8347
Szczegóły |
Tytuł |
8347 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8347 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8347 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8347 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Marek H�asko
Robotnicy.
Pracowali�my na r�wninie. By�a to monotonna r�wnina. Pie�� o niej nie zabrzmia�aby ani jednym silniejszym d�wi�kiem. Nie by�o tu las�w ni wzg�rk�w � gdziekolwiek obr�ci�e� wzrok, pola i wsie osiad�y p�asko; odnosi�e� wra�enie, �e patrzysz na wewn�trzn� powierzchni� swej d�oni powi�kszon� monstrualnie. Gin�� tw�j wzrok; czasem my�la�e�, �e w og�le nie masz oczu i jeste� �lepcem. Cz�owiek g�upia�.
Kazimierz powiedzia� do mnie kiedy�:
� Gdybym nie by� komunist�, nienawidzi�bym tego miejsca tak, jak nienawidzi �mierci cz�owiek, kt�ry kocha �ycie. Ja tu umieram. Pochodz� z Sandomierskiego; tam ziemia jest bujna i gor�ca. Jak tylko sko�czymy budowa� ten przekl�ty most, nie wr�c� tu ju� nigdy i zabroni� tu przyje�d�a� swoim dzieciom.
Betoniarz Stefan, ch�opak z warszawskiego Marymontu, m�wi�:
� Jak tylko sko�czymy budowa� ten cholerny most, to jak nie pij�, ur�n� si� jak �winia, potem trzy dni odpoczywa� b�d� w komisariacie. Bo�e! Gdyby tu chocia� by� komisariat... P� roku klepi� ju� ten przekl�ty most; oszalej� chyba, przez ten czas nie widzia�em ani jednego drzewa!
Zbrojarz Kami�ski, cz�owiek starszy, powa�ny i nadzwyczaj religijny, m�wi�:
� Po co ja tu, cholera, przyjecha�em? Ja tu przestaj� wierzy� w Boga. Zdaje mi si�, �e B�g stwarzaj�c �wiat zapomnia� o tym kawa�ku ziemi, a mo�e go i przekl��. Ja tu nie mog� �y�.
Ja sam stara�em si� milcze�. Nocami wychodzi�em na dw�r i patrzy�em w niebo; nad t� ziemi� ono tak�e wydawa�o mi si� p�askie i nudne, gwiazdy � niepotrzebne i dra�ni�ce. Nie zagl�dali tu do nas inni ludzie; samych siebie znali�my ju� na wylot: ka�dy z nas wiedzia� wszystko o �onie, dzieciach, domu czy kochance drugiego. Zdawa�o nam si�, �e powiedzieli�my sobie ju� wszystko, co mo�na. Ja sam my�la�em, �e nie wyrw� si� st�d ju� nigdy; przesta�em wierzy�, �e istniej� gdzie� miasta, ulice, �p�r�a�w�d�z�i�w�e� domy.
Mieszkali�my w barakach: sklecono je byle jak, sposobem gospodarskim; w praktyce oznacza�o to nasz ci�g�y i bezpo�redni kontakt z przyrod� i klimatem. Gazety na budow� przywozi� nam listonosz z miasteczka odleg�ego o kilkana�cie kilometr�w; gdy pi� normalnie � gazety sp�nia�y si� o jeden dzie�; gdy troch� mocniej � gazety sp�nia�y si� o dwa dni; a jak go przycisn�a chandra � to przez ca�y tydzie� nie wiedzieli�my, co si� dzieje na �wiecie. Raz betoniarz Stefan pobi� listonosza, lecz to nic nie pomog�o; wr�cz przeciwnie � �yczenia, przes�ane nam przez rodziny na Nowy Rok, odebrali�my po Trzech Kr�lach.
Jesieni� do naszych barak�w kapa�a wilgo�; odrywali�my ze �cian zdj�cia naszych drogich i chowali�my je do drewnianych kuferk�w, pod prycze. Zim� hula�y dzikie wiatry, z �elaznych piecyk�w bucha�y k��by czarnej sadzy, osiadaj�c na naszych ubraniach lepk� i t�ust� pow�ok�; chodzili�my zakatarzeni; g�osy nasze brzmia�y niczym g�osy rzezimieszk�w. Przestali�my si� goli� i my�, gdy� w barakach panowa�o niemo�liwe zimno; Kazimierz ze swoj� czarn� brod� wygl�da� jak Madej; siwy zbrojarz Kami�ski � jak patriarcha; blond szpicbr�dka Stefana z Marymontu nieodparcie przywodzi�a na my�l posta� g�upawego gogusia z operetki; a naj�a�o�niej wygl�da�em ja sam. Zarost mam niet�gi, rosn�cy rzadkimi k�pkami; twarz moja wskutek tego budzi�a w�tpliwo�ci, czy od czasu k�pieli, jak� uraczono mnie zaraz po przyj�ciu na �wiat, spotka�a si� z wod�.
� C� � m�wili�my. � Aby do wiosny.
Przysz�a wiosna; p�na, zimna i o wiele gorsza od jesieni. Jednego dnia pada� ohydny deszcz, nast�pnego � kaszowaty �nieg; wiatr podcina� go i ch�osta� nim po naszych twarzach. Kombinezony nasze nie wysch�y ju� nigdy; oczy mieli�my czerwone od ci�g�ej gor�czki. W barakach zawali�o si� p� dachu; dwa dni trwa�o, nim poradzili�my sobie jako tako. Na szarym niebie od czasu do czasu ukazywa�o si� blade s�o�ce; w ka�u�ach, kt�rymi pokryty by� ca�y plac budowy, wygl�da�o ono jak oczko ��tego t�uszczu. Podnosili�my ku niemu nasze um�czone twarze; s�o�ce zaraz znika�o.
Kazimierz m�wi�:
� Co, do diab�a spuchni�tego! Gdybym nie by� partyjniakiem, uciek�bym st�d do wszystkich choler. Pojecha�bym do swojego brata: on jest proboszczem pod Ma�kini�. Zosta�bym u niego dziadem ko�cielnym. Tylko mi wstyd; to jedyna rzecz, kt�ra mnie tu trzyma. My�l� o dniu, w kt�rym b�d� st�d wyje�d�a�: m�j wrzask b�dzie s�ycha� a� w dziesi�tej wsi. A prawd� m�wi�c, ch�opcy, zaczynam czu�, �e gdzie� mam ten ca�y nasz most.
Stefan m�wi�:
� Ech, sekretarzu! Aby do lata...
Jego nigdy nie opuszcza� optymizm: jednego dnia kochali�my go za to, drugiego � nienawidzili i uwa�ali za idiot�.
Po d�ugiej i strasznej zimie, po cherlawej, nie donoszonej wio�nie � przysz�o potworne, dr�cz�ce upa�ami lato; takich upa��w nie pami�tali w okolicy nawet najstarsi ludzie. Pot zalewa� nam oczy, prze�era� koszule, sp�ywa� wzd�u� ca�ego cia�a; zima wydawa�a nam si� teraz bajk�. Byli�my czarni; oblaz�a z nas si�dma sk�ra; pokryci p�cherzami j�czeli�my w nocy, nie mog�c przewr�ci� si� z boku na bok. Kami�ski �egna� si� i m�wi� ponuro:
� Bo�e, pokara�e� grzesznego...
Z nienawi�ci� patrzyli�my na kilka kobiet, kt�re pracowa�y w�r�d nas; gdyby nie one, mogliby�my �azi� nago. Zreszt� � przestali�my na nie zwraca� uwag�. Pewien in�ynier, kt�ry przyjecha� na inspekcj� budowy a� ze stolicy, p� dnia chodzi� jak b��dny, nie rozumiej�c, gdzie si� znalaz�. Potem rzek� do mnie, pokazuj�c w moj� pier�:
� Przepraszam, czy pan w domu tak�e chodzi nago?
� Tak jest, panie in�ynierze � odrzek�em. � Tylko jak jestem w domu, to jeszcze maluj� si� w pasy: seledynowe, b��kitne i bordo. Tutaj nie mog�: na budowie mamy tylko mini�. Gdyby pan in�ynier by� co� �askaw zadzia�a� w tej sprawie!
Spojrza� na mnie bia�ymi oczyma szale�ca i rzek�:
� To dziwne. To bardzo dziwne.
Budowali�my most. Budowali�my go nie z pie�ni�, nie z ochot�; cho� wiedzieli�my, �e pracowa� trzeba i �e pi�kn� rzecz� w �yciu cz�owieka jest praca. Ten most budowali�my nienawi�ci�, rozpacz�, ch�ci� ucieczki z tej r�wniny, kt�ra jak polip wyssa�a nasze serca i nasze dusze; marzyli�my o jednej rzeczy: aby nigdy ju� tu nie posta�a tu nasza noga. Dobierali�my ohydne przekle�stwa; przestali�my m�wi� � porozumiewali�my si� kl�twami. Gdy kto� z nas u�y� zwyk�ego s�owa, reszta patrzy�a na� ze zdumieniem. Kazimierz gryz� si� z tego powodu i kl�� najbardziej z�owieszczo. Stefan doszed� do mistrzostwa budowy: kl�� przez godzin� i kwadrans bez przerwy, nie powtarzaj�c ani jednego przekle�stwa; nazwali�my go �S�ownikiem mostu�. Zbrojarz Kami�ski dawno ju� zw�tpi� w swe zbawienie wieczne i trzy ksi��eczki do nabo�e�stwa sprzeda� listonoszowi za �wiartk� w�dki. Ja u�o�y�em na cze�� mostu pewien poemacik, wobec kt�rego fraszk� wydaje mi si� dzi� pewne pikantne sk�din�d bezece�stwa dziadka Fredry. marzyli�my tylko o jednej rzeczy: o dniu, kt�ry b�dzie naszym ostatnim dniem �t�u�t�a�j.
I zbudowali�my ten most. Lecz nie mieli�my si�y na to, aby si� ur�n��, ta�czy� lub �piewa�; tego dnia Kami�ski nie prze�egna� si� nawet na dobranoc.
Most obwieszono transparentami; dziatwa szkolna, kt�r� przywieziono tu na trzech ci�ar�wkach, �piewa�a pie�ni masowe; wyg�aszano mowy, przeci�to wst�g�, maszynista rzuci� z parowozu p�k kwiat�w, a orkiestra wojskowa, tak�e sprowadzona na ci�ar�wkach, po raz dziesi�ty gra�a tego samego marsza; operator kronik filmowych szala� z kamer�, czepiaj�c si� jak paj�k por�czy mostu. M�ody cz�owiek z Radia m�wi� do mikrofonu:
� Widzimy twarze budowniczych tego mostu. S� pe�ne wielkiej dumy i rado�ci. Widzimy przodownik�w pracy i m�odzie�, kt�ra wychowa�a si� na budowie tego mostu. Masa kwiat�w! Ach, �eby pa�stwo widzieli, �eby pa�stwo mogli tu by� z nami! To wspania�y dzie� dla wszystkich budowniczych tego mostu! Widzimy twarz towarzysza Kazimierza Rogalskiego, sekretarza organizacji zak�adowej. To twarz cz�owieka, kt�ry jest dumny i szcz�liwy ze spe�nionego obowi�zku. To na pewno najszcz�liwszy dzie� w �yciu tego cz�owieka.
Wtedy sta�a si� rzecz nieoczekiwana. Kazimierz podbieg� do spikera, wyrwa� mu mikrofon i podni�s�szy go na wysoko�� swej wykrzywionej w�ciek�o�ci� twarzy, rykn��:
� G�wno!
Uroczysto�� by�a popsuta; poszli�my spa� i spali�my dwa dni. Potem przyjecha�o wiele ci�ar�wek. Za�adowali�my nasze drewniane kuferki, rozebrali�my baraki, Kami�ski wzni�s� pi�� w kierunku mostu (nabawi� si� tu reumatyzmu) i � pojechali�my.
Ci�ar�wki mkn�y. By� to ten wymarzony dzie�; wracali�my do dom�w, do naszych bliskich. Tam � zosta� most. By� coraz mniejszy: ka�dy obr�t k� oddala� nas od niego. Milcza�em. Milczeli wszyscy. My�la�em, �e b�d� kl��, �piewa� i wrzeszcze�. Czeka�em na ryk Kazimierza. Na taniec Stefana. Na dzi�kczynne mod�y Kami�skiego. Na westchnienia ulgi. Na �artobliwe s�owa i rado�� z bliskiego domu. Lecz milczeli. Odwr�ci�em g�ow� i zobaczy�em, �e wszyscy patrz� w kierunku mostu; by� ju� tylko ma�� kropeczk�. Targn�o mn�.
� No � rzek�em. � Czemu nic nie m�wicie? Mieli�cie �piewa�. I co?
Milczeli; nikt nie zwr�ci� nawet uwagi na mnie. Krzykn��em:
� M�wcie co�! No, m�wcie co�, do ci�kiej cholery!...
Milczeli; widzia�em, jak wyt�aj� wzrok ze wszystkich si�.
� M�wcie! � zawy�em dziko.
� M... m... � wybe�kota� betoniarz Stefan z Marymontu; machn�� r�k� i umilk�.
Ju� nie by�o wida� naszego mostu; zosta� na r�wninie i przydymi�y go opary mgie�. Wtedy zrozumia�em, �e most ten � jest ju� tylko wspomnieniem. I ci, kt�rzy b�d� po nim je�dzi� i chodzi�, nigdy nie dowiedz� si�, �e ten most jest tylko naszym mostem. P�akali�my. P�akali�my wszyscy; mia�em wtedy dwadzie�cia lat i p�aka�em tak�e, cho� nie za dobrze wiedzia�em dlaczego. Brakowa�o mi czego�, co pozwoli�oby mi zrozumie� jasno i czysto nasze �zy. Bo dzi� wiem ju�, �e cz�sto najbardziej kochamy tych ludzi, te sprawy i te rzeczy, od kt�rych bieg �ycia ka�e nam odchodzi� � nieraz na zawsze.
1955
Marek H�asko � Opowiadania - Robotnicy
1