8133
Szczegóły |
Tytuł |
8133 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8133 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8133 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8133 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jacek Dukaj
Gotyk
Jacek Dukaj (1974) � urodzi� si� w Tarnowie, obecnie ko�czy studia filozoficzne
na
Uniwersytecie Jagiello�skim. Fantastyk� zarazi� si� jeszcze w dzieci�stwie i jak
przyzwoity
chory natychmiast zacz�� zara�a� innych. Zadebiutowa� w wieku 16 lat
opowiadaniem Z�ota
Galera, a potem wyda�, mi�dzy innymi, cztery ksi��ki (Xawars Wy�ryn, W kraju
niewiernych,
Czarne Oceany, Extensa) oraz kilkadziesi�t opowiada�. Dwukrotny laureat nagrody
im.
Janusza Zajdla.
Gotyk to tekst chory, wypaczony i szalony, kt�ry ma w sobie urok Frankensteina
po
przej�ciach. Nie wiem, czy lektur� mo�na nazwa� dobr� zabaw�, ale... to wci�ga!
Najwspanialsze twory cz�owiecze
poczynaj� si� z nienawi�ci,
najczy�ciej l�ni ostrze
w ciemno�ciach nocy
Czaszki, �ebra, kr�gos�upy potrzaskane, czarne wykrzykniki ko�ci udowych i
ramiennych,
strz�py sk�ry, a mo�e ostatnich ubior�w, ca�un�w trumiennych, w wiecznym cieniu
i wilgoci,
tak czy owak przegni�e do jednej cuchn�cej, lepkiej masy, g�ra ludzkich
szcz�tk�w, ha�da
organicznych staro�ytno�ci wspina si� pod chropowat� �cian� na wysoko�� pasa,
piersi, oczu.
Kiedy� byli trupami, dzi� nawet nimi nie s�. Zatrzeszcz�, zagrzechocz�, kiedy
przebiegnie
szczur, rozsypi� si� w proch, gdy dotknie ich d�o� cz�owieka.
Krypta, tu spocz�li, w krypcie pod wiekowym ko�cio�em. Jeszcze unosi si� w
ch�odnym
powietrzu echo liturgicznych �piew�w z celebry odprawionej kilka metr�w ponad
sklepieniem podziemnego grobu, w �wiecie �wiat�a i ruchu, jeszcze wsnuwa si� w
martwe
nozdrza wo� kadzide�. Ciep�a jest wiosna tego roku � lecz wybi�a ju� p�noc i
czarne
kamienie mur�w poc� si� zimn� wilgoci�. Krople fizjologicznej wydzieliny budynku
pozostaj� na palcach schodz�cych, bo mimo �wiec i pochodni, jakie nios� ze sob�,
r�ce
odruchowo si�gaj� dla wymacania oparcia. Trudno utrzyma� r�wnowag� na nier�wnych
stopniach, wyboi�cie ubitej ziemi, na czaszkach, �ebrach, kr�gos�upach.
� Panie Er, niech�e pan postawi je tu, na sarkofagu.
Pan Er stawia pos�usznie oba �wieczniki i przyst�puje do zapalania knot�w.
Milcz�ca
procesja wy�ania si� z mroku. Krypta powoli nape�nia si� ��tym blaskiem;
przedtem
ciemno�� przynajmniej by�a martwa � teraz drga gor�czkowo na granicy cienia.
Wszyscy nosz� maski, wi�kszo�� tak�e d�ugie peleryny lub p�aszcze, obszerne
kurty,
czarne albo czerni pokrewne: szare, brunatne, ciemnogranatowe. Maski stanowi�
szerokie
konstrukcje z papieru, p��tna i drewna, niekiedy tak�e pi�r i cekin�w, bardziej
pasuj�ce do
kolorowych �wiate� weneckiego karnawa�u czy barokowego przepychu opery ni�
p�mroku
ciasnych kazamat�w. Za to ca�kowicie kryj� ich oblicza, czasami zas�aniaj�c
tak�e usta i
brod�, pozostawiaj�c tylko otwory na oczy. Je�li kaptur peleryny jest zsuni�ty,
wida� jeszcze
w�osy.
� Panie Ce, prosimy � rzecze wysoki, chudy brunet w masce roni�cego krwawe �zy
smoka, krzywy pysk szczerzy szklane k�y, rdzawe �uski zachodz� m�czy�nie za
uszy, pod
szcz�k�.
Pan Ce wyst�puje naprz�d, korpulentny rudzielec, bia�a podobizna staro�ytnego
b�stwa
(Merkurego?) zakrywa mu twarz, mleczne pryzmaty wype�niaj� oczodo�y, nie spos�b
stwierdzi�, na kogo w�a�ciwie on patrzy. Pod pach� �ciska czarn� torb� lekarsk�.
� Gdzie? � pyta. G�os ma lekko zachrypni�ty.
P�acz�cy Smok wskazuje najdalszy k�t pomieszczenia, przy ha�dzie ko�ci.
� Musimy wiedzie�.
Pan Ce kiwa g�ow�. K�adzie torb� na wieku katafalku obok, otwiera j�, wyszukuje
i
wyjmuje kolejne przedmioty, d�onie ma w sk�rzanych r�kawiczkach, szklane fiolki
wy�lizguj� mu si� spomi�dzy palc�w.
Tymczasem do k�ta krypty wchodzi dw�ch dryblas�w w �elaznych maskach, z �opatami
w
gar�ciach. Zaczynaj� kopa�, a raczej odgarnia� ziemi�, �mieci, ko�ci, pr�chno
drzewne i
ludzkie. Nie trwa to d�ugo, warstwa by�a bardzo p�ytka. Kto� przysuwa jeden ze
�wiecznik�w
i oczom zebranych ukazuj� si� zawini�te w ciemny p�aszcz �wie�e zw�oki
jasnow�osego
m�czyzny. Le�y na brzuchu, z r�koma wygi�tymi za plecy, twarz� obr�con� w lewo,
od
�ciany.
�elazne dryblasy str�caj� jeszcze z niego �opatami co wi�ksze grudy ziemi, po
czym
odst�puj�.
� Panie Ce.
Pan Ce podwija r�kawy koszuli; przedramiona ma g�sto ow�osione. Przykl�ka przy
trupie.
�wiat�o pada z ty�u, tote� m�czyzna przykrywa zw�oki swym cieniem jak kirem.
Inni widz�
tylko energiczne, zdecydowane ruchy r�k pana Ce, niczym dyrygenta albo
operuj�cego
chirurga. Rach-mach-rach-mach, rach-mach-rach-mach i ju�, gotowe � wsta�,
otrzepa�
d�onie.
� Cisza teraz � nakazuje pog�osem, nie odwracaj�c si� do zebranych, kt�rzy
t�ocz� si� za
jego plecami, zbita masa pozbawionych to�samo�ci postaci moc� nastroju chwili, a
mo�e
bezs�ownego obyczaju, zatrzymana dwa kroki od pana Ce. Nakazywa� niepotrzebnie,
cisza
panuje i tak, chyba nawet wstrzymali oddechy.
S�ysz� wi�c, czego normalnie by nie us�yszeli: mamrotane przez pana Ce, bez
poruszania
warg i zgo�a bez otwierania ust, szybkie, rytmiczne frazy, powtarzane z zegarow�
cierpliwo�ci�. S�owa w nich zlewaj� si� w jeden d�ugi, basowy d�wi�k, nie spos�b
rozpozna�
nie tylko ich tre�ci, ale nawet z jakiego j�zyka pochodz�, nie jest to j�zyk tej
ziemi.
Pan Ce spaceruje �wawo na owej niewielkiej przestrzeni, jak� mu pozostawiono,
kilka
krok�w w te i we w te obok odkopanego cia�a � i za si�dmym nawrotem cia�o si�
porusza.
Najpierw drgni�cie wywichni�tej r�ki, potem trzepot palc�w i epilepsja ko�czyn
dolnych,
wreszcie spazmy mimiczne i taniec gaiki ocznej pod zaci�ni�t� powiek�.
� A dok�adnie, jak to by�o? � pyta cicho pan Ce, nadal nie odwracaj�c si�,
skupiony na
szarpi�cych si� w p�ytkim grobie zw�okach. Przystan�� i za�o�y� r�ce za plecami.
� Wszed� niespodzianie � odpowiada P�acz�cy Smok. � Stra�nik na schodach zdj��
go
od razu. Sztylet w serce.
� Dobrze, �e nie w gard�o. Zd��y� co� powiedzie�?
� No przecie� gdyby�my mieli okazj� go przes�ucha�, nie trzeba by by�o...
� Cokolwiek. S�owo. W jakim j�zyku. Bo dokument�w �adnych przy sobie nie mia�,
prawda?
P�acz�cy Smok rozgl�da si� po krypcie.
� Panie Wu!
Na co pada okrzyk z g��bi:
� Nie rzek� nic!
Pan Ce kiwa g�ow�.
Trup zd��y� si� przez ten czas nieco uspokoi�. Doktor cmentarny kl�ka przy jego
g�owie,
g�aszcze go po zlepionych brudem blond w�osach. Trup, nie unosz�c powiek,
instynktownie
wtula twarz w g�adk�, ciep�� or�kawicznion� d�o�. Z jego krtani uchodz� j�kliwe,
bulgocz�ce
d�wi�ki, na kt�re pan Ce reaguje krzywym u�miechem, widocznym pod kraw�dzi�
bia�ej
maski.
Nachyla si� jeszcze g��biej.
� Po co tam schodzi�e�? � zaczyna szepta�. � Po co? Powiedz. Jak to si� sta�o?
Mia�e�
rozkaz, ja wiem. Co ci powiedzieli? Sk�d wiedzieli? Sk�d wiedzia�e�? Powiedz!
Trup otwiera usta. Wype�za z nich d�d�ownica, potem � powolne s�owa.
� On... on mnie... a-ale jjja nic nie zrobi�em, dlaczego on... booooli! � I ju�
prawie
szlochaj�c: � Mnie no�em, zb�j w ko�ciele, o Bo�e, czy on, czy on... czemu si�
rusza� nie...?
B�d� �y�, prawda? Pan mi pomo�e, prosz� pana...
Doktor cmentarny g�adzi go uspokajaj�co po policzku.
� Ju�, ju�, ju� dobrze, b�dzie dobrze. Powiedz tylko. Kazali ci tam p�j��?
�ledzi�e� ich
mo�e? Co? Kazali? Czego tam szuka�e�?
� G�upi, g�upi, jeden po drugim schodzili, zauwa�y�em, �e... i jeszcze wszyscy
oni... Z
ciekawo�ci. Matko Przenaj�wi�tsza, dlaczego tak boli, niech pan...
� Ciiii.
Pan Ce unosi g�ow�, obraca Hermesowe oblicze ku P�acz�cemu Smokowi. Ten wzrusza
ramionami.
� Prosz� pana, prosz� pana...! � j�czy martwy blondyn. Nie mo�e mie� wi�cej ni�
dwadzie�cia lat.
� M�wi prawd�? � pyta zakapturzony m�czyzna w masce szalonego b�azna.
� Na pocz�tku zawsze m�wi� � stwierdza doktor trup�w. � �garstwa trzeba dopiero
si�
nauczy�, �garstwo trzeba wymy�le�; prawda przychodzi naj�atwiej.
� To nam wystarczy � rzecze P�acz�cy Smok.
Pan Ce po raz trzeci kiwa g�ow�.
St�kaj�c, przewraca zw�oki na plecy. Blondyn zaczyna recytowa� litani� do Matki
Boskiej.
Prawa po�owa jego twarzy jest czarna, zaskorupia�a wilgotn� ziemi�, ��cznie z
okiem. Walczy
o otwarcie oka lewego. Mamrocze s�owa modlitwy, coraz szybciej. Ko�czyny
podryguj� w
nieregularnych skurczach, po�amane paznokcie drapi� naoko�o.
Koszula na piersi trupa przesi�kni�ta jest krwi�, teraz ju� twardo skrzepni�t�.
Pan Ce �amie
strup, rozdzieraj�c energicznym szarpni�ciem tkanin�; jeden z rogowych guzik�w
strzela do
g�ry i odbija si� od drewnianej maski doktora, tsz-tuk, po czym ginie w p�mroku
krypty.
Nie podnosz�c si�, pan Ce si�ga wzwy�, w prawo, do wn�trza torby. Co� wyjmuje,
lecz
dopiero, gdy jasny b�ysk przeszywa krypt�, widz�, co doktor przy�o�y� do torsu
trupa: kr�tki,
prosty n� chirurgiczny. Rach-mach, rach-mach � krew oczywi�cie nie p�ynie, a i
j�ki
m�odzie�ca s� tylko odrobin� g�o�niejsze, za to sucha sk�ra p�ka z ostrym
trzaskiem, zgrzyta
stal ze�lizguj�ca si� po mostku i �ebrach. Na koniec pan Ce rozwiera klatk�
piersiow�
samymi or�kawicznionymi d�o�mi, wbijaj�c zakrzywione palce w �wie�e mi�so.
Blondyn
usi�uje unie�� g�ow� i zajrze� sobie do wn�trza piersi, lecz nadal nie jest w
stanie nawet
otworzy� oczu.
Dogrzebawszy si� do serca � ma�ego, czarnego, nieruchomego mi�nia � pan Ce
si�ga
po flaszeczki pe�ne g�stego oleju, tajemnych ingrediencji. Wylewa, wysypuje,
wytrz�sa je
wprost w ciemn� jam� w korpusie mamrocz�cego trupa.
� Matko mi�osierdzia, matko lito�ci i �aski, matko ofiarno�ci i dobroci...
Szept doktora �mierci jest wobec tej litanii prawie nies�yszalny; zapewne znowu
powtarza
rytmicznie obcoj�zyczne formu�y. Modl� si� obaj, jeno b�stwa r�ne.
Pan Ce prostuje si�, szybkim ruchem zdejmuje �wiec� ze �wiecznika, wciskaj�
p�omieniem
w d� w otwart� pier� zabitego, po czym odskakuje.
Zielony p�omie� bucha na kr�tk� chwil� na metr wzwy�, trup zgina si� prawie w
p�,
rozchyla si� lewa powieka, czerwone bia�ko �ypie w panice, krzyk przera�liwy,
wysoki i
wibruj�cy, wyrywa si� z brudnych ust. Zaraz opada, ginie, po�kni�ty przez
ciemno�� jak i sam
trup, znowu kawa� martwego cia�a, bezduszna zgnilizna.
Pan Ce powoli wyciera d�onie � to znaczy sk�rzane r�kawiczki � w bia�� szmat�,
zapina
mankiety koszuli, chowa do lekarskiej torby swoje akcesoria... Mleczne pryzmaty
spogl�daj�
na P�acz�cego Smoka.
� Zakopcie go z powrotem � rzecze ten.
Dryblasy w �elaznych maskach przyst�puj� do pracy, szcz�kaj� �opaty.
Uwaga zebranych powoli odwraca si� od tego k�ta krypty i t�um si� spontanicznie
reorganizuje, tworz�c ciasny kr�g wok� P�acz�cego Smoka i drugiego �wiecznika.
Cienie
�opocz� na �cianach, w motylim rozedrganiu zachodz�c na siebie i odskakuj�c na
boki, po
ceg�ach, po g�azach, po trumnach, ko�ciach, sarkofagach. Plamy �wiat�a natomiast
k�ad� si�
bli�ej: na tych l�ni�cych, wypolerowanych obliczach z drewna i papieru,
zamro�onych w
upiornych minach, grymasach zwierz�cych, wytrzeszczach pustych oczodo��w. Tu
tylko
pi�ro zafaluje, tylko cekin b�y�nie.
� Panowie � zaczyna cicho Smok � to dobra nowina i Bogu winni�my dzi�kowa�, �e
�w nieszcz�nik nie okaza� si� pos�anym za nami agentem.
� Nie trzeba go by�o od razu zabija�.
� Nie ma pan racji, panie En � rzecze P�acz�cy Smok. � Pan Wu s�usznie uczyni� i
podobnego zdecydowania spodziewam si� tak�e od tego, co dzisiaj pe�ni wart�, jak
i od
przysz�ych stra�nik�w. Dobrze wszyscy wiemy, jaki jest los nie ostro�nych. My,
kt�rzy
po�wi�cili�my sprawie nasze �ycia, po�wi�ci� musimy tak �e nasze sumienia, je�li
po�wi�cenie �ycia ma mie� jakikolwiek sens. Inaczej po prostu zginiemy
malownicz�
�mierci�, jak oni wszyscy.
Pan En � siwy w�os nad ptasi� mask�, zgarbione plecy pod czarn� peleryn� � nie
ugina
si� wobec nieust�pliwego spojrzenia Smoka.
� Nie myl� si�, s�dz�c, i� jest to uwertura do pana w�a�ciwej propozycji �
bardziej
stwierdza, ni� pyta. � Pan nas tak perfidnie zmi�kcza, krok po kroku. Skoro
istotnie obawia�
si� pan zdrady i zasadzki, czy dla przes�uchania tego biedaka musia� pan raz
jeszcze
sprowadza� tu nas wszystkich? To dopiero jest g�upota i nie potrzebne
ryzykanctwo! Ale nie,
pan doskonale wie, co czyni: mieli�my by� �wiadkami, mieli�my sta� i patrze�,
zaakceptowa�
konieczno��, bez s�owa przyzna� racj� �rodkom. I stali�my, patrzyli�my. A teraz
powie pan
swoje, panie El.
Pan El, pan Smok milczy. Milczy, gdy starzec m�wi, milczy, gdy zapada cisza. I
im d�u�ej
milczy, tym bardziej ro�nie jego w�adza nad zebranymi, i tym drobniejszy i
bardziej
wystraszony zdaje si� pan En. Nie wida� twarzy �adnego z nich, lecz gadzi pysk w
p�ynnej
oblewie �wiat�a i cienia przybiera szyderczy, gro�ny wyraz.
�elazne dryblasy zako�czy�y tymczasem swoj� prac�. Pan El odprowadza ich
wzrokiem,
kiedy chowaj� w k�cie �opaty. Opiera si� o trumn�, lewa r�ka spoczywa na
p�kni�tej czaszce,
pan El machinalnie j� podnosi i obraca w d�oni. Kto� parska �miechem. P�acz�cy
Smok
dmucha czaszce w oczodo�y.
� Czy� nie zgadzamy si� ju� wszyscy co do celu? � pyta retorycznie. � Czy�
problemem naszym nie pozostaje w tej chwili jedynie nieskuteczno�� metod?
Wspomnijcie
pana Ka: by�a decyzja, by� plan, by�a okazja. A on zawi�d�. Dlaczego?
� Poniewa� jednak najwyra�niej zgoda co do celu nie jest tak zupe�na � rzecze
pr�dko
pan En. � Albowiem w ostatecznym rozrachunku r�wnie� ten mord nie by�by celem,
jeno
�rodkiem, s�uszno�� kt�rego mo�na i nale�y kwestionowa�. Pan Ka si� zawaha�, pan
Ka
dopu�ci� do g�osu sumienie.
� Ot� to! A dlaczego?
� Poniewa� jest cz�owiekiem � syczy starzec.
P�acz�cy Smok chyli przed nim g�ow�.
� A zatem rozumiemy si� doskonale. P�ki wykonanie nale�e� b�dzie do cz�owieka i
do
ludzkiej r�ki cios ostatni, p�ty nie mo�emy by� pewni sukcesu. Takie historie,
jak pana Ka,
b�d� si� powtarza� i nawet w najdogodniejszej sytuacji najgorliwiej si� tu nam
zaprzysi�gaj�cy � zawaha si�, cofnie, odst�pi przed majestatem. Tu trzeba serca
twardego i
g�owy zimnej. A my co?
� Jaka zatem jest pa�ska propozycja? � pyta wysokim g�osem m�odzian w masce
upiora.
� Moja propozycja... � Pan El rozgl�da si� doko�a, a� wy�awia wzrokiem w
chybotliwym cieniu bia�� jak ko�� twarz Merkurego; pan Ce spakowa� si� ju� i
doprowadzi�
do porz�dku po czarnych obrz�dach, teraz stoi w milczeniu z lekarsk� torb� pod
pach�,
mleczne kryszta�y gapi� si� �lepo na P�acz�cego Smoka.
Pan El wyci�ga r�k� i odwr�con� czaszk� wskazuje doktora. Doktor sk�ada lekki
uk�on.
� Nawet nie ma pan odwagi powiedzie� tego g�o�no! � parska pan En. � C� takiego
wymy�li� pan wraz ze swoim szata�skim przyjacielem?
Na te s�owa P�acz�cy Smok po raz pierwszy okazuje irytacj�. Odrzuciwszy
rozp�kni�ty
czerep wyst�puje ku starcowi, nachyla si� nad nim. W owym ruchu, w pozie zawarta
jest
oczywista gro�ba, lecz gdy przemawia, g�os prawie �amie mu si� od nagle
uwolnionego �alu.
� Dlaczego m�wisz do mnie, jakbym by� twoim wrogiem? Dlaczego dopowiadasz moim
zamiarom pod�e motywy? Wyprzesz si� mnie teraz? To ty mnie wszystkiego
nauczy�e�, od
ciebie przej��em idea�y, wszystko, w co wierz� i dla czego got�w jestem odda�
�ycie. Wi�c
teraz, kiedy pojawia si� szansa na zwyci�stwo, cho�by cz�stkowe, jak powiesz
ma�e i o
niczym nieprzes�dzaj�ce, jakim wszak�e wy, ty i twoi towarzysze, nie mo�ecie si�
jak dot�d
poszczyci�... wi�c teraz... � pan El musi prze�kn�� �lin�, s�owa z trudem
przeciskaj� si�
przez krta� � teraz ja jestem z�y, teraz jestem przeniewierca, niegodny, diabe�
i przekl�tnik,
bo kto tu kr�lob�jstwo by� planowa�, kto monarszej krwi przelanie zaprzysi�ga�?
Anio�owie!
�wi�ci!
� Przecie� wiesz � rzecze cicho pan En. � Przecie� nie musz� ci t�umaczy�. Nie
m�wisz teraz do mnie, m�wisz do nich. Bo ty wiesz najlepiej. Racje, dla kt�rych
godzimy si�
na czyny, na jakie si� godzimy � one p�yn� z tego samego �r�d�a, kt�re ty teraz
chcesz
zbruka�, nurzaj�c si� w owych nieczysto�ciach. Nie istniej� idea�y absolutne,
niezale�ne od
wszystkich innych, kt�rych nic nie mo�e dotkn�� i nic nie ma na nie wp�ywu.
Je�li dla
prawdy musisz zabija�, niewiele warta taka prawda. Kiedy dla zachowania �ycia
musisz
k�ama� � c� znaczy takie �ycie? Ka�dy idea� mierzony jest wzgl�dem pozosta�ych
idea��w.
I je�li teraz ty...
� O! Kazanie o moralno�ci, jak�eby inaczej! To zawsze dobra strategia: nie ma
takiego
cz�owieka, takiego czynu i my�li, w kt�rych nie znalaz�by� grzechu. Wi�c
najlepiej nie r�bmy
nic! Tylko �e tak naprawd� tw�j sprzeciw budzi zupe�nie co innego. S�usznie sam
rzek�e�:
nieczysto��. Bo �eby�my to samo przeprowadzili w marmurowych pa�acach, w
perfumowanym jedwabiu, wierszem pi�knym i pod jasnymi sztandarami, samemu nie
widz�c,
nie dotykaj�c � o, to prosz�, a jak�e, s�owa by� nie rzek�. Ale �e �mier� w
dekoracji �mierci,
�e brud w brudzie, krew w krwi i ciemno�� w ciemno�ci � uuu, obrzydlistwo,
poni�ej naszej
godno�ci, �adnego w tym romantyzmu nie ma, �adnej glorii. Bo owszem, mo�na nawet
zabi�,
nawet samemu zgin��, byle zachowuj�c pozory. Prawda? Prawda?
Ten sp�r nie ma ko�ca, mog� tak godzinami, s�owa przeciwko s�owom, gad przeciwko
ptakowi, wzajem si� karmi�c i podjudzaj�c. Wi�kszo�� zapewne zna ich argumenty
na
pami��, s�uchaj� ich teraz tak, jak si� s�ucha rytualnej deklamacji, refrenu
nudnego a
koniecznego obrz�du. Rych�o wi�c zaczynaj� si� t�umione przez maski szepty,
powolne
rozmowy, ruch niecierpliwy na granicy cienia.
Ci dwaj spieraj� si� nadal � a� trzeci g�os wybija si� ponad ich g�osy, zdanie
po zdaniu
przyci�gaj�c uwag� kolejnych spiskowc�w, tak rozchodz� si� po krypcie kr�gi
ciszy, na
koniec milkn� wszyscy pr�cz niego: pan Ce nadal m�wi, cicho, niespiesznie, w
sta�ym
rytmie, roztargniona recytacja.
� ...ze stali, nie z gliny. W roku pa�skim tysi�c czterysta dziewi��dziesi�tym
drugim,
trzydziestego pierwszego marca, w mie�cie sarace�skim Grenadzie, dopiero co
zdobytym
przez chrze�cija�skie wojska dzi�ki �ydowskiemu zlotu, kr�l Ferdynand i kr�lowa
Izabella
podpisali edykt o wygnaniu wszystkich �yd�w z Kastylii i Aragonii, pozbawiaj�c
domu i
maj�tku setki tysi�cy rodzin. Rabi Izaak Meszucha moc� S�owa powo�a� do s�u�by
Obro�c�,
jak od wiek�w w czasach strachu i opresji czynili mistrzowie Kaba�y � z gniewu,
ze strachu
w�a�nie i dla zemsty. Pod�ug Ksi�gi Stworzenia, Sepher Yetzirah, gdzie Drzewo
�ycia
rozwija si� w s�owach i znakach, tak on � przemiesza� je, zwa�y�, transformowa�,
Alef z
nimi wszystkimi i wszystkie z Alef, Bet z nimi wszystkimi i wszystkie z Bet,
powtarzaj� si�
w cyklu i istniej� w dwustu trzydziestu jeden Wrotach, bo wszystko, co jest
uformowane, i
wszystko, co jest wypowiedziane, pochodzi z Imienia. Jego prawdziwe imi� jest
oczywi�cie
nieznane; wi�kszo�� nieprawdziwych r�wnie� zapomniano. Zwano go M�otem,
Marcusem,
Dziadkiem Stal�, Abuelo Acero, Carnifexem, Carnicero, Mactare, Ish, Belu�,
Pugnusem,
Adamasem. Przetrwa� w setce legend i tysi�cu koszmar�w. Mo�na go dojrze� w
rogach
obraz�w, w tle fresk�w, w u�omnych formach rze�b, uwiecznianego na przestrzeni
wiek�w
przez artyst�w �mierci, piek�a, cierpienia i rozk�adu. Jego to rodzaju wo�anie
rozlega si� z
Psalmu Dawidowego, kiedy chwalimy Boga tymi s�owy: �Dzi�kuj� Ci, �e mnie
stworzy�e�
tak cudownie, godne podziwu s� Twoje dzie�a. I dobrze znasz moj� dusz�, nie
tajna Ci moja
istota, kiedy w ukryciu powstawa�em, utkany w g��bi ziemi. Oczy Twoje widzia�y
me czyny i
wszystkie s� spisane w Twej ksi�dze; dni okre�lone zosta�y, chocia� �aden z nich
jeszcze nie
nasta��. Lecz oni, kt�rzy utkali Abuelo Acero � oni nie znali z g�ry wszystkich
jego czyn�w.
Przypisuje si� mu niezliczon� ilo�� mord�w. Na pocz�tku by� zaiste stra�nikiem,
obro�c�
Ludu Wybranego, strzeg� ich w diasporze, usuwa� wrog�w, pomaga� przyjacio�om.
Ale czas
mija� i ci, co znali Imi� Dziadka Stali i mogliby obr�ci� go w proch � sami
obr�cili si� w
proch. Nie pozosta� nikt, kto by nad nim panowa�, i nikt, kto m�g�by wydawa� mu
rozkazy.
Post�powa� wi�c z pami�ci przyzwyczaje�, odgaduj�c swoje cele i domy�laj�c si�
powinno�ci. Na koniec musia� radzi� sobie sam, samemu dba� o przetrwanie i
rekonstruowa�
si� z dost�pnych materia��w. Podejmowa� si� za z�oto rozmaitych zada�, byle nie
stoj�cych w
sprzeczno�ci z dawnymi rozkazami. Musia� te� samemu zacz�� zg��bia� sekrety
Kaba�y, by
przeprowadzi� rytua�y podtrzymuj�ce go w istnieniu. Skupowa� stare teksty i
rzadkie
substancje od po�rednik�w w ca�ej Europie, a ci z kolei kontaktowali go z lud�mi
zainteresowanymi jego us�ugami. Wymieni�em z nim listy przez Buchhandhmg Herr
Lintzera.
Marcus Mactare nigdy si� nie zawaha, nie zarzuci raz podj�tego zamiaru, nie
cofnie si� przed
�adn� konieczno�ci�. Wykona, co przyrzek�. Nie powstrzyma go ni zimne ostrze, ni
s�owo
�wi�te, ni pistoletowa kula. Nie ma serca. Kawa� staro�ytnego �elastwa poruszany
S�owem.
Jedna my�l: ratsach, ratsach, ratsach. Najwspanialsze twory cz�owiecze poczynaj�
si� z
nienawi�ci.
Doktor trup�w zamilk�, a oni przez d�ug� chwil� ws�uchuj� si� jeszcze w jego
milczenie.
Pod �cian� przebiega szczur, zwraca si� ku niemu kilka masek � dopiero to
wytr�ca ich z
zas�uchania.
� Khm, o czym w�a�ciwie pan m�wi? � skrzeczy przez suche gard�o pan En. � O
jakim� przekl�tym �ydowskim golemie?
� Bo co? � atakuje bez zw�oki P�acz�cy Smok. � Bo to mo�e by� tylko durny
m�odzian
o gor�cej g�owie jeden, si�dmy, dwudziesty, krew ich wszystkich na naszych
r�kach, gdy gin�
w skazanych na niepowodzenie pr�bach � to jest w porz�dku, to jest dobre, na to
si�
zgadzamy. Ale morderca, kt�ry nie zawiedzie, zimne �elazo bezduszne � o, nie, to
wbrew
tradycji, jak o tym pie�� u�o�y�, jak rozczuli� dziatki...
Wchodzi mu w s�owo Upi�r o wysokim g�osie:
� Wi�c jak? Przes�dzone ju�? Otrzyma� zlecenie? Zap�acono mu? Kiedy zabije?
� Jutro w nocy � ucina pan El.
� Pos�a�em mu zaproszenie � rzecze pan Ce. � Powinien si� tu zjawi�.
� Wot i s�owno�� potwora! � szydzi starzec.
Na co wielki ha�as i ruch poczyna si� w ha�dzie ko�ci i trumiennych szcz�tk�w,
zgnilizna
osypuje si� po zgnili�nie, tocz� si� po ziemi br�zowe czaszki, trzeszczy drewno.
Ludzie
odskakuj�, kto� przewraca jedn� ze �wiec. Nag�a rekofiguracja t�umu zaburza
ustalon�
r�wnowag� mi�dzy �wiat�em a cieniem. Cie�, o�mielony, rzuca si� naprz�d i pod
jego to
p�aszczem wyst�puje z ukrycia za ha�d�, w �omocie i zgrzycie ci�kiego metalu,
Abuelo
Acero, Dziadek Stal.
Stal jego ko�czynami, stal jego torsem, stal jedynym okryciem, stalowy
grawerunek �
martw� twarz�, stal, gdzie serce. Zatrzyma� si�, stoi. Jest niski, ni�szy od
najni�szego ze
spiskowc�w. Proporcje jego metalowego cia�a przywodz� na my�l ma�pi� anatomi�:
absurdalnie szerokie bary, �apy si�gaj�ce prawic kolan, g�owa jak m�ot, podana w
prz�d,
osadzona na karykaturalnie grubym karku. Stopy wielkie, p�askie, rozcapierzone w
trudn� do
zliczenia ilo�� gru�lastych paluch�w, z kt�rych jedne s� d�u�sze, inne kr�tsze,
jedne g�adkie,
inne kolczaste, jedne proste, inne zakrzywione. On w og�le jest asymetryczny,
zbudowany z
nie pasuj�cych do siebie cz�ci, posk�adanych w chaotyczn� ca�o��. Tylko w
zarysie
przypomina cz�owieka. �ebra � z lewej siedem, z prawej pi�� � stanowi� kolekcj�
wygi�tych do wewn�trz u�amk�w ostrzy szabli, bu�at�w, mieczy, kind�a��w,
kordelas�w,
pochodz�cych z r�nych czas�w i kultur, na niekt�rych mo�na jeszcze dojrze�
wykute napisy,
litery �aci�skie i arabskie. Pier� kryje gruba �atanina rozmaitych blach,
pancerzy, fragment�w
zbroi, ryngraf�w, tarcz heraldycznych, a to, co s�u�y za prawy obojczyk,
pochodzi chyba z
lokomotywy czy innego potwora ognia i pary. Z prawego uda wyrasta grzebie�
�eliwnych
guz�w uformowanych w miniaturowe maszkarony. Lewy bark, pokryty ob�� �wiartk�
dzwonu, jest wy�szy, masywniejszy, lewe rami� powsta�o chyba z rozerwanej lufy
armatniej;
Marcus wydaje si� przechyla� na t� stron�. W istocie stoi prosto, w bezruchu
w�a�ciwym
przedmiotom martwym. Nie unosi wszak jego piersi �aden oddech, nie mrugaj� jego
oczy.
Nic posiada zreszt� powiek. Te oczy � to p�ytkie wg��bienia w rze�bionej tarczy
twarzy.
P�aska p�yta oblicza, przynitowana do ci�kiego �ba na policzkach i podbr�dku,
ryta jest w
prymitywny wz�r sugeruj�cy istnienie w tym ciemnym metalu ust, nozdrzy, uszu,
oczu
w�a�nie. Ale nadal jest to jedynie symbol twarzy, nie twarz. By zwi�kszy�
podobie�stwo,
pomalowano go niegdy� w barwach r�u, czerwieni i czerni; malunek cz�ciowo
zszed�,
najlepiej zachowa�y si� wysokie �uki brwi, poci�gni�te grubo, na wschodni�
mod��, oraz
blade migda�y policzk�w � niczym z prawos�awnych ikon. Odmalowano mu tak�e
ciemne
gwiazdy �renic, lecz i one zgas�y. Dziadek Stal spogl�da na krypt� oczyma
absolutnie
bezbarwnymi jak owe staro�ytne pos�gi Apollin�w i Aten. Nad szerokim kowad�em
czo�a
rozci�ga si� wyszczerbiona kryza, fragment rycerskiego he�mu stanowi�cy cz��
zwartej
kopu�y czaszki. W cieniu kryzy ginie wykuta w �elazie hebrajska litera. Podobnie
pod
okapami bark�w i miednicy niewidoczne s� zawiasy, na kt�rych umocowano pot�ne
ko�czyny: nogi i r�ce to sploty stalowych wst�g, spiral, �ebrowanych pr�t�w,
ci�g�w obr�czy
� ka�da ko�czyna niepodobna do innych. U lewej d�oni ma cztery palce, u prawej �
siedem, w tym dwa kciuki (paznokie� jednego z nich to j�zyk pistoletowego
spustu). Pod
wa�em miednicy �adne stalowe przyrodzenie nie pi�tnuje Belui znakiem p�ci �
nale�y do
p�ci S�owa, jest rodzaju Wypowiedzianego.
Stoi, czeka. Nikt nie ma odwagi odezwa� si� do�, nikt nie ma odwagi wykona�
pierwszego
ruchu. Jak odsun�li si� ze strachu, gdy si� objawi�, tak pozostaj� st�oczeni w
cieniu. Stal l�ni
w migotliwym blasku �wiec.
Oddychaj� szybko; to s�ycha� � ich oddechy. Maski nieruchome, zwr�cone w okr�gu
ku
metalowemu pos�gowi: zwierz�ta, bogowie, b�azny, kolorowe alegorie; tylko oczy
�ywe w
w�skich otworach. Ob�oki ciep�ej pary przed maskami.
Nareszcie pan En wyrywa si� z kr�gu. Spluwa, okr�ca si� na pi�cie i wychodzi,
zawijaj�c
zgarbione cia�o w czarn� peleryn�; wraca echo jego krok�w na pogr��onych w
ciemno�ci
schodach.
Za nim pod��aj� kolejni, odwracaj�c si� jakby ze wstydem, szybko kryj�c si� pod
kapturami, bez s�owa, unikaj�c nawzajem swego wzroku � jeden, drugi, trzeci,
wydaje si�,
�e t�um podj�� decyzj�, wychodz� wszyscy. Kto� zabra� �wieczniki, pozosta�o
jedynie kilka
samotnych �wiec � na trumnie, na sarkofagu, na wystaj�cej cegle.
Pan El, zanim wyjdzie, si�ga za pazuch� i wyjmuje p�katy mieszek. Carnicero
unosi
prawic�, rozwiera palce. Mieszek brz�czy, gdy uderza we wn�trze jego d�oni.
Carnicero
zamyka pancern� gar��.
Pan El wychodzi. Na pierwszym stopniu ogl�da si� jeszcze przez rami�; potem
wybiega
po�piesznie do ko�cio�a.
Pozosta� tylko doktor trup�w. �ciska pod pach� swoj� torb�. Bia�e oblicze
Hermesa
wpatruje si� w kanciasty p�profil Dziadka Stali.
Abuelo Acero obraca g�ow� ku doktorowi, jakby istotnie widzia� go p�ytkimi
grawerunkami oczu.
� Jutro dostaniesz list z informacj� o miejscu jego pobytu nast�pnej nocy � m�wi
doktor. � Po pr�bie pana Ka sta� si� bardzo ostro�ny, przenosi si� co chwila.
Mamy
cz�owieka na dworze, wi�c...
Pan Ce milknie, a poniewa� Belua milczy r�wnie�, ponownie zapada ci�ka cisza.
Ich
twarze � ciemna, metalowa i bia�a, ko�ciana � trwaj� w bezruchu, zwr�cone ku
sobie.
� Je�li... � zaczyna doktor szeptem, lecz traci dech po pierwszym s�owie.
Przek�ada
torb� z r�ki do r�ki, oblizuje wargi. � Przecie� widz�, �e przez te setki lat
zd��y�e� wymieni�
si� prawie ca�kowicie, cz�� po cz�ci. Jeste� teraz na swoje w�asne rozkazy;
sobie pos�uszny
i moc� przez siebie wypowiedzianego S�owa poruszany � o�ywi�e� sam siebie. Tak
poczynaj� si� bogowie. Tak rodz� si� religie. Ja...
Ale Carnicero nadal milczy.
� Czy ty w og�le potrafisz m�wi�? � rzuca pytanie pan Ce, nie czeka wszak�e na
odpowied�. � Tak czy owak, wiem, �e posiadasz wiedz� stawiaj�c� ci� na r�wni z
najwi�kszymi mistrzami Sztuki naszych czas�w. Obaj mo�emy bardzo skorzysta� na
tej
wsp�pracy. Tak naprawd� musisz si� przecie� bez przerwy ukrywa�. Niewiele jest
miejsc,
gdzie mo�esz si� bez obawy pokaza�, nie masz dost�pu do tylu ludzi, przedmiot�w,
informacji. M�g�by� na mnie polega�. Zapewni�bym ci wszelkie...
Co� zaczyna si� obraca� we wn�trzu Dziadka Stali, pancerny zegar, z�bate tryby
mi�dzy
�elaznymi miechami. Nie porusza g�ow�, nie zmienia si� p�askorze�ba jego
oblicza, a jednak
zza p�yt piersiowych dochodzi, mi�dzy szumem i klekotem, zgrzytliwy g�os, w
nieludzko
r�wnym rytmie formu�uj�cy kolejne sylaby, s�owa, zdania.
Oto m�wi:
� S�ugi sam sobie sporz�dzam. Nie po��dam, tkkkkkt, cz�owieczych ho�d�w. C� one
mnie. Ksi���ta, tkkkkkt, przede mn� kl�kali, kr�lowie przede mn�, tkkkkkt,
kl�kali, cesarze,
papie�e. Widzia�em, tkkkkkt, narodziny i upadek imperi�w, tkkkkkt, st�pa�em po
ich gruzach.
Widzia�em miasta, tkkkkkt, w ogniu, miasta po�arte przez pustynie, tkkkkkt,
po�kni�te przez
morza, kroczy�em ich ulicami, tkkkkkt. Spacerowa�em przez �ar wulkan�w i,
tkkkkkt,
zmra�aj�ce wszelkie �ycie wichry krain lodu, tkkkkkt. Widzia�em bitwy tak
okrutne, tkkkkkt,
�e konie dusi�y si� od smrodu krwi, tkkkkkt, pobojowiska si�gaj�ce od horyzontu,
tkkkkkt, po
horyzont, groby jak kopalnie trup�w, tkkkkkt. Bra�em udzia� w tych bitwach.
Sta�em na
blankach, tkkkkkt, niezdobytych twierdz i zdobywa�em te, tkkkkkt, twierdze.
S�uchali mnie
wodzowie lud�w Proroka, tkkkkkt, i Ukrzy�owanego, najwi�ksi rycerze, tkkkkkt,
sk�aniali
przede mn� g�owy. M�j miecz zmienia�, tkkkkkt, granice mocarstw i linie
dynastii, tkkkkkt.
Powo�ywa�em do �ycia i powo�ywa�em, tkkkkkt, do �mierci; powo�ywa�em do s�awy,
tkkkkkt, i zrzuca�em w zapomnienie. Biskupowie, tkkkkkt, i scholarzy popadali z
mej
przyczyny, tkkkkkt, w ob��d. Bog�w i religie wykuwa�em, tkkkkkt, ja. Pierwszy
jest kult
strachu, drugi jest kult po��dania, tkkkkkt. Stworzony. Nie pami�tam, �ebym
zosta�, tkkkkkt,
przez kogokolwiek stworzony. Sam si� stwarzam, tkkkkkt, nieustannie. Wy
jeste�cie rdz� na
moich, tkkkkkt, palcach. Precz.
Jego ton nie zmienia si� do samego ko�ca; ni ton, ni rytm, ni barwa g�osu,
jednaki
metaliczny hurgot, tchnienie stalowych p�uc � lecz zimna gro�ba zawarta w
ostatnim s�owie
zdaje si� tak oczywist�, �e pan Ce nie waha si� ani sekundy. P�ki Marcus m�wi�,
nale�a�o
sta� bez drgni�cia, lecz teraz doktor trup�w zrywa si� z miejsca, prawie biegiem
dopada
schod�w i znika w ich mroku, nawet nie obejrzawszy si� za siebie. S�ycha� przez
chwil�
po�pieszny tupot jego st�p i istotnie Abuelo Acero przez t� chwil� jeszcze trwa
zatrzymany w
pozie, jakby nas�uchuj�c. Potem wraca za ha�d� ko�ci, podnosi i rozk�ada
obszern�, czarn�
peleryn�, zawija si� w ni� szczelnie, na g�ow� naci�gaj�c ci�ki kaptur �
barczysty mnich o
kroku jak uderzenie kowalskiego m�ota � i tak wychodzi na �wiat.
Kiedy� by�a to sypialnia pi�knej kobiety. Abuelo Acero stoi przy szeroko
otwartym oknie,
nagi, to znaczy jeno w stali. Drewniany karze� ku�tyka po pokoju, pow��cz�c
wszystkimi
siedmioma ko�czynami. Zegary miasta bij� �sm�, zachodzi S�o�ce.
Kiedy� by�a to sypialnia pi�knej kobiety, pozosta�o�ci okolonego czerwonymi
fr�dzlami
baldachimu ponad wysokim �o�em powiewaj� w ciep�ym, majowym wietrze p�yn�cym
nieregularnymi falami znad miasta. Reszta wystroju pomieszczenia pozostaje w
bezruchu,
zbyt ci�ka dla poruszenia przez najsilniejszy nawet wiatr. Ze �cian zwisaj�
d�ugie �a�cuchy o
ogniwach wielkich jak pi�� i drobniejszych od obr�czki; pod �cianami pi�trzy
si� z�om,
�elazne piecyki, p�kni�te kot�y, wiadra blaszane, pogi�te rury, pi�y, kleszcze i
m�oty, �eliwne
p�yty, fragmenty kunsztownych odlew�w, parkan�w, krat, rwanych z nitami oku�,
nawet
latarni ulicznych. Cz�� przedmiot�w z tej kolekcji zatraci�a ostatnie cechy
swej pierwotnej
funkcji, nic spos�b odgadn��, jakie mog�o by� przeznaczenie owych amorficznych
bry� stali,
sztuka, nie sztuka, artystyczne cierpienie metalu. Parkiet pokrywaj� opi�ki i
py� �elazny,
ka�de st�pni�cie kar�a odzywa si� dono�nym zgrzytem i wizgiem.
Karze� krz�ta si� doko�a Dziadka Stali. Drewniane �apy �ciskaj� butl� oliwy,
k��b we�ny,
drucian� szczotk�. Belua jest czyszczony, polerowany, pucowany. Gdyby w pokoju
pali�o si�
jakiekolwiek �wiat�o, zal�ni�aby w nim promiennie ciemna stal � lecz �wiat�o nie
jest
potrzebne �adnej z tych istot. Ani te� s�owa. Nikt tu nic nie m�wi. Drewniany
karze� starannie
oliwi cia�o swego pana. Jest zbyt niski, by si�gn�� jego g�rnych partii, wi�c
przynosi sobie
chybotliwy sto�ek i wspina si� na�. Konstrukcja kar�a nawet nie stara si�
symulowa� ludzkiej
anatomii, nic posiada on nawet g�owy. Pojedynczy kloc drewna s�u�y za korpus, a
wy�egana
w nim hebrajska litera r�na jest od litery na czole Dziadka Stali.
Pozosta�e Wypowiedziane s�ugi wype�niaj� swe zadania gdzie indziej. W sypialni
znajduje
si� jeszcze tylko Jednor�ki: przykucni�ty w najciemniejszym k�cie, na swych
cierpi�tnicze
pochylonych plecach kaligrafuje g�sim pi�rem dzier�onym w d�ugiej,
cztero�okciowej r�ce
kart� papieru czerpanego. Co chwila zwija rami� w p�tl�, otwiera szklane usta i
nurza pi�ro w
atramentowej �linie. Nie ma g�owy, nie ma oczu, podobnie jak pozostali, nie musi
patrze�, by
widzie�. Pi�ro kre�li pi�kne, r�wne litery. Korespondencja z mediola�skim
antykwariuszem
� signore Marcus Mactare jest niezmiernie zainteresowany florenck� wersj�
�Corpus
Hermeticum�, w oryginalnym przek�adzie Marcelio Ficino.
U st�p Carnicero bieli si� mniejszy prostok�t papieru: list od spiskowc�w. W
pi�ciu
wierszach drobnego pisma zawarto adres, dok�adny opis miejsca noclegu ofiary i
drogi
najbezpieczniejszego podej�cia. Trzeba wype�ni� zadanie. S�o�ce ju� zasz�o,
zbli�a si� pora.
S�o�ce zasz�o, miasto zmienia si� w p�ask� konstelacj� kwadratowych cieni i
okiennych
�wiate�. Rzeka jest w�ow� plam� oleistej ciemno�ci. Nie przegl�da si� w niej
Ksi�yc ani
gwiazdy, niebo jeszcze za dnia zaci�gn�o si� g�stym ko�uchem chmur. By� mo�e
spadnie
deszcz, wilgo� zbiera si� w powietrzu. Wp�ywaj�c do sypialni, przynosi ono ze
sob�
wszystkie zapachy maja i wszystkie zapachy miasta, wo� kwitn�cego bzu i smr�d
rynsztok�w. Carnicero odwraca si� od okna, a karze� na pierwsze drgni�cie Belui
spada na
pod�og�, porywa sto�ek i umyka w najdalszy k�t.
Abuelo Acero obr�ci� si� plecami do okna, musi by� bowiem skierowany twarz� ku
wschodowi, tego wymaga Mniejszy Rytua� Pentagramu. Nie opu�ci schronienia, nie
oczy�ciwszy si� wpierw.
Teraz nast�puj� po sobie szybkie, odmierzone co do milimetra mechaniczne ruchy,
p�ynna
choreografia �elaza.
Dotkn�� czo�a dwoma palcami prawej r�ki; przed tob� kula bia�ego �wiat�a. Atah!
Opu�ci�
r�k� na wysoko�� splotu s�onecznego; linia rozci�ga si� do st�p. Malkuth! Unie��
r�k� i
dotkn�� prawego barku; kula �wiat�a nad prawym barkiem. Ve Geburah! R�ka do
lewego
barku, za ni� jasna linia, kula �wiat�a nad lewym barkiem. Ve Gedulah! Z�o�y�
d�onie na
�rodku piersi, gdzie przecinaj� si� linie. Sk�o� g�ow�. Le Olani, Amen!
Wyprostowanym
palcem powied� b��kitny p�omie� w powietrzu przed sob�: od lewego biodra nad
czo�o, do
prawego biodra, wzwy� do lewego barku, od niego do barku prawego i do lewego
biodra.
Przebij palcem centrum pentagramu. YHVH! Obr�t ku po�udniowi. Wykre�l drugi
pentagram.
Adonai! Obr�t ku zachodowi. Wykre�l trzeci pentagram. Eheieh! Obr�t ku p�nocy.
Wykre�l
czwarty pentagram. AGLA! Obr�t ku wschodowi. Wbij palec w �rodek pierwszego
pentagramu. Stoisz otoczony sieciami b��kitnego p�omienia. Roz�� szeroko
ramiona. Przed
tob�, na stacji Wschodu � Archanio� Rafa�! Za tob�, na stacji Zachodu �
Archanio� Gabriel!
Po prawicy, na stacji Po�udnia � Archanio� Micha�! Po lewicy, na stacji P�nocy
�
Archanio� Uriel! D�o� do czo�a, do splotu s�onecznego, do prawego barku, do
lewego barku i
z�o�y� d�onie. Atah! Malkuth! Ve Geburah! Ve Gedulah! Le Olam, Amen!
Teraz got�w jest wype�ni� zadanie. Drewniana pod�oga dudni pod jego stopami,
brz�cz�
�a�cuchy na �cianach.
�o�nierz dos�ysza� w mi�kkim szumie padaj�cego leniwie deszczu kr�tki, ostry
zgrzyt � i
to przes�dzi�o.
Wychodzi zza rogu budynku z bagnetem nasadzonym na karabin. Kaptur peleryny lepi
mu
si� do mokrego czo�a, woda skapuje z w�s�w. Wszystkie okna pa�acyku po tej
stronie s�
ciemne, znik�d �wiat�a. Mru�y oczy, pr�buj�c dostrzec cokolwiek w deszczowej
ciemno�ci.
Przystaje, nas�uchuje. Zgrzyt si� nie powtarza.
� Kto tam?!
Ale nie odpowiada nikt.
My�li: wr�ci� pod okap. My�li: za godzin� zmiana warty.
Jednak�e przypomina sobie, i� tu niedaleko, za �ywop�otem, znajduje si� w
ogrodzeniu
boczna furta, na kt�r� kapitan osobi�cie za�o�y� dwie k��dki. Mo�e kto� pr�bowa�
wej�� i
dopiero wtedy zorientowa� si�, �e jest zamkni�te?
�o�nierz post�puje wi�c naprz�d, rozgarnia luf� �ywop�ot zarastaj�cy z obu stron
star�
�cie�k�. Chce si�gn�� i wymaca� k��dki; w�wczas na moment przeja�nia si� i
ogrodzenie
wy�ania si� z nocy.
R�ka trafi�a w pustk�, nic ma tu �adnej furty, jeno dziura w parkanie.
Przez kr�tk� chwil� gapi si� bezmy�lnie. Potem zaczyna si� rozgl�da� naoko�o,
r�ce same
unosz� karabin, odci�gaj� kurek. Daje krok lewo, krok w prawo � pi�ta zahacza o
co�,
�o�nierz obraca si�, spogl�da na ziemi�. Wygi�te fali�cie drzwi furty spoczywaj�
tu w b�ocie,
wraz z zawiasami i nadal zatrza�ni�tymi k��dkami.
�o�nierz prostuje si�, nabiera powietrza, otwiera usta...
Po raz drugi us�ysza� kr�tki, metaliczny zgrzyt.
�elazo rozdziera mi�so i ko�ci. Deszcz zag�usza d�wi�ki rozrywanej sk�ry,
p�kaj�cej jak
skorupka jajka czaszki, mia�d�onych s�omek r�k i n�g, �amanej ga��zki
kr�gos�upa; przy
okazji z�amany na dwoje zostaje karabin. Wyprute z korpusu p�uca otwieraj� si� z
cichym
sykiem. D�ugie w�e wn�trzno�ci padaj� w ka�u��, plusk jest ledwo s�yszalny.
Nieludzka
stopa wgniata je w ziemi�.
Abuelo Acero wynurza si� z �ywop�otu. Przesi�kni�ty krwi� p�aszcz na nic mu si�
ju� nie
zda, zdejmuje go, zwija i wciska pod pancerz.
Idzie r�wnym krokiem ku zachodniej �cianie pa�acyku, nie jest zdolny do biegu.
Ci�ki
m�ot �ba pochylony do przodu, niczym w byczej szar�y. Na stalowej czaszce p�kaj�
banieczki
zimnego d�d�u.
Pozostawia bardzo g��bokie odciski st�p, w kt�rych natychmiast zbiera si� woda;
prawe
r�ne od lewych.
Dotar�szy do muru, zakr�ca i kroczy wzd�u� niego, na p�noc. Tempo marszu si�
nie
zmienia, wydaje si�, jakby Carnicero m�g� st�pa� tylko w jednym rytmie � raz,
raz, raz, raz
� niezale�nie od okoliczno�ci, niezale�nie od deszczu, nocy, uzbrojonych
stra�nik�w i
krwawych strz�p�w mi�sa na nagiej stali. Nie jest zdolny do wahania.
Wtem przystaje, obraca si� na pi�cie przodem do budynku i odchyliwszy si� wstecz
dla
kr�tkiego zamachu, wali �bem w mur. Sypie si� tynk, kruszy elewacja. Jak
maszerowa�, tak
teraz grzmoci g�ow� w �cian� w tym samym nieub�aganym, mechanicznym tempie. Raz,
raz,
raz, raz. Wy�upa� spor� dziur�, wk�ada w ni� wielkie �apy, szarpie za ceg�y,
wpycha je do
wewn�trz. Dziura si� powi�ksza. Wali teraz �bem na boki, wgniataj�c kolejne
fragmenty.
Ha�as jest mniejszy, ni� nale�a�o si� spodziewa�, najg�o�niej hurgocz�
sukcesywnie
wy�apywane u�amki muru, gdy spadaj� do �rodka na jakie� sprz�ty.
Otw�r jest ju� wystarczaj�co du�y � Dziadek Stal wciska we� korpus, podci�ga si�
r�koma i przeciska z mokrej ciemno�ci w ciemno�� such�.
Natychmiast wstaje i rusza ku drzwiom. Pomieszczenie jest niewielkie, co� na
kszta�t
magazynu po�cieli b�d� spi�arni: p�ki zastawione wiklinowymi koszami,
beczu�kowate
skrzynie pod �cianami, stosy r�wno z�o�onych tkanin.
Drzwi zamkni�to na klucz. Wyrywa zamek. To by�o g�o�ne, drewno p�k�o z trzaskiem
dono�nym niczym strza�. Marcus nie czeka, nie nas�uchuje. Odrzuca zamek, tr�ca
kolanem
drzwi, wychodzi na korytarz.
Jest to kr�tki zau�ek pa�acowego labiryntu, zaraz ��cz�cy si� z d�ugim
korytarzem
biegn�cym bodaj wzd�u� ca�ego budynku. Pi�� metr�w dalej wspinaj� si� wzwy�
spiralne
schody dla s�u�by. Nie ma tu okien i nie pali si� �adne �wiat�o.
Parkiet g�o�no trzeszczy pod nogami Carnicero, prawie pacz�c si� i za�amuj�c pod
jego
ci�arem. Szerokie stopnie schod�w przyjmuj� sw� udr�k� z wi�ksz�
pow�ci�gliwo�ci�, ich
ciche westchnienia zaraz gin� w pluszowej ciemno�ci.
Na pi�trze panuje miodowy p�mrok, lampy nas�czaj� �ciany i meble mi�kkim,
oleistym
blaskiem.
Abuelo Acero skr�ca w lewo i natychmiast wpada na� zaspana pokoj�wka,
porcelanowy
dzbanek uderza w �elazo. Abuelo urywa jej g�ow�.
Maszeruje po bordowym dywanie, mijaj�c kolejne wysokie drzwi o rze�bionych
klamkach. Raz, raz, raz, raz.
Tamten musia� us�ysze� brz�k padaj�cego dzbanka, a mo�e g�uchy �omot, z jakim
zwali�o
si� na pod�og� zdekapitowane cia�o, ciekawo�� przemog�a, wyjrza� na korytarz �
gruby
starzec w rozpi�tej koszuli i binoklach na nosie, w r�ce �ciska jeszcze jakie�
papiery. Od
Carnicero dzieli go w tym momencie ponad dziesi�� metr�w � i to przewa�a.
Dziadek Stal nie zawraca, nie przystaje, nie zwalnia; raz, raz, raz, raz �
oddala si� od
starca. Ten wrzeszczy na ca�e gard�o, trudno nawet rzec, jakie s�owo i w jakim
j�zyku.
Zza za�omu korytarza, przed Carnifexem, wypada dw�ch �o�nierzy w mundurach
osobistej
stra�y cesarza. Na widok id�cego ku nim okrwawionego potwora wyrywa im si� z ust
kr�tki
okrzyk, gor�ce przekle�stwo. Lecz nie ust�puj�. Wy�wiczonym ruchem �ci�gaj� z
ramion
karabiny i strzelaj�, nawet nie przymierzywszy, odleg�o�� jest niewielka. Huk z
pewno�ci�
obudzi tych, kt�rych nie obudzi� jeszcze wyj�cy pod niebiosa starzec.
Kule rykoszetuj� od mokrej stali. Kt�ra� trafia w klosz wisz�cej lampy,
przechylony
podmuchem p�omie� li�e �cian�, tapeta zajmuje si� ogniem.
Abuelo Acero jest ju� przy skrzy�owaniu korytarzy. Jeden �o�nierz uciek�,
wzywaj�c
pomocy, lecz drugi pozosta� � zastawia si� karabinem, bije kolb� w pancerny �eb
� i temu
Belua wydziera serce.
Skr�ca w prawo. Ledwo si� wy�ania zza rogu, dostaje salw� z pi�ciu luf, kule
bij� w �elazo
jak grad w glin� � tu i �wdzie pojawiaj� si� wgniecenia. Rykoszety zygzakuj� z
wizgiem w
zamkni�tej przestrzeni.
Z boku wypada kolejny wojak, w samych portkach z niedopi�tym pasem, w r�ce
�ciska
jednak nag� szabl� i t� szabl� poczyna siec Dziadka Stal po plecach, po barku �
ciosy
ze�lizguj� si� po krzywi�nie dzwonu. Abuelo Acero, nie zwalniaj�c, �apie
szermierza pod
rami� i w pachwinie i ciska nim w strzelc�w. Uskakuj�.
Formuj� �yw� barykad� przed ostatnimi drzwiami. Carnicero idzie na nich z
pochylonym
m�otem �ba, kolebi�c barami, nier�wne paluchy ju� si� rozcapierzaj�. Za nim, w
tle, powstaje
��ty blask, gdy ogie� rozlewa si� po �cianach korytarza.
Archanio� P�nocy, Archanio� Prawdy, Uriel, stoi za plecami �o�nierzy i przez
b��kitne
p�omienie pentagramu wskazuje drugiego od lewej, wysokiego bruneta o krzywych
z�bach.
Ten jest m�j! Ten nale�y do Narodu Wybranego! Tego chroni� b�dziesz!
Krzyki z przodu, krzyki z ty�u, krzyki za drzwiami. Abuelo Acero nie zwa�a ju�
na nic.
Wbija si� w barykad�, mia�d��c ko�ci, wyciskaj�c z mi�sa ciep�� krew. Bruneta
odrzuci� pod
�cian�, niech nie wchodzi mu w drog�. Lew� �ap� naciska z�ocon� klamk�.
Przybieg�o jeszcze
wi�cej ludzi, �o�nierzy i cywil�w, odzianych i p�nagich, wieszaj� mu si� na tym
ramieniu,
pr�buj� odci�gn��, t�uk� pi�ciami w stal, kalecz�c sobie d�onie na ostrych
kraw�dziach i
chropowatych zadziorach. Belua strz�sa ich z siebie.
Wchodzi do sypialni. �o�e jest puste, po�ciel rozrzucona. W bocznym przej�ciu
stoi rudy
wielkolud w pistoletami w obu d�oniach. Mierzy� w g�ow�, oba strza�y odbijaj�
si� od tarczy
grawerowanego oblicza, pojawia si� na niej nowa rysa, pozioma blizna w metalu,
si�gaj�ca
od nie-nosa do nie-oka.
Abuelo Acero zwraca si� ku wielkoludowi: to t�dy cesarz uciek�. Wielkolud daje
krok
wstecz, zatrzaskuje drzwi. Tymczasem za Dziadkiem Stal� wpadaj� do sypialni
kolejni
�o�nierze, kto� porywa z szafki zapalon� lamp� naftow� i ciska ni� w Dziadka.
Nafta rozlewa
si� po szerokich plecach, sp�ywa ognist� grzyw� do �elaznych bioder i ud... Gdy
Marcus
przebija si� przez zamkni�te drzwi i z kr�tkiego przedpokoju wychodzi w
o�wietlony tuzinem
�wiec gabinet, rozwijaj� si� za nim wysokie skrzyd�a p�omienia, niebieska �una.
P�omie� gnie si� i trzepoce w przeci�gu: w przeciwleg�ej �cianie gabinetu
otwiera si�
w�ska klatka schodowa, zazwyczaj ukryta za przemy�lnie zamontowanym rega�em
bibliotecznym, teraz uchylonym.
Wielkolud poderwa� w powietrze d�bowe krzes�o i wali nim z furi� w Carnicero,
gromkim
g�osem wzywaj�c pomocy, boskiej i cz�owieczej. Carnicero wyrywa mu fotel, ciska
go w g��b
w�skiego przedpokoju. Chwyta wielkoluda w p� i mia�d�y mu w soczystym u�cisku
wszystkie ko�ci tu�owia, po czym ciska w �lad za fotelem. Na koniec podnosi
biurko i nim do
reszty blokuje przej�cie. Kot�uje si� tam zwarta ludzka masa, b�yskaj� ostrza
szabli, co i raz
huczy pistolet.
Abuelo Acero podchodzi do okna. Na zewn�trz, na podje�dzie dziedzi�ca, panuje
chaos,
gwardzi�ci miotaj� si� w te i we w te, obudzeni cywile wybiegaj� w negli�u w
deszczow�
noc, odgania si� ich precz, oficer w niedopi�tej kurcie usi�uje zorganizowa�
podw�adnych,
wrzeszczy i wymachuje pejczem. Zajecha� pow�z, po schodach tarasu zbiega ku
niemu grupa
kilku os�b: �o�nierze, w �rodku kobieta i m�czyzna w nocnych strojach,
m�czyzna ogl�da
si� w biegu za siebie i w g�r�, na o�wietlone okna na pi�trze � czy dojrza� tam
okopcon�
p�askorze�b� Carnifexowej fizjonomii? Od jego ognia zaj�y si� sute zas�ony,
stoi w aureoli
po�aru, uj�ty w ramy czarnych futryn: tableau piek�a.
Stoi, wali �bem w szyb�, rzuca si� w prz�d, skacze. Ci�kie �elazo spada na
kamienny
taras z wielkim hukiem, grzmot jakby niebo si� oberwa�o, wszyscy na moment
zamieraj� i
ogl�daj� si� na powstaj�cego Belu�, stopy szeroko rozstawione, �eb pochylony,
bary ju� si�
ko�ysz�, ju� rusza ku powozowi, raz, raz, raz, raz.
Nie zd��y jednak, nie ma szans, m�czyzna i kobieta wsiedli, zatrzasn�li
drzwiczki,
wo�nica strzela z bata... Dziadek Stal nigdy ich nie dogoni.
Zst�puje po schodach tarasu. Flankuj� je niskie kolumienki zwie�czone kamiennymi
kulami. Carnicero zbacza w lewo, wyci�ga pancerne �apy, obejmuje kul�, ona ma
ponad p�
metra �rednicy, odrywa j� od podstawy, wznosi nad g�ow� i, z zamachu ca�ego
tu�owia ciska
ni� prosto w ruszaj�ce w�a�nie konie. Kula trafia w bok bli�szego zwierz�cia,
oba konie wal�
si� w b�oto, �a�osne kwiki przeszywaj� powietrze, kamie� zgruchota� siwkowi
�ebra,
czerwone u�amki przebijaj� jasn� sk�r�; konie usi�uj� si� podnie��, padaj� z
powrotem,
rozkolebany pow�z przewraca si� wraz z nimi, wo�nica zeskoczy� w ostatniej
chwili.
Abuelo Acero nie zatrzyma� si�, by obserwowa� rozw�j wypadk�w, maszeruje ku
powozowi. Krzycz� wszyscy.
Oficer zdo�a� zorganizowa� kilkunastu gwardzist�w, teraz wydaje komend�. � Pal!
�
Salwa dosi�ga Carnicero w p� kroku. Traci r�wnowag�, musi cofn�� nog�, to go
op�nia o
sekund�.
Zdesperowany oficer chce za wszelk� cen� zagrodzi� mordercy drog�. Prowadzi
ludzi do
frontalnego ataku, opadaj� Dziadka Stal g�st� gromad�, wszyscy wy�si ode� o
g�ow�, ginie
bez reszty pod ruchom� mas� ich cia�. W�wczas niekt�rzy z uciekaj�cych z
pa�acyku cywili
przystaj�: czekaj� rezultatu walki, obserwuj� dzik� kot�owanin�. Pojawia si�
kilku nowych
�o�nierzy, ci nie przy��czaj� si� do walcz�cych, tylko przykl�kaj� z gotowymi do
strza�u
karabinami. R�wnocze�nie tuzin os�b biegnie ku wywr�conemu powozowi, kobiety i
m�czy�ni.
Nie ma zaskoczenia: odrzuciwszy ostatniego trupa, Carnicero wygrzebuje si� spod
sterty
zw�ok. Gwardzi�ci strzelaj�. Ignoruje ich. Deszcz i ludzkie cia�a st�umi�y ogie�
na jego
plecach, pozosta�a czarna plama spalenizny, a odbijaj�ce si� kule kre�l� na niej
jasne kropki i
przecinki.
Przez ten czas m�czyzna zd��y� si� cz�ciowo wyczo�ga� spod przewr�conego
powozu
szarpanego bez przerwy przez konaj�ce konie. Trzech �o�nierzy pr�buje go teraz
unie��, inni
jednocze�nie wyci�gaj� uwi�zion� kobiet� od g�ry. Abuelo Acero wchodzi na pow�z,
mia�d�y drewno, mocarne nogi wbijaj� si� w kruch� konstrukcj�, bucha z niej
przera�liwy
krzyk kobiety, kt�rej �elazna stopa zgruchota�a miednic�. Belua prze naprz�d.
M�czyzna cz�ciowo ju� si� oswobodzi�, le�y zwr�cony twarz� do ziemi, b�oto
zlepia mu
brod� i w�sy. Dow�dca gwardii i jaki� m�okos we w��czkowej czapce ci�gn� go za
r�ce, nie
mog� wszak�e oderwa� wzroku od krocz�cego przez szcz�tki powozu potwora.
Przera�enie
niemal ich parali�uje � ze stalowych ornament�w Carnifexa zwisaj� krwawe strz�py
mi�ni,
�ci�gien, sk�ry, podartych mundur�w, w szczelinach pancerza pozosta�y wklinowane
u�amki
palc�w, spomi�dzy pr�t�w prawego przedramienia zwisa nawet ca�a d�o�.
M�odzieniec
nie�wiadomie oddaje mocz. Dow�dca wywrzaskuje w noc histeryczne rozkazy.
Abuelo Acero schodzi z miazgi powozu � stopa l�duje na plecach le��cego
m�czyzny.
Ten wydaje kr�tki charkot, po czym traci przytomno��. Druga stopa wgniata w
b�oto jego
g�ow�. Dziadek Stal wdeptuje m�czyzn� w ziemi�. Raz, raz, raz, raz.
M�odzieniec uciek�. Dow�dca stoi i wo�a o pomoc. Nikt nie przybiega.
Carnicero pochyla si� i dla pewno�ci odrywa trupowi g�ow�. �ciska j� mi�dzy