8119
Szczegóły |
Tytuł |
8119 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8119 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8119 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8119 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ROBERT SILVERBERG
Tom O�Bedlam
Prze�o�y�: Andrzej Porzuczek
Wydanie polskie: 1994
Wydanie oryginalne: 1985
Pogl�d, �e Ziemia jest jedyn� zamieszka��
planet� w ca�ym niesko�czonym wszech�wiecie,
jest r�wnie niedorzeczny jak twierdzenie,
�e na ca�ym polu obsianym prosem
wykie�kuje tylko jedno ziarnko.
Metrodoros Epikurejczyk, ok. 300 r. p.n.e.
ROZDZIA� PIERWSZY
Przed wied�m� i gnomem zg�odnia�ym,
Co czyha, by zedrze� twe szaty
I duchem gn�bi�cym bezbronnego cz�eka
W Ksi�dze Ksi�yc�w, si� ratuj.
By� zmys��w swych pi�ciu nigdy nie postrada�
Ni z Tomem w�drowa� nie musia�
Do kraj�w dalekich, by �ebra� o chleba
Cho� par� male�kich okruch�w.
Tymczasem �piewam:
�Strawy, napoju,
Napoju, strawy, odzienia.
Pani czy dziewcz�,
Nie l�kaj si� Toma,
On nie krzywdzi �adnego stworzenia.�
Pie�� Toma O�Bedlama
1
Tym razem co� podpowiedzia�o mu, by i�� na zach�d. To dobry kierunek - pomy�la�.
-
Idziesz sobie w stron� zachodz�cego s�o�ca... Mo�e uda�oby si� nawet zej�� z
linii horyzontu
wprost mi�dzy gwiazdy...
P�nym czerwcowym popo�udniem Tom wspi�� si� po stromym zboczu wyschni�tego
koryta rzeki i zatrzyma� na wypalonym polu. Chcia� si� rozejrze� po okolicy.
Znajdowa� si�
sto, sto pi��dziesi�t mil na wsch�d od Sacramento, po suchej stronie g�r.
By� 3 rok nowego wieku. M�wi�o si�, �e w tym stuleciu wszystkie nieszcz�cia
maj�
si� wreszcie sko�czy�. Tom pomy�la�, �e mo�e tak rzeczywi�cie b�dzie, ale
stawia� na to
ostatniego grosza nie mo�na.
Przed sob�, nieco wy�ej, dostrzeg� siedmiu czy o�miu ludzi w obszarpanych
ubraniach
zgromadzonych wok� starego poduszkowca-ci�ar�wki z niezbyt starannie
wymalowanymi
na zardzewia�ych burtach czerwono-��tymi b�yskawicami. Trudno by�oby
powiedzie�, czy
m�czy�ni naprawiaj� wehiku�, czy te� go kradn�, a mo�e i jedno, i drugie. Dw�ch
z nich
le�a�o pod pojazdem, inny grzeba� przy filtrze powietrza. Pozostali w leniwych
pozach stali
oparci o tylne drzwi. Wszyscy byli uzbrojeni. Nikt nie zwraca� najmniejszej
uwagi na Toma.
- Biedny Tom - zacz�� ostro�nie, staraj�c si� zbada� sytuacj�. - G�odny Tom.
Wygl�da�o na to, �e nie ma niebezpiecze�stwa, cho� w g��bi dzikiego kraju nigdy
nie
mo�na co do tego mie� pewno�ci. W nadziei, �e kt�ry� z nich wreszcie go zauwa�y,
Tom
zacz�� ko�ysa� si� na pi�tach w prz�d i w ty�. By� wysokim, szczup�ym, �ylastym
m�czyzn�,
mia� trzydzie�ci trzy, mo�e trzydzie�ci pi�� lat: on sam dawa� r�ne odpowiedzi,
gdy pytano
go o wiek, co zreszt� nie zdarza�o si� zbyt cz�sto.
- Mo�e co� dla Toma? - o�mieli� si� zapyta�. - Tom jest g�odny.
Nikt jednak nawet na niego nie spojrza�. R�wnie dobrze m�g�by by� niewidzialny.
Wzruszy� wi�c ramionami i wyj�wszy z tobo�ka dziwny, niewielki instrument zacz��
brzd�ka� po malutkich, metalowych klawiszach. Cicho za�piewa�:
Czas i dzwon pogrzeba� dzie�,
Czarna chmura skrywa s�o�ce w cie�...
Oni nadal go ignorowali. Tom szczeg�lnie si� tym nie przejmowa�. Lepsze to ni�
zosta� zbitym na kwa�ne jab�ko. Oni widzieli, �e jest nieszkodliwy,
najprawdopodobniej
nawet pomogliby mu wcze�niej czy p�niej, byle tylko si� go pozby�. Tak w�a�nie
post�powa�a wi�kszo�� ludzi, nawet najdziksi, krwio�erczy bandyci. Nawet oni nie
chcieli
skrzywdzi� biednego szale�ca. Wcze�niej czy p�niej - pomy�la� - dadz� mi k�s
chleba i ze
dwa �yki piwa, a ja podzi�kuj� im i p�jd� dalej na zach�d w stron� San
Francisco, Mendocino
albo innego miasta w tych stronach. Min�o jednak nast�pne pi�� minut, a oni
wci�� nie
chcieli go zauwa�y�. Wygl�da�o, jakby bawili si� z nim w jak�� gr�.
Wtedy w�a�nie zerwa� si� ostry, gor�cy wiatr ze wschodu. Zauwa�yli to.
- Nadci�ga bryza z�ej nowiny - mrukn�� niski, rudy m�czyzna o grubych rysach.
Pozostali przytakn�li kln�c g�o�no.
- Tego nam, do cholery, potrzeba. Wiatru z ci�kim �adunkiem - powiedzia� rudy i
rozgl�daj�c si� w�ciekle dooko�a, wtuli� g�ow� w ramiona, jak gdyby mia�o to
uchroni� go
przed radioaktywnym py�em niesionym by� mo�e przez wiatr.
- W��cz silnik, Charley - rzek� cz�owiek o niebieskich oczach i szorstkiej,
dziobatej
twarzy - zdmuchnijmy to �wi�stwo tam, sk�d przysz�o, do Nevady, co?
- No pewnie - odpowiedzia� inny, niski Latynos o ponurej twarzy. - Tak trzeba
zrobi�,
jasne! Chryste, zawr�� ten wiatr.
Tom zadr�a�. Wiatr by� nieprzyjemny, jak ka�dy ze wschodu. Wydawa� si� jednak
by�
czysty. Tom zwykle wiedzia�, kiedy promieniotw�rczy py� �egluje z wiatrem
wiej�cym ze
ska�onych miejsc. Powodowa� on w jego czaszce b�l mi�dzy lewym uchem a �ukiem
brwiowym. Teraz nic takiego nie czu�.
Czu� natomiast co� innego, co zacz�o wydawa� mu si� znajome. By� to d�wi�k
gdzie�
g��boko w m�zgu, rycz�cy d�wi�k, kt�ry oznajmia�, �e w�a�nie zaczyna si� jedna z
jego
wizji. Po chwili kaskady zielonego �wiat�a zacz�y zalewa� mu umys�.
Nie zdziwi� si�, �e dzieje si� to tu i teraz, o tej godzinie, w�r�d tych ludzi.
Nieraz ju�
na niego tak dzia�a� wschodni wiatr, podobnie zreszt� jak szczeg�lny rodzaj
�wiat�a pod
wiecz�r, ozi�bienie albo czyste powietrze po burzy. Cz�sto te� zdarza�o mu si�
to w�r�d
obcych, zw�aszcza gdy nie byli przyja�nie nastawieni. Wizje nie potrzebowa�y
du�o czasu.
Jego umys� wci�� znajdowa� si� u progu kt�rej� z nich. Kot�owa�y si� w nim
gotowe do
przej�cia kontroli w odpowiednim momencie. Dziwaczne obrazy i struktury przez
ca�y czas
wirowa�y mu w g�owie. Ju� od dawna z nimi nie walczy�. Z pocz�tku pr�bowa�, bo
wydawa�o
mu si�, �e �wiadcz� o post�puj�cej chorobie psychicznej. Teraz jednak nie
obchodzi�o go, czy
jest wariatem, czy nie, a poza tym wiedzia�, �e pr�by walki sko�cz� si� w
najlepszym razie
b�lem g�owy. Gdyby za� zacz�� walczy� zbyt zaciekle, najpewniej zosta�by
powalony na
ziemi�, a wizji i tak w �adnym przypadku nie uda�oby si� mu powstrzyma�. By�o to
niemo�liwe: z takich zmaga� jeszcze nigdy nie wyszed� zwyci�sko, ko�czy�y si�
zwykle
niezbyt przyjemnie. Poza tym te wizje by�y najlepsz� rzecz�, jaka go w �yciu
spotyka�a.
W�a�ciwie zd��y� je ju� nawet pokocha�.
W�a�nie jedna nadchodzi�a. Tak, tak, z pewno�ci�! Znowu Zielony �wiat! Tom
u�miechn�� si�, rozlu�ni� i podda� si� zjawom.
- Witaj Zielony �wiecie! Przyszed�e� zabra� mnie do domu?
Z�ocistozielone �wiat�o s�o�ca l�ni�o na g�adkich pojedynczych wzg�rzach.
S�ysza�
szum i �oskot odleg�ego turkusowego morza. Ci�kie powietrze by�o g�ste jak
aksamit i
s�odkie jak wino. B�yszcz�ce, krystaliczne kszta�ty, jeszcze niewyra�ne, ale
szybko
nabieraj�ce ostro�ci, zacz�y przesuwa� si� po ekranie jego duszy. Wysokie,
kruche postacie
uformowane, jak mog�o si� wydawa�, z opalizuj�cego, wielobarwnego szk�a.
Porusza�y si� z
zadziwiaj�c� gracj�. Ich cia�a by�y d�ugie i smuk�e, ze l�ni�cymi jak
zwierciad�a ko�czynami
zako�czonymi ostro na kszta�t w��czni. Pe�ne m�dro�ci brylantowe oczy
umieszczone by�y w
rz�dach po trzy na ka�dym boku spiczastych g��w w kszta�cie czworok�ta. Tom
widzia� te
istoty ju� przedtem, wiedzia�, kim by�y: ksi���tami, ksi�nymi, hrabiankami tej
przepi�knej
krainy. Poprzez wizje wci�� jednak dostrzega� siedmiu czy o�miu typ�w przy
ci�ar�wce.
Musia� powiedzie� im, co widzi. Zawsze tak robi�, gdy wizje nachodzi�y go w
obecno�ci
innych ludzi.
- To Zielony �wiat - powiedzia�. - Widzicie �wiat�o? Widzicie? Jak strumie�
szmaragd�w z nieba.
Sta� z rozstawionymi szeroko nogami i odrzucon� w ty� g�ow� staraj�c si� tak
wygi��
r�ce, by d�onie spotka�y si� za plecami. S�owa zn�w pop�yn�y z jego ust:
- Patrzcie, siedmiu kryszta�owych idzie do pa�acu letniego. Trzy �e�skie, dwa
m�skie i
dwa innego rodzaju. Jakie to pi�kne! Jakby ca�� sk�r� mieli z diamentu. A te
oczy, te oczy!
Bo�e, czy widzieli�cie kiedy� co� tak pi�knego?
- A c� to tu mamy za czubka? - spyta� jaki� g�os.
Tom prawie nie s�ysza�. Ci obdarci ludzie teraz dla niego nie istnieli.
Rzeczywisto�ci�
by�y istoty z Zielonego �wiata krocz�ce w glorii przez okryte mg�� polany.
Pomacha� im
r�k�.
- To Tr�jca Miselinowa, widzicie? Te trzy w �rodku, najwy�sze. A to Vuruun. Za
starej dynastii by� ambasadorem na Dziewi�ciu S�o�cach. A ten... O, popatrzcie
na wsch�d!
Wstaje zielona zorza! Jakby niebo p�on�o zieleni�! Oni te� to widz�. Pokazuj�,
patrz�...
Widzicie, jacy zaaferowani? Jeszcze ich takich nie widzia�em. Ale co� takiego...
- Czubek, pewnie! Typowy przypadek. To by�o wida� zaraz, jak tylko przyszed�.
- Niekt�rzy z tych �wir�w mog� by� paskudni, jak dostan� ataku. S�ysza�em
nieraz.
Potrafi� nawet si� uwolni�, gdy ich zwi��esz. Tacy silni.
- My�lisz, �e on te� taki ostry?
- Kto wie? Widzia�e� kiedy� takiego stukni�tego?
- Hej, czubek, s�yszysz mnie?
- Zostaw go, Stidge.
- Czubku, �wirze!
G�osy. S�abe, dalekie, niewyra�ne. G�osy z za�wiat�w brz�cz�ce wok� niego.
Niewa�ne, co m�wi�y. Oczy Toma b�yszcza�y. P�omie� zielonej zorzy wirowa� na
wschodnim
niebie. Lord Vuruun oddawa� mu cze��, wyci�gaj�c w g�r� dwie pary
przezroczystych
ramion. Tr�jca splot�a si� w u�cisku. Sk�d� dochodzi�y d�wi�ki niebia�skiej
muzyki, kt�ra
w�drowa�a pomi�dzy �wiatami. G�osy ludzi by�y tylko ledwie s�yszalnym szumem
b��dz�cym
gdzie� pod ogromnym p�aszczem muzyki.
Wtedy kto� uderzy� go mocno w brzuch, a� Tom zgi�� si� wp� dusz�c si�, sapi�c i
kaszl�c. Zielony �wiat zawirowa� dziko wok� niego, wizja zacz�a ulatywa�.
Oszo�omiony
chwia� si� w prz�d i w ty� nie wiedz�c, co si� z nim dzieje.
- Stidge, zostaw go!
Jeszcze jeden cios, mocniejszy. Zamroczy�o go. Tom upad� na kolana wpatruj�c si�
nie widz�cymi oczami w brunatne k�py zwi�d�ej trawy. Z jego ust pociek�a cienka
stru�ka
krwi. Wydawa�o mu si�, �e za chwil� wypluje wn�trzno�ci. Wiedzia�, �e zrobi�
b��d
pozwalaj�c sobie na upadek. Teraz zaczn� go kopa�. Co� takiego przytrafi�o mu
si� ju� w
zesz�ym roku w Idaho. Leczy� wtedy �ebra przez sze�� tygodni.
- �wir, wariat, czubek!
- Stidge, do cholery, Stidge!
Trzy kopni�cia. Tom skuli� si� pr�buj�c przezwyci�y� b�l. W jakim� zak�tku
umys�u
pozosta� mu ostatni fragment wizji: smuk�y, l�ni�cy, znikaj�cy krystaliczny
kszta�t. Potem
us�ysza� krzyki, przekle�stwa, gro�by. Zda� sobie spraw�, �e wok� toczy si�
jaka� walka. Nie
otwieraj�c oczu ws�uchiwa� si�, czy kawa�ki po�amanych ko�ci nie skrzypi�
ocieraj�c si� o
siebie. Wygl�da�o jednak na to, �e nic si� nie z�ama�o.
- Mo�esz wsta�? - zapyta� po chwili spokojny g�os. - Nie b�j si�, nikt ci ju�
nic nie
zrobi. Popatrz na mnie, no popatrz na mnie, ch�opie!
Tom zdecydowa� si� otworzy� oczy. Przed sob� zobaczy� m�czyzn� z kr�tko
przystrzy�on�, g�st� czarn� brod� i mocno podkr��onymi oczami. Nie widzia�
wcze�niej jego
twarzy, wi�c musia� to by� jeden z tych, kt�rzy pracowali przy skrzyni bieg�w.
Wygl�da� tak
samo jak pozostali, ale by� w nim jakby cie� czego� delikatniejszego. Tom skin��
g�ow�, a
m�czyzna chwyci� go pod �okcie i ostro�nie postawi� na nogi.
- Nic ci nie jest?
- Chyba nie. Troch� mn� potrz�s�o. Bardziej ni� troch�.
Tom rozejrza� si�. Rudy le�a� przy ci�ar�wce pluj�c w�ciekle krwi�. Pozostali
stali
nieco dalej niepewnie marszcz�c brwi.
- Kim jeste�? - zapyta� m�czyzna z czarn� brod�.
- To po prostu pieprzony �wir - powiedzia� rudy.
- Zamknij si�, Stidge - rzek� brodacz, po czym zn�w zapyta� Toma: - Jak si�
nazywasz?
- Tom.
- Po prostu Tom?
Tom wzruszy� ramionami.
- Po prostu Tom, tak.
- Tom sk�d?
- Ostatnio z Idaho, a id� do Kalifornii.
- Jeste� w Kalifornii. Idziesz do San Francisco?
- Chyba tak, nie jestem pewny, ale to przecie� nie ma znaczenia?...
- Pozb�d� si� go - powiedzia� Stidge, gdy podni�s� si� ju� z ziemi. - Do
cholery,
Charley, wyrzu� st�d tego �wira, zanim mnie...
- Przesta� szuka� guza, Stidge - Charley po�o�y� praw� r�k� na piersi eksponuj�c
zapi�t� na nadgarstku laserow� bransoletk� �wiec�c� z�owrogim ��tym napisem:
READY.
Stidge spojrza� os�upia�y.
- O Bo�e, Charley!
- Siadaj tam z powrotem, cz�owieku.
- Jezu, to tylko wariat!
- Teraz to jest m�j wariat. Kto go tknie, dostanie �wiat�em po bebechach.
Rozumiesz,
Stidge?
Rudzielec nie odezwa� si�. Charley zwr�ci� si� do Toma:
- Jeste� g�odny?
- No pewnie.
- Damy ci co�. Mo�esz z nami zosta� par� dni, je�li chcesz. Pojedziemy w
kierunku
Frisco, je�li w og�le uda nam si� ruszy� tego grata - podkr��one oczy ogl�da�y
Toma
uwa�nie.
- Nosisz co�?
Tom pog�adzi� niepewnie sw�j tobo�ek.
- �Nosisz�?
- No, bro�. N�, rewolwer, szpikulec, bransolet�, cokolwiek.
- Nie, nic.
- Chodzisz tak sobie bez broni? Stidge mia� racj�. Musisz by� wariatem.
Charley wyci�gn�� palec w stron� niebieskookiego, dziobatego cz�owieka.
- Hej, Buffalo, po�ycz Tomowi szpikulec czy co� takiego, s�yszysz? Przecie� musi
co�
nosi�.
Buffalo wyj�� cienki, l�ni�cy pr�t metalowy zako�czony z jednej strony
r�koje�ci�, z
drugiej grotem w kszta�cie �ezki.
- Wiesz, jak si� z tym obchodzi�? - zapyta�. Tom gapi� si� na bro� bez s�owa. -
No, co
z tob�, bierz! - powiedzia� Buffalo.
- Nie chc� - odpar� Tom. - Gdy kto� chce zrobi� mi krzywd�, to my�l�, �e to jego
problem, a nie m�j. Biedny Tom nie krzywdzi ludzi. Biedny Tom nie chce �adnego
szpikulca.
Ale dzi�kuj�, naprawd� dzi�kuj�.
Charley przyjrza� mu si� przez chwil�.
- Na pewno?
- Na pewno.
- W porz�dku - powiedzia� Charley kr�c�c g�ow� - w porz�dku, skoro tak m�wisz...
- Chyba ju� bardziej nie da si� zwariowa�? - wtr�ci� ma�y Latynos. - Dajemy mu
szpikulec, a on si� �mieje i m�wi �Nie, dzi�kuj�. Wariat, kompletny wariat.
- S� wariaci i wariaci - rzek� Charley. - Mo�e wie, co robi. Jak masz szpikulec,
to
mo�esz zdenerwowa� kogo�, kto ma wi�kszy. Je�li nie masz nic, to mo�e ci�
zostawi�.
Rozumiesz?
Charley u�miechn�� si�, poklepa� Toma po plecach i �cisn�� za ko�ciste rami�.
- Jeste� moim cz�owiekiem. Tom. Ty i ja, id� o zak�ad, wiele si� od siebie
nauczymy.
Je�li kto� ci� tknie, tylko mi powiedz, a b�dzie tego �a�owa�.
- Doko�czymy ci�ar�wk�, Charley?
- Do diab�a z ni�. Teraz ju� b�dzie za ciemno. Trzeba skombinowa� co� do
jedzenia, a
ci�ar�wk� zajmiemy si� rano. Wiesz jak rozpali� ogie�, Tom?
- Jasne.
- Dobrze, to rozpal. Tylko �eby nie by�o z tego po�aru. Nie chcemy zwraca� na
siebie
uwagi.
Charley zacz�� komenderowa�, wysy�a� ludzi w r�ne strony. Nie ulega�o
w�tpliwo�ci, �e to jego ludzie. Stidge utykaj�c odszed� ostatni. Przystan�� na
chwil� przy
Tomie, by pos�a� mu gro�ne spojrzenie m�wi�ce, �e jedyn� rzecz�, kt�ra utrzymuje
go przy
�yciu, jest protekcja Charleya. A ten przecie� nie zawsze b�dzie na miejscu, by
go obroni�.
Tom nie przej�� si� zbytnio. �wiat by� pe�en ludzi takich jak Stidge, a Tom jak
dot�d jako�
sobie radzi�.
Znalaz�szy w�r�d k�p suchej trawy kawa�ek go�ej ziemi nadaj�cy si� do
rozniecenia
ognia, zacz�� uk�ada� chrust. Min�o mo�e dziesi�� minut, ogie� p�on�� w
najlepsze. Tom
zauwa�y�, �e Charley wr�ci� i sta� teraz za nim obserwuj�c jego poczynania.
- Tom?
- Tak, Charley?
Czarnobrody przysiad� przy nim i wrzuci� do ognia polano.
- Dobra robota - stwierdzi�. - Podoba mi si� taki ogie�. Wszystko r�wno u�o�one
-
przysun�� si� bli�ej i rozejrza� wok�, jak gdyby chcia� sprawdzi�, czy nikogo
nie ma w
pobli�u. - S�ysza�em, co m�wi�e�, gdy z�apa� ci� ten atak - m�wi� dalej Charley
g�osem
niewiele g�o�niejszym od szeptu. - O tym Zielonym �wiecie, o kryszta�owych
ludziach, ich
l�ni�cych sk�rach i oczach jak diamenty. Jak te oczy by�y u�o�one?
- W rz�dach po trzy po ka�dej stronie g�owy.
- Po czterech stronach?
- Tak, po czterech.
Charley milcza� przez chwil� grzebi�c w ogniu. Potem powiedzia� jeszcze cichszym
g�osem:
- �ni�o mi si� w�a�nie takie miejsce mo�e tydzie� temu. A p�niej znowu
przedwczoraj. Zielone niebo, kryszta�owi ludzie, oczy jak diamenty, troje oczu w
czterech
rz�dach wok� g�owy. Widzia�em to, jakbym siedzia� w teatrze. A teraz zjawiasz
si� ty i
m�wisz o tym samym, krzycz�c jakby ci� op�ta�o. Ja widzia�em to samo miejsce!
Jak to, u
diab�a, mo�liwe, �eby �ni� si� nam taki sam zwariowany sen? Powiedz, jak to, u
diab�a,
mo�liwe?
2
S�o�ce ledwie od p� godziny o�wietla�o zachodnie stoki Sierra Nevada, gdy
Elszabet
obudzi�a si� i wysz�a na werand�. Nago, tak jak spa�a. Owion�� j� ch��d letniego
poranka. Po
nocy pozosta� ju� tylko mi�kki pled mg�y okrywaj�cy wierzcho�ki sekwoi i
rozrzedzaj�cy si�
od do�u.
Pi�kne - pomy�la�a. Ze wszystkich stron s�ycha� by�o delikatny plusk kropel rosy
spadaj�cych z wynios�ych ga��zi na mi�kki dywan mchu. Setki paproci na zboczu
wzg�rza
przed jej chatk� b�yszcza�y jak wypolerowane. Pi�kne, pi�kne. Nawet piski
rozpoczynaj�cych
pracowity dzie� s�jek wydawa�y si� pi�kne. Bez dw�ch zda�, wspania�y poranek.
Zim� czy
latem, zawsze by�o tu tak samo. Tu, w Centrum Nepenthe, trzeba by�o polubi�
wczesne
wstawanie, bo kasowanie pami�ci mog�o by� przeprowadzone wy��cznie przed
�niadaniem.
Nie by�o to jednak dla niej uci��liwe. Elszabet nie potrafi�a wyobrazi� sobie,
�e mo�na nie
lubi� wstawania o �wicie, je�eli �wiat by� taki jak dzi�. Nie by�o te� powodu,
by nie chodzi�
wcze�nie spa�. Co mo�na robi� wieczorem tutaj, w domu wariat�w, setki mil na
p�noc od
San Francisco?
Dotkn�a tarczy zegarka. Po ekraniku zacz�� przesuwa� si� jej harmonogram dnia:
6.00 ojciec Christie, domek A
Ed Ferguson, domek B
Alleluja, domek C
6.30 Nick Podw�jna T�cza, domek B
Tomas Menendez, domek C
7.00...
Przykucn�a za chatk�, a potem szybki, orze�wiaj�cy prysznic. Wskoczy�a w szorty
i
lekk� bluzk�. Kawa�ek sera popi�a jab�ecznikiem. Nie by�o sensu i�� a� do
kantyny dla
personelu tak wcze�nie rano. Za pi�� sz�sta by�a ju� na schodach domku A,
przeskakuj�c co
drugi stopie�. Ojciec Christie siedzia� zgarbiony w fotelu zabiegowym, a Teddy
Lansford
krz�ta� si� wok� niego przygotowuj�c sprz�t do kasowania.
Pacjent nie wygl�da� dobrze. Rzadko zreszt� wygl�da� dobrze o tej porze. Dzi�
by�o
nawet gorzej ni� zwykle: blady, zlany potem, z ��tymi obw�dkami wok� oczu i
jakby
oszo�omiony. By� to niski, t�gi m�czyzna w wieku oko�o 45 lat, z g�st�,
szpakowat�
czupryn� dooko�a �agodnej twarzy. Dzisiaj ubrany by� w szaty duchowne, kt�re
zawsze
wydawa�y si� na niego nie pasowa�. Ko�nierz by� zat�uszczony, a czarna bluza
zmi�ta i
pofa�dowana, jak gdyby �le zapina� guziki.
Gdy wesz�a, natychmiast si� rozpogodzi�. By�o to jednak o�ywienie udawane.
- Dzie� dobry, Elszabet! Jak �licznie pani wygl�da!
- Naprawd�? - u�miechn�a si�. Zawsze prawi� komplementy. Zawsze pr�bowa�
zerka� na jej uda i piersi, gdy wydawa�o mu si�, �e nie zauwa�y.
- Spa� ojciec dobrze?
- Bywa�y lepsze noce.
- Ale bywa�y i gorsze?
- Gorsze te�, chyba tak.
R�ce mu si� trz�s�y. Gdyby o tym nie wiedzia�a, pomy�la�aby, �e pil. Ale to
oczywi�cie by�o niemo�liwe. Nie mo�na pi�, nawet po kryjomu, je�li ma si� wszyt�
w prze�yk
p�ytk� sumienia.
Od strony konsoli kontrolnej da� si� s�ysze� g�os Lansforda:
- Cukier we krwi w normie, oddychanie, przyswajanie jodyny, wszystko w porz�dku.
Fale delta obecne, w pe�ni zabezpieczone. Wszystko wygl�da jak trzeba.
Umieszczam modu�
kasowania ojca w szczelinie. Elszabet?
- Zaczekaj chwil�. Jaki masz odczyt nastroju?
- Zwyk�a lekka depresja i... zaraz, nie, nie depresja, tylko pobudzenie. Co do
cholery!
Ojcze, przecie� ojciec ma by� o tej porze w depresji!
- Przepraszam - odpowiedzia� potulnie ojciec Christie dr��cym g�osem. - Czy to
zak��ci wasz program dla mnie?
Technik roze�mia� si�.
- Ta maszyna potrafi wszystko dopasowa�. Ju� to zreszt� zrobi�a. Wszystko
gotowe. A
ojciec jest gotowy do kasowania?
- W ka�dej chwili - odpar� duchowny tonem, z kt�rego wcale to nie wynika�o.
- Elszabet, zaczynamy?
Zastanowi�a si� chwil�.
- Nie, zaczekaj. Sp�jrz na te linie na drugim ekranie. Przekroczy� pr�g
niepokoju.
Chc� z nim najpierw porozmawia�.
- Mam zosta�? - zapyta� technik bez wi�kszego zaanga�owania.
- Przejd� do B i przygotuj pana Fergusona, dobrze? Zostaw mnie na chwil� z
ojcem.
- Oczywi�cie - powiedzia� Lansford i wyszed�.
Ksi�dz patrzy� na Elszabet mrugaj�c oczami jak zak�opotany ucze� strofowany
przez
nauczyciela za wagary.
- Wszystko w porz�dku, czuj� si� dobrze, naprawd�.
- Nie wydaje mi si�.
- Ale� naprawd� wszystko jest dobrze.
- No to o co chodzi, ojcze? - spyta�a �agodnie.
- To trudno okre�li�.
- Boi si� ojciec kasowania?
- Nie, sk�d. Przecie� przechodzi�em to ju� mn�stwo razy, prawda? - spojrza� na
ni� z
niepewno�ci� - Prawda?
- Ponad sto razy. Jest tu ju� ojciec od czterech miesi�cy.
- Tak w�a�nie my�la�em. Kwiecie�, maj, czerwiec, lipiec. Kasowanie to dla mnie
nic
nowego. Dlaczego mia�bym si� ba�?
- Nie ma �adnego powodu. Kasowanie jest elementem kuracji. Wie ojciec o tym.
- Tak.
- Ale ojca linie rozchodz� si� po ca�ym ekranie. Co� ojca dzi� rano wzburzy�o, a
w�a�ciwie to musia�o si� sta� w nocy, nieprawda�? Wczoraj odczyt by� w normie.
Co to by�o,
jaki� sen?
Duchowny zrobi� si� jeszcze bardziej niespokojny. Wygl�da� coraz gorzej.
- Czy mogliby�my wyj��, Elszabet? My�l�, �e �wie�e powietrze dobrze mi zrobi.
- Oczywi�cie. W�a�nie o tym samym pomy�la�am.
Wyprowadzi�a go na tyln� werand� ma�ego, drewnianego budynku, kaza�a stan��
nieruchomo i g��boko oddycha�. G�rowa�a nad nim prawie o p�torej g�owy, by�a
zreszt�
wy�sza od wielu m�czyzn. Tak czy inaczej r�nica wzrostu powodowa�a, �e jeszcze
bardziej
przypomina� zal�knionego ch�opca, mimo �e by� od niej o dziesi�� lat starszy.
Czu�a jego
wewn�trzn� niewypowiedzian� potrzeb� dotkni�cia jej i przemo�ny, powstrzymuj�cy
go
strach. Po chwili wzi�a go za r�k�. Zasady obowi�zuj�ce w centrum m�wi�y o
zabezpieczeniu pacjentom pewnego fizycznego komfortu.
- Elszabet - odezwa� si�. - Jakie pi�kne imi�. I niezwyk�e. Prawie El�bieta, ale
niezupe�nie.
- Prawie w�gierskie - odpar�a - ale niezupe�nie. By�a taka w�gierska aktorka,
�wietna
w laserach, w po�owie XXI wieku. Nazywa�a si� Erzsebet Szabo. Moja matka by�a
jej
najwi�ksz� wielbicielk� i dlatego da�a mi takie imi�, z tym �e �le je zapisa�a -
u�miechn�a si�
Elszabet. - Moja matka nigdy nie by�a dobra w ortografii.
Ojciec Christie s�ysza� ju� histori� jej imienia co najmniej trzydzie�ci razy,
tyle �e,
rzecz jasna, co rano j� zapomina�, gdy kasowanie pami�ci oczyszcza�o jego umys�
z
wszystkich naj�wie�szych zdarze�, jak i z nieprzewidywalnej liczby zdarze�
dawniejszych.
Po chwili Elszabet zapyta�a:
- Co ojca tak w nocy przestraszy�o?
- Nic.
- Ale waha si� ojciec, czy podda� si� dzisiaj kasowaniu?
- Tak.
- Dlaczego?
- Czy obieca mi pani, �e nie umie�ci tego w mojej karcie?
- Nie wiem, chyba nie mog� tego obieca�.
- W takim razie nie mog� pani powiedzie�.
- Czy to co� kr�puj�cego?
- Gdyby to dosz�o do archidiecezji...
- Ach, sprawy ko�cielne. Tutaj mog� by� dyskretna. Biskup nie ma dost�pu do
dokument�w centrum.
- Naprawd�?
- Przecie� wie ojciec o tym.
Skin�� g�ow�. Jego twarz nabra�a �ywszych kolor�w.
- Ot�, Elszabet, mia�em w nocy wizj� i nie jestem pewny, czy chce podda� si�
kasowaniu pami�ci.
- Wizj�?
- Bardzo wyra�n�. Cudown� i zdumiewaj�c�.
- Kasowanie mog�oby j� wymaza�. Tak najprawdopodobniej by si� sta�o.
- Wiem.
- Ale je�li chce ojciec zosta� wyleczony, trzeba bezwzgl�dnie podda� si�
kasowaniu.
Zapomnie� dobre rzeczy razem ze z�ymi. Za jaki� czas umys� ojca zintegruje si� i
nie
b�dziemy ju� musieli robi� kasowania. Na razie jednak...
- Rozumiem, lecz mimo to...
- Czy chce ojciec opowiedzie� mi o tej wizji?
Poczerwienia� i skuli� si�, jakby co� go uk�u�o.
- Nie musi ojciec. Ale mo�e tak by�oby lepiej.
Milcza� przez chwil�, nie mog�c si� zdecydowa�. Nie wytrzyma�:
- Elszabet, ja widzia�em Boga w niebie!
U�miechn�a si� usi�uj�c zrobi� wra�enie szczerze zainteresowanej.
- To musia�o by� wspania�e - powiedzia�a �agodnym g�osem.
- Bardziej ni� mo�e pani sobie wyobrazi�. Bardziej ni� ktokolwiek mo�e sobie
wyobrazi�.
Zn�w zacz�� dr�e�, a z oczu pociek�y mu �zy pozostawiaj�c na twarzy dwie
b�yszcz�ce �cie�ki.
- Czy nie widzi pani, Elszabet, �e nie ma we mnie �adnej wiary? �adnej wiary. A
nawet je�li by�a, opu�ci�a mnie dawno temu. Czy to nie �a�osne? Czy to nie brzmi
jak kiepski
�art? Ksi�dz, kt�ry nie wierzy. Wiara jest moim zawodem, rozumie pani? A ja jej
nie mam.
Spe�niam tylko swoje ko�cielne obowi�zki, odprawiam nabo�e�stwa; wykonuj� zaw�d
jak
prawnik czy ksi�gowy, ja... - przerwa� na moment. - A B�g przychodzi do mnie,
nie do
papie�a, kardyna�a, tylko do mnie, kt�ry jestem bez wiary!
- Jak wygl�da�a ta wizja? Mo�e ojciec opowiedzie�?
- O tak, tak, opowiem pani. By�a tak wyrazista, jak na jawie. Purpurowe �wiat�o
na
niebie, jak welon, jak �wietlisty welon zawieszony na niebie, i dziewi�� s�o�c
�wiec�cych
jednocze�nie, jak klejnoty. Pomara�czowe, niebieskie, ��te, takie jak nasze,
wszystkie kolory
mieszaj�ce i zlewaj�ce si� ze sob�. Cudowne cienie! Dziewi�� s�o�c! A p�niej
ujrza�em
Jego. Ujrza�em Go na tronie, Elszabet. Wielki, majestatyczny. Kr�l kr�l�w, kt�
inny m�g�by
mie� dziewi�� s�o�c za podn�ki! Jego oblicze, czo�o, bil z niego strumie�
�wiat�a, mi�o�ci,
�aski, �wi�to��, moc, pot�ga. To wszystko p�yn�o od Niego. Poczucie, �e widz�
najpot�niejsz� i najm�drzejsz� istot�, Boga Wszechmog�cego. M�wi� pani, to by�o
przygniataj�ce. P�aka�em, szlocha�em, by�em mokry od potu. By�o to tak cudowne,
�e
my�la�em, �e dostan� ataku serca.
Ksi�dz przerwa� i ukradkiem zerkn�� na ni� z niepewno�ci�. Nast�pnie, ju� nie
patrz�c
w jej stron�, doda� cichym, zawstydzonym, pe�nym b�lu g�osem:
- Jeszcze jedno. Wie pani, m�wi si�, �e jeste�my stworzeni na Jego obraz i
podobie�stwo, a to nie jest tak. On w og�le nie jest taki jak my. Wiem, �e
widzia�em Boga.
Jest to r�wnie pewne jak to, �e Jezus jest moim Zbawc�. Ale On wcale nie wygl�da
tak, jak
my.
- Jak wi�c wygl�da?
- Nie mog� o tym m�wi�. Nie o�mieli�bym si�, nawet przy pani. Ale On nie
wygl�da�
jak istota ludzka. Wspania�y, wielki, ale niepodobny do �udzi.
Elszabet nie mia�a poj�cia, jak na to zareagowa�. U�miechn�a si� znowu swym
zawodowym u�miechem, ciep�ym i zach�caj�cym.
- Musz� zatrzyma� t� wizj�, Elszabet. To co�, o co modli�em si� przez ca�e
�ycie.
Obecno�� Boga roz�wietlaj�ca moj� dusz�. Jak m�g�bym z tego zrezygnowa�, je�li
tego
do�wiadczy�em?
- Musi ojciec podda� si� kasowaniu. Przecie� wie ojciec, �e kasowanie go
uzdrowi.
- Tak, wiem. Ale ta wizja, te dziewi�� s�o�c.
- Mo�e to zostanie po kasowaniu.
- A je�li nie? - zmarszczy� brwi. - My�l�, �e chcia�bym przerwa� leczenie.
- Wie ojciec, �e to niemo�liwe.
- Wizja...
- Z pewno�ci� znowu zostanie ojcu dana, gdyby uleg�a wymazaniu. Je�li b�g
objawi�
si� ojcu tej nocy, czy mo�liwe jest, by go teraz opu�ci�? Co otwar�o si� przed
ojcem tej nocy,
z pewno�ci� otworzy si� ponownie. Dziewi�� s�o�c, B�g Ojciec na tronie...
- Naprawd� tak pani my�li, Elszabet?
- Jestem tego pewna.
- Mam nadziej�, �e si� pani nie myli.
- Prosz� mi zaufa� - powiedzia�a. - Prosz� zaufa� bogu.
- Tak.
- Wejd�my wi�c z powrotem do �rodka.
Ksi�dz wygl�da� na przekonanego.
- Oczywi�cie - odrzek�.
- Czy mog� przys�a� tu Lansforda?
- Naturalnie.
�zy p�yn�y mu po policzkach. Jeszcze nigdy nie widzia�a go tak o�ywionego.
Tymczasem w domku B Lansford przygotowa� kasowanie dla Eda Fergusona, kt�ry
wygl�da� na nieco zniecierpliwionego oczekiwaniem.
- Id� teraz do ojca - powiedzia�a Elszabet do Lansforda - a ja zajm� si� panem
Fergusonem.
Technik skin�� g�ow�.
Ferguson, m�czyzna o ch�odnym wyrazie twarzy oko�o pi��dziesi�tki, trafi� do
Centrum Nepenthe zamiast do wi�zienia za ogromne i bezsensowne oszustwa w handlu
nieruchomo�ciami. Teraz zacz�� opowiada� Elszabet o wyje�dzie do Mendocino,
gdzie mia�
spotka� si� z jak�� kobiet�, kt�ra mia�a przyjecha� tam z San Francisco.
Elszabet s�ucha�a
jednym uchem. Umys� zaprz�tni�ty mia�a wizj� ojca Christie. Jak�e ten biedny,
upad�y ksi�dz
promienia� opowiadaj�c o tym. Nic dziwnego, �e ba� si� podda� kasowaniu. Straci�
jedyny,
jakkolwiek mizerny i zniekszta�cony, okruch bo�ej �aski, jakim kiedykolwiek
zosta�
obdarowany...
Gdy Elszabet sko�czy�a ju� z Fergusonem i zajrza�a do syntetycznej kobiety
imieniem
Alleluja, natychmiast pobieg�a z powrotem do domku A. Ojciec Christie siedzia�
u�miechaj�c
si� przyja�nie i g�upkowato, charakterystycznie dla kogo�, komu w�a�nie
oczyszczono pami��
z ca�ego mn�stwa fakt�w. Donna, siostra rehabilitacji z rannej zmiany, by�a przy
nim
przeprowadzaj�c normaln� procedur� przypominania. Trzebmy by�o upewni� si�, czy
pacjent
pami�ta w�asne nazwisko, dzisiejsz� dat�, gdzie jest i dlaczego. Kasowanie mia�o
dzia�a�
tylko w obr�bie pami�ci kr�tkoterminowej, ale zdarza�o si�, �e zabieg zadzia�a�
g��biej,
czasami nawet bardzo g��boko. Elszabet skin�a g�ow� m�odszej kobiecie.
- W porz�dku - powiedzia�a - dzi�kuj�, ja doko�cz�.
Zdziwi�a si� czuj�c, jak mocno bije jej serce. Gdy Donna odesz�a, Elszabet
usiad�a
obok ksi�dza i delikatnie po�o�y�a mu r�k� na d�oni.
- No i jak ojciec si� czuje? Wygl�da ojciec na wypocz�tego i odpr�onego.
- O tak, El�bieto, jestem bardzo odpr�ony.
- Elszabet - przypomnia�a mu �agodnie.
- A tak, oczywi�cie.
Przysun�a si� bli�ej. Spr�bowa� zerkn�� jej w dekolt. W porz�dku - pomy�la�a.
- Niech mi ojciec powie - odezwa�a si� - czy mia� kiedy� sen o dziewi�ciu
s�o�cach
�wiec�cych na niebie?
- Dziewi�� s�o�c? - spyta� zdziwiony. - Dziewi�� s�o�c jednocze�nie?
3
Tego ranka Jaspin by� ju� sp�niony, kiedy wychodzi� ze swego mieszkania w San
Diego. Zdarza�o mu si� to cz�sto. Gdy doszed� w ko�cu do siebie, pogna�
autostrad� do
zjazdu na Chula Vista. Wjecha� na otwart� przestrze� i na rozwidleniu ruszy� w
stron� doliny
Otay, wybieraj�c lokalne, wyj�te spod kontroli drogi. Po dwudziestu minutach
jazdy po
suchej, gor�cej r�wninie dotar� do blokady drogi ustawionej przez ludzi
tumbonde.
Droga by�a zamkni�ta, co by�o oczywistym bezprawiem; nikt jednak w hrabstwie San
Diego nie zamierza� m�wi� ludziom tumbonde, co maj� robi�. Jezdni� przegradza�a
�ciana
energii, za kt�r�, z ramionami skrzy�owanymi na piersiach, sta�o sze�ciu czy
siedmiu
ponurych m�czyzn o ciemnej sk�rze i szerokich twarzach z wystaj�cymi ko��mi
policzkowymi. Ubrani byli w stroje tumbonde: srebrne kurtki, obcis�e czarne
getry z
czerwonym lampasem, szerokie czarne sombrera i wisiorki z sierpem ksi�yca na
piersiach.
Wydawa�o si�, �e maj� za�o�one maski, ale by�y to po prostu ich twarze,
kamienne,
niewzruszone. �aden z nich nie zdradza� najmniejszych oznak zainteresowania
bladym gringo
w starym, rozklekotanym samochodzie. Jaspin zna� jednak procedur�. Wychyli� si�
przez
okno i rzek�:
- Chungira-Kt�ry-Przyjdzie przyjdzie.
- Maguali-ga, Maguali-ga - odpowiedzia� jeden z tumbonde.
- Senior Papamacer naucza. Seniora Aglaibahi jest nasz� matk�. Rei Ceupassear
rz�dzi.
- Maguali-ga, Maguali-ga.
Jak na razie sz�o mu dobrze.
- Chungira-Kt�ry-Przyjdzie przyjdzie - rzek� ponownie Jaspin.
- Parking jest za dwie kilometr - powiedzia� beznami�tnie jeden z tumbonde -
potem
id� pi��set metr. Lepiej biec; ju� si� zaczyna� procesja.
- Maguali-ga, Maguali-ga - powiedzia� Jaspin, gdy zapora znik�a. Przejecha� obok
stra�nik�w o kamiennych twarzach i ruszy� zakurzon�, wyboist� drog�, a� ujrza�
ma�ych
ch�opc�w machaj�cych do niego z parkingu. By�o tam ju� co najmniej tysi�c
samochod�w, w
wi�kszo�ci jeszcze starszych ni� jego. Zostawi� auto w zak�tku pod starym d�bem
i pobieg�
dalej. Mimo �e brakowa�o jeszcze troch� czasu do po�udnia, panowa� straszliwy
upa�. Czu� si�
jak w Arizonie; �adnej wilgoci, jak w piecu. Spr�bowa� wyobrazi� sobie, jak by
si� czu�
stoj�c w czarnych spodniach i sombrero w s�o�cu w samo po�udnie.
Po chwili zobaczy� wiernych kot�uj�cych si� na wysokim pag�rku przy drodze. By�y
ich tysi�ce. Niekt�rzy ubrani byli w kompletny str�j tumbonde, inni, tak jak on,
mieli na sobie
zwykle ubrania. Trzymali w r�kach sztandary, plakaty, portrety wielkich. Z
ukrytych gdzie�
g�o�nik�w dochodzi� nieustanny, rytmiczny d�wi�k b�bn�w. Ziemia dr�a�a. Pewnie
pod��czyli pr�d - pomy�la� Jaspin - porozmieszczali wsz�dzie w�z�y
elektrostatyczne i
zsynchronizowane p�ytki pulsacyjne. Tumbonde byli mo�e prymitywni, ale technika
nie by�a
im obca.
Ustawi� si� na skraju t�umu. Daleko w przodzie, w po�owie zbocza wzg�rza,
zobaczy�
olbrzymie figury b�stw z tektury niesione na dr�gach przez muskularnych,
spoconych
m�czyzn. Jaspin rozpozna� wszystkie: Prete Noir Negus, tamta to grzmi�cy w��
Narbail, tam
zn�w byk O Minotauro i Rei Ceupassear, a tamte dwie najwi�ksze to najwi�ksi
bogowie:
Chungira-Kt�ry-Przyjdzie i Maguali-ga, bogowie z najdalszych zak�tk�w
Wszech�wiata.
Jaspin wzdrygn�� si�. Wszystko to powariowane, ale nie mo�na zaprzeczy�, �e bije
z tego
moc - pomy�la�.
Z t�umu przecisn�a si� do niego m�oda, szczup�a kobieta. Odwr�ci�a si�, by
spojrze�
mu w twarz, i zapyta�a:
- Przepraszam, pan doktor Jaspin, prawda? Z Uniwersytetu Kalifornijskiego?
Spojrza� na ni�, jakby go ugryz�a. Mia�a mo�e dwadzie�cia trzy, dwadzie�cia
cztery
lata, t�uste jasne w�osy i bia�� bluzk� rozpi�t� do pasa. Oczy szkli�y jej si�
nieco, a na
mikroskopijnych piersiach mia�a wymalowane purpurow� i pomara�czow� farb� znaki
Maguali-ga. Jaspin nie rozpozna� jej, ale o niczym to nie �wiadczy�o. W ci�gu
ostatnich kilku
lat zapomnia� bardzo wiele os�b.
- Przykro mi, myli mnie pani z kim� innym - odpar� szorstko.
- By�am pewna, �e to pan. Chodzi�am na pana wyk�ady w dziewi��dziesi�tym
dziewi�tym. Uwa�am, �e by�y wspania�e.
- Nie wiem, o czym pani m�wi - powiedzia� z g�upawym u�miechem i odszed�
rozpychaj�c si� �okciami. Pos�a�a w jego kierunku gest Rei Ceupasseara, jako
znak
b�ogos�awie�stwa i przebaczenia. Pieprzy� ci� razem z twoim przebaczeniem -
pomy�la�
Jaspin. W tej samej chwili zrobi�o mu si� przykro, ale poszed� dalej
przeciskaj�c si� przez
t�um.
Jaspin przechodzi� bardzo z�y okres w �yciu. Wszystko zacz�o si� psu� w�a�nie
gdzie� w roku, w kt�rym ta dziewczyna, jak powiedzia�a, chodzi�a na jego
zaj�cia. Do tej
pory nie rozumia� dlaczego. Mia� trzydzie�ci cztery lata, ale by�y dni, gdy czu�
si�, jakby by�
trzykrotnie starszy. By�y to dni ci�kie jak z o�owiu, ci�gn�ce si� w
niesko�czono��. Czasem
trwa�o to ca�y miesi�c. Z uniwersytetu zwolniono go na pocz�tku roku 2102. Nie
zacz��
jeszcze nawet wtedy pisa� pracy, wi�c doktorat, kt�ry nada�a mu blondynka,
istnia� tylko w
jej wyobra�ni. W rzeczywisto�ci by� asystentem na wydziale antropologii i nie
zdawa� sobie
wtedy sprawy, jakim przywilejem jest ciep�a, intratna posadka na jednym z
nielicznych, wci��
funkcjonalnych uniwersytet�w. Teraz zdawa� sobie z tego spraw�, ale teraz by�
ju� nikim.
- Maguali-ga! Maguali-ga! - rozlega�o si� wycie ze wszystkich stron. Jaspin
podchwyci� okrzyk.
- Maguali-ga!
Zacz�� przesuwa� si� pozwalaj�c, by t�um unosi� go w stron� wielkich, l�ni�cych
w
s�o�cu, ko�ysz�cych si� figur.
Przychodzi� na procesje tumbonde ju� od pi�ciu miesi�cy. Ta by�a �sma. Nie by�
do
ko�ca pewny, dlaczego tu przychodzi�. Po cz�ci by�a to ciekawo�� zawodowa.
Wci�� jeszcze
uwa�a� si� w pewnym stopniu za antropologa, a tutaj mia� czyst�, �yw�
antropologi� w ca�ej
okaza�o�ci: apokaliptyczny, mesjanistyczny kult wyznawc�w gwiezdnego boga, kt�ry
rozkwita� na brunatnym pustkowiu na wsch�d od San Diego. Specjalno�ci� Jaspina
by�a
irracjonalno��. Zamierza� napisa� spor� ksi��k� wyja�niaj�c� mechanizmy rz�dz�ce
wsp�czesnym �wiatem i sens ca�ego szale�stwa, kt�re dobrzy ludzie ko�ca
dwudziestego
pierwszego wieku zostawili w spadku potomnym. Tumbonde by�o czystym ob��dem
przyci�gaj�cym Jaspina z nieodpart� si��, jak gdyby przez analiz� obrz�du, w
kt�rym
uczestniczy�, chcia� zrehabilitowa� si� za nieudan� karier� naukowca. By�o to
jednak dla
niego czym� wi�cej. Zda� sobie spraw�, �e odczuwa rodzaj pragnienia, jak��
pustk� w duszy,
kt�r� mia� nadziej� wype�ni� tutaj, cho� B�g jeden wiedzia�, w jaki spos�b.
- Chungira-Kt�ry-Przyjdzie! - krzykn�� Jaspin toruj�c sobie drog�.
Jemu r�wnie� udzieli�o si� panuj�ce wok� podniecenie. Czu�, jak przyspiesza mu
t�tno i zasycha w gardle. Ludzie ta�czyli w miejscu, nie odrywaj�c st�p od
ziemi, wyginaj�c
si� i wymachuj�c ramionami na wszystkie strony. Zn�w zobaczy� blondynk�,
kilkana�cie
metr�w od niego, ta�cz�c� w transie. Maguali-ga, B�g Wr�t, przyszed�, by
zaw�adn�� jej
dusz�.
W t�umie by�o niewielu bia�ych. Tumbonde powsta�o w spo�eczno�ciach latynosko-
afryka�skich uchod�c�w, kt�rzy przybyli t�umnie w okolice San Diego po Wojnie
Py��w.
Wi�kszo�� z nich mia�a sk�r� ciemn� albo wr�cz zupe�nie czarn�. Kult by�
mieszank�
r�nych kultur; troch� z Brazylii i Gwinei z domieszk� motyw�w haita�skich, no i
oczywi�cie
meksyka�skich. Trudno by�oby wyobrazi� sobie wyznawany w tej okolicy rodzaj
apokaliptycznego kultu, kt�ry w kr�tkim czasie nie nabra�by azteckiego
zabarwienia. Ten
jednak by� w swej naturze bardziej ekstatyczny od typowej odmiany meksyka�skiej:
mniej
krwi, wi�cej przeobra�e�.
- Maguali-ga! - rykn�� rozdzieraj�cy g�os - zabierz mnie, Maguali-ga!
Ku swemu zdumieniu Jaspin stwierdzi�, �e to on sam jest w�a�cicielem owego
g�osu.
W porz�dku, w porz�dku, daj si� ponie�� - powiedzia� do siebie. Nagle poczu�
ch��d
pomimo skwaru. Daj si� ponie��. Dobrze wychowany �ydowski ch�opak z Brentwood
szalej�cy razem z barbarzy�skimi szwarcerami na skwiercz�cym jak patelnia zboczu
wzg�rza
w �rodku lipca - dlaczego nie, u diab�a? Daj si� ponie��, ch�opcze.
By� ju� na tyle blisko, by widzie� mistrz�w ceremonii g�ruj�cych z�owrogo nad
reszt�
w swych wysokich, przypominaj�cych szczud�a butach. Widzia� wi�c Seniora
Papamacera i
Senior� Aglaibahi u jego boku otoczonych jedenastoma cz�onkami Rady Wewn�trznej.
Wok� ca�ej trzynastki l�ni�a z�ocista aureola promieni s�onecznych. Jaspin
zastanawia� si�, na
czym polega�a ta sztuczka, nie mia� bowiem w�tpliwo�ci, �e musi to by� trik.
Oficjalnie
twierdzono, �e s� rodzajem magnesu przyci�gaj�cego energi� kosmiczn�.
�Si�a pochodzi z siedmiu galaktyk� - t�umaczy� Senior Papamacer reporterowi
�Timesa�. - �To pot�ne �wiat�o, kt�re niesie moc zbawienia. Kiedy� �wieci�o w
Egipcie,
p�niej w Tybecie, w miejscu bog�w na Jukatanie, w Jerozolimie, w �wi�tyni w
Andach, a
teraz tutaj, w sz�stym z Siedmiu Miejsc. Wkr�tce odejdzie na biegun p�nocny,
kt�ry jest
Si�dmym Miejscem. Wtedy to Maguali-ga otworzy wrota i Chungira-Kt�ry-Przyjdzie
zst�pi
na nasz �wiat przynosz�c bogactwo gwiazd tym, kt�rzy go kochaj�. I b�dzie to
czas ko�ca,
kt�ry stanie si� nowym pocz�tkiem.� Czas ten, jak stwierdzi� Senior Papamacer,
by� ju�
bliski.
Jaspin us�ysza� beczenie sp�tanych k�z, przebijaj�ce si� przez og�lny ha�as.
Us�ysza�
niski, �a�obny g�os bia�ego byka ofiarnego, zamkni�tego w szopie na szczycie
wzg�rza.
Teraz zobaczy� tancerzy w maskach, z kt�rych siedmiu symbolizowa�o siedem
�askawych galaktyk. Ich twarze skryte by�y za b�yszcz�cymi metalicznie maskami,
a nagie
cia�a zdobi�y ornamenty w kszta�cie s�o�c, ksi�yc�w i planet. Na g�owach mieli
l�ni�ce jak
zwierciad�a, czerwone, metalowe kopu�y odbijaj�ce ostre jak w��cznie promienie
s�o�ca. W
r�kach trzymali grzechotki i kastaniety. �piewali dziko:
Venha Maguali-ga
Maguali-ga, venha!
Inwokacja. Ustawi� si� w czo��wce t�umu �piewaj�c i wymachuj�c r�koma. Z lewej
strony t�ga kobieta powtarza�a wci�� po hiszpa�sku:
- Odpu�� nam nasze grzechy, odpu�� nam nasze grzechy...
Po drugiej jego stronie �ylasty Murzyn, obna�ony do pasa, mrucza� �aman�
francuszczyzn�:
- S�o�ce wschodzi na wschodzie, s�o�ce zachodzi w Gwinei, s�o�ce wschodzi na
wschodzie, s�o�ce zachodzi w Gwinei...
B�bny grzmia�y coraz g�o�niej i szybciej. Wy�ej, do szczytu. Zwierz�ta piszcza�y
z
b�lu i przera�enia. Zaczyna�o si� sk�adanie ofiar.
Jaspin znalaz� si� na kraw�dzi ogromnego rowu, prawie po brzegi wype�nionego
zdumiewaj�cym asortymentem przedmiot�w. By�y tam klejnoty, bi�uteria, monety,
lalki,
kostki do zabawy, fotografie, odzie�, zabawki, sprz�t elektroniczny, bro�,
narz�dzia, paczki z
�ywno�ci�. Wiedzia�, co trzeba zrobi�. By�a to studnia ofiarna. Nale�a�o pozby�
si� czego�
cennego, aby da� �wiadectwo swej wierze, �e przedmioty te nie b�d� potrzebne,
gdy przyb�d�
bogowie z gwiazd nios�c niewyobra�alne bogactwa wszystkim ludziom cierpi�cym na
Ziemi.
�Musicie z�o�y� dar Ziemi�, powiedzia� Senior Papamacer, �je�li chcecie, by
Ziemia
sprowadzi�a dla was dary z gwiazd�. Nie by�o wa�ne, czy przedmiot jest
powszechnie
uwa�any za cenny: musia� by� cenny dla wrzucaj�cego. Jasper mia� ju�
przygotowan� ofiar�.
By� ni� zegarek, ostatnia chyba, z wyj�tkiem ksi��ek, cenna rzecz, kt�rej
jeszcze si� nie
pozby�. Dziewi�ciofunkcyjne cacko IBM by�o jednym z lepszych jej wyrob�w. Warte
by�o co
najmniej tysi�c.
To idiotyczne - pomy�la�.
- Dla Chungiry-Kt�ry-Przyjdzie - powiedzia� wrzucaj�c b�yszcz�cy przedmiot do
przepe�nionego rowu.
Po chwili t�um unosi� go ju� na miejsce zjednoczenia. P�yn�a krew k�z i owiec,
natomiast nie po�wi�cono jeszcze byka. Jaspin, trz�s�c si� ca�y, znalaz� si�
twarz� w twarz z
Senior� Aglaibahi, dziewic�-matk�, bogini� na Ziemi. Mia�a mo�e trzy metry
wzrostu, czarne
w�osy posypane b�yszcz�cym py�em, oczy obrysowane ognistym szkar�atem, a na
nagich,
zako�czonych ciemnymi sutkami piersiach widnia�y znaki Maguali-ga. Bogini
dotkn�a
ko�cem palca jego ramienia. Poczu� co� w rodzaju uk�ucia, jakby wbi�a mu ig��
lub dotkn�a
aparatem do elektrowstrz�s�w. S�aniaj�c si� na nogach przeszed� obok niej, min��
jeszcze
bardziej gigantyczn� posta� Seniora Papamacera i figury bog�w Narbaila, Prete
Noira, O
Minotaura i gwiezdnego w�drowca Rei Ceupasseara. Zobaczy� przed sob� wypalony
kr�g
po�wi�cony Chungirze-Kt�ry-Przyjdzie i Maguali-ga. Okr��ywszy �wi�te miejsce
poczu� si�
s�abo i zacz�� traci� przytomno��. Upa� - pomy�la� - podniecenie, t�um,
histeria. Zachwia� si�,
prawie upad�, stara� si� jednak utrzyma� na nogach w obawie przed stratowaniem.
Na
szczycie wzg�rza uda�o mu si� znale�� drzewo. Przylgn�� do niego staraj�c si�
przetrzyma�
kolejne fale zawrot�w g�owy. Wydawa�o mu si�, �e uwalnia si� od grawitacji, a
jaka� pot�na
si�a wyrzuca go daleko w obj�cia kosmosu. Unosz�c si� w przestrzeni zobaczy�
Chungir�-
Kt�ry-Przyjdzie. B�g Wr�t by� olbrzymi�, dziwaczn� postaci� z rze�bionymi rogami
barana,
wyrastaj�c� od pasa ze �nie�nobia�ego bloku alabastru. Nad jego lewym ramieniem
zawieszone by�o ogromne, ciemnoczerwone s�o�ce wype�niaj�ce po�ow� fioletowego
nieba.
S�o�ce pulsowa�o i ros�o jak gigantyczny balon. Drugie s�o�ce znajdowa�o si� nad
prawym
ramieniem boga; niebieskie, pulsuj�ce nag�ymi wybuchami �wiat�a. Pomi�dzy
s�o�cami
rozpi�ty by� most ze wspaniale b�yszcz�cej materii, jak ognisty �uk na niebie.
- M�j czas nied�ugo nadejdzie - rzek� Chungira-Kt�ry-Przyjdzie. - Wst�pisz wtedy
w
me obj�cia, synu, i wszystko b�dzie dobrze.
Potem posta� znikn�a. Nie by�o te� wida� czerwonej ani niebieskiej gwiazdy.
Jaspin
przecina� r�kami powietrze, ale nie by� w stanie zatrzyma� tego, co ujrza�.
Cudowna chwila
sko�czy�a si�.
Zacz�� dr�e�. Nigdy jeszcze niczego podobnego nie do�wiadczy�. Przygniata�o go
to,
nie by� w stanie si� poruszy�, nie m�g� oddycha�. Na moment poczu� dotkni�cie
boga. Nie
da�o si� tego w �aden spos�b wyt�umaczy�, zreszt� nie zale�a�o mu na tym. W
tamtym
momencie do�wiadczy� czego�, co przekracza�o jego zdolno�� rozumienia, czego�
tak
wielkiego, �e on, Barry Jaspin, m�g� ca�kowicie si� w tym zagubi�. Dobry Jezu -
pomy�la� -
czy to mo�liwe, �e tam, w kosmosie, mieszkaj� tytaniczne istoty, z kt�rymi
ludzie tumbonde
potrafi� nawi�za� ��czno�� przez p� wszech�wiata i �e te istoty przygl�daj� si�
naszemu
�wiatu z odleg�o�ci tryliona lat �wietlnych, �e przybywaj� tu, by rz�dzi� i
zmienia� nasze
�ycie? To chyba musia�a by� halucynacja? Upa�, t�um, a mo�e narkotyk, kt�ry
wstrzykn�a mi
seniora?
Otworzy� oczy. Le�a� pod drzewem, a nad nim pochyla�a si� dziewczyna o jasnych
w�osach. Bluzk� wci�� mia�a rozpi�t�, ale znaki Maguali-ga na jej piersiach by�y
rozmazane i
nieczytelne, a sk�ra b�yszcza�a od potu.
- Widzia�am, �e pan zemdla� - powiedzia�a. - Ba�am si�, �e co� si� panu stanie.
Jak
mog� panu pom�c? Wygl�da pan tak dziwnie, doktorze Jaspin.
Nie zada� sobie trudu, by zaprzeczy�, �e nazywa si� Jaspin. G�osem zd�awionym
przez
l�k wykrztusi�:
- Nie do wiary. Nie mog� w to uwierzy�. Widzia�em go. Mog�em wyci�gn�� r�k� i
dotkn�� go. Gdybym oczywi�cie m�g� si� odwa�y�.
- Kogo pan widzia�, doktorze Jaspin?
- Pani nie widzia�a? Nie widzia�a go?
- Ma pan na my�li Seniora Papamacera?
- Mam na my�li Chungir�-Kt�ry-Przyjdzie - odrzek� Jaspin - patrz�cego na mnie z
planety w innej galaktyce. Bo�e wszechmog�cy, to naprawd� si� zdarzy�o. Nigdy w
to nie
w�tpi�em.
Poczu�, jakby otacza�a go aureola, jakby u�wi�ci�o go dotkni�cie boga. Wiedzia�,
�e
jest w nim teraz Chungira-Kt�ry-Przyjdzie, �e zostanie w nim na zawsze. Za jaki�
czas jednak
wszystko zacz�o zaciera� si� i ulatywa�, a wtedy by� zn�w po�a�owania godnym
Barry
Jaspinem, spoconym i wyczerpanym, le��cym na gor�cym zboczu wzg�rza w�r�d
tysi�cy
krzycz�cych i mdlej�cych wok� niego ludzi, wyj�cych z przera�enia zwierz�t i
b�bn�w
trz�s�cych ziemi� z si�� 9,5 stopnia w skali Richtera. Usiad� i spojrza� na
blondynk�, na kt�rej
twarzy malowa�o si� zdumienie i przera�enie. Wygl�da�a, jakby te� zobaczy�a
Chungir�-
Kt�ry-Przyjdzie w jego oczach w tym kr�tkim czasie, zanim opu�ci�o go
uniesienie. Ogarn��
go smutek, jakiego nigdy jeszcze nie zazna�. Nie panuj�c nad sob� zap�aka�.
4
Gdy zabieg w domku B by� ju� zako�czony, Ferguson powl�k� si� w stron� internatu
na szczycie wzniesienia, czuj�c pustk� w g�owie i co� w rodzaju choroby
morskiej. To samo,
dobrze znane uczucie, towarzyszy�o mu ka�dego ranka o tej porze. Wiedzia�, �e
tak dzieje si�
co dzie�, gdy� jego rekorder molekularny, ukryty na palcu pod sygnetem,
informowa� go o
tym. Rekorder zast�powa� mu pami��. Nacisn�� dwa razy sygnet i us�ysza�:
- Czujesz si� wypluty i sko�owany, bo jeste� w�a�nie po kasowaniu pami�ci. Nie
przejmuj si� tym, stary. Te dupki nie potrafi� ci� zniszczy�.
T� wiadomo�� mia� zaprogramowan� na samym pocz�tku, tak aby rekorder podawa�
mu j� co rano, natychmiast po kasowaniu.
Smugi mg�y przesuwa�y si� mi�dzy drzewami. Wszystko by�o wilgotne i b�yszcz�ce.
�wi�ty Bo�e, to przecie� lipiec - pomy�la� - a czuj� si� jak w lutym. W �aden
spos�b nie
potrafi� przyzwyczai� si� do p�nocnej Kalifornii. Brakowa�o mu upa�u w Los
Angeles,
suchego powietrza, a nawet smogu. Tego jednego chyba nigdy �adni naukowcy si�
nie
pozb�d�: smogu. By� on w Los Angeles, gdy mieszkali tam tylko Indianie. Mo�e
nawet za
czas�w dinozaur�w. Z pewno�ci� b�dzie tam zawsze.
Ferguson stukn�� zn�w w sygnet i us�ysza� sw�j w�asny g�os.
- Lacy przyje�d�a z San Francisco na weekend. Zatrzyma si� w Mendo i ma
nadziej�,
�e dostaniesz przepustk�, by spotka� si� z ni� w sobot� i w niedziel�. Zadzwo�
do niej zaraz
po �niadaniu. Oto jej numer...
Zmarszczy� brwi i stukn�� w pier�cie� jeszcze dwa razy, si�gaj�c do rozbudowanej
pami�ci.
- Has�o �Lacy� - powiedzia�, a rekorder natychmiast odpar�:
- Lacy Meyers, mieszka w San Francisco, rude w�osy, ko�ciste policzki, 31 lat,
niezam�na, pozna�e� j� w styczniu 2102 r., pracowa�a z tob� na kontrakcie przy
Betelguzie
V. Osi�ga orgazm tylko, gdy jest na g�rze. Urodziny ma 10 marca. Adres domowy i
telefon...
- Dzi�kuj� - powiedzia�. �ycie z kasowaniem jest jak pisanie autobiografii na
wodzie.
Ale nie zamierza� zawsze tak �y�.
Wszed� do internatu i d�ugim, o�wietlonym korytarzem dotar� do trzeciego pokoju
po
lewej, kt�ry jak powiedzia�a mu w trakcie rutynowego przypominania siostra
rehabilitacji,
dzieli� z dwoma wsp�lokatorami: Indianinem ka��cym m�wi� do siebie Nick
Podw�jna
T�cza i facetem o nazwisku Tomas Menendez. �adnego z nich akurat nie by�o,
widocznie
mieli kasowanie na drugiej zmianie. Ferguson stan�� chwiejnie na �rodku pokoju
zastanawiaj�c si�, kt�ry k�t nale�y do niego. Na jednym z ��ek le�a�y jakie�
kostki. Podni�s�
jedn�, przem�wi�a do niego po hiszpa�sku. W porz�dku - pomy�la� - to proste.
��ko
naprzeciw przykryte by�o jaskrawoczerwonym kocem w kraciaste wzorki. India�skie
szmaty -
domy�li� si�. - Je�li wi�c nie tamte dwa, wobec tego to tutaj musi by� moje.
Bo�e, nienawidz�
tego g�wna. Co rano zaczyna� jak noworodek.
Nie zapomina� tylko, dlaczego tu jest. Mo�na by�o dosta� si� albo tu, albo do
Rehabu
2, a tam obchodzili si� z cz�owiekiem o wiele gorzej. Wychodzili stamt�d faceci
�agodni i
potulni, nadaj�cy si� tylko do przycinania r�. Zamierzali wys�a� go tam po
wyroku za
oszustwa, ale okaza�o si�, �e jest chory, a mo�e tylko udawa� - sam nie by�
teraz tego pewny -
i jego adwokat za�atwi� mu rok w Nepenthe. �Ten cz�owiek nie jest przest�pc��,
m�wi� wtedy
prawnik. �Jest on ofiar�, tak jak inni�. Czy by�a to prawda? Ferguson ju� teraz
tego nie
wiedzia�. Mo�e rzeczywi�cie mia� ten syndrom Gelbarda, a mo�e by�o to jeszcze
jedno
oszustwo. Oboj�tnie co to by�o, tutaj leczyli go z tego. To wiedzia� na pewno.
Wyskoczy� z ��ka i nacisn�� p�ytk� telefonu.
- Prosz� linie zewn�trzn� - powiedzia�. G�os komputera odrzek�:
- Mam wiadomo�� dla pana. Czy poda� j� najpierw, panie Ferguson?
- Tak, oczywi�cie.
- To od pana �ony. Jej przyjazd zaplanowany na wtorek nie dojdzie do sku