i Czerwonymi panuje pok�j.
Kr�py m�czyzna chrz�kn�� i splun�� flegm� pod nogi Moichiego.
- Ju� nie, na bog�w, ju� nie! Z�owieszczy rozejm na szcz�cie
ju� nie obowi�zuje. - Chc�c wygl�da� gro�nie, potrz�sn�� topor-
kiem. - By� nienaturalny. Wszyscy si� wstydzili�my. R�wnie
zbrukani jak ludzie deprawuj�cy ma�ych ch�opc�w. W imi�
wielkiego boga Sha'angh'sei, Kay-ro De, wojna powr�ci�a na ulice
miasta!
Rzuci� si� na Moichiego i zacz�li walczy�, bezg�o�nie atakuj�c
i paruj�c ciosy, wzajemnie szukaj�c luki w obronie przeciwnika.
Moichi przerzuci� miecz do lewej r�ki i p�ynnym ruchem
zaatakowa� szybkim poziomym ci�ciem. Oddaj�c cios, Zielony nie
zauwa�y� prawej d�oni nawigatora, wyprostowanej i twardej niczym
deska. Obr�ci� si� o wiele za p�no. Kraw�d� d�oni Moichiego
trafi�a prosto w splot nerwowy u nasady szyi. Zielony pad�
nieprzytomny na bruk.
Ulica opustosza�a, je�li nie liczy� kilku martwych cia�. Kubaru
znikn�� ju� dawno temu. Moichi czu� jednak oczy spogl�daj�ce na
niego z okien licznych sklep�w. Wci�gaj�c g��boko powietrze
i pr�buj�c zapomnie� o pal�cym b�lu w lewym ramieniu, szybko
zebra� sztylety i zatkn�� je za pas. Schowa� miecz do zdobionej
pochwy i skr�ci� w boczn� uliczk�, niemal natychmiast znikaj�c
z oczu gapi�w.
Zupe�nie nie rozumiem, jak to si� wszystko od nowa zacz�o.
- To jeden z powod�w, dla kt�rych potrzebowa�em ci� tak
szybko.
- Wi�c wiesz?
- Tak.
- W takim razie powiedz mi.
- Boj� si�, �e to nie takie proste. Ani troch� proste.
Moichi siedzia� w pokoju na drugim pi�trze Seifu-ke. Przez du�e
okna, otwarte, by schwyci� cho� odrobin� morskiej bryzy, zobaczy�
nad pochy�ymi dachami g�szcz zieleni�cych si� koron drzew
wzd�u� szlaku Do Okan, nieruchomych niczym na obrazie.
Miesi�ce wcze�niej, po zako�czeniu Kai-fengu, zr�wnali z ziemi�
stary pa�ac cesarzowej: ogromne sypialnie i labirynt pozosta�ych
pokoi, zimne marmurowe kolumny i d�ugie korytarze, kt�rymi
w dal nios�o si� echo. Nie powodowa� nimi brak szacunku dla
cesarzowej - pomnik na placu Jihi by� tego dowodem. Po prostu
pa�ac, tak jak i jego dziedziczni mieszka�cy, nale�a� ju� do innej
epoki. Na jego miejscu wzniesiono trzypi�trowy budynek, mniejszy
i bardziej funkcjonalny, z surowej ceg�y zdobionej b�yszcz�c�
platyn�. To proste po��czenie surowo�ci i delikatnej zmys�owo�ci
sprawi�o, �e nowy dom regenta wygl�da�, jakby od zawsze sta�
w oku cyklonu, jakim by�o Sha'angh'sei. To w�a�nie t� budowl�
zwano Seifu-ke.
Po drugiej stronie sto�u z polerowanego sanda�owca rikkagin
Aerent, pierwszy regent Sha'angh'sei, siedzia� dotykaj�c plecami
wysokiego oparcia krzes�a z rze�bionej ko�ci s�oniowej. By�
wysokim, szczup�ym m�czyzn� o szerokich, pot�nych ramionach,
g�stych, szarzej�cych powoli w�osach i kr�tko przyci�tej brodzie.
Twarz o odcieniu jasno barwionej sk�ry nie zdradza�a jego wieku.
W oczy rzuca� si� orli nos oraz ciemne t�cz�wki, kt�re mog�yby
wygl�da� ponuro, lecz wcale takie nie by�y. Wr�cz przeciwnie,
nieustannie go�ci�a w nich pogoda ducha i ch�� �ycia.
Zupe�nie inny ni� jego zmar�y brat, pomy�la� Moichi - tamten
by� przekl�ty od urodzenia, torturowany przez swoj� prawdziw�
osobowo��. Patrz�c w oczy Aerenta, widzia� rikkagina, �wietnego
dow�dc� wojskowego, ale widzia� te� wiele wi�cej. By�y zupe�nie
przezroczyste i tak g��bokie, �e zdawa�y si� bez dna. W samym
�rodku wida� by�o nie tylko wojownika, nie tylko dow�dc� - by�
tam tak�e cz�owiek. G��bokie i niez�omne cz�owiecze�stwo czyni�o
Aerenta tak nadzwyczajnym. A Tuolin, jego brat? By� ca�� rodzin�
Aerenta. Moichi poczu� w g��bi ch��d. Wojna. Przecie� to zupe�ne
szale�stwo. Czy tylko szcz�cie sprawi�o, �e wraz z Aerentem
prze�yli, podczas gdy Tuolin zosta� zabity? Czy te� jaka� pot�na,
nie znana ludziom si�a kierowa�a ostatecznym wynikiem zdarze�?
Moichi m�g� tylko wzruszy� ramionami.
- To tak, jakby wr�ci�y dawne czasy, Aerent - powiedzia�
Moichi. - Ci�gle jest w nich nienawi��, cho� �aden nie potrafi�by
powiedzie�, kiedy i dlaczego to si� zacz�o.
- Masz racj�. - Aerent pokiwa� g�ow�. - Teraz zacz�o si� na
nowo - to tak, jakby rozejm nigdy nie istnia�. Ching Pang i Hung
Pang �atwo zapominaj� o pewnych sprawach.
- Ale jak to si� mog�o sta�? Potyczka mi�dzy grupami obu frakcji?
- Gdyby to by�o takie proste. - Regent u�miechn�� si� smutno.
- Wtedy istnia�aby jaka� nadzieja, ale tak jak si� sprawy maj�...
- Wzruszy� ramionami. - Powiem ci, co si� sta�o - stwierdzi�
zdecydowanym g�osem, k�ad�c r�ce p�asko na stole. - Najm�odszego
syna Du-Singa znaleziono wczoraj martwego.
- Syn taipana Zielonych! - Moichi gwizdn�� przez z�by.
- To nie wszystko. - Umi�nione r�ce Aerenta napr�y�y si�,
gdy opar� na nich sw�j ci�ar, unosz�c si� do g�ry. Przez chwil�
chwia� si�, dopiero po chwili by� pewien, �e utrzyma r�wnowag�.
Potem zacz�� i�� na sztywnych nogach; pierwszych kilka krok�w
wykona� dosy� niepewnie. Wsta� zza sto�u i przeszed� przez pok�j.
Moichi nie by� tak niewyobra�alnie arogancki, by odwr�ci�
wzrok, ale widok przyjaciela sprawi�, �e si� odezwa�.
- Aerencie, jest mi bardzo przykro. Je�li chodzi o tego m�odego
cz�owieka...
Regent uni�s� d�o�.
- Zrobi�e� wi�cej ni� to by�o mo�liwe. By� dobrym ch�opakiem.
- Odwr�ci� si� i u�miechn��. - Dzi�kuj� bogom, �e nic ci nie jest.
Nadal uwa�am, �e lekarz powinien przyjrze� si� twojemu ramieniu.
Tym razem nawigator uni�s� r�k�.
- Przynajmniej przy�� sobie nieco lodu. - Regent popchn��
przez st� misk�, kt�r� Moichi schwyci�. - Powstrzyma puchni�cie
i os�abi mrowi�cy b�l, przynajmniej na jaki� czas.
Moichi obserwowa�, jak przyjaciel ostro�nie podchodzi do okna.
Pomy�la� sobie, �e Aerent bardziej przypomina ogromnego owada
ni� cz�owieka. Na przyk�ad modliszk�, poruszaj�c� si� w jedyny jej
znany, dziwny spos�b. Regent w ko�cu dotar� do okna i usiad� na
szerokim parapecie, wyci�gaj�c przed siebie d�ugie nogi. R�k�
wymaca� ich kamienn� twardo��.
- Takie ju� s� i nienawidz� tego ukrywa�.
- Wyobra�am sobie, �e nie�atwo si� do nich przyzwyczai�.
- Rzeczywi�cie, nie jest to proste. - Aerent u�miechn�� si� s�abo
i pomy�la�, �e i tak mia� wi�cej szcz�cia ni� niekt�rzy. Dzi�ki
bogom przynajmniej oszcz�dzono mu duchowych cierpie�, kt�re
prze�y� Tuolin. Jakie to dziwne, �e dopiero w chwili �mierci
odkry�, co to mi�o��. By� wojownikiem do ostatniej chwili. By�
tak�e prawdziwym bohaterem i jako taki pozostanie w pami�ci.
Tak by�o sprawiedliwie.
Siedzia� zupe�nie wyprostowany, patrz�c w ziarno swojej duszy,
a Moichi cierpliwie czeka�, tak�e rozmy�laj�c. Aerent poczu�
delikatny wiatr, kt�ry zerwa� si� i osusza� pot na plecach,
przylepiaj�cy do cia�a zielon� jedwabn� szat�. �ciemni�o si�
- szybko formuj�ce si� chmury burzowe wisia�y nad po�udniowo-
-zachodni� dzielnic�, p�dz�c w stron� l�du, jak gdyby by�y ju�
sp�nione na jakie� wa�ne spotkanie. Wci�gn�� w nozdrza powietrze
i poczu� zbli�aj�cy si� deszcz. Uderzy�o go nagle, niczym be�t
z kuszy, wspomnienie deszczowego poranka, gdy p�dzi� przez pole
bitwy pod ��tymi �cianami twierdzy Kamado. Jego ogier pulsowa�
skoordynowan�, pot�n� si��, podczas gdy on sam unikn�� wy-
strza��w, zsuwaj�c si� z siod�a i kryj�c za bokiem wierzchowca.
Ale ziemia by�a zdradliwa, �liska od krwi i wn�trzno�ci, ca�kowicie
przys�oni�ta stertami zmasakrowanych cia�. Ko� potkn�� si�,
sp�oszy� i gwa�townie odwr�ci�. Aerent butem zahaczy� o metalowe
strzemi�, a noga przekr�ci�a si� i zaklinowa�a. Wierzchowiec
ci�gnaj go po nier�wnym pod�o�u, po cia�ach i rozrzuconym or�u,
przez okrutny i �mierciono�ny teren. Zbroja ochroni�a wi�kszo��
jego korpusu i r�k. W pewnym momencie co� rozp�ata�o metal
he�mu; los zlitowa� si� nad nim i Aerent straci� �wiadomo��.
�aden lekarz nie potrafi� wyleczy� jego n�g. Nerwy zosta�y
zniszczone, poza tym sk�ra i mi�nie dozna�y tylu obra�e�, �e nie
mieli w�a�ciwie wyboru. Postanowili, �e Aerenta powiadomi o tym
osobisty medyk Tuolina.
Rikkagin nie rozpacza�, w jego jasnej duszy nie by�o miejsca na
tak pos�pne, obezw�adniaj�ce uczucie. Jest odrobina dobra we
wszystkim, co si� dzieje, a przynajmniej zawsze wynika jaka�
wa�na nauka. Jego cia�o zosta�o poddane testowi, kt�ry przeszed�.
Teraz sprawdzano jego umys�. M�g� przetrwa� albo zagin��
duchowo.
Medycy stali si� nieprzydatni, gdy tylko odci�li martwe cz�ci
cia�a. Wezwa� in�ynier�w, natychmiast odsy�aj�c tych, kt�rzy nie
potrafili si� nie u�miechn�� i odwracali wzrok lub byli zdziwieni
jego wezwaniem. Ci bez wyj�tku twierdzili, �e to niemo�liwe.
Aerent nie wierzy� im i w ko�cu znalaz� cz�owieka, kt�ry
zar�wno si� nie ba�, jak i wiedzia�, co mu jest potrzebne.
- Uwa�am, �e powinny by� bardziej funkcjonalne - rzek� na
wst�pie, co zadowoli�o Aerenta.
- Zr�b to - rozkaza�.
Pieni�dze oczywi�cie nie stanowi�y problemu. Aerent by� boha-
terem Kai-fengu i wielu widzia�o w nim pierwszego regenta
Sha'angh'sei. Skoro miasto w�a�ciwie odebra�o mu nogi, to teraz
mia�o zamiar je zwr�ci�, niezale�nie od koszt�w.
In�ynier - ten sam, kt�ry zaprojektowa� Seifu-ke - pracowa� bez
przerwy ca�y sezon, porzucaj�c wszystkie inne projekty. W ko�cu
przyszed� do Aerenta z metrowej d�ugo�ci w�skim pakunkiem,
zawini�tym w ciemny materia�.
- S� gotowe - powiedzia�, ods�aniaj�c zawarto��.
Stworzy� je na wz�r ludzkiego uk�adu kostnego. Wyginaj�ce
si� w �uki ko�ci wykona� z substancji przypominaj�cej rubin,
twardej i wytrzyma�ej jak kamie�, ale jednocze�nie wystarczaj�co
gi�tkiej. Stawy by�y cudami techniki; pier�cienie i �o�yska z onyk-
su i czystego mosi�dzu pokry� smarem, kt�ry chroni� metal przed
wilgoci� i zu�yciem.
P� dnia zaj�o dopasowywanie n�g, ale potem Aerent ju� nigdy
nie musia� ich zdejmowa�. Poprawiaj�c ustawienie, in�ynier
powiedzia�:
- Mamy oczywi�cie wiele materia��w, kt�rymi mogliby�my
pokry� te �ko�ci", by nogi wygl�da�y niemal jak �ywe. - Przykr�ci�
ostatni� �rubk� i wsta�, by przyjrze� si� swojemu dzie�u. - Szczerze
m�wi�c, wol� je takie, jakie s� teraz. Gdybym to ja mia� je nosi�,
ju� niczego bym nie zmienia�.
Aerent d�ugo przygl�da� si� nowym nogom, szukaj�c mo�e
w g��bi siebie jakiej� emocji, jakiej� wskaz�wki.
- Tak - powiedzia� w ko�cu. - Wydaje mi si�, �e masz racj�.
Zostawmy je takie jak teraz. - Po�o�y� r�ce na rubinowych
ko�ciach, palcami badaj�c ich powierzchni�. Potem, opieraj�c si�
o krzes�o, wsta� po raz pierwszy i, o dziwo, od razu dozna�
ogromnego uczucia wolno�ci. Dopiero p�niej u�wiadomi� sobie,
�e nowe nogi by�y o wiele l�ejsze od tych z krwi i prawdziwych
ko�ci.
Zacz�o pada�. Aerent cofn�� si� odruchowo, gdy tylko pierwsze
krople kapn�y mu na plecy. Ciemne niebo nad Sha'angh'sei
falowa�o niczym brzuch ogromnej bestii. W odd