8336
Szczegóły |
Tytuł |
8336 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8336 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8336 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8336 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ALFRED HITCHCOCK
TAJEMNICA ZAB�JCZEGO SOBOWT�RA
PRZYGODY TRZECH DETEKTYW�W
(Prze�o�y�a: ANNA IWA�SKA)
Wst�p Alfreda Hitchcocka
Witajcie, mi�o�nicy tajemniczych opowie�ci. Oto kolejna z przyg�d Trzech Detektyw�w. Zwyk�a wyprawa do weso�ego miasteczka przeobra�a si� tu w koszmar, a ca�a pomys�owo�� ch�opc�w zostaje wystawiona na nie byle jak� pr�b�. Na ka�dym kroku czyhaj� na nich niebezpiecze�stwa i komplikacje.
M�odzi detektywi zmagaj� si� z porywaczami, z gro�nym wrogiem, kt�ry tropi ich bezlito�nie. Ch�opcy wpl�tuj� si� w mi�dzynarodow� intryg�, a wywik�anie si� z niej jest niemal ponad ich si�y.
Te sprawy wymagaj� zdolno�ci dedukcyjnych wszystkich trzech ch�opc�w. Jupiter Jones, zazwyczaj pe�ni�cy funkcj� m�zgu zespo�u, staje si� w zagadkowy spos�b obiektem ataku przest�pc�w i nie mo�e w pe�ni kierowa� operacj�. To stawia na czo�owej pozycji Pete'a Crenshawa, najbardziej sprawnego fizycznie cz�onka zespo�u. Pete musi opanowa� swe l�ki i dzia�a� z jeszcze wi�ksz� ni� zazwyczaj odwag�. Bob Andrews za�, skrupulatny dostarczyciel potrzebnych informacji, ma szans� dowie��, �e jest tyle� sprytny, co odpowiedzialny.
Ch�opcy tropi� i s� tropieni; od ukrytej w sk�adzie z�omu Jonesa przyczepy kempingowej a� po granic� z Meksykiem. Sami odkryjecie niebawem, kto w ko�cu zwyci�y oraz jaki to zdumiewaj�cy zbieg okoliczno�ci przewr�ci� do g�ry nogami �ycie Trzech Detektyw�w.
Alfred Hitchcock
Rozdzia� 1
Fa�szywy alarm
- Niech nikt si� nie rusza! - krzykn�� Pete Crenshaw.
Bob Andrews i Jupiter Jones zastygli. Ch�opcy znajdowali si� w swojej dobrze zamaskowanej siedzibie, mieszcz�cej si� w starej przyczepie kempingowej. Przyczepa by�a starannie ukryta pod stertami z�omu w sk�adzie Jonesa, ale zawsze istnia�o niebezpiecze�stwo, �e kto� natrafi na jedno z wiod�cych do niej wej��. Bob i Jupe rozejrzeli si� uwa�nie po ma�ym biurze i nas�uchiwali z napi�ciem. Czy�by Pete us�ysza� co� niepokoj�cego?
- Co... co si� sta�o, Pete? - szepn�� Bob.
Pete przeszywa� spojrzeniem obu przyjaci�.
- Kto� ukrad� moje drugie �niadanie! - o�wiadczy�.
Bob wytrzeszczy� oczy.
- Twoje... twoje �niadanie? To wszystko?
- Twoje drugie �niadanie, Pete? - zawt�rowa� mu Jupiter z niedowierzaniem.
Smuk�y Drugi Detektyw wybuchn�� �miechem.
- Nie, nic, tak tylko za�artowa�em. Ale moje �niadanie to wa�na sprawa. Zaczynam by� g�odny.
- Kiepski �art - powiedzia� Jupiter surowo. - Fa�szywy alarm bywa niebezpieczny. Znasz histori� o ch�opcu, kt�ry podnosi� krzyk dla �artu. Tego rodzaju zabawa mo�e...
Jupiter, t�ga g�owa Trzech Detektyw�w, bywa� nieco napuszony, zw�aszcza kiedy wyg�asza� pouczaj�ce mowy. Bob i Pete cz�sto musieli sprowadza� go z powrotem na ziemi�.
- Gadaniem si� nie wymigasz - przerwa� mu Pete. - Za�o�� si�, �e kiedy byli�my z Bobem na zewn�trz, w pracowni, nie mog�e� si� oprze� pokusie. To ty zwin��e� moje drugie �niadanie.
Jupiter poczerwienia�.
- Nieprawda! - wykrzykn�� zapalczywie.
Za�ywny, a w�a�ciwie ju� po prostu gruby przyw�dca detektyw�w nie znosi� �adnych aluzji do swego apetytu.
- A jednak kto� je zjad� - upiera� si� Pete.
- Mo�e wzi��e� je do pracowni i tam zostawi�e�? - podsun�� Bob.
- W ka�dym razie, mo�na z tym poczeka� - powiedzia� Jupiter, odzyskuj�c pewno�� siebie. - Nie zdecydowali�my jeszcze, dok�d si� jutro wybierzemy. To nasza ostatnia szansa na jakie� rozrywki przed rozpocz�ciem roku szkolnego. Ca�e lato przepracowali�my w sk�adzie, wi�c chyba zas�u�yli�my na prawdziw� wycieczk�. W Disneylandzie byli�my ju� wiele razy, wybierzmy si� teraz do �Magicznej g�ry�. Nigdy tam nie by�em.
- Ja te� nie. Jak tam jest? - zapyta� Pete.
- To jest jedno z najwi�kszych i najzabawniejszych weso�ych miasteczek na �wiecie - powiedzia� Bob z zapa�em. - Nie ma tam krainy fantazji, jak w Disneylandzie, ale s� cztery lunaparkowe kolejki wysoko�ciowe. W jednej zatacza si� p�tl� g�ow� w d�! S� dwie �lizgawki wodne, na kt�rych mo�na przemokn�� do suchej nitki! S� te� specjalnego rodzaju diabelskie m�yny, maj�ce wi�cej ni� p�tora tysi�ca metr�w wysoko�ci, i dziesi�tki innych atrakcji. Wszystko po przyst�pnej cenie. Nie trzeba �adnego karnetu, raz kupujesz bilet i mo�esz je�dzi�, na czym chcesz.
- Wygl�da to kusz�co - powiedzia� Pete.
- Jedziemy wi�c - zdecydowa� Jupiter. - �eby by�o jeszcze fajniej, pojedziemy tam z fasonem... rolls-royce'em! Telefonowa�em ju� do Worthingtona i samoch�d jest jutro do wzi�cia.
- Cha, cha! - za�mia� si� Bob. - Pomy�l�, �e jeste�my milionerami! Ale b�d� tam mieli miny, jak zajedziemy rollsem. Nie mog� si� doczeka�!
- W�tpi�, czy tego do�yj� - j�kn�� Pete. - Umieram z g�odu. Lepiej przyznajcie si�, gdzie schowali�cie moje �niadanie.
- Pete, nie schowali�my - zapewni� Bob.
- Nikt nie tkn�� twego �niadania - doda� Jupiter zm�czonym tonem. - Wynios�e� je prawdopodobnie do pracowni. Chod�my poszuka�, bo nigdy nie u�o�ymy �adnych plan�w.
Przechodz�c od st�w do czyn�w, Jupiter podni�s� klap� w pod�odze przyczepy i wcisn�� si� przez otw�r pod ni� do Tunelu Drugiego. By�o to g��wne wej�cie do przyczepy, czyli Kwatery G��wnej. Tunel stanowi�a obszerna rura metalowa, biegn�ca pod stertami z�omu a� pod przyczep�. Pete, wysoki i krzepki, musia� si� w niej praktycznie rozp�aszczy� na brzuchu. �lizga� si� jednak przez rur� z �atwo�ci� za sapi�cym, pulchnym przyw�dc�. Na ko�cu Bob, najmniejszy z ch�opc�w, czo�ga� si� bez trudu na czworakach.
Po wyj�ciu z tunelu znale�li si� na zewn�trz pracowni Jupitera, usytuowanej w naro�niku sk�adu. Od deszczu chroni�o j� zadaszenie, kt�re bieg�o wok� ca�ego placu po wewn�trznej stronie ogrodzenia, a od reszty sk�adu odgradza�y j� g�ry rupieci. Ch�opcy mieli tu pras� drukarsk� i r�ne narz�dzia, kt�rymi pos�ugiwali si�, przekszta�caj�c zalegaj�ce sk�ad stare przedmioty w u�yteczny sprz�t detektywistyczny. Sta�o tam r�wnie� krzes�o, kilka skrzynek i warsztat. Na nim w�a�nie Bob zobaczy� torebk� Pete'a.
- Widzisz? Tu zostawi�e�.
Pete podni�s� podart� torebk�.
- Ale kto zjad� zawarto��?
- Pewnie sam zjad�e�, tylko o tym zapomnia�e� - powiedzia� zniecierpliwiony Jupiter.
- Ja? Mia�bym zapomnie�, �e zjad�em dobr� kanapk� z szynk�?
- Za�o�� si�, �e to szczury - Bob ogl�da� poszarpan� torebk�. - Do wszystkiego si� dobior�.
- My�lisz, �e ciocia Matylda by pozwoli�a, �eby tu biega�y szczury? Nie ma mowy! - wykrzykn�� Pete.
- Ciocia si� stara - roze�mia� si� Jupiter - ale nawet ona nie mo�e przegoni� ze sk�adu wszystkich szczur�w.
Ciocia Jupitera by�a osob� gro�n� i prowadzi�a sk�ad z�omu �elazn� r�k�. Jej m��, Tytus, sp�dza� wi�kszo�� czasu w rozjazdach, poszukuj�c nowego towaru. Jupe, wcze�nie osierocony, mieszka� z wujostwem, odk�d si�ga�a jego pami��.
- Chod�cie, mo�e ciocia Matylda da nam wszystkim drugie �niadanie. - Jupe skierowa� si� do biura sk�adu, ale gdy znale�li si� bli�ej g��wnej bramy, zwolni� kroku. - Ch�opaki, czy widzieli�cie ju� przedtem ten samoch�d?
Bob i Pete spojrzeli w kierunku otwartej bramy. Naprzeciw niej, po drugiej stronie ulicy sta� zielony mercedes.
- Zauwa�y�em go, kiedy tu podje�d�a� - m�wi� Jupiter z namys�em. - A raczej si� podtoczy� i w ko�cu stan��.
- No to co, Jupe? - powiedzia� Pete. - Samoch�d mo�e si� tu zatrzyma�. Mo�e przyjecha� jaki� klient.
- Mo�liwe - przyzna� Jupe. - Ale nikt z niego nie wysiada i my�l�, �e widzia�em ju� ten sam samoch�d rano. Przeje�d�a� ko�o bramy r�wnie wolno.
- Czekajcie! - zawo�a� Bob. - Ja go te� chyba widzia�em! Jak�� godzin� temu jecha�em tu rowerem, a ten samoch�d sta� na ulicy za sk�adem.
- Mo�e to oni ukradli moje �niadanie!
- Pewnie to mi�dzynarodowy gang z�odziei �niada� - powiedzia� Bob z powag�.
- Przesta� ju� z tym �niadaniem - burkn�� Jupiter niecierpliwie, nie spuszczaj�c oczu z samochodu. - Je�li go nie zjad�e�, to tak jak m�wi Bob: szczury je zjad�y. Mia�bym ochot� si� dowiedzie�, czego tu szuka ten samoch�d.
Bob si� u�miechn��.
- Mo�e czekaj� na nast�pn� okazj�, �eby ukra�� kanapk� z szynk�.
- Tak, Bob, wygl�da, �e na co� czekaj� - powiedzia� Jupiter. - Przekonajmy si�.
Jupiter zazwyczaj dopatrywa� si� tajemnicy niemal we wszystkim i, co najdziwniejsze, przewa�nie mia� racj�! Bob i Pete od dawna przestali podawa� w w�tpliwo�� jego najbardziej szalone przeczucia. Czasami by�y mylne, ale bardzo rzadko.
- Pete, cofniesz si� w g��b sk�adu i przekradniesz si� potem w pobli�e bramy - wydawa� teraz instrukcje. - Ukryjesz si� i b�dziesz obserwowa� samoch�d. Bob i ja wyjdziemy ze sk�adu ty�em, przez Czerwon� Furtk� Korsarza, i okr��ymy sk�ad od zewn�trz. Bob, ty p�jdziesz w lewo, ja w prawo. B�dziemy obserwowa� samoch�d ze wszystkich stron.
Pete skin�� g�ow�. Odczeka�, a� przyjaciele wymkn� si� ukrytym wyj�ciem w p�ocie na ty�ach sk�adu. Nast�pnie, klucz�c mi�dzy stertami z�omu, przekrad� si� wzd�u� ogrodzenia do g��wnej bramy. Wyjrza� ostro�nie. Mercedes sta� wci�� na miejscu. W �rodku siedzia�o dw�ch m�czyzn. Pete cofn�� si� szybko. Po�o�y� si� na brzuchu i podczo�ga� z powrotem do bramy. Nie podnosz�c si�, wyjrza� ponownie.
- Dzie� dobry! Co� zgubi�e�? Mo�e ci pom�c?
Pete prze�kn�� �lin�. W bramie, dok�adnie nad jego g�ow�, sta� t�gi, silnie opalony m�czyzna w przewiewnym ubraniu. Mia� br�zowe, k�dzierzawe w�osy, ma�e niebieskie oczy i u�miecha� si� uprzejmie. By� wyra�nie ubawiony widokiem czo�gaj�cego si� na brzuchu Pete'a.
- Ja... ja... - wyj�ka� Pete, czuj�c si� o�mieszony - zgubi�em pi�k�. Szu... szukam jej.
- �adna pi�ka si� t�dy nie potoczy�a - powiedzia� m�czyzna z powag�.
- Chyba polecia�a w inn� stron� - Pete podni�s� si� niepewnie.
- Pech - opalony m�czyzna roz�o�y� miejscow� map� drogow�. - Mo�e b�dziesz m�g� nam pom�c. Chyba zab��dzili�my.
Pete dopiero teraz zauwa�y�, �e drzwi zielonego mercedesa s� otwarte, a wewn�trz siedzi tylko jedna osoba. T�gi facet skin�� g�ow� w stron� samochodu.
- Zdaje si�, �e je�dzili�my w k�ko. Do�� g�upio, nie? Starali�my si� znale�� wasz� star� misj�.
Pete zauwa�y�, �e m�czyzna m�wi z akcentem brytyjskim, ale nie dok�adnie takim, jaki dot�d s�ysza�. Samochodem jechali po prostu zab��kani tury�ci! Ten ca�y Jupe i jego przeczucia!
- Ach, pewnie - Pete wzi�� map� i pokaza� m�czy�nie punkt, w kt�rym s� obecnie, i miejsce przy autostradzie nadbrze�nej, gdzie znajdowa�a si� stara hiszpa�ska misja.
- Nie�atwo j� znale��.
- W�a�nie - skin�� g�ow� m�czyzna. - Bardzo ci dzi�kuj�.
Wsiad� z powrotem do zielonego mercedesa i samoch�d ruszy�. Przybiegli Bob i Jupiter. Jupe patrzy� za oddalaj�cym si� samochodem.
- To po prostu tury�ci, Jupe - powiedzia� rozgoryczony Pete. Opowiedzia�, co zasz�o, i doda�: - Facet mia� zabawny akcent angielski.
- Zab��dzili? I to wszystko? - Jupiter by� zdeprymowany.
- A czego si� spodziewa�e�? Nie prowadzimy teraz �adnego dochodzenia - odpowiedzia� Pete.
Jupiter w zamy�leniu zmarszczy� czo�o.
- To brzmi prawdopodobnie, skoro s� cudzoziemcami, ale...
- Jupe! - j�kn�� Pete. - Zab��dzili, i to wszystko!
- Zajmijmy si� lepiej planami naszej wyprawy! - powiedzia� Bob.
- S�usznie - przytakn�� Pete.
Bob i Jupiter wymienili spojrzenia. Blisko bramy sta� kosz ze starymi pi�kami tenisowymi. Zacz�li obaj rzuca� nimi w Pete'a, a ten, �miej�c si�, ucieka� w g��b sk�adu.
Rozdzia� 2
Porwany!
Nast�pnego rana Bob wsta� wcze�nie, ubra� si� szybko i zbieg� na d�, do kuchni. Ojciec Boba od�o�y� gazet� i z u�miechem przygl�da� si� synowi, spiesznie pa�aszuj�cemu �niadanie.
- Macie jakie� wa�ne dochodzenie tego rana? - zapyta�.
- Dzi� nie, tato. Wybieramy si� do �Magicznej g�ry�, i to rolls-royce'em ozdobionym z�oceniami. Worthington nas zawozi!
Pan Andrews gwizdn�� z podziwem.
- Trzej eleganccy m�odzie�cy w lunaparku, co? Obawiam si�, �e kiedy wydoro�lejecie, b�dzie wam troch� nudno.
- Nie b�dzie, je�li Jupe wydoro�leje z nami!
- Tak - roze�mia� si� pan Andrews - chyba nie b�dzie.
- Prawdopodobnie wr�cimy do�� p�no, ale postaramy si� zd��y� na kolacj�, tato! - zawo�a� Bob i wybieg� z domu.
Wsiad� na rower, przemierzy� rozs�onecznione ulice Rocky Beach i wjecha� do sk�adu przez g��wn� bram�. Pete siedzia� przed budk�, w kt�rej mie�ci�o si� sk�adowe biuro, i spogl�da� na wspania�y samoch�d. Rolls-royce by� nieco staromodny, z ogromnymi przednimi reflektorami i d�ug�, czarn�, l�ni�c� jak skrzyd�o fortepianu, mask�. Luksusowy, jak przysta�o na ten doskona�y samoch�d, by� pomalowany czarnym lakierem. W jednym tylko przechodzi� w�asn� �wietno�� - wszystkie chromowane cz�ci, nawet zderzaki by�y pokryte ol�niewaj�cym z�otem!
- Ach! - wykrzykn�� Bob. - Zd��y�em ju� zapomnie�, jaki jest pi�kny.
Wysoki, szczup�y m�czyzna w liberii szofera delikatnie polerowa� mi�kk� szmatk� jedno ze z�oce�.
- Nawet mnie si� to zdarza, kiedy jaki� czas je�d�� innym samochodem, paniczu Andrews - powiedzia� z u�miechem na swej poci�g�ej, pogodnej twarzy.
Jupiter wygra� kiedy� w konkursie prawo do u�ytkowania fantastycznego, starego auta, a potem pewien wdzi�czny klient za�atwi� ch�opcom gratisowe wynajmowanie samochodu, kiedy tylko chcieli. Agencja, do kt�rej nale�a� rolls-royce, zleca�a prowadzenie go wy��cznie Worthingtonowi i tym sposobem szofer sta� si� dobrym przyjacielem detektyw�w. Obstawa� jednak przy zwracaniu si� do ch�opc�w w formie, jak� zwyk� stosowa� wobec starszych i mo�niejszych klient�w.
- Czy pracujecie nad jak�� wa�n� spraw�, paniczu Andrews? - zapyta� z b�yskiem w oku.
- Tym razem nie. Wybieramy si� do �Magicznej g�ry� i pomy�leli�my, �e by�oby zabawnie pojecha� tam rollsem.
- Wycieczka? Wspaniale! Nikt bardziej nie zas�uguje na odpoczynek ni� Trzej Detektywi. Nim przyjdzie panicz Jones, zawiadomi� agencj�, dok�d jedziemy, i wezm� paliwo.
Wsiad� do rolls-royce'a i wyjecha� ze sk�adu. Bob podszed� do Pete'a.
- A gdzie si� podziewa Jupe?
- Jest w Kwaterze G��wnej. Robi jakie� plany. Nie powiedzia� mi, jakie.
- Chod�my zobaczy�.
Przeczo�gali si� przez Tunel Drugi i przez klap� w pod�odze weszli do ukrytej przyczepy. Jupiter zag��biony by� w kolorowych broszurkach, zalegaj�cych biurko.
- Worthington zaraz b�dzie - powiedzia� Bob. - Jeste� gotowy?
- Za chwileczk�, Bob - za�ywny przyw�dca zespo�u pracowa� jeszcze przez minut�, po czym odchyli� si� na oparcie krzes�a z wielce zadowolon� min�. - No, my�l�, �e jest dobry.
- Co? - zapyta� Pete niespokojnie.
- Dok�adny plan naszej wycieczki! - o�wiadczy� Jupiter promiennie. - Wzi��em map� �Magicznej g�ry� i zakre�li�em najciekawsz� dla nas tras� tak, �eby odby� jak najwi�cej jazd w jak najkr�tszym czasie. Wzi��em pod uwag� dwukrotne jazdy na specjalnie atrakcyjnych urz�dzeniach i ewentualne zmiany z racji d�ugich tras kolejek lub zamkni�cia jakiego� dzia�u z powodu wiatru lub defekt�w technicznych. Nast�pnie...
Pete j�kn��.
- Jupe... hm, mo�e po prostu po wej�ciu p�jdziemy w prawo lub w lewo i przejedziemy si� na tym, co napotkamy po drodze? Tak po prostu obejdziemy wszystko dooko�a.
- I b�dziemy robi� to, na co nam przyjdzie ochota - doda� Bob.
- Po prostu obej��? - Jupiter zmarszczy� czo�o. - Wysoce nieefektywne...
- A czy nie mo�emy si� po prostu zabawi�? - przerwa� mu Pete.
- No, je�li nie podoba wam si� m�j plan, nie musicie go zaakceptowa� - powiedzia� Jupiter sztywno.
Zirytowany popatrzy� z mi�o�ci� na sw�j plan, po czym wzruszy� ramionami i wrzuci� go do kosza. Pete i Bob zacz�li wiwatowa� i Jupe musia� si� w ko�cu u�miechn��. Zeszli spiesznie przez otw�r w pod�odze.
Worthington by� ju� z powrotem. Otworzy� ch�opcom drzwi rolls-royce'a i �miej�c si� z podekscytowaniem, wsiedli do wspania�ego samochodu.
- Do �Magicznej g�ry�, m�j dobry cz�owieku! - zawo�a� Jupiter.
- Tak jest, sir. Z przyjemno�ci� - u�miechn�� si� Worthington. �Magiczna g�ra� znajdowa�a si� w pewnej odleg�o�ci na wsch�d od Rocky Beach, w g��bi l�du, w�r�d g�r po�udniowej Kalifornii. Worthington wyjecha� z miasta na boczn� szos�. Dotarli ju� na pierwsze zbocza suchego i piaszczystego podg�rza, gdy Worthington zwr�ci� si� do nich nagle:
- Panowie, twierdzili�cie, o ile pami�tam, �e nie prowadzicie obecnie �adnego dochodzenia?
- Niestety nie - potwierdzi� Jupiter. - Dlaczego pan pyta?
- Poniewa�, je�li si� nie myl�, jeste�my �ledzeni.
- �ledzeni!? - wykrzykn�li wszyscy trzej r�wnocze�nie, obracaj�c si� do ty�u.
- Gdzie? - zapyta� Bob. - Nie widz� �adnego samochodu.
- W tej chwili jest niewidoczny za zakr�tem, ale zauwa�y�em go, gdy tylko wyjechali�my ze sk�adu z�omu. Ca�y czas jedzie za nami. Zielony mercedes.
- Zielony mercedes! - powt�rzy� Jupiter. - Czy jest pan tego pewien?
- Samochody to m�j zaw�d, paniczu Jones - odrzek� Worthington z przekonaniem. - Pojawi� si� teraz! I zbli�a si� do nas.
Trzej detektywi wypatrywali przez tyln� szyb� samochodu. Nie by�o w�tpliwo�ci. Za nimi jecha� zielony mercedes i zbli�a� si� gwa�townie!
- To ten sam samoch�d, jak nic! - krzykn�� Pete.
- A wi�c nie byli to po prostu zagubieni tury�ci! - triumfowa� Jupiter. - Mia�em racj�!
- Chy... chyba tak - przyzna� Pete nerwowo. - Kto to mo�e by�? Czego od nas chc�?
- Nie wiem i chyba nie mamy teraz ochoty si� tego dowiedzie� - odpar� Jupiter ponuro.
- By� mo�e b�dziemy musieli! - krzykn�� Bob w panice. - Jupe, oni si� zbli�aj�! Zr�wnuj� si� z nami!
- Worthington! - zawo�a� Jupiter. - Czy mo�e ich pan zgubi�?
- Do�o�� wszelkich stara� - odpar� Worthington spokojnie.
Wcisn�� peda� gazu do deski i z�ocony rolls skoczy� do przodu. Byli ju� w g�rach i w�ska, dwupasmowa szosa wi�a si� nad stromymi zboczami skalistych kanion�w. Worthington chwyci� mocniej kierownic�, prowadz�c l�ni�ce auto po ostrych zakr�tach na kraw�dzi przepa�ci.
Zielony mercedes zwi�ksza� szybko��. Oba samochody bra�y zakr�ty z piskiem opon, zbli�aj�c si� ryzykownie na sam skraj przepa�ci. Na prostej drodze stary, pot�ny rolls-royce m�g�by umkn��, ale by� niepor�wnywalnie mniej zwrotny od mniejszego i nowszego mercedesa. Zielony samoch�d zbli�a� si� nieub�aganie.
- Zr�wnuj� si� z nami - j�cza� przera�ony Pete.
- Jeszcze szybsza jazda w g�rach jest zbyt niebezpieczna - powiedzia� spokojnie Worthington, wpatruj�c si� ch�odnym wzrokiem w drog� przed samochodem. - Ale by� mo�e...
Pochyli� si� nad kierownic�. Rolls wyszed� w�a�nie z ostrego zakr�tu i mercedes by� chwilowo niewidoczny. Worthington nacisn�� nagle hamulec, odbi� na niemal prostopad�e zbocze po prawej i skr�ci� w w�sk�, poln� drog� po drugiej stronie szosy. Przyspieszy� ponownie i ze zr�czno�ci� do�wiadczonego szofera poprowadzi� l�ni�ce auto drog� biegn�c� w�r�d kar�owatych d�b�w i zaro�li.
Za nimi mercedes p�dem min�� odga��zienie drogi.
- Zgubi� ich pan! - wykrzykn�li Bob i Pete.
- Na chwil� - powiedzia� Worthington. - Niebawem si� zorientuj�, �e zjechali�my z szosy. Musimy szybko jecha� dalej.
Doda� gazu, rozp�dzaj�c pot�ny w�z na w�skiej drodze - i nagle zahamowa� ze zgrzytem.
- Przykro mi, ch�opcy - powiedzia� zgn�biony.
Droga ko�czy�a si� w pustym, zamkni�tym kanionie!
- Jed�my z powrotem na szos�! - zadysponowa� Jupiter. - Szybko. Mo�e si� jeszcze nie zorientowali!
Worthington zawr�ci� i skierowa� si� z powrotem ku szosie.
Mercedes omal nie zderzy� si� z nimi czo�owo, gdy wychodzili z ostrego zakr�tu. Worthington zboczy� i nim zd��y� zapanowa� nad samochodem i zawr�ci�, z mercedesa wyskoczyli dwaj m�czy�ni i podbiegli do rolls-royce'a. Mieli w r�ku pistolety!
- Wysiada�! Ju�! - warkn�� jeden z nich. Pete go nie zna�, ale rozpozna� drugiego. By� to ten sam cz�owiek, kt�ry pyta� go wczoraj o drog�.
Worthington i ch�opcy wysiedli ostro�nie z rollsa.
- Ale�, m�j panie - odezwa� si� Worthington. - Nie wiedzieli�my...
- Milcze�! - warkn�� pierwszy m�czyzna.
Drugi z�apa� przera�onego Jupitera, wetkn�� mu knebel do ust, zarzuci� worek na g�ow� i zaci�gn�� do mercedesa. Pierwszy machn�� gro�nie pistoletem w stron� Boba, Pete'a i Worthingtona.
- Nie jed�cie za nami, je�li go chcecie jeszcze zobaczy� i je�li wam �ycie mi�e! - odwr�ci� si� i pobieg� do mercedesa.
Ruszyli i wkr�tce znikli im z oczu. Wraz z nimi znikn�� te� Jupiter.
Rozdzia� 3
Fatalna pomy�ka
Pete rzuci� si� do rolls-royce'a.
- Musimy jecha� za nimi!
- Nie, Pete! - krzykn�li Bob i Worthington r�wnocze�nie.
Pete wytrzeszczy� oczy.
- Trzeba przecie� pom�c Jupe'owi!
- Pomo�emy - Worthington po�o�y� d�o� na ramieniu Pete'a. - Ale nie mo�emy pojecha� za nimi. W wypadku porwania nale�y robi� dok�adnie to, co nakazali porywacze, a nast�pnie zawiadomi� policj�.
- Gdyby�my jechali za nimi, mogliby�my narazi� Jupe'a na niebezpiecze�stwo - wyja�ni� Bob. - Trzeba jednak ustali�, w jakim jad� kierunku, i poda� to policji! Porywacze nie wiedz�, �e w rollsie jest telefon, nie pomy�l� wi�c, �e mo�emy policj� zawiadomi� natychmiast. Szybko, wejd�my na to wzg�rze, a tymczasem Worthington po��czy si� z komendantem Reynoldsem!
Worthington pobieg� do samochodu, a Bob i Pete wspi�li si� po stromym zboczu pobliskiego wzg�rza. W kilka chwil dotarli zdyszani na szczyt i utkwili wzrok w miejscu, gdzie droga ��czy�a si� z szos�.
- Widz� ich! - zawo�a� Bob.
- Jad� na po�udnie, w stron� Rocky Beach, i to do�� wolno - zauwa�y� Pete.
- Nie chc� zwraca� na siebie uwagi.
- Je�li komendant Reynolds si� pospieszy, mo�e im zagrodzi� drog�! Chod�my!
�lizgaj�c si� i potykaj�c, zbiegli ze wzg�rza. Worthington w rolls-royce'ie podawa� w�a�nie przez telefon numer rejestracyjny zielonego mercedesa i kr�tki opis obu m�czyzn.
- Prosz� powiedzie� komendantowi, �e jad� na po�udnie, do Rocky Beach - powiedzia� Pete. - Mo�e zdo�a ich zablokowa�, nim zjad� z szosy.
Worthington przekaza� wiadomo�� i s�ucha� odpowiedzi.
- Dobrze, komendancie. Zostaniemy tu, p�ki pan nie przyjedzie.
Od�o�y� s�uchawk� i popatrzy� na ch�opc�w.
- Czego oni mog� chcie� od Jupitera? Czy jeste�cie pewni, �e ich nie znacie?
- Wczoraj widzieli�my ich pierwszy raz w �yciu - odpowiedzia� Bob.
- Nie, zupe�nie nic nie wiemy! - lamentowa� Pete.
Patrzyli na siebie, czuj�c si� ca�kowicie bezsilni.
Zakneblowany, w ciemno�ciach, pod grubym workiem, Jupiter by� przera�ony. Mercedes zdawa� si� jecha� wolno w d�. Domy�la� si�, �e s� na szosie i zmierzaj� do Rocky Beach. Czego ci ludzie od niego chc�? Kim s�? Sk�d pochodzi ten dziwny angielski akcent?
Zacz�� si� kr�ci� pod workiem i zaraz poczu� pistolet, wbijaj�cy mu si� w �ebra. Jeden z m�czyzn siedzia� obok niego na tylnym siedzeniu samochodu.
- Sied� spokojnie - powiedzia�.
Jupiter usi�owa� co� powiedzie�, protestowa�, lecz z kneblem, tkwi�cym mocno w ustach, wydawa� tylko gulgoty i pomruki.
- Uffff... grrrr...
- B�d� cicho! Cisza i spok�j, rozumiesz? Jak grzeczny, dobrze wychowany ch�opczyk.
Ale Jupiter nadal stara� si� m�wi�, zapyta�, czego od niego chc�. Wujek Tytus i ciocia Matylda nie maj� pieni�dzy! �adnych du�ych pieni�dzy! Wij�c si� i sapi�c, czu� si� jak ryba wyci�gni�ta z wody.
- Powiedzia�em, sied� spokojnie! Nie chcesz chyba, �eby tw�j ojciec straci� jedynego syna?
Jupiter znieruchomia� pod workiem. Jego ojciec? Ale� on nie mia� ojca! Ojciec zmar�, kiedy Jupiter by� malutki. Rozpaczliwie stara� si� to wyja�ni� swym ciemi�ycielom.
- Umff... grhhh... ummm...
Pistolet wbi� si� mocniej w jego �ebra.
- Nie mam zamiaru si� powtarza�, ch�opcze!
- Umff... mmm... ghhh...
M�czyzna obok niego roze�mia� si�.
- Co za uparciuch. Zupe�nie jak ojciec, co Fred? Pewnie r�wnie zadziera nosa.
- Mo�e lepiej go uciszy�, Walt? - zapyta� z przedniego siedzenia Fred.
- Tylko w ostateczno�ci. Nie bardzo mam ochot� targa� takiego grubasa, jak straci przytomno��.
- Tak, poza tym do domu droga daleka i lepiej, �eby by� zdr�w i ca�y, kiedy padnie w ramiona swego tatusia.
S�siad Jupe'a znowu wybuchn�� �miechem.
- Nie mog� si� doczeka�, �eby zobaczy� min� sir Rogera, kiedy go zawiadomimy, �e mamy Iana, i poprosimy, �eby szybko zmieni� spos�b post�powania.
Jupiter pod workiem odchyli� si� wolno na oparcie siedzenia. Sir Roger? Ian? Nagle zrozumia�, co si� sta�o. Ci ludzie wzi�li go za kogo� innego! Za ch�opca, kt�rego ojciec by� wa�n� osobisto�ci�! To nie by�o uprowadzenie dla pieni�dzy - to jest jaki� rodzaj szanta�u. Porywacze chcieli wymusi� na sir Rogerze, ktokolwiek to by�, zrobienie czego�. Ale pope�nili pomy�k�. Porwali niew�a�ciw� osob�! Musi im powiedzie�.
- Ummff... Pmmk... mm...
Tym razem nie otrzyma� d�gni�cia w �ebra. Mercedes chyba przyspieszy� i jecha� teraz po r�wnym terenie u podn�a g�r. Skr�cili ostro z piskiem opon i Jupitera rzuci�o w r�g. Us�ysza� wycie syren! Samochody policyjne! Zawodzenie si� nasila�o. Ocal� go!... Ale odg�os syren zamiera� gdzie� w tyle i w ko�cu umilk�.
- Niewiele brakowa�o! - wykrzykn�� m�czyzna obok Jupe'a.
- My�lisz, �e jechali po nas?
- Na pewno. Jechali z g�ry. W jaki spos�b, u diab�a, dowiedzieli si� o nas tak szybko?
Jupiter od razu wiedzia� jak - przez telefon w rolls-royce'ie. Przyjaciele natychmiast zawiadomili policj�. Ale porywacze zdo�ali uciec. Czy policja go teraz odnajdzie? Trzeba powiedzie� porywaczom, �e pope�nili straszn� pomy�k�!
- Raz ju� si� nie uda�o, Walt - odezwa� si� ponuro kierowca. - Teraz ju� musi p�j�� g�adko. Nie mog� mnie z�apa�.
Jupiter poczu� nagle ch��d. Co� im si� ju� nie powiod�o! Teraz wzi�li niew�a�ciwego ch�opca, ale jeszcze tego nie wiedz�. Zakneblowany nie zdo�a� im tego powiedzie�. Ale czy nadal chce, �eby si� dowiedzieli o swej pomy�ce? Co by wtedy zrobili?
Potrzebowali jakiego� ch�opca o imieniu Ian jako broni przeciwko ojcu. Ian by�by z nimi bezpieczny. A Jupiter Jones?
Samochody policji i szeryfa jecha�y bardzo szybko boczn� drog�. Zatrzyma�y si�, wzbijaj�c przed rolls-royce'em tuman kurzu. Komendant Reynolds i szeryf okr�gu podbiegli do Worthingtona i ch�opc�w.
- Widzieli�cie ich? - zawo�a� Bob.
- Czy ich zatrzymali�cie? - pyta� Pete.
Komendant Reynolds potrz�sn�� g�ow�.
- Zablokowali�my szos� na pierwszym skrzy�owaniu, przyjechali�my prosto tutaj. Nie min�li�my ich po drodze, nie dojechali te� do blokady.
- Musieli si� przemkn�� przed ustawieniem blokady - powiedzia� szeryf. - Gdzie� pewnie skr�cili. Ale nie mogli jeszcze uciec daleko. �cigaj� ich wszystkie samochody, jakimi dysponujemy.
- Ten rejon nale�y ju� nie do miasta, ale do okr�gu i podlega nadzorowi szeryfa - wyja�ni� komendant Reynolds. - W takich wypadkach jednak zawsze wsp�pracujemy z szeryfem. Zawiadomili�my tak�e policj� w Los Angeles.
- Chcemy rozejrze� si� tutaj za jakimi� poszlakami - doda� szeryf.
- Nie s�dz�, �eby�cie co� znale�li - powiedzia� Bob ponuro. - Porywacze byli tu zbyt kr�tko, �eby zostawi� �lady.
Bob mia� racj�. Policjanci i ludzie szeryfa przeszukali ka�dy centymetr drogi wok� miejsca porwania i nic nie znale�li.
- Trudno, wracamy na komend� - zdecydowa� Reynolds. - Czas zawiadomi� tak�e FBI.
- Tym razem, dzi�ki wam i temu rolls-royce'owi mamy wielk� przewag� - powiedzia� szeryf. - Od razu wszcz�to po�cig i jeste�my tu� za porywaczami.
- Tak, prosz� pana, ale �ciga� nie znaczy z�apa� - zauwa�y� smutno Bob. - Nie�atwo b�dzie znale�� ten samoch�d, prawda?
- Prawda, ale obstawili�my ca�y okr�g, wszystkie drogi s� zablokowane. W �aden spos�b nie mog� si� wymkn��!
Bob i Pete wsiedli do rolls-royce'a. Jechali w milczeniu do Rocky Beach za samochodem komendanta Reynoldsa. Wymienili tylko pe�ne niepokoju spojrzenia i wiedzieli, �e obaj my�l� o tym samym.
W wypadku zablokowania dr�g porywacze musz� mie� jaki� plan ucieczki. Jaki� spos�b, by si� wymkn��, uprowadzaj�c ze sob� Jupe'a.
Rozdzia� 4
Na tropie z�oczy�c�w
Mercedes zatrzyma� si�.
Jupiter, pod ci�kim workiem, stara� si� po drodze zgadywa� przebywan� tras�, ale auto zbyt cz�sto skr�ca�o i kluczy�o. Teraz ch�opiec nas�uchiwa� daj�cych si� rozpozna� d�wi�k�w, kt�re mog�yby mu powiedzie�, gdzie si� znajduje samoch�d. Ale panowa�a zupe�na cisza. Nie dobiega� �aden odg�os, nie by�o s�ycha� ani pojazd�w, ani ludzi, ani morza.
- Wyci�gnij go - odezwa� si� m�czyzna z siedzenia kierowcy.
Jupiter us�ysza� szcz�k otwieranych drzwi i kto� go wypchn�� z samochodu. Pod stopami poczu� tward� ziemi�, li�cie i traw�.
- �ci�gnij z niego worek, �eby m�g� i�� sam.
Szorstko zdj�to worek, okrywaj�cy mu g�ow� i pier�. �wiat�o, rozproszone przez g�ste drzewa, omal go nie o�lepi�o. Otwiera� i zamyka� oczy, �eby je oswoi� z blaskiem, podczas gdy usuwano mu z ust knebel. Z wi�z�w uwalnia� go t�gi m�czyzna o k�dzierzawych w�osach i imieniu Walt, ten sam, kt�ry rozmawia� w sk�adzie z�omu z Pete'em i siedzia� obok Jupe'a w samochodzie.
- Teraz b�dziemy grzeczni, co? - powiedzia�. - Zachowuj si� mi�o i cicho.
Machn�� pistoletem dla podkre�lenia, �e nie �artuje.
Jupiter skin�� g�ow�, ale nie odezwa� si�. Od momentu kiedy sobie uzmys�owi�, �e mo�e by� w du�o wi�kszym niebezpiecze�stwie, je�li porywacze odkryj� sw� pomy�k�, pragn�� tylko, by nie usuni�to mu knebla. Ch�opiec, kt�rego chcieli porwa�, by� ich rodakiem i mia� zapewne ten sam dziwny akcent. Po pierwszych s�owach b�d� wiedzieli, �e Jupe nie jest w�a�ciwym ch�opcem... chyba �eby spr�bowa� na�ladowa� ten akcent. Pomy�la�, �e m�g�by to zrobi�, ale by�o du�e ryzyko. Najmniejszy b��d m�g� go zdradzi�.
T�gi Walt przygl�da� mu si� chwil�, po czym zwr�ci� si� do kierowcy:
- We� torby, Fred.
Jupiter odetchn�� nieco swobodniej. Chwilowo by� bezpieczny. Rozejrza� si� szybko. Znajdowali si� przy innej ziemnej drodze, g��boko w�r�d d�b�w i g�stych zaro�li, blisko g�r. Nic tutaj nie wygl�da�o ani znajomo, ani obco. Mogli by� gdziekolwiek w g��bi l�du, w promieniu setek kilometr�w od Rocky Beach.
- Dobrze, ch�opcze, ruszaj - powiedzia� kierowca. - T�dy.
By� wy�szy i szczuplejszy od Walta. Mia� ciemne w�osy i ma�e oczy, osadzone g��boko w�r�d wy��obionych wiatrem zmarszczek, i t� sam� co Walt g��bok� opalenizn�. Najwidoczniej pochodzili z kraju, gdzie s�o�ce grza�o mocno i ustawicznie.
Szli po trawie, wzd�u� drogi, przez jakie� pi��dziesi�t metr�w, po czym skr�cili prosto ku g�rom. Jupiter nie widzia� przed sob� �adnej �cie�ki, jedynie g�ste, niemal nieprzeniknione zaro�la.
- Id� przodem, Fred - powiedzia� Walt. - Dostosujemy si� do twego tempa. Jeste� obci��ony baga�em.
Kierowca skin�� g�ow�, postawi� torby na ziemi i rozgarn�� krzewy, ods�aniaj�c wej�cie na w�ski trakt. Przepchn�� obie torby, po czym sam znik� w zaro�lach.
- Ty nast�pny, ch�opcze.
Jupiter odnalaz� w�a�ciwy krzew, odgi�� go i ruszy� naprz�d. Sztywne ga��zie wysun�y mu si� spod palc�w. Podni�s� r�ce, chowaj�c twarz przed kolcami krzewu, odskoczy� w ty� i roz�o�y� si� jak d�ugi. Walt go z�apa�, d�wign�� w g�r� i przeklinaj�c pchn�� przez g�szcze.
- Uwa�aj, ch�opcze, bo si� mog� zdenerwowa�!
Jupiter prze�kn�� �lin� i spiesznie ruszy� w�sk� �cie�k�. Walt trzymaj�c pistolet w r�ce wszed� tu� za nim. Spl�tane zaro�la zamkn�y si�, nie zostawiaj�c ani �ladu po ukrytej �cie�ce.
Spiesz�c za kierowc�, Jupiter nie zauwa�y� wystaj�cego korzenia, potkn�� si� i znowu wyl�dowa� na ziemi. Le�a� chwil� sapi�c, ale pozbiera� si�, nim Walt si� do niego zbli�y�.
Dwaj porywacze szli pr�dko przez g�ste zaro�la, jakby byli tu ju� przedtem i znali drog�. Jupiter stara� si� im dotrzyma� kroku na ledwie widocznej �cie�ce, ale potyka� si� i jeszcze dwukrotnie pada�, nim wepchni�to go do w�skiego, zamkni�tego kanionu, pogr��onego w g��bokim cieniu g�r.
Pod wysok� �cian� skaln� sta�a ma�a, kamienna chata. Porywacze otworzyli drzwi kluczem, wpakowali Jupitera do �rodka i drzwi zamkn�li.
Jupiter zosta� w chacie sam. Us�ysza� za sob� zgrzyt przekr�canego w zamku klucza.
Na komisariacie policji Bob, Pete, wujek Tytus i ciocia Matylda siedzieli na �awce pod �cian�.
- Dlaczego nie wzi�li�my ze sob� naszych sygnalizator�w? - biada� Pete.
- Nie pami�tasz, �e s� w naprawie? - powiedzia� Bob. - Nie martw si�, Pete. Jupe wymy�li jaki� spos�b porozumienia si� z nami.
Ciocia Matylda wpatrywa�a si� w szeryfa i komendanta Reynoldsa.
- Czy b�dziemy tak tu siedzie� ca�y dzie�? - zapyta�a. - Ci porywacze sami tu przecie� nie przyjd�!
Komendant Reynolds potrz�sn�� g�ow�.
- Prosz� pani, przetrz�samy ca�y obszar miasta i okr�gu. Uganianiem si� bez sensu niewiele wsk�ramy. W wypadku porwania ca�a akcja musi by� skoordynowana.
- Wszystkie oddzia�y policji w Kalifornii, Newadzie, Oregonie i Arizonie zosta�y postawione na nogi - doda� szeryf. - Skontaktowano si� z FBI, a tak�e z w�adzami Meksyku. Numer rejestracyjny mercedesa rozes�ano wszystkim policjantom i wydzia�owi pojazd�w mechanicznych.
- Eksperci z laboratorium pojechali, �eby ponownie zobaczy� miejsce porwania - podj�� Reynolds. - Nie mo�emy zrobi� wi�cej, p�ki nie b�dziemy mieli jakiego� tropu.
- Ale nic nie stoi na przeszkodzie, �eby�cie sami poszli troch� popracowa�! - o�wiadczy�a ciocia Matylda.
- Mamy wi�ksze szans� szybkiego schwytania porywaczy, je�li zostaniemy na miejscu, �eby pokierowa� akcj� z centrali, gdy tylko wp�ynie jaka� informacja - odpar� szeryf.
To wyra�nie nie przekona�o cioci Matyldy i kiedy szeryf z komendantem opuszczali pok�j, odprowadzi�a ich piorunuj�cym spojrzeniem. Nie poprawi� jej si� humor, gdy ekipa ekspert�w wr�ci�a z niczym. Wci�� nie by�o �adnej wskaz�wki, gdzie mog� si� podziewa� porywacze i Jupiter.
- Czego oni, na lito�� bosk�, mog� chcie� od Jupitera? - z�o�ci�a si� ciocia Matylda. - Ch�opcy, czy na pewno nie jeste�cie wpl�tani w jedno z tych waszych idiotycznych dochodze�? Nie wtr�cili�cie si� znowu w cudze sprawy?
- Nie, prosz� pani - odpowiedzia� Bob. - Jechali�my po prostu na wycieczk� do �Magicznej g�ry�.
- Czy nie mo�ecie si� domy�li�, dlaczego go porwali? - zapyta� wujek Tytus.
- Bardzo by�my pragn�li to wiedzie� - powiedzia� Pete.
- Gdybym tylko dorwa�a tych bandyt�w! - wykrzykn�a ciocia Matylda.
Mimo woli Bob i Pete wymienili porozumiewawcze u�miechy. Wpa�� w r�ce cioci Matyldy - to by�oby nie do pozazdroszczenia! U�miech znik� jednak pr�dko z ich twarzy. Nie zanosi�o si� na to, by porywacze wpadli rych�o w czyjekolwiek r�ce.
- Gdyby�my tylko mieli jaki� punkt zaczepienia - powiedzia� Bob. - Wiem, �e Jupe znajdzie spos�b naprowadzenia nas na sw�j trop.
- Je�li zdo�a - odpar� Pete. - Ci porywacze nie wygl�dali na w ciemi� bitych.
Przed nimi stan�� komendant Reynolds.
- Wkr�tce si� o tym przekonamy. Z helikoptera szeryfa zauwa�ono mercedesa zaparkowanego na starej Drodze Grzechotnika, nieca�e trzy mile od miasta!
Do pokoju wszed� szeryf.
- Chod�my! Teraz ich z�apiemy!
Pozostawiony sam w g�rskiej chacie, Jupiter przycupn�� z pocz�tku pod drzwiami. Stara� si� dos�ysze�, o czym m�wi� porywacze na zewn�trz, i zastanawia� si�, kiedy odkryj� oni sw� pomy�k�.
S�ysza� wyra�nie ich g�osy, ale chwyta� tylko pojedyncze s�owa. Chyba m�wili o planach podr�y i o osobie, kt�rej tu nie by�o. Zrozumia� nagle, �e po prostu czekaj�. Czekaj� na czyje� przybycie i na jakie� zdarzenie.
Ale kogo i czego mo�na oczekiwa� w tym odleg�ym zak�tku? Jupiter na pr�no nat�a� s�uch. Serce podesz�o mu do gard�a. Co b�dzie, je�li osoba, kt�ra ma przyj��, zna Iana lepiej ni� ci dwaj? Musi w jaki� spos�b uciec.
Rozejrza� si� po chacie. Sk�ada�a si� z pojedynczej izby bez sprz�t�w. Nie by�o �adnych szaf �ciennych, jedynie drzwi i w�skie, zakratowane okno. Widocznie s�u�y�a do przechowywania czego� warto�ciowego lub niebezpiecznego. Mo�e trzymano tu dynamit do kamienio�om�w albo cenne narz�dzia poszukiwaczy ropy naftowej.
Ale teraz w chacie nie by�o niczego. Niczego, czym m�g�by si� pos�u�y� w ucieczce.
Wolno obszed� kamienne �ciany, wypatruj�c odpowiednich miejsc. Nadaremno. �ciany by�y grube co najmniej na trzydzie�ci centymetr�w, i w dobrym stanie. Jupe nie mia� przy sobie niczego, czym m�g�by wybi� otw�r w �cianie, zreszt� narobi�oby to zbyt wiele ha�asu. Nie m�g� wyj�� przez �ciany, wi�c zaj�� si� pod�og�.
Zrobiono j� z szerokich, nie oheblowanych, niezbyt grubych desek. By�y mocne i ciasno przylega�y do siebie, ale ugina�y si� pod ci�arem Jupe'a. Znaczy�o to, �e nie le�� bezpo�rednio na ziemi, ale na poprzecznych podporach. Pod chat� by�a wi�c wolna przestrze�.
Jupiter obszed� ca�� pod�og� na kolanach. Pod tyln� �cian� znalaz� obluzowan� desk�! Naciskaj�c na ni� na jednym ko�cu, zdo�a� j� unie�� na drugim na tyle, �eby wsun�� pod sp�d r�k� i poci�gn��. Raz przyda�a si� na co� jego nadwaga!
Zdj�� desk� i pod spodem ukaza�o si� zag��bienie. Zdo�a� usun�� nast�pn� desk�, przecisn�� si� w d� przez otw�r i rozp�aszczony na brzuchu zacz�� si� czo�ga� pod pod�og�. Teren si� wznosi� i tylko pod po�ow� chaty mo�na si� by�o przecisn��. To wystarczy�o. �ciany chaty sta�y na kamiennych fundamentach, w kt�rych by�o kilka otwor�w wentylacyjnych. By�y za ma�e, �eby ktokolwiek m�g� przez nie przej��. Nie, nie by�o wyj�cia.
Jupiter wygramoli� si� wolno spod pod�ogi. Nie mia� �adnej drogi ucieczki.
Samochody policyjne stan�y na Drodze Grzechotnika w pobli�u opuszczonego mercedesa. Policjanci przeszukali go dok�adnie.
- Nic - powiedzia� zgn�biony komendant Reynolds. - �adnego �ladu, kt�ry by m�g� naprowadzi� na nich.
- Ludzie nie znikaj� tak po prostu - o�wiadczy�a ciocia Matylda.
Bob, Pete i wujek Tytus przeszukiwali trawiaste pobocze drogi, na kt�rym sta� porzucony samoch�d.
- Nie ma nic, co by cho� przypomina�o znak od Jupe'a - powiedzia� Bob ponuro.
- Nie ma nawet odcisk�w st�p - zauwa�y� wujek Tytus.
- Po prostu przepadli - komendant Reynolds wpatrywa� si� w g�ste zaro�la i majacz�ce za nimi g�ry - B�g wie, jak daleko mogli uprowadzi� Jupitera.
- Nie s�dz�, komendancie - oznajmi� nagle Pete. - My�l�, �e daleko nie poszli!
Rozdzia� 5
Ucieczka
- Sk�d wiesz, m�ody cz�owieku? - zapyta� szeryf.
- Czy�by� znalaz� jaki� �lad! - wykrzykn�� komendant Reynolds.
Pete sta� przy mercedesie ze wzrokiem utkwionym w ziemi�. Przykucn�� i lekko przesun�� po niej r�k�.
- Prosz� popatrze�! W poprzek ca�ej drogi jest du�a �ata mi�kkiego piasku. Wida� wyra�nie �lady opon mercedesa, ale nie ma �adnych �lad�w innego samochodu albo te� ludzkich st�p! Nie mogli wi�c st�d odjecha� ani nie poszli dalej drog�.
Szeryf kiwn�� g�ow�, przygl�daj�c si� drodze.
- Droga jest zupe�nie sucha i piaszczysta, a nigdzie nie wida� �adnych �lad�w.
- To znaczy, ze oni musz� by� gdzie� tutaj! - wykrzykn�� Bob.
- Tak, Bob - Pete przybra� ton Jupitera. - Wedle moich przypuszcze�, w og�le nie weszli na drog�, ale skierowali si� w stron� g�r przez zaro�la!
- Czekaj! - odezwa� si� komendant Reynolds. - Wzd�u� drogi ro�nie trawa. Dalej mogli p�j�� po trawie.
- To mo�liwe - powiedzia� szeryf i zwr�ci� si� do swych pomocnik�w. - Billings i Rodriguez, przejd�cie si� w obie strony wzd�u� drogi i zobaczcie, jak daleko biegnie i czy nie pojawiaj� si� dalej jakie� siady. A my sprawdzimy tymczasem, czy nie ma jakiego� przej�cia przez zaro�la. I niech ka�dy idzie ostro�nie!
- I rozgl�dajcie si�, czy nie ma gdzie� czego� w rodzaju znaku zapytania - doda� Bob. - Albo kupki kamieni, albo dziwnie z�amanej ga��zi! Kiedy si� roz��czamy, pracuj�c nad spraw�, zawsze zostawiamy sobie takie znaki.
Policjanci i ludzie szeryfa rozproszyli si� po bli�szej g�rom stronie drogi. Dwaj pomocnicy szeryfa, kt�rzy poszli po trawiastym obrze�u, wr�cili wkr�tce z wiadomo�ci�, �e nie ci�gnie si� ono daleko i nie wida� na nim �lad�w st�p. Kt�ry� z poszukuj�cych znalaz� ma�� kupk� kamieni, mog�a ona by� znakiem od Jupitera. Ale kiedy szeryf obejrza� j� dok�adniej, okaza�o si�, �e b�oto pod kamieniami sklei�o je razem. Musia�y tak le�e� od d�u�szego czasu. Kto� inny odkry� z�aman� ga��� w miejscu, z kt�rego droga prowadzi�a w g��b zaro�li. Nie znaleziono tam jednak ani przej�cia przez g�szcze, ani �adnej �cie�ki.
- Komendancie! - zawo�a� nagle jeden z policjant�w. - Czy to co� oznacza?
Wskaza� jaki� ma�y, bia�y skrawek uczepiony nisko na krzaku. Bob i Pete podbiegli.
- Wygl�da jak... - zacz�� Bob.
- Jedna z naszych kart! - doko�czy� Pete, si�gaj�c po papierek. - To jest nasza karta! Jupe musia� j� tu wsun��, korzystaj�c z nieuwagi porywaczy!
- Wyrwijcie ten krzak! - zakomenderowa� szeryf.
Ludzie szeryfa i policjanci zacz�li zgniata� i wyrywa� zaro�la i wkr�tce odkryli zamaskowany trakt.
- Tu jest �cie�ka i kto� niedawno ni� przeszed� - powiedzia� Reynolds. - Patrzcie, niskie poszycie jest zdeptane!
Wszyscy spiesznie ruszyli w�skim traktem.
- Tutaj! - zawo�a� Bob, wskazuj�c krzaczek wyrwany tak, jakby kto� si� o niego potkn��. Obok, na ma�ym kamieniu widnia� drobny, bia�y znak zapytania.
- To znak Jupe'a! Mia� przy sobie kred�! - wykrzykn�� Pete.
- Pospieszmy si�! - nagli� wujek Tytus. - Jupiter musi by� gdzie� niedaleko, bli�ej g�r...
Urwa� z otwartymi ustami, nas�uchuj�c. Wtem wszyscy us�yszeli narastaj�cy warkot pot�nego silnika. By� coraz g�o�niejszy i dochodzi� znad ich g��w. Ciocia Matylda unios�a r�k� ku niebu.
- To helikopter!
- Czy to jedna z naszych maszyn?! - szeryf przekrzykiwa� ryk motoru helikoptera, kt�ry unosi� si� nad nimi na wysoko�ci nie wi�kszej ni� sto metr�w, lec�c w stron� g�r.
- Nie! - odkrzykn�� komendant Reynolds. - To musi by� ich helikopter, szeryfie! Pewnie zamierzaj� uciec! Leci po porywaczy i Jupitera!
Wszyscy stali z zadartymi g�owami, p�ki helikopter nie znik� za drzewami. Jego warkot zamiera� powoli.
- A pan twierdzi�, szeryfie, i� nie spos�b, �eby si� wydostali! - wykrzykn�a z w�ciek�o�ci� ciocia Matylda.
- Chod�my - powiedzia� szeryf zgn�biony. - Musz� by� na ko�cu tej �cie�ki.
- Czy tylko tam zd��ymy, nim ten helikopter ich zabierze? - westchn�� Pete.
W kanionie dwaj porywacze obserwowali helikopter, l�duj�cy w tumanie kurzu. W�osy i ubranie szarpa� im podmuch od wiruj�cego �mig�a. Gdy wirnik zwolni� obroty, z przezroczystej kabiny z pleksiglasu wyskoczy� pilot. By� w lotniczym kombinezonie, kasku i goglach. Podbieg� do porywaczy.
- W sam� por� - powiedzia� gruby Walt.
- Mamy go! - doda� Fred z u�miechem.
Pilot nie odpowiedzia� mu u�miechem.
- Pe�no samochod�w policyjnych na drodze, gdzie zostawili�cie mercedesa. Zdaje si�, �e policjanci przedzieraj� si� ju� przez zaro�la!
- S� ju� na �cie�ce? - zmarkotnia� Walt. - W jaki spos�b znale�li j� tak szybko?
- To sprawka tego dzieciaka! - wykrzykn�� Fred. - Za�o�� si�, �e ile razy si� przewraca�, zostawia� jaki� znak!
Walt si� roze�mia�.
- Doj�cie tutaj zabierze im co najmniej p� godziny. Do tego czasu b�dziemy fruwa� wysoko z ptakami.
- To nie zabawa, Walt - warkn�� pilot. - Teraz zabierz ch�opca. To jest zbyt wa�ne dla kraju, �eby pope�nia� jakie� b��dy.
- Zgoda, chod�my po niego.
- Gdzie jest?
- W chacie. Dobrze zamkni�ty.
- Pospieszcie si�.
W tr�jk� pobiegli przez kanion. Walt otworzy� drzwi chaty.
- W porz�dku, ch�opcze, mo�esz wyj��.
- Walt! - krzykn�� Fred. - Jego tu nie ma! Mroczne wn�trze chaty by�o puste!
- Dali�cie mu uciec! - wybuchn�� pilot.
- Niemo�liwe - powiedzia� Walt. - St�d nie ma wyj�cia.
Rozgl�dali si� po pustej chacie.
- Mo�e nie ma, ale nie ma te� gdzie si� tu schowa�, a on znikn��! - irytowa� si� Walt.
- Jako� si� wydosta�! - krzycza� pilot.
- W porz�dku, bez paniki - uspokaja� Walt. - Mo�e si� wydosta� z chaty, ale wci�� musi by� w kanionie. Jedyn� drog� wyj�cia jest ta �cie�ka, a mieli�my j� ca�y czas na widoku. Nie m�g� przej�� ko�o nas, Fred, wi�c musi by� gdzie� w kanionie, gdzie� za chat�. �apmy go!
Trzej porywacze rozbiegli si� po kanionie.
Policjanci, ch�opcy, ciocia Matylda i wuj Tytus wpadli zdyszani do d�ugiego, w�skiego kanionu. Ponad dwadzie�cia minut min�o od chwili, gdy helikopter przelecia� nad ich g�owami. Teraz z l�kiem rozgl�dali si� po kanionie.
- Jest tutaj! - wykrzykn�� Bob.
Helikopter z wolno poruszaj�cym si� �mig�em sta� na ko�cu kanionu. W tym momencie wskoczy� do niego pilot i �mig�o zawirowa�o na pe�nych obrotach.
- Zaraz odlec�! - krzykn�� Pete. - Biegiem!
Gdy ruszyli p�dem ku g�o�no warkocz�cej maszynie, zza ma�ej kamiennej chatki ukaza�o si� dw�ch m�czyzn. Ka�dy z nich taszczy� torb�. Biegli do helikoptera.
- Maj� nad nami przewag�! - krzykn�� komendant Reynolds.
- Sta�! Policja! - wrzasn�� szeryf.
Ale porywacze dopadli ju� helikoptera i wspi�li si� na �eb, na szyj� do przezroczystej kabiny. Helikopter uni�s� si� w g�r� z rykiem silnika i w tumanie kurzu, na oczach bezsilnych �cigaj�cych. Zawis� na chwil� w powietrzu, po czym pomkn�� w g�r� i w dal tu� nad kraw�dzi� kanionu. Znik� wreszcie gdzie� na po�udniu.
Na ziemi �cigaj�cy wpatrywali si� os�upiali w niebo.
- Ooo... odlecieli - powiedzia� wujek Tytus z niedowierzaniem.
- Znowu dali�cie im uciec! - wybuchn�a ciocia Matylda. - M�czy�ni. Jak teraz zamierzacie uratowa� mego siostrze�ca?
- Wracamy do samochod�w! - krzykn�� szeryf. - Nadamy przez radio wiadomo��. Helikopter leci na po�udnie. Ludzie szeryfa ruszyli biegiem w stron� �cie�ki.
- Zaczekajcie! - zawo�a� Bob. - Nie widzia�em Jupe'a! Tylko dw�ch porywaczy i pilota!
- Mo�e ich wystraszyli�my! - wykrzykn�� Pete. - Mo�e zostawili Jupe'a w chacie!
Wszyscy z komendantem Reynoldsem na czele pobiegli do chaty. Komendant szarpn�� drzwi i wpadli do �rodka. Chata by�a pusta.
- Nie ma go tutaj - j�kn�� Pete.
- Musia� by� w helikopterze. Przyszli�my za p�no - powiedzia� Bob z rozpacz�.
- Nie, Bob - pad�y sk�d� s�owa. - Prawd� m�wi�c, przyszli�cie w sam� por�.
W g��bi chaty unios�y si� deski i spod pod�ogi wydoby� si� u�miechni�ty Jupiter!
- Jupiter! - wykrzykn�li wszyscy r�wnocze�nie.
- Czy�by�cie oczekiwali kogo� innego?
Rozdzia� 6
Jupiter znajduje �lad
- ... tak wi�c z chaty nie by�o wyj�cia - Jupiter udziela� wywiadu reporterom na posterunku policji - u�wiadomi�em sobie jednak, �e skoro nie by�o w niej r�wnie� miejsca na kryj�wk�, stworz� wra�enie, �e uciek�em, chowaj�c si� pod pod�og�. I uda�o si�! Oczywi�cie, w ko�cu by si� domy�lili, gdzie jestem, ale przyby�a policja i musieli ucieka�.
- Wymy�li�e� to nies�ychanie sprytnie jak na dziecko - powiedzia� jeden z reporter�w.
- Jupiter Jones nie jest przeci�tnym dzieciakiem - zauwa�y� komendant Reynolds. - Wszyscy trzej detektywi s� osobami nieprzeci�tnymi. S� autentycznymi detektywami i cz�sto nam pomagaj�.
- To jest wspania�a historia, komendancie - reporter skin�� na fotografa. - Pstryknij kilka zdj��, Joe. Zrobimy wieczorne wydanie.
Udzielaj�c wywiadu, Jupiter przegl�da� jednocze�nie policyjn� ksi�g� zdj�� os�b, kt�re aresztowano w Rocky Beach. Poda� te� rysopisy porywaczy rysownikowi policji, kt�ry robi� wed�ug nich portrety pami�ciowe.
- Czy porywacze powiedzieli, o co im chodzi? - zapyta� inny reporter.
- To jest sprawa policji - odpowiedzia� komendant Reynolds. - Mog� pana tylko zapewni�, �e pan Tytus Jones nie jest bogatym cz�owiekiem i ani on, ani jego bratanek nie znaj� przyczyn uprowadzenia. Spodziewamy si� niebawem schwyta� porywaczy i wszystkiego si� dowiedzie�.
Fotoreporterzy z oci�ganiem zako�czyli sw� prac� i wyszli. Jupiter nie znalaz� fotografii przest�pc�w w ksi�dze i nie by� usatysfakcjonowany szkicami rysownika.
- Te portrety nie bardzo przypominaj� porywaczy - zgodzi� si� z nim Bob.
- Czy dowiedzia� si� pan czego� nowego, komendancie? - dopytywa� si� Pete. - M�wi� pan, �e spodziewa si� ich szybko z�apa�.
- Niestety, nie spodziewam si� - wyzna� komendant. - To by�o tylko o�wiadczenie dla prasy. W sprawach porwania nie woln