8133

Szczegóły
Tytuł 8133
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8133 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8133 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8133 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jacek Dukaj Gotyk Jacek Dukaj (1974) � urodzi� si� w Tarnowie, obecnie ko�czy studia filozoficzne na Uniwersytecie Jagiello�skim. Fantastyk� zarazi� si� jeszcze w dzieci�stwie i jak przyzwoity chory natychmiast zacz�� zara�a� innych. Zadebiutowa� w wieku 16 lat opowiadaniem Z�ota Galera, a potem wyda�, mi�dzy innymi, cztery ksi��ki (Xawars Wy�ryn, W kraju niewiernych, Czarne Oceany, Extensa) oraz kilkadziesi�t opowiada�. Dwukrotny laureat nagrody im. Janusza Zajdla. Gotyk to tekst chory, wypaczony i szalony, kt�ry ma w sobie urok Frankensteina po przej�ciach. Nie wiem, czy lektur� mo�na nazwa� dobr� zabaw�, ale... to wci�ga! Najwspanialsze twory cz�owiecze poczynaj� si� z nienawi�ci, najczy�ciej l�ni ostrze w ciemno�ciach nocy Czaszki, �ebra, kr�gos�upy potrzaskane, czarne wykrzykniki ko�ci udowych i ramiennych, strz�py sk�ry, a mo�e ostatnich ubior�w, ca�un�w trumiennych, w wiecznym cieniu i wilgoci, tak czy owak przegni�e do jednej cuchn�cej, lepkiej masy, g�ra ludzkich szcz�tk�w, ha�da organicznych staro�ytno�ci wspina si� pod chropowat� �cian� na wysoko�� pasa, piersi, oczu. Kiedy� byli trupami, dzi� nawet nimi nie s�. Zatrzeszcz�, zagrzechocz�, kiedy przebiegnie szczur, rozsypi� si� w proch, gdy dotknie ich d�o� cz�owieka. Krypta, tu spocz�li, w krypcie pod wiekowym ko�cio�em. Jeszcze unosi si� w ch�odnym powietrzu echo liturgicznych �piew�w z celebry odprawionej kilka metr�w ponad sklepieniem podziemnego grobu, w �wiecie �wiat�a i ruchu, jeszcze wsnuwa si� w martwe nozdrza wo� kadzide�. Ciep�a jest wiosna tego roku � lecz wybi�a ju� p�noc i czarne kamienie mur�w poc� si� zimn� wilgoci�. Krople fizjologicznej wydzieliny budynku pozostaj� na palcach schodz�cych, bo mimo �wiec i pochodni, jakie nios� ze sob�, r�ce odruchowo si�gaj� dla wymacania oparcia. Trudno utrzyma� r�wnowag� na nier�wnych stopniach, wyboi�cie ubitej ziemi, na czaszkach, �ebrach, kr�gos�upach. � Panie Er, niech�e pan postawi je tu, na sarkofagu. Pan Er stawia pos�usznie oba �wieczniki i przyst�puje do zapalania knot�w. Milcz�ca procesja wy�ania si� z mroku. Krypta powoli nape�nia si� ��tym blaskiem; przedtem ciemno�� przynajmniej by�a martwa � teraz drga gor�czkowo na granicy cienia. Wszyscy nosz� maski, wi�kszo�� tak�e d�ugie peleryny lub p�aszcze, obszerne kurty, czarne albo czerni pokrewne: szare, brunatne, ciemnogranatowe. Maski stanowi� szerokie konstrukcje z papieru, p��tna i drewna, niekiedy tak�e pi�r i cekin�w, bardziej pasuj�ce do kolorowych �wiate� weneckiego karnawa�u czy barokowego przepychu opery ni� p�mroku ciasnych kazamat�w. Za to ca�kowicie kryj� ich oblicza, czasami zas�aniaj�c tak�e usta i brod�, pozostawiaj�c tylko otwory na oczy. Je�li kaptur peleryny jest zsuni�ty, wida� jeszcze w�osy. � Panie Ce, prosimy � rzecze wysoki, chudy brunet w masce roni�cego krwawe �zy smoka, krzywy pysk szczerzy szklane k�y, rdzawe �uski zachodz� m�czy�nie za uszy, pod szcz�k�. Pan Ce wyst�puje naprz�d, korpulentny rudzielec, bia�a podobizna staro�ytnego b�stwa (Merkurego?) zakrywa mu twarz, mleczne pryzmaty wype�niaj� oczodo�y, nie spos�b stwierdzi�, na kogo w�a�ciwie on patrzy. Pod pach� �ciska czarn� torb� lekarsk�. � Gdzie? � pyta. G�os ma lekko zachrypni�ty. P�acz�cy Smok wskazuje najdalszy k�t pomieszczenia, przy ha�dzie ko�ci. � Musimy wiedzie�. Pan Ce kiwa g�ow�. K�adzie torb� na wieku katafalku obok, otwiera j�, wyszukuje i wyjmuje kolejne przedmioty, d�onie ma w sk�rzanych r�kawiczkach, szklane fiolki wy�lizguj� mu si� spomi�dzy palc�w. Tymczasem do k�ta krypty wchodzi dw�ch dryblas�w w �elaznych maskach, z �opatami w gar�ciach. Zaczynaj� kopa�, a raczej odgarnia� ziemi�, �mieci, ko�ci, pr�chno drzewne i ludzkie. Nie trwa to d�ugo, warstwa by�a bardzo p�ytka. Kto� przysuwa jeden ze �wiecznik�w i oczom zebranych ukazuj� si� zawini�te w ciemny p�aszcz �wie�e zw�oki jasnow�osego m�czyzny. Le�y na brzuchu, z r�koma wygi�tymi za plecy, twarz� obr�con� w lewo, od �ciany. �elazne dryblasy str�caj� jeszcze z niego �opatami co wi�ksze grudy ziemi, po czym odst�puj�. � Panie Ce. Pan Ce podwija r�kawy koszuli; przedramiona ma g�sto ow�osione. Przykl�ka przy trupie. �wiat�o pada z ty�u, tote� m�czyzna przykrywa zw�oki swym cieniem jak kirem. Inni widz� tylko energiczne, zdecydowane ruchy r�k pana Ce, niczym dyrygenta albo operuj�cego chirurga. Rach-mach-rach-mach, rach-mach-rach-mach i ju�, gotowe � wsta�, otrzepa� d�onie. � Cisza teraz � nakazuje pog�osem, nie odwracaj�c si� do zebranych, kt�rzy t�ocz� si� za jego plecami, zbita masa pozbawionych to�samo�ci postaci moc� nastroju chwili, a mo�e bezs�ownego obyczaju, zatrzymana dwa kroki od pana Ce. Nakazywa� niepotrzebnie, cisza panuje i tak, chyba nawet wstrzymali oddechy. S�ysz� wi�c, czego normalnie by nie us�yszeli: mamrotane przez pana Ce, bez poruszania warg i zgo�a bez otwierania ust, szybkie, rytmiczne frazy, powtarzane z zegarow� cierpliwo�ci�. S�owa w nich zlewaj� si� w jeden d�ugi, basowy d�wi�k, nie spos�b rozpozna� nie tylko ich tre�ci, ale nawet z jakiego j�zyka pochodz�, nie jest to j�zyk tej ziemi. Pan Ce spaceruje �wawo na owej niewielkiej przestrzeni, jak� mu pozostawiono, kilka krok�w w te i we w te obok odkopanego cia�a � i za si�dmym nawrotem cia�o si� porusza. Najpierw drgni�cie wywichni�tej r�ki, potem trzepot palc�w i epilepsja ko�czyn dolnych, wreszcie spazmy mimiczne i taniec gaiki ocznej pod zaci�ni�t� powiek�. � A dok�adnie, jak to by�o? � pyta cicho pan Ce, nadal nie odwracaj�c si�, skupiony na szarpi�cych si� w p�ytkim grobie zw�okach. Przystan�� i za�o�y� r�ce za plecami. � Wszed� niespodzianie � odpowiada P�acz�cy Smok. � Stra�nik na schodach zdj�� go od razu. Sztylet w serce. � Dobrze, �e nie w gard�o. Zd��y� co� powiedzie�? � No przecie� gdyby�my mieli okazj� go przes�ucha�, nie trzeba by by�o... � Cokolwiek. S�owo. W jakim j�zyku. Bo dokument�w �adnych przy sobie nie mia�, prawda? P�acz�cy Smok rozgl�da si� po krypcie. � Panie Wu! Na co pada okrzyk z g��bi: � Nie rzek� nic! Pan Ce kiwa g�ow�. Trup zd��y� si� przez ten czas nieco uspokoi�. Doktor cmentarny kl�ka przy jego g�owie, g�aszcze go po zlepionych brudem blond w�osach. Trup, nie unosz�c powiek, instynktownie wtula twarz w g�adk�, ciep�� or�kawicznion� d�o�. Z jego krtani uchodz� j�kliwe, bulgocz�ce d�wi�ki, na kt�re pan Ce reaguje krzywym u�miechem, widocznym pod kraw�dzi� bia�ej maski. Nachyla si� jeszcze g��biej. � Po co tam schodzi�e�? � zaczyna szepta�. � Po co? Powiedz. Jak to si� sta�o? Mia�e� rozkaz, ja wiem. Co ci powiedzieli? Sk�d wiedzieli? Sk�d wiedzia�e�? Powiedz! Trup otwiera usta. Wype�za z nich d�d�ownica, potem � powolne s�owa. � On... on mnie... a-ale jjja nic nie zrobi�em, dlaczego on... booooli! � I ju� prawie szlochaj�c: � Mnie no�em, zb�j w ko�ciele, o Bo�e, czy on, czy on... czemu si� rusza� nie...? B�d� �y�, prawda? Pan mi pomo�e, prosz� pana... Doktor cmentarny g�adzi go uspokajaj�co po policzku. � Ju�, ju�, ju� dobrze, b�dzie dobrze. Powiedz tylko. Kazali ci tam p�j��? �ledzi�e� ich mo�e? Co? Kazali? Czego tam szuka�e�? � G�upi, g�upi, jeden po drugim schodzili, zauwa�y�em, �e... i jeszcze wszyscy oni... Z ciekawo�ci. Matko Przenaj�wi�tsza, dlaczego tak boli, niech pan... � Ciiii. Pan Ce unosi g�ow�, obraca Hermesowe oblicze ku P�acz�cemu Smokowi. Ten wzrusza ramionami. � Prosz� pana, prosz� pana...! � j�czy martwy blondyn. Nie mo�e mie� wi�cej ni� dwadzie�cia lat. � M�wi prawd�? � pyta zakapturzony m�czyzna w masce szalonego b�azna. � Na pocz�tku zawsze m�wi� � stwierdza doktor trup�w. � �garstwa trzeba dopiero si� nauczy�, �garstwo trzeba wymy�le�; prawda przychodzi naj�atwiej. � To nam wystarczy � rzecze P�acz�cy Smok. Pan Ce po raz trzeci kiwa g�ow�. St�kaj�c, przewraca zw�oki na plecy. Blondyn zaczyna recytowa� litani� do Matki Boskiej. Prawa po�owa jego twarzy jest czarna, zaskorupia�a wilgotn� ziemi�, ��cznie z okiem. Walczy o otwarcie oka lewego. Mamrocze s�owa modlitwy, coraz szybciej. Ko�czyny podryguj� w nieregularnych skurczach, po�amane paznokcie drapi� naoko�o. Koszula na piersi trupa przesi�kni�ta jest krwi�, teraz ju� twardo skrzepni�t�. Pan Ce �amie strup, rozdzieraj�c energicznym szarpni�ciem tkanin�; jeden z rogowych guzik�w strzela do g�ry i odbija si� od drewnianej maski doktora, tsz-tuk, po czym ginie w p�mroku krypty. Nie podnosz�c si�, pan Ce si�ga wzwy�, w prawo, do wn�trza torby. Co� wyjmuje, lecz dopiero, gdy jasny b�ysk przeszywa krypt�, widz�, co doktor przy�o�y� do torsu trupa: kr�tki, prosty n� chirurgiczny. Rach-mach, rach-mach � krew oczywi�cie nie p�ynie, a i j�ki m�odzie�ca s� tylko odrobin� g�o�niejsze, za to sucha sk�ra p�ka z ostrym trzaskiem, zgrzyta stal ze�lizguj�ca si� po mostku i �ebrach. Na koniec pan Ce rozwiera klatk� piersiow� samymi or�kawicznionymi d�o�mi, wbijaj�c zakrzywione palce w �wie�e mi�so. Blondyn usi�uje unie�� g�ow� i zajrze� sobie do wn�trza piersi, lecz nadal nie jest w stanie nawet otworzy� oczu. Dogrzebawszy si� do serca � ma�ego, czarnego, nieruchomego mi�nia � pan Ce si�ga po flaszeczki pe�ne g�stego oleju, tajemnych ingrediencji. Wylewa, wysypuje, wytrz�sa je wprost w ciemn� jam� w korpusie mamrocz�cego trupa. � Matko mi�osierdzia, matko lito�ci i �aski, matko ofiarno�ci i dobroci... Szept doktora �mierci jest wobec tej litanii prawie nies�yszalny; zapewne znowu powtarza rytmicznie obcoj�zyczne formu�y. Modl� si� obaj, jeno b�stwa r�ne. Pan Ce prostuje si�, szybkim ruchem zdejmuje �wiec� ze �wiecznika, wciskaj� p�omieniem w d� w otwart� pier� zabitego, po czym odskakuje. Zielony p�omie� bucha na kr�tk� chwil� na metr wzwy�, trup zgina si� prawie w p�, rozchyla si� lewa powieka, czerwone bia�ko �ypie w panice, krzyk przera�liwy, wysoki i wibruj�cy, wyrywa si� z brudnych ust. Zaraz opada, ginie, po�kni�ty przez ciemno�� jak i sam trup, znowu kawa� martwego cia�a, bezduszna zgnilizna. Pan Ce powoli wyciera d�onie � to znaczy sk�rzane r�kawiczki � w bia�� szmat�, zapina mankiety koszuli, chowa do lekarskiej torby swoje akcesoria... Mleczne pryzmaty spogl�daj� na P�acz�cego Smoka. � Zakopcie go z powrotem � rzecze ten. Dryblasy w �elaznych maskach przyst�puj� do pracy, szcz�kaj� �opaty. Uwaga zebranych powoli odwraca si� od tego k�ta krypty i t�um si� spontanicznie reorganizuje, tworz�c ciasny kr�g wok� P�acz�cego Smoka i drugiego �wiecznika. Cienie �opocz� na �cianach, w motylim rozedrganiu zachodz�c na siebie i odskakuj�c na boki, po ceg�ach, po g�azach, po trumnach, ko�ciach, sarkofagach. Plamy �wiat�a natomiast k�ad� si� bli�ej: na tych l�ni�cych, wypolerowanych obliczach z drewna i papieru, zamro�onych w upiornych minach, grymasach zwierz�cych, wytrzeszczach pustych oczodo��w. Tu tylko pi�ro zafaluje, tylko cekin b�y�nie. � Panowie � zaczyna cicho Smok � to dobra nowina i Bogu winni�my dzi�kowa�, �e �w nieszcz�nik nie okaza� si� pos�anym za nami agentem. � Nie trzeba go by�o od razu zabija�. � Nie ma pan racji, panie En � rzecze P�acz�cy Smok. � Pan Wu s�usznie uczyni� i podobnego zdecydowania spodziewam si� tak�e od tego, co dzisiaj pe�ni wart�, jak i od przysz�ych stra�nik�w. Dobrze wszyscy wiemy, jaki jest los nie ostro�nych. My, kt�rzy po�wi�cili�my sprawie nasze �ycia, po�wi�ci� musimy tak �e nasze sumienia, je�li po�wi�cenie �ycia ma mie� jakikolwiek sens. Inaczej po prostu zginiemy malownicz� �mierci�, jak oni wszyscy. Pan En � siwy w�os nad ptasi� mask�, zgarbione plecy pod czarn� peleryn� � nie ugina si� wobec nieust�pliwego spojrzenia Smoka. � Nie myl� si�, s�dz�c, i� jest to uwertura do pana w�a�ciwej propozycji � bardziej stwierdza, ni� pyta. � Pan nas tak perfidnie zmi�kcza, krok po kroku. Skoro istotnie obawia� si� pan zdrady i zasadzki, czy dla przes�uchania tego biedaka musia� pan raz jeszcze sprowadza� tu nas wszystkich? To dopiero jest g�upota i nie potrzebne ryzykanctwo! Ale nie, pan doskonale wie, co czyni: mieli�my by� �wiadkami, mieli�my sta� i patrze�, zaakceptowa� konieczno��, bez s�owa przyzna� racj� �rodkom. I stali�my, patrzyli�my. A teraz powie pan swoje, panie El. Pan El, pan Smok milczy. Milczy, gdy starzec m�wi, milczy, gdy zapada cisza. I im d�u�ej milczy, tym bardziej ro�nie jego w�adza nad zebranymi, i tym drobniejszy i bardziej wystraszony zdaje si� pan En. Nie wida� twarzy �adnego z nich, lecz gadzi pysk w p�ynnej oblewie �wiat�a i cienia przybiera szyderczy, gro�ny wyraz. �elazne dryblasy zako�czy�y tymczasem swoj� prac�. Pan El odprowadza ich wzrokiem, kiedy chowaj� w k�cie �opaty. Opiera si� o trumn�, lewa r�ka spoczywa na p�kni�tej czaszce, pan El machinalnie j� podnosi i obraca w d�oni. Kto� parska �miechem. P�acz�cy Smok dmucha czaszce w oczodo�y. � Czy� nie zgadzamy si� ju� wszyscy co do celu? � pyta retorycznie. � Czy� problemem naszym nie pozostaje w tej chwili jedynie nieskuteczno�� metod? Wspomnijcie pana Ka: by�a decyzja, by� plan, by�a okazja. A on zawi�d�. Dlaczego? � Poniewa� jednak najwyra�niej zgoda co do celu nie jest tak zupe�na � rzecze pr�dko pan En. � Albowiem w ostatecznym rozrachunku r�wnie� ten mord nie by�by celem, jeno �rodkiem, s�uszno�� kt�rego mo�na i nale�y kwestionowa�. Pan Ka si� zawaha�, pan Ka dopu�ci� do g�osu sumienie. � Ot� to! A dlaczego? � Poniewa� jest cz�owiekiem � syczy starzec. P�acz�cy Smok chyli przed nim g�ow�. � A zatem rozumiemy si� doskonale. P�ki wykonanie nale�e� b�dzie do cz�owieka i do ludzkiej r�ki cios ostatni, p�ty nie mo�emy by� pewni sukcesu. Takie historie, jak pana Ka, b�d� si� powtarza� i nawet w najdogodniejszej sytuacji najgorliwiej si� tu nam zaprzysi�gaj�cy � zawaha si�, cofnie, odst�pi przed majestatem. Tu trzeba serca twardego i g�owy zimnej. A my co? � Jaka zatem jest pa�ska propozycja? � pyta wysokim g�osem m�odzian w masce upiora. � Moja propozycja... � Pan El rozgl�da si� doko�a, a� wy�awia wzrokiem w chybotliwym cieniu bia�� jak ko�� twarz Merkurego; pan Ce spakowa� si� ju� i doprowadzi� do porz�dku po czarnych obrz�dach, teraz stoi w milczeniu z lekarsk� torb� pod pach�, mleczne kryszta�y gapi� si� �lepo na P�acz�cego Smoka. Pan El wyci�ga r�k� i odwr�con� czaszk� wskazuje doktora. Doktor sk�ada lekki uk�on. � Nawet nie ma pan odwagi powiedzie� tego g�o�no! � parska pan En. � C� takiego wymy�li� pan wraz ze swoim szata�skim przyjacielem? Na te s�owa P�acz�cy Smok po raz pierwszy okazuje irytacj�. Odrzuciwszy rozp�kni�ty czerep wyst�puje ku starcowi, nachyla si� nad nim. W owym ruchu, w pozie zawarta jest oczywista gro�ba, lecz gdy przemawia, g�os prawie �amie mu si� od nagle uwolnionego �alu. � Dlaczego m�wisz do mnie, jakbym by� twoim wrogiem? Dlaczego dopowiadasz moim zamiarom pod�e motywy? Wyprzesz si� mnie teraz? To ty mnie wszystkiego nauczy�e�, od ciebie przej��em idea�y, wszystko, w co wierz� i dla czego got�w jestem odda� �ycie. Wi�c teraz, kiedy pojawia si� szansa na zwyci�stwo, cho�by cz�stkowe, jak powiesz ma�e i o niczym nieprzes�dzaj�ce, jakim wszak�e wy, ty i twoi towarzysze, nie mo�ecie si� jak dot�d poszczyci�... wi�c teraz... � pan El musi prze�kn�� �lin�, s�owa z trudem przeciskaj� si� przez krta� � teraz ja jestem z�y, teraz jestem przeniewierca, niegodny, diabe� i przekl�tnik, bo kto tu kr�lob�jstwo by� planowa�, kto monarszej krwi przelanie zaprzysi�ga�? Anio�owie! �wi�ci! � Przecie� wiesz � rzecze cicho pan En. � Przecie� nie musz� ci t�umaczy�. Nie m�wisz teraz do mnie, m�wisz do nich. Bo ty wiesz najlepiej. Racje, dla kt�rych godzimy si� na czyny, na jakie si� godzimy � one p�yn� z tego samego �r�d�a, kt�re ty teraz chcesz zbruka�, nurzaj�c si� w owych nieczysto�ciach. Nie istniej� idea�y absolutne, niezale�ne od wszystkich innych, kt�rych nic nie mo�e dotkn�� i nic nie ma na nie wp�ywu. Je�li dla prawdy musisz zabija�, niewiele warta taka prawda. Kiedy dla zachowania �ycia musisz k�ama� � c� znaczy takie �ycie? Ka�dy idea� mierzony jest wzgl�dem pozosta�ych idea��w. I je�li teraz ty... � O! Kazanie o moralno�ci, jak�eby inaczej! To zawsze dobra strategia: nie ma takiego cz�owieka, takiego czynu i my�li, w kt�rych nie znalaz�by� grzechu. Wi�c najlepiej nie r�bmy nic! Tylko �e tak naprawd� tw�j sprzeciw budzi zupe�nie co innego. S�usznie sam rzek�e�: nieczysto��. Bo �eby�my to samo przeprowadzili w marmurowych pa�acach, w perfumowanym jedwabiu, wierszem pi�knym i pod jasnymi sztandarami, samemu nie widz�c, nie dotykaj�c � o, to prosz�, a jak�e, s�owa by� nie rzek�. Ale �e �mier� w dekoracji �mierci, �e brud w brudzie, krew w krwi i ciemno�� w ciemno�ci � uuu, obrzydlistwo, poni�ej naszej godno�ci, �adnego w tym romantyzmu nie ma, �adnej glorii. Bo owszem, mo�na nawet zabi�, nawet samemu zgin��, byle zachowuj�c pozory. Prawda? Prawda? Ten sp�r nie ma ko�ca, mog� tak godzinami, s�owa przeciwko s�owom, gad przeciwko ptakowi, wzajem si� karmi�c i podjudzaj�c. Wi�kszo�� zapewne zna ich argumenty na pami��, s�uchaj� ich teraz tak, jak si� s�ucha rytualnej deklamacji, refrenu nudnego a koniecznego obrz�du. Rych�o wi�c zaczynaj� si� t�umione przez maski szepty, powolne rozmowy, ruch niecierpliwy na granicy cienia. Ci dwaj spieraj� si� nadal � a� trzeci g�os wybija si� ponad ich g�osy, zdanie po zdaniu przyci�gaj�c uwag� kolejnych spiskowc�w, tak rozchodz� si� po krypcie kr�gi ciszy, na koniec milkn� wszyscy pr�cz niego: pan Ce nadal m�wi, cicho, niespiesznie, w sta�ym rytmie, roztargniona recytacja. � ...ze stali, nie z gliny. W roku pa�skim tysi�c czterysta dziewi��dziesi�tym drugim, trzydziestego pierwszego marca, w mie�cie sarace�skim Grenadzie, dopiero co zdobytym przez chrze�cija�skie wojska dzi�ki �ydowskiemu zlotu, kr�l Ferdynand i kr�lowa Izabella podpisali edykt o wygnaniu wszystkich �yd�w z Kastylii i Aragonii, pozbawiaj�c domu i maj�tku setki tysi�cy rodzin. Rabi Izaak Meszucha moc� S�owa powo�a� do s�u�by Obro�c�, jak od wiek�w w czasach strachu i opresji czynili mistrzowie Kaba�y � z gniewu, ze strachu w�a�nie i dla zemsty. Pod�ug Ksi�gi Stworzenia, Sepher Yetzirah, gdzie Drzewo �ycia rozwija si� w s�owach i znakach, tak on � przemiesza� je, zwa�y�, transformowa�, Alef z nimi wszystkimi i wszystkie z Alef, Bet z nimi wszystkimi i wszystkie z Bet, powtarzaj� si� w cyklu i istniej� w dwustu trzydziestu jeden Wrotach, bo wszystko, co jest uformowane, i wszystko, co jest wypowiedziane, pochodzi z Imienia. Jego prawdziwe imi� jest oczywi�cie nieznane; wi�kszo�� nieprawdziwych r�wnie� zapomniano. Zwano go M�otem, Marcusem, Dziadkiem Stal�, Abuelo Acero, Carnifexem, Carnicero, Mactare, Ish, Belu�, Pugnusem, Adamasem. Przetrwa� w setce legend i tysi�cu koszmar�w. Mo�na go dojrze� w rogach obraz�w, w tle fresk�w, w u�omnych formach rze�b, uwiecznianego na przestrzeni wiek�w przez artyst�w �mierci, piek�a, cierpienia i rozk�adu. Jego to rodzaju wo�anie rozlega si� z Psalmu Dawidowego, kiedy chwalimy Boga tymi s�owy: �Dzi�kuj� Ci, �e mnie stworzy�e� tak cudownie, godne podziwu s� Twoje dzie�a. I dobrze znasz moj� dusz�, nie tajna Ci moja istota, kiedy w ukryciu powstawa�em, utkany w g��bi ziemi. Oczy Twoje widzia�y me czyny i wszystkie s� spisane w Twej ksi�dze; dni okre�lone zosta�y, chocia� �aden z nich jeszcze nie nasta��. Lecz oni, kt�rzy utkali Abuelo Acero � oni nie znali z g�ry wszystkich jego czyn�w. Przypisuje si� mu niezliczon� ilo�� mord�w. Na pocz�tku by� zaiste stra�nikiem, obro�c� Ludu Wybranego, strzeg� ich w diasporze, usuwa� wrog�w, pomaga� przyjacio�om. Ale czas mija� i ci, co znali Imi� Dziadka Stali i mogliby obr�ci� go w proch � sami obr�cili si� w proch. Nie pozosta� nikt, kto by nad nim panowa�, i nikt, kto m�g�by wydawa� mu rozkazy. Post�powa� wi�c z pami�ci przyzwyczaje�, odgaduj�c swoje cele i domy�laj�c si� powinno�ci. Na koniec musia� radzi� sobie sam, samemu dba� o przetrwanie i rekonstruowa� si� z dost�pnych materia��w. Podejmowa� si� za z�oto rozmaitych zada�, byle nie stoj�cych w sprzeczno�ci z dawnymi rozkazami. Musia� te� samemu zacz�� zg��bia� sekrety Kaba�y, by przeprowadzi� rytua�y podtrzymuj�ce go w istnieniu. Skupowa� stare teksty i rzadkie substancje od po�rednik�w w ca�ej Europie, a ci z kolei kontaktowali go z lud�mi zainteresowanymi jego us�ugami. Wymieni�em z nim listy przez Buchhandhmg Herr Lintzera. Marcus Mactare nigdy si� nie zawaha, nie zarzuci raz podj�tego zamiaru, nie cofnie si� przed �adn� konieczno�ci�. Wykona, co przyrzek�. Nie powstrzyma go ni zimne ostrze, ni s�owo �wi�te, ni pistoletowa kula. Nie ma serca. Kawa� staro�ytnego �elastwa poruszany S�owem. Jedna my�l: ratsach, ratsach, ratsach. Najwspanialsze twory cz�owiecze poczynaj� si� z nienawi�ci. Doktor trup�w zamilk�, a oni przez d�ug� chwil� ws�uchuj� si� jeszcze w jego milczenie. Pod �cian� przebiega szczur, zwraca si� ku niemu kilka masek � dopiero to wytr�ca ich z zas�uchania. � Khm, o czym w�a�ciwie pan m�wi? � skrzeczy przez suche gard�o pan En. � O jakim� przekl�tym �ydowskim golemie? � Bo co? � atakuje bez zw�oki P�acz�cy Smok. � Bo to mo�e by� tylko durny m�odzian o gor�cej g�owie jeden, si�dmy, dwudziesty, krew ich wszystkich na naszych r�kach, gdy gin� w skazanych na niepowodzenie pr�bach � to jest w porz�dku, to jest dobre, na to si� zgadzamy. Ale morderca, kt�ry nie zawiedzie, zimne �elazo bezduszne � o, nie, to wbrew tradycji, jak o tym pie�� u�o�y�, jak rozczuli� dziatki... Wchodzi mu w s�owo Upi�r o wysokim g�osie: � Wi�c jak? Przes�dzone ju�? Otrzyma� zlecenie? Zap�acono mu? Kiedy zabije? � Jutro w nocy � ucina pan El. � Pos�a�em mu zaproszenie � rzecze pan Ce. � Powinien si� tu zjawi�. � Wot i s�owno�� potwora! � szydzi starzec. Na co wielki ha�as i ruch poczyna si� w ha�dzie ko�ci i trumiennych szcz�tk�w, zgnilizna osypuje si� po zgnili�nie, tocz� si� po ziemi br�zowe czaszki, trzeszczy drewno. Ludzie odskakuj�, kto� przewraca jedn� ze �wiec. Nag�a rekofiguracja t�umu zaburza ustalon� r�wnowag� mi�dzy �wiat�em a cieniem. Cie�, o�mielony, rzuca si� naprz�d i pod jego to p�aszczem wyst�puje z ukrycia za ha�d�, w �omocie i zgrzycie ci�kiego metalu, Abuelo Acero, Dziadek Stal. Stal jego ko�czynami, stal jego torsem, stal jedynym okryciem, stalowy grawerunek � martw� twarz�, stal, gdzie serce. Zatrzyma� si�, stoi. Jest niski, ni�szy od najni�szego ze spiskowc�w. Proporcje jego metalowego cia�a przywodz� na my�l ma�pi� anatomi�: absurdalnie szerokie bary, �apy si�gaj�ce prawic kolan, g�owa jak m�ot, podana w prz�d, osadzona na karykaturalnie grubym karku. Stopy wielkie, p�askie, rozcapierzone w trudn� do zliczenia ilo�� gru�lastych paluch�w, z kt�rych jedne s� d�u�sze, inne kr�tsze, jedne g�adkie, inne kolczaste, jedne proste, inne zakrzywione. On w og�le jest asymetryczny, zbudowany z nie pasuj�cych do siebie cz�ci, posk�adanych w chaotyczn� ca�o��. Tylko w zarysie przypomina cz�owieka. �ebra � z lewej siedem, z prawej pi�� � stanowi� kolekcj� wygi�tych do wewn�trz u�amk�w ostrzy szabli, bu�at�w, mieczy, kind�a��w, kordelas�w, pochodz�cych z r�nych czas�w i kultur, na niekt�rych mo�na jeszcze dojrze� wykute napisy, litery �aci�skie i arabskie. Pier� kryje gruba �atanina rozmaitych blach, pancerzy, fragment�w zbroi, ryngraf�w, tarcz heraldycznych, a to, co s�u�y za prawy obojczyk, pochodzi chyba z lokomotywy czy innego potwora ognia i pary. Z prawego uda wyrasta grzebie� �eliwnych guz�w uformowanych w miniaturowe maszkarony. Lewy bark, pokryty ob�� �wiartk� dzwonu, jest wy�szy, masywniejszy, lewe rami� powsta�o chyba z rozerwanej lufy armatniej; Marcus wydaje si� przechyla� na t� stron�. W istocie stoi prosto, w bezruchu w�a�ciwym przedmiotom martwym. Nie unosi wszak jego piersi �aden oddech, nie mrugaj� jego oczy. Nic posiada zreszt� powiek. Te oczy � to p�ytkie wg��bienia w rze�bionej tarczy twarzy. P�aska p�yta oblicza, przynitowana do ci�kiego �ba na policzkach i podbr�dku, ryta jest w prymitywny wz�r sugeruj�cy istnienie w tym ciemnym metalu ust, nozdrzy, uszu, oczu w�a�nie. Ale nadal jest to jedynie symbol twarzy, nie twarz. By zwi�kszy� podobie�stwo, pomalowano go niegdy� w barwach r�u, czerwieni i czerni; malunek cz�ciowo zszed�, najlepiej zachowa�y si� wysokie �uki brwi, poci�gni�te grubo, na wschodni� mod��, oraz blade migda�y policzk�w � niczym z prawos�awnych ikon. Odmalowano mu tak�e ciemne gwiazdy �renic, lecz i one zgas�y. Dziadek Stal spogl�da na krypt� oczyma absolutnie bezbarwnymi jak owe staro�ytne pos�gi Apollin�w i Aten. Nad szerokim kowad�em czo�a rozci�ga si� wyszczerbiona kryza, fragment rycerskiego he�mu stanowi�cy cz�� zwartej kopu�y czaszki. W cieniu kryzy ginie wykuta w �elazie hebrajska litera. Podobnie pod okapami bark�w i miednicy niewidoczne s� zawiasy, na kt�rych umocowano pot�ne ko�czyny: nogi i r�ce to sploty stalowych wst�g, spiral, �ebrowanych pr�t�w, ci�g�w obr�czy � ka�da ko�czyna niepodobna do innych. U lewej d�oni ma cztery palce, u prawej � siedem, w tym dwa kciuki (paznokie� jednego z nich to j�zyk pistoletowego spustu). Pod wa�em miednicy �adne stalowe przyrodzenie nie pi�tnuje Belui znakiem p�ci � nale�y do p�ci S�owa, jest rodzaju Wypowiedzianego. Stoi, czeka. Nikt nie ma odwagi odezwa� si� do�, nikt nie ma odwagi wykona� pierwszego ruchu. Jak odsun�li si� ze strachu, gdy si� objawi�, tak pozostaj� st�oczeni w cieniu. Stal l�ni w migotliwym blasku �wiec. Oddychaj� szybko; to s�ycha� � ich oddechy. Maski nieruchome, zwr�cone w okr�gu ku metalowemu pos�gowi: zwierz�ta, bogowie, b�azny, kolorowe alegorie; tylko oczy �ywe w w�skich otworach. Ob�oki ciep�ej pary przed maskami. Nareszcie pan En wyrywa si� z kr�gu. Spluwa, okr�ca si� na pi�cie i wychodzi, zawijaj�c zgarbione cia�o w czarn� peleryn�; wraca echo jego krok�w na pogr��onych w ciemno�ci schodach. Za nim pod��aj� kolejni, odwracaj�c si� jakby ze wstydem, szybko kryj�c si� pod kapturami, bez s�owa, unikaj�c nawzajem swego wzroku � jeden, drugi, trzeci, wydaje si�, �e t�um podj�� decyzj�, wychodz� wszyscy. Kto� zabra� �wieczniki, pozosta�o jedynie kilka samotnych �wiec � na trumnie, na sarkofagu, na wystaj�cej cegle. Pan El, zanim wyjdzie, si�ga za pazuch� i wyjmuje p�katy mieszek. Carnicero unosi prawic�, rozwiera palce. Mieszek brz�czy, gdy uderza we wn�trze jego d�oni. Carnicero zamyka pancern� gar��. Pan El wychodzi. Na pierwszym stopniu ogl�da si� jeszcze przez rami�; potem wybiega po�piesznie do ko�cio�a. Pozosta� tylko doktor trup�w. �ciska pod pach� swoj� torb�. Bia�e oblicze Hermesa wpatruje si� w kanciasty p�profil Dziadka Stali. Abuelo Acero obraca g�ow� ku doktorowi, jakby istotnie widzia� go p�ytkimi grawerunkami oczu. � Jutro dostaniesz list z informacj� o miejscu jego pobytu nast�pnej nocy � m�wi doktor. � Po pr�bie pana Ka sta� si� bardzo ostro�ny, przenosi si� co chwila. Mamy cz�owieka na dworze, wi�c... Pan Ce milknie, a poniewa� Belua milczy r�wnie�, ponownie zapada ci�ka cisza. Ich twarze � ciemna, metalowa i bia�a, ko�ciana � trwaj� w bezruchu, zwr�cone ku sobie. � Je�li... � zaczyna doktor szeptem, lecz traci dech po pierwszym s�owie. Przek�ada torb� z r�ki do r�ki, oblizuje wargi. � Przecie� widz�, �e przez te setki lat zd��y�e� wymieni� si� prawie ca�kowicie, cz�� po cz�ci. Jeste� teraz na swoje w�asne rozkazy; sobie pos�uszny i moc� przez siebie wypowiedzianego S�owa poruszany � o�ywi�e� sam siebie. Tak poczynaj� si� bogowie. Tak rodz� si� religie. Ja... Ale Carnicero nadal milczy. � Czy ty w og�le potrafisz m�wi�? � rzuca pytanie pan Ce, nie czeka wszak�e na odpowied�. � Tak czy owak, wiem, �e posiadasz wiedz� stawiaj�c� ci� na r�wni z najwi�kszymi mistrzami Sztuki naszych czas�w. Obaj mo�emy bardzo skorzysta� na tej wsp�pracy. Tak naprawd� musisz si� przecie� bez przerwy ukrywa�. Niewiele jest miejsc, gdzie mo�esz si� bez obawy pokaza�, nie masz dost�pu do tylu ludzi, przedmiot�w, informacji. M�g�by� na mnie polega�. Zapewni�bym ci wszelkie... Co� zaczyna si� obraca� we wn�trzu Dziadka Stali, pancerny zegar, z�bate tryby mi�dzy �elaznymi miechami. Nie porusza g�ow�, nie zmienia si� p�askorze�ba jego oblicza, a jednak zza p�yt piersiowych dochodzi, mi�dzy szumem i klekotem, zgrzytliwy g�os, w nieludzko r�wnym rytmie formu�uj�cy kolejne sylaby, s�owa, zdania. Oto m�wi: � S�ugi sam sobie sporz�dzam. Nie po��dam, tkkkkkt, cz�owieczych ho�d�w. C� one mnie. Ksi���ta, tkkkkkt, przede mn� kl�kali, kr�lowie przede mn�, tkkkkkt, kl�kali, cesarze, papie�e. Widzia�em, tkkkkkt, narodziny i upadek imperi�w, tkkkkkt, st�pa�em po ich gruzach. Widzia�em miasta, tkkkkkt, w ogniu, miasta po�arte przez pustynie, tkkkkkt, po�kni�te przez morza, kroczy�em ich ulicami, tkkkkkt. Spacerowa�em przez �ar wulkan�w i, tkkkkkt, zmra�aj�ce wszelkie �ycie wichry krain lodu, tkkkkkt. Widzia�em bitwy tak okrutne, tkkkkkt, �e konie dusi�y si� od smrodu krwi, tkkkkkt, pobojowiska si�gaj�ce od horyzontu, tkkkkkt, po horyzont, groby jak kopalnie trup�w, tkkkkkt. Bra�em udzia� w tych bitwach. Sta�em na blankach, tkkkkkt, niezdobytych twierdz i zdobywa�em te, tkkkkkt, twierdze. S�uchali mnie wodzowie lud�w Proroka, tkkkkkt, i Ukrzy�owanego, najwi�ksi rycerze, tkkkkkt, sk�aniali przede mn� g�owy. M�j miecz zmienia�, tkkkkkt, granice mocarstw i linie dynastii, tkkkkkt. Powo�ywa�em do �ycia i powo�ywa�em, tkkkkkt, do �mierci; powo�ywa�em do s�awy, tkkkkkt, i zrzuca�em w zapomnienie. Biskupowie, tkkkkkt, i scholarzy popadali z mej przyczyny, tkkkkkt, w ob��d. Bog�w i religie wykuwa�em, tkkkkkt, ja. Pierwszy jest kult strachu, drugi jest kult po��dania, tkkkkkt. Stworzony. Nie pami�tam, �ebym zosta�, tkkkkkt, przez kogokolwiek stworzony. Sam si� stwarzam, tkkkkkt, nieustannie. Wy jeste�cie rdz� na moich, tkkkkkt, palcach. Precz. Jego ton nie zmienia si� do samego ko�ca; ni ton, ni rytm, ni barwa g�osu, jednaki metaliczny hurgot, tchnienie stalowych p�uc � lecz zimna gro�ba zawarta w ostatnim s�owie zdaje si� tak oczywist�, �e pan Ce nie waha si� ani sekundy. P�ki Marcus m�wi�, nale�a�o sta� bez drgni�cia, lecz teraz doktor trup�w zrywa si� z miejsca, prawie biegiem dopada schod�w i znika w ich mroku, nawet nie obejrzawszy si� za siebie. S�ycha� przez chwil� po�pieszny tupot jego st�p i istotnie Abuelo Acero przez t� chwil� jeszcze trwa zatrzymany w pozie, jakby nas�uchuj�c. Potem wraca za ha�d� ko�ci, podnosi i rozk�ada obszern�, czarn� peleryn�, zawija si� w ni� szczelnie, na g�ow� naci�gaj�c ci�ki kaptur � barczysty mnich o kroku jak uderzenie kowalskiego m�ota � i tak wychodzi na �wiat. Kiedy� by�a to sypialnia pi�knej kobiety. Abuelo Acero stoi przy szeroko otwartym oknie, nagi, to znaczy jeno w stali. Drewniany karze� ku�tyka po pokoju, pow��cz�c wszystkimi siedmioma ko�czynami. Zegary miasta bij� �sm�, zachodzi S�o�ce. Kiedy� by�a to sypialnia pi�knej kobiety, pozosta�o�ci okolonego czerwonymi fr�dzlami baldachimu ponad wysokim �o�em powiewaj� w ciep�ym, majowym wietrze p�yn�cym nieregularnymi falami znad miasta. Reszta wystroju pomieszczenia pozostaje w bezruchu, zbyt ci�ka dla poruszenia przez najsilniejszy nawet wiatr. Ze �cian zwisaj� d�ugie �a�cuchy o ogniwach wielkich jak pi�� i drobniejszych od obr�czki; pod �cianami pi�trzy si� z�om, �elazne piecyki, p�kni�te kot�y, wiadra blaszane, pogi�te rury, pi�y, kleszcze i m�oty, �eliwne p�yty, fragmenty kunsztownych odlew�w, parkan�w, krat, rwanych z nitami oku�, nawet latarni ulicznych. Cz�� przedmiot�w z tej kolekcji zatraci�a ostatnie cechy swej pierwotnej funkcji, nic spos�b odgadn��, jakie mog�o by� przeznaczenie owych amorficznych bry� stali, sztuka, nie sztuka, artystyczne cierpienie metalu. Parkiet pokrywaj� opi�ki i py� �elazny, ka�de st�pni�cie kar�a odzywa si� dono�nym zgrzytem i wizgiem. Karze� krz�ta si� doko�a Dziadka Stali. Drewniane �apy �ciskaj� butl� oliwy, k��b we�ny, drucian� szczotk�. Belua jest czyszczony, polerowany, pucowany. Gdyby w pokoju pali�o si� jakiekolwiek �wiat�o, zal�ni�aby w nim promiennie ciemna stal � lecz �wiat�o nie jest potrzebne �adnej z tych istot. Ani te� s�owa. Nikt tu nic nie m�wi. Drewniany karze� starannie oliwi cia�o swego pana. Jest zbyt niski, by si�gn�� jego g�rnych partii, wi�c przynosi sobie chybotliwy sto�ek i wspina si� na�. Konstrukcja kar�a nawet nie stara si� symulowa� ludzkiej anatomii, nic posiada on nawet g�owy. Pojedynczy kloc drewna s�u�y za korpus, a wy�egana w nim hebrajska litera r�na jest od litery na czole Dziadka Stali. Pozosta�e Wypowiedziane s�ugi wype�niaj� swe zadania gdzie indziej. W sypialni znajduje si� jeszcze tylko Jednor�ki: przykucni�ty w najciemniejszym k�cie, na swych cierpi�tnicze pochylonych plecach kaligrafuje g�sim pi�rem dzier�onym w d�ugiej, cztero�okciowej r�ce kart� papieru czerpanego. Co chwila zwija rami� w p�tl�, otwiera szklane usta i nurza pi�ro w atramentowej �linie. Nie ma g�owy, nie ma oczu, podobnie jak pozostali, nie musi patrze�, by widzie�. Pi�ro kre�li pi�kne, r�wne litery. Korespondencja z mediola�skim antykwariuszem � signore Marcus Mactare jest niezmiernie zainteresowany florenck� wersj� �Corpus Hermeticum�, w oryginalnym przek�adzie Marcelio Ficino. U st�p Carnicero bieli si� mniejszy prostok�t papieru: list od spiskowc�w. W pi�ciu wierszach drobnego pisma zawarto adres, dok�adny opis miejsca noclegu ofiary i drogi najbezpieczniejszego podej�cia. Trzeba wype�ni� zadanie. S�o�ce ju� zasz�o, zbli�a si� pora. S�o�ce zasz�o, miasto zmienia si� w p�ask� konstelacj� kwadratowych cieni i okiennych �wiate�. Rzeka jest w�ow� plam� oleistej ciemno�ci. Nie przegl�da si� w niej Ksi�yc ani gwiazdy, niebo jeszcze za dnia zaci�gn�o si� g�stym ko�uchem chmur. By� mo�e spadnie deszcz, wilgo� zbiera si� w powietrzu. Wp�ywaj�c do sypialni, przynosi ono ze sob� wszystkie zapachy maja i wszystkie zapachy miasta, wo� kwitn�cego bzu i smr�d rynsztok�w. Carnicero odwraca si� od okna, a karze� na pierwsze drgni�cie Belui spada na pod�og�, porywa sto�ek i umyka w najdalszy k�t. Abuelo Acero obr�ci� si� plecami do okna, musi by� bowiem skierowany twarz� ku wschodowi, tego wymaga Mniejszy Rytua� Pentagramu. Nie opu�ci schronienia, nie oczy�ciwszy si� wpierw. Teraz nast�puj� po sobie szybkie, odmierzone co do milimetra mechaniczne ruchy, p�ynna choreografia �elaza. Dotkn�� czo�a dwoma palcami prawej r�ki; przed tob� kula bia�ego �wiat�a. Atah! Opu�ci� r�k� na wysoko�� splotu s�onecznego; linia rozci�ga si� do st�p. Malkuth! Unie�� r�k� i dotkn�� prawego barku; kula �wiat�a nad prawym barkiem. Ve Geburah! R�ka do lewego barku, za ni� jasna linia, kula �wiat�a nad lewym barkiem. Ve Gedulah! Z�o�y� d�onie na �rodku piersi, gdzie przecinaj� si� linie. Sk�o� g�ow�. Le Olani, Amen! Wyprostowanym palcem powied� b��kitny p�omie� w powietrzu przed sob�: od lewego biodra nad czo�o, do prawego biodra, wzwy� do lewego barku, od niego do barku prawego i do lewego biodra. Przebij palcem centrum pentagramu. YHVH! Obr�t ku po�udniowi. Wykre�l drugi pentagram. Adonai! Obr�t ku zachodowi. Wykre�l trzeci pentagram. Eheieh! Obr�t ku p�nocy. Wykre�l czwarty pentagram. AGLA! Obr�t ku wschodowi. Wbij palec w �rodek pierwszego pentagramu. Stoisz otoczony sieciami b��kitnego p�omienia. Roz�� szeroko ramiona. Przed tob�, na stacji Wschodu � Archanio� Rafa�! Za tob�, na stacji Zachodu � Archanio� Gabriel! Po prawicy, na stacji Po�udnia � Archanio� Micha�! Po lewicy, na stacji P�nocy � Archanio� Uriel! D�o� do czo�a, do splotu s�onecznego, do prawego barku, do lewego barku i z�o�y� d�onie. Atah! Malkuth! Ve Geburah! Ve Gedulah! Le Olam, Amen! Teraz got�w jest wype�ni� zadanie. Drewniana pod�oga dudni pod jego stopami, brz�cz� �a�cuchy na �cianach. �o�nierz dos�ysza� w mi�kkim szumie padaj�cego leniwie deszczu kr�tki, ostry zgrzyt � i to przes�dzi�o. Wychodzi zza rogu budynku z bagnetem nasadzonym na karabin. Kaptur peleryny lepi mu si� do mokrego czo�a, woda skapuje z w�s�w. Wszystkie okna pa�acyku po tej stronie s� ciemne, znik�d �wiat�a. Mru�y oczy, pr�buj�c dostrzec cokolwiek w deszczowej ciemno�ci. Przystaje, nas�uchuje. Zgrzyt si� nie powtarza. � Kto tam?! Ale nie odpowiada nikt. My�li: wr�ci� pod okap. My�li: za godzin� zmiana warty. Jednak�e przypomina sobie, i� tu niedaleko, za �ywop�otem, znajduje si� w ogrodzeniu boczna furta, na kt�r� kapitan osobi�cie za�o�y� dwie k��dki. Mo�e kto� pr�bowa� wej�� i dopiero wtedy zorientowa� si�, �e jest zamkni�te? �o�nierz post�puje wi�c naprz�d, rozgarnia luf� �ywop�ot zarastaj�cy z obu stron star� �cie�k�. Chce si�gn�� i wymaca� k��dki; w�wczas na moment przeja�nia si� i ogrodzenie wy�ania si� z nocy. R�ka trafi�a w pustk�, nic ma tu �adnej furty, jeno dziura w parkanie. Przez kr�tk� chwil� gapi si� bezmy�lnie. Potem zaczyna si� rozgl�da� naoko�o, r�ce same unosz� karabin, odci�gaj� kurek. Daje krok lewo, krok w prawo � pi�ta zahacza o co�, �o�nierz obraca si�, spogl�da na ziemi�. Wygi�te fali�cie drzwi furty spoczywaj� tu w b�ocie, wraz z zawiasami i nadal zatrza�ni�tymi k��dkami. �o�nierz prostuje si�, nabiera powietrza, otwiera usta... Po raz drugi us�ysza� kr�tki, metaliczny zgrzyt. �elazo rozdziera mi�so i ko�ci. Deszcz zag�usza d�wi�ki rozrywanej sk�ry, p�kaj�cej jak skorupka jajka czaszki, mia�d�onych s�omek r�k i n�g, �amanej ga��zki kr�gos�upa; przy okazji z�amany na dwoje zostaje karabin. Wyprute z korpusu p�uca otwieraj� si� z cichym sykiem. D�ugie w�e wn�trzno�ci padaj� w ka�u��, plusk jest ledwo s�yszalny. Nieludzka stopa wgniata je w ziemi�. Abuelo Acero wynurza si� z �ywop�otu. Przesi�kni�ty krwi� p�aszcz na nic mu si� ju� nie zda, zdejmuje go, zwija i wciska pod pancerz. Idzie r�wnym krokiem ku zachodniej �cianie pa�acyku, nie jest zdolny do biegu. Ci�ki m�ot �ba pochylony do przodu, niczym w byczej szar�y. Na stalowej czaszce p�kaj� banieczki zimnego d�d�u. Pozostawia bardzo g��bokie odciski st�p, w kt�rych natychmiast zbiera si� woda; prawe r�ne od lewych. Dotar�szy do muru, zakr�ca i kroczy wzd�u� niego, na p�noc. Tempo marszu si� nie zmienia, wydaje si�, jakby Carnicero m�g� st�pa� tylko w jednym rytmie � raz, raz, raz, raz � niezale�nie od okoliczno�ci, niezale�nie od deszczu, nocy, uzbrojonych stra�nik�w i krwawych strz�p�w mi�sa na nagiej stali. Nie jest zdolny do wahania. Wtem przystaje, obraca si� na pi�cie przodem do budynku i odchyliwszy si� wstecz dla kr�tkiego zamachu, wali �bem w mur. Sypie si� tynk, kruszy elewacja. Jak maszerowa�, tak teraz grzmoci g�ow� w �cian� w tym samym nieub�aganym, mechanicznym tempie. Raz, raz, raz, raz. Wy�upa� spor� dziur�, wk�ada w ni� wielkie �apy, szarpie za ceg�y, wpycha je do wewn�trz. Dziura si� powi�ksza. Wali teraz �bem na boki, wgniataj�c kolejne fragmenty. Ha�as jest mniejszy, ni� nale�a�o si� spodziewa�, najg�o�niej hurgocz� sukcesywnie wy�apywane u�amki muru, gdy spadaj� do �rodka na jakie� sprz�ty. Otw�r jest ju� wystarczaj�co du�y � Dziadek Stal wciska we� korpus, podci�ga si� r�koma i przeciska z mokrej ciemno�ci w ciemno�� such�. Natychmiast wstaje i rusza ku drzwiom. Pomieszczenie jest niewielkie, co� na kszta�t magazynu po�cieli b�d� spi�arni: p�ki zastawione wiklinowymi koszami, beczu�kowate skrzynie pod �cianami, stosy r�wno z�o�onych tkanin. Drzwi zamkni�to na klucz. Wyrywa zamek. To by�o g�o�ne, drewno p�k�o z trzaskiem dono�nym niczym strza�. Marcus nie czeka, nie nas�uchuje. Odrzuca zamek, tr�ca kolanem drzwi, wychodzi na korytarz. Jest to kr�tki zau�ek pa�acowego labiryntu, zaraz ��cz�cy si� z d�ugim korytarzem biegn�cym bodaj wzd�u� ca�ego budynku. Pi�� metr�w dalej wspinaj� si� wzwy� spiralne schody dla s�u�by. Nie ma tu okien i nie pali si� �adne �wiat�o. Parkiet g�o�no trzeszczy pod nogami Carnicero, prawie pacz�c si� i za�amuj�c pod jego ci�arem. Szerokie stopnie schod�w przyjmuj� sw� udr�k� z wi�ksz� pow�ci�gliwo�ci�, ich ciche westchnienia zaraz gin� w pluszowej ciemno�ci. Na pi�trze panuje miodowy p�mrok, lampy nas�czaj� �ciany i meble mi�kkim, oleistym blaskiem. Abuelo Acero skr�ca w lewo i natychmiast wpada na� zaspana pokoj�wka, porcelanowy dzbanek uderza w �elazo. Abuelo urywa jej g�ow�. Maszeruje po bordowym dywanie, mijaj�c kolejne wysokie drzwi o rze�bionych klamkach. Raz, raz, raz, raz. Tamten musia� us�ysze� brz�k padaj�cego dzbanka, a mo�e g�uchy �omot, z jakim zwali�o si� na pod�og� zdekapitowane cia�o, ciekawo�� przemog�a, wyjrza� na korytarz � gruby starzec w rozpi�tej koszuli i binoklach na nosie, w r�ce �ciska jeszcze jakie� papiery. Od Carnicero dzieli go w tym momencie ponad dziesi�� metr�w � i to przewa�a. Dziadek Stal nie zawraca, nie przystaje, nie zwalnia; raz, raz, raz, raz � oddala si� od starca. Ten wrzeszczy na ca�e gard�o, trudno nawet rzec, jakie s�owo i w jakim j�zyku. Zza za�omu korytarza, przed Carnifexem, wypada dw�ch �o�nierzy w mundurach osobistej stra�y cesarza. Na widok id�cego ku nim okrwawionego potwora wyrywa im si� z ust kr�tki okrzyk, gor�ce przekle�stwo. Lecz nie ust�puj�. Wy�wiczonym ruchem �ci�gaj� z ramion karabiny i strzelaj�, nawet nie przymierzywszy, odleg�o�� jest niewielka. Huk z pewno�ci� obudzi tych, kt�rych nie obudzi� jeszcze wyj�cy pod niebiosa starzec. Kule rykoszetuj� od mokrej stali. Kt�ra� trafia w klosz wisz�cej lampy, przechylony podmuchem p�omie� li�e �cian�, tapeta zajmuje si� ogniem. Abuelo Acero jest ju� przy skrzy�owaniu korytarzy. Jeden �o�nierz uciek�, wzywaj�c pomocy, lecz drugi pozosta� � zastawia si� karabinem, bije kolb� w pancerny �eb � i temu Belua wydziera serce. Skr�ca w prawo. Ledwo si� wy�ania zza rogu, dostaje salw� z pi�ciu luf, kule bij� w �elazo jak grad w glin� � tu i �wdzie pojawiaj� si� wgniecenia. Rykoszety zygzakuj� z wizgiem w zamkni�tej przestrzeni. Z boku wypada kolejny wojak, w samych portkach z niedopi�tym pasem, w r�ce �ciska jednak nag� szabl� i t� szabl� poczyna siec Dziadka Stal po plecach, po barku � ciosy ze�lizguj� si� po krzywi�nie dzwonu. Abuelo Acero, nie zwalniaj�c, �apie szermierza pod rami� i w pachwinie i ciska nim w strzelc�w. Uskakuj�. Formuj� �yw� barykad� przed ostatnimi drzwiami. Carnicero idzie na nich z pochylonym m�otem �ba, kolebi�c barami, nier�wne paluchy ju� si� rozcapierzaj�. Za nim, w tle, powstaje ��ty blask, gdy ogie� rozlewa si� po �cianach korytarza. Archanio� P�nocy, Archanio� Prawdy, Uriel, stoi za plecami �o�nierzy i przez b��kitne p�omienie pentagramu wskazuje drugiego od lewej, wysokiego bruneta o krzywych z�bach. Ten jest m�j! Ten nale�y do Narodu Wybranego! Tego chroni� b�dziesz! Krzyki z przodu, krzyki z ty�u, krzyki za drzwiami. Abuelo Acero nie zwa�a ju� na nic. Wbija si� w barykad�, mia�d��c ko�ci, wyciskaj�c z mi�sa ciep�� krew. Bruneta odrzuci� pod �cian�, niech nie wchodzi mu w drog�. Lew� �ap� naciska z�ocon� klamk�. Przybieg�o jeszcze wi�cej ludzi, �o�nierzy i cywil�w, odzianych i p�nagich, wieszaj� mu si� na tym ramieniu, pr�buj� odci�gn��, t�uk� pi�ciami w stal, kalecz�c sobie d�onie na ostrych kraw�dziach i chropowatych zadziorach. Belua strz�sa ich z siebie. Wchodzi do sypialni. �o�e jest puste, po�ciel rozrzucona. W bocznym przej�ciu stoi rudy wielkolud w pistoletami w obu d�oniach. Mierzy� w g�ow�, oba strza�y odbijaj� si� od tarczy grawerowanego oblicza, pojawia si� na niej nowa rysa, pozioma blizna w metalu, si�gaj�ca od nie-nosa do nie-oka. Abuelo Acero zwraca si� ku wielkoludowi: to t�dy cesarz uciek�. Wielkolud daje krok wstecz, zatrzaskuje drzwi. Tymczasem za Dziadkiem Stal� wpadaj� do sypialni kolejni �o�nierze, kto� porywa z szafki zapalon� lamp� naftow� i ciska ni� w Dziadka. Nafta rozlewa si� po szerokich plecach, sp�ywa ognist� grzyw� do �elaznych bioder i ud... Gdy Marcus przebija si� przez zamkni�te drzwi i z kr�tkiego przedpokoju wychodzi w o�wietlony tuzinem �wiec gabinet, rozwijaj� si� za nim wysokie skrzyd�a p�omienia, niebieska �una. P�omie� gnie si� i trzepoce w przeci�gu: w przeciwleg�ej �cianie gabinetu otwiera si� w�ska klatka schodowa, zazwyczaj ukryta za przemy�lnie zamontowanym rega�em bibliotecznym, teraz uchylonym. Wielkolud poderwa� w powietrze d�bowe krzes�o i wali nim z furi� w Carnicero, gromkim g�osem wzywaj�c pomocy, boskiej i cz�owieczej. Carnicero wyrywa mu fotel, ciska go w g��b w�skiego przedpokoju. Chwyta wielkoluda w p� i mia�d�y mu w soczystym u�cisku wszystkie ko�ci tu�owia, po czym ciska w �lad za fotelem. Na koniec podnosi biurko i nim do reszty blokuje przej�cie. Kot�uje si� tam zwarta ludzka masa, b�yskaj� ostrza szabli, co i raz huczy pistolet. Abuelo Acero podchodzi do okna. Na zewn�trz, na podje�dzie dziedzi�ca, panuje chaos, gwardzi�ci miotaj� si� w te i we w te, obudzeni cywile wybiegaj� w negli�u w deszczow� noc, odgania si� ich precz, oficer w niedopi�tej kurcie usi�uje zorganizowa� podw�adnych, wrzeszczy i wymachuje pejczem. Zajecha� pow�z, po schodach tarasu zbiega ku niemu grupa kilku os�b: �o�nierze, w �rodku kobieta i m�czyzna w nocnych strojach, m�czyzna ogl�da si� w biegu za siebie i w g�r�, na o�wietlone okna na pi�trze � czy dojrza� tam okopcon� p�askorze�b� Carnifexowej fizjonomii? Od jego ognia zaj�y si� sute zas�ony, stoi w aureoli po�aru, uj�ty w ramy czarnych futryn: tableau piek�a. Stoi, wali �bem w szyb�, rzuca si� w prz�d, skacze. Ci�kie �elazo spada na kamienny taras z wielkim hukiem, grzmot jakby niebo si� oberwa�o, wszyscy na moment zamieraj� i ogl�daj� si� na powstaj�cego Belu�, stopy szeroko rozstawione, �eb pochylony, bary ju� si� ko�ysz�, ju� rusza ku powozowi, raz, raz, raz, raz. Nie zd��y jednak, nie ma szans, m�czyzna i kobieta wsiedli, zatrzasn�li drzwiczki, wo�nica strzela z bata... Dziadek Stal nigdy ich nie dogoni. Zst�puje po schodach tarasu. Flankuj� je niskie kolumienki zwie�czone kamiennymi kulami. Carnicero zbacza w lewo, wyci�ga pancerne �apy, obejmuje kul�, ona ma ponad p� metra �rednicy, odrywa j� od podstawy, wznosi nad g�ow� i, z zamachu ca�ego tu�owia ciska ni� prosto w ruszaj�ce w�a�nie konie. Kula trafia w bok bli�szego zwierz�cia, oba konie wal� si� w b�oto, �a�osne kwiki przeszywaj� powietrze, kamie� zgruchota� siwkowi �ebra, czerwone u�amki przebijaj� jasn� sk�r�; konie usi�uj� si� podnie��, padaj� z powrotem, rozkolebany pow�z przewraca si� wraz z nimi, wo�nica zeskoczy� w ostatniej chwili. Abuelo Acero nie zatrzyma� si�, by obserwowa� rozw�j wypadk�w, maszeruje ku powozowi. Krzycz� wszyscy. Oficer zdo�a� zorganizowa� kilkunastu gwardzist�w, teraz wydaje komend�. � Pal! � Salwa dosi�ga Carnicero w p� kroku. Traci r�wnowag�, musi cofn�� nog�, to go op�nia o sekund�. Zdesperowany oficer chce za wszelk� cen� zagrodzi� mordercy drog�. Prowadzi ludzi do frontalnego ataku, opadaj� Dziadka Stal g�st� gromad�, wszyscy wy�si ode� o g�ow�, ginie bez reszty pod ruchom� mas� ich cia�. W�wczas niekt�rzy z uciekaj�cych z pa�acyku cywili przystaj�: czekaj� rezultatu walki, obserwuj� dzik� kot�owanin�. Pojawia si� kilku nowych �o�nierzy, ci nie przy��czaj� si� do walcz�cych, tylko przykl�kaj� z gotowymi do strza�u karabinami. R�wnocze�nie tuzin os�b biegnie ku wywr�conemu powozowi, kobiety i m�czy�ni. Nie ma zaskoczenia: odrzuciwszy ostatniego trupa, Carnicero wygrzebuje si� spod sterty zw�ok. Gwardzi�ci strzelaj�. Ignoruje ich. Deszcz i ludzkie cia�a st�umi�y ogie� na jego plecach, pozosta�a czarna plama spalenizny, a odbijaj�ce si� kule kre�l� na niej jasne kropki i przecinki. Przez ten czas m�czyzna zd��y� si� cz�ciowo wyczo�ga� spod przewr�conego powozu szarpanego bez przerwy przez konaj�ce konie. Trzech �o�nierzy pr�buje go teraz unie��, inni jednocze�nie wyci�gaj� uwi�zion� kobiet� od g�ry. Abuelo Acero wchodzi na pow�z, mia�d�y drewno, mocarne nogi wbijaj� si� w kruch� konstrukcj�, bucha z niej przera�liwy krzyk kobiety, kt�rej �elazna stopa zgruchota�a miednic�. Belua prze naprz�d. M�czyzna cz�ciowo ju� si� oswobodzi�, le�y zwr�cony twarz� do ziemi, b�oto zlepia mu brod� i w�sy. Dow�dca gwardii i jaki� m�okos we w��czkowej czapce ci�gn� go za r�ce, nie mog� wszak�e oderwa� wzroku od krocz�cego przez szcz�tki powozu potwora. Przera�enie niemal ich parali�uje � ze stalowych ornament�w Carnifexa zwisaj� krwawe strz�py mi�ni, �ci�gien, sk�ry, podartych mundur�w, w szczelinach pancerza pozosta�y wklinowane u�amki palc�w, spomi�dzy pr�t�w prawego przedramienia zwisa nawet ca�a d�o�. M�odzieniec nie�wiadomie oddaje mocz. Dow�dca wywrzaskuje w noc histeryczne rozkazy. Abuelo Acero schodzi z miazgi powozu � stopa l�duje na plecach le��cego m�czyzny. Ten wydaje kr�tki charkot, po czym traci przytomno��. Druga stopa wgniata w b�oto jego g�ow�. Dziadek Stal wdeptuje m�czyzn� w ziemi�. Raz, raz, raz, raz. M�odzieniec uciek�. Dow�dca stoi i wo�a o pomoc. Nikt nie przybiega. Carnicero pochyla si� i dla pewno�ci odrywa trupowi g�ow�. �ciska j� mi�dzy