8119

Szczegóły
Tytuł 8119
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8119 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8119 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8119 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ROBERT SILVERBERG Tom O�Bedlam Prze�o�y�: Andrzej Porzuczek Wydanie polskie: 1994 Wydanie oryginalne: 1985 Pogl�d, �e Ziemia jest jedyn� zamieszka�� planet� w ca�ym niesko�czonym wszech�wiecie, jest r�wnie niedorzeczny jak twierdzenie, �e na ca�ym polu obsianym prosem wykie�kuje tylko jedno ziarnko. Metrodoros Epikurejczyk, ok. 300 r. p.n.e. ROZDZIA� PIERWSZY Przed wied�m� i gnomem zg�odnia�ym, Co czyha, by zedrze� twe szaty I duchem gn�bi�cym bezbronnego cz�eka W Ksi�dze Ksi�yc�w, si� ratuj. By� zmys��w swych pi�ciu nigdy nie postrada� Ni z Tomem w�drowa� nie musia� Do kraj�w dalekich, by �ebra� o chleba Cho� par� male�kich okruch�w. Tymczasem �piewam: �Strawy, napoju, Napoju, strawy, odzienia. Pani czy dziewcz�, Nie l�kaj si� Toma, On nie krzywdzi �adnego stworzenia.� Pie�� Toma O�Bedlama 1 Tym razem co� podpowiedzia�o mu, by i�� na zach�d. To dobry kierunek - pomy�la�. - Idziesz sobie w stron� zachodz�cego s�o�ca... Mo�e uda�oby si� nawet zej�� z linii horyzontu wprost mi�dzy gwiazdy... P�nym czerwcowym popo�udniem Tom wspi�� si� po stromym zboczu wyschni�tego koryta rzeki i zatrzyma� na wypalonym polu. Chcia� si� rozejrze� po okolicy. Znajdowa� si� sto, sto pi��dziesi�t mil na wsch�d od Sacramento, po suchej stronie g�r. By� 3 rok nowego wieku. M�wi�o si�, �e w tym stuleciu wszystkie nieszcz�cia maj� si� wreszcie sko�czy�. Tom pomy�la�, �e mo�e tak rzeczywi�cie b�dzie, ale stawia� na to ostatniego grosza nie mo�na. Przed sob�, nieco wy�ej, dostrzeg� siedmiu czy o�miu ludzi w obszarpanych ubraniach zgromadzonych wok� starego poduszkowca-ci�ar�wki z niezbyt starannie wymalowanymi na zardzewia�ych burtach czerwono-��tymi b�yskawicami. Trudno by�oby powiedzie�, czy m�czy�ni naprawiaj� wehiku�, czy te� go kradn�, a mo�e i jedno, i drugie. Dw�ch z nich le�a�o pod pojazdem, inny grzeba� przy filtrze powietrza. Pozostali w leniwych pozach stali oparci o tylne drzwi. Wszyscy byli uzbrojeni. Nikt nie zwraca� najmniejszej uwagi na Toma. - Biedny Tom - zacz�� ostro�nie, staraj�c si� zbada� sytuacj�. - G�odny Tom. Wygl�da�o na to, �e nie ma niebezpiecze�stwa, cho� w g��bi dzikiego kraju nigdy nie mo�na co do tego mie� pewno�ci. W nadziei, �e kt�ry� z nich wreszcie go zauwa�y, Tom zacz�� ko�ysa� si� na pi�tach w prz�d i w ty�. By� wysokim, szczup�ym, �ylastym m�czyzn�, mia� trzydzie�ci trzy, mo�e trzydzie�ci pi�� lat: on sam dawa� r�ne odpowiedzi, gdy pytano go o wiek, co zreszt� nie zdarza�o si� zbyt cz�sto. - Mo�e co� dla Toma? - o�mieli� si� zapyta�. - Tom jest g�odny. Nikt jednak nawet na niego nie spojrza�. R�wnie dobrze m�g�by by� niewidzialny. Wzruszy� wi�c ramionami i wyj�wszy z tobo�ka dziwny, niewielki instrument zacz�� brzd�ka� po malutkich, metalowych klawiszach. Cicho za�piewa�: Czas i dzwon pogrzeba� dzie�, Czarna chmura skrywa s�o�ce w cie�... Oni nadal go ignorowali. Tom szczeg�lnie si� tym nie przejmowa�. Lepsze to ni� zosta� zbitym na kwa�ne jab�ko. Oni widzieli, �e jest nieszkodliwy, najprawdopodobniej nawet pomogliby mu wcze�niej czy p�niej, byle tylko si� go pozby�. Tak w�a�nie post�powa�a wi�kszo�� ludzi, nawet najdziksi, krwio�erczy bandyci. Nawet oni nie chcieli skrzywdzi� biednego szale�ca. Wcze�niej czy p�niej - pomy�la� - dadz� mi k�s chleba i ze dwa �yki piwa, a ja podzi�kuj� im i p�jd� dalej na zach�d w stron� San Francisco, Mendocino albo innego miasta w tych stronach. Min�o jednak nast�pne pi�� minut, a oni wci�� nie chcieli go zauwa�y�. Wygl�da�o, jakby bawili si� z nim w jak�� gr�. Wtedy w�a�nie zerwa� si� ostry, gor�cy wiatr ze wschodu. Zauwa�yli to. - Nadci�ga bryza z�ej nowiny - mrukn�� niski, rudy m�czyzna o grubych rysach. Pozostali przytakn�li kln�c g�o�no. - Tego nam, do cholery, potrzeba. Wiatru z ci�kim �adunkiem - powiedzia� rudy i rozgl�daj�c si� w�ciekle dooko�a, wtuli� g�ow� w ramiona, jak gdyby mia�o to uchroni� go przed radioaktywnym py�em niesionym by� mo�e przez wiatr. - W��cz silnik, Charley - rzek� cz�owiek o niebieskich oczach i szorstkiej, dziobatej twarzy - zdmuchnijmy to �wi�stwo tam, sk�d przysz�o, do Nevady, co? - No pewnie - odpowiedzia� inny, niski Latynos o ponurej twarzy. - Tak trzeba zrobi�, jasne! Chryste, zawr�� ten wiatr. Tom zadr�a�. Wiatr by� nieprzyjemny, jak ka�dy ze wschodu. Wydawa� si� jednak by� czysty. Tom zwykle wiedzia�, kiedy promieniotw�rczy py� �egluje z wiatrem wiej�cym ze ska�onych miejsc. Powodowa� on w jego czaszce b�l mi�dzy lewym uchem a �ukiem brwiowym. Teraz nic takiego nie czu�. Czu� natomiast co� innego, co zacz�o wydawa� mu si� znajome. By� to d�wi�k gdzie� g��boko w m�zgu, rycz�cy d�wi�k, kt�ry oznajmia�, �e w�a�nie zaczyna si� jedna z jego wizji. Po chwili kaskady zielonego �wiat�a zacz�y zalewa� mu umys�. Nie zdziwi� si�, �e dzieje si� to tu i teraz, o tej godzinie, w�r�d tych ludzi. Nieraz ju� na niego tak dzia�a� wschodni wiatr, podobnie zreszt� jak szczeg�lny rodzaj �wiat�a pod wiecz�r, ozi�bienie albo czyste powietrze po burzy. Cz�sto te� zdarza�o mu si� to w�r�d obcych, zw�aszcza gdy nie byli przyja�nie nastawieni. Wizje nie potrzebowa�y du�o czasu. Jego umys� wci�� znajdowa� si� u progu kt�rej� z nich. Kot�owa�y si� w nim gotowe do przej�cia kontroli w odpowiednim momencie. Dziwaczne obrazy i struktury przez ca�y czas wirowa�y mu w g�owie. Ju� od dawna z nimi nie walczy�. Z pocz�tku pr�bowa�, bo wydawa�o mu si�, �e �wiadcz� o post�puj�cej chorobie psychicznej. Teraz jednak nie obchodzi�o go, czy jest wariatem, czy nie, a poza tym wiedzia�, �e pr�by walki sko�cz� si� w najlepszym razie b�lem g�owy. Gdyby za� zacz�� walczy� zbyt zaciekle, najpewniej zosta�by powalony na ziemi�, a wizji i tak w �adnym przypadku nie uda�oby si� mu powstrzyma�. By�o to niemo�liwe: z takich zmaga� jeszcze nigdy nie wyszed� zwyci�sko, ko�czy�y si� zwykle niezbyt przyjemnie. Poza tym te wizje by�y najlepsz� rzecz�, jaka go w �yciu spotyka�a. W�a�ciwie zd��y� je ju� nawet pokocha�. W�a�nie jedna nadchodzi�a. Tak, tak, z pewno�ci�! Znowu Zielony �wiat! Tom u�miechn�� si�, rozlu�ni� i podda� si� zjawom. - Witaj Zielony �wiecie! Przyszed�e� zabra� mnie do domu? Z�ocistozielone �wiat�o s�o�ca l�ni�o na g�adkich pojedynczych wzg�rzach. S�ysza� szum i �oskot odleg�ego turkusowego morza. Ci�kie powietrze by�o g�ste jak aksamit i s�odkie jak wino. B�yszcz�ce, krystaliczne kszta�ty, jeszcze niewyra�ne, ale szybko nabieraj�ce ostro�ci, zacz�y przesuwa� si� po ekranie jego duszy. Wysokie, kruche postacie uformowane, jak mog�o si� wydawa�, z opalizuj�cego, wielobarwnego szk�a. Porusza�y si� z zadziwiaj�c� gracj�. Ich cia�a by�y d�ugie i smuk�e, ze l�ni�cymi jak zwierciad�a ko�czynami zako�czonymi ostro na kszta�t w��czni. Pe�ne m�dro�ci brylantowe oczy umieszczone by�y w rz�dach po trzy na ka�dym boku spiczastych g��w w kszta�cie czworok�ta. Tom widzia� te istoty ju� przedtem, wiedzia�, kim by�y: ksi���tami, ksi�nymi, hrabiankami tej przepi�knej krainy. Poprzez wizje wci�� jednak dostrzega� siedmiu czy o�miu typ�w przy ci�ar�wce. Musia� powiedzie� im, co widzi. Zawsze tak robi�, gdy wizje nachodzi�y go w obecno�ci innych ludzi. - To Zielony �wiat - powiedzia�. - Widzicie �wiat�o? Widzicie? Jak strumie� szmaragd�w z nieba. Sta� z rozstawionymi szeroko nogami i odrzucon� w ty� g�ow� staraj�c si� tak wygi�� r�ce, by d�onie spotka�y si� za plecami. S�owa zn�w pop�yn�y z jego ust: - Patrzcie, siedmiu kryszta�owych idzie do pa�acu letniego. Trzy �e�skie, dwa m�skie i dwa innego rodzaju. Jakie to pi�kne! Jakby ca�� sk�r� mieli z diamentu. A te oczy, te oczy! Bo�e, czy widzieli�cie kiedy� co� tak pi�knego? - A c� to tu mamy za czubka? - spyta� jaki� g�os. Tom prawie nie s�ysza�. Ci obdarci ludzie teraz dla niego nie istnieli. Rzeczywisto�ci� by�y istoty z Zielonego �wiata krocz�ce w glorii przez okryte mg�� polany. Pomacha� im r�k�. - To Tr�jca Miselinowa, widzicie? Te trzy w �rodku, najwy�sze. A to Vuruun. Za starej dynastii by� ambasadorem na Dziewi�ciu S�o�cach. A ten... O, popatrzcie na wsch�d! Wstaje zielona zorza! Jakby niebo p�on�o zieleni�! Oni te� to widz�. Pokazuj�, patrz�... Widzicie, jacy zaaferowani? Jeszcze ich takich nie widzia�em. Ale co� takiego... - Czubek, pewnie! Typowy przypadek. To by�o wida� zaraz, jak tylko przyszed�. - Niekt�rzy z tych �wir�w mog� by� paskudni, jak dostan� ataku. S�ysza�em nieraz. Potrafi� nawet si� uwolni�, gdy ich zwi��esz. Tacy silni. - My�lisz, �e on te� taki ostry? - Kto wie? Widzia�e� kiedy� takiego stukni�tego? - Hej, czubek, s�yszysz mnie? - Zostaw go, Stidge. - Czubku, �wirze! G�osy. S�abe, dalekie, niewyra�ne. G�osy z za�wiat�w brz�cz�ce wok� niego. Niewa�ne, co m�wi�y. Oczy Toma b�yszcza�y. P�omie� zielonej zorzy wirowa� na wschodnim niebie. Lord Vuruun oddawa� mu cze��, wyci�gaj�c w g�r� dwie pary przezroczystych ramion. Tr�jca splot�a si� w u�cisku. Sk�d� dochodzi�y d�wi�ki niebia�skiej muzyki, kt�ra w�drowa�a pomi�dzy �wiatami. G�osy ludzi by�y tylko ledwie s�yszalnym szumem b��dz�cym gdzie� pod ogromnym p�aszczem muzyki. Wtedy kto� uderzy� go mocno w brzuch, a� Tom zgi�� si� wp� dusz�c si�, sapi�c i kaszl�c. Zielony �wiat zawirowa� dziko wok� niego, wizja zacz�a ulatywa�. Oszo�omiony chwia� si� w prz�d i w ty� nie wiedz�c, co si� z nim dzieje. - Stidge, zostaw go! Jeszcze jeden cios, mocniejszy. Zamroczy�o go. Tom upad� na kolana wpatruj�c si� nie widz�cymi oczami w brunatne k�py zwi�d�ej trawy. Z jego ust pociek�a cienka stru�ka krwi. Wydawa�o mu si�, �e za chwil� wypluje wn�trzno�ci. Wiedzia�, �e zrobi� b��d pozwalaj�c sobie na upadek. Teraz zaczn� go kopa�. Co� takiego przytrafi�o mu si� ju� w zesz�ym roku w Idaho. Leczy� wtedy �ebra przez sze�� tygodni. - �wir, wariat, czubek! - Stidge, do cholery, Stidge! Trzy kopni�cia. Tom skuli� si� pr�buj�c przezwyci�y� b�l. W jakim� zak�tku umys�u pozosta� mu ostatni fragment wizji: smuk�y, l�ni�cy, znikaj�cy krystaliczny kszta�t. Potem us�ysza� krzyki, przekle�stwa, gro�by. Zda� sobie spraw�, �e wok� toczy si� jaka� walka. Nie otwieraj�c oczu ws�uchiwa� si�, czy kawa�ki po�amanych ko�ci nie skrzypi� ocieraj�c si� o siebie. Wygl�da�o jednak na to, �e nic si� nie z�ama�o. - Mo�esz wsta�? - zapyta� po chwili spokojny g�os. - Nie b�j si�, nikt ci ju� nic nie zrobi. Popatrz na mnie, no popatrz na mnie, ch�opie! Tom zdecydowa� si� otworzy� oczy. Przed sob� zobaczy� m�czyzn� z kr�tko przystrzy�on�, g�st� czarn� brod� i mocno podkr��onymi oczami. Nie widzia� wcze�niej jego twarzy, wi�c musia� to by� jeden z tych, kt�rzy pracowali przy skrzyni bieg�w. Wygl�da� tak samo jak pozostali, ale by� w nim jakby cie� czego� delikatniejszego. Tom skin�� g�ow�, a m�czyzna chwyci� go pod �okcie i ostro�nie postawi� na nogi. - Nic ci nie jest? - Chyba nie. Troch� mn� potrz�s�o. Bardziej ni� troch�. Tom rozejrza� si�. Rudy le�a� przy ci�ar�wce pluj�c w�ciekle krwi�. Pozostali stali nieco dalej niepewnie marszcz�c brwi. - Kim jeste�? - zapyta� m�czyzna z czarn� brod�. - To po prostu pieprzony �wir - powiedzia� rudy. - Zamknij si�, Stidge - rzek� brodacz, po czym zn�w zapyta� Toma: - Jak si� nazywasz? - Tom. - Po prostu Tom? Tom wzruszy� ramionami. - Po prostu Tom, tak. - Tom sk�d? - Ostatnio z Idaho, a id� do Kalifornii. - Jeste� w Kalifornii. Idziesz do San Francisco? - Chyba tak, nie jestem pewny, ale to przecie� nie ma znaczenia?... - Pozb�d� si� go - powiedzia� Stidge, gdy podni�s� si� ju� z ziemi. - Do cholery, Charley, wyrzu� st�d tego �wira, zanim mnie... - Przesta� szuka� guza, Stidge - Charley po�o�y� praw� r�k� na piersi eksponuj�c zapi�t� na nadgarstku laserow� bransoletk� �wiec�c� z�owrogim ��tym napisem: READY. Stidge spojrza� os�upia�y. - O Bo�e, Charley! - Siadaj tam z powrotem, cz�owieku. - Jezu, to tylko wariat! - Teraz to jest m�j wariat. Kto go tknie, dostanie �wiat�em po bebechach. Rozumiesz, Stidge? Rudzielec nie odezwa� si�. Charley zwr�ci� si� do Toma: - Jeste� g�odny? - No pewnie. - Damy ci co�. Mo�esz z nami zosta� par� dni, je�li chcesz. Pojedziemy w kierunku Frisco, je�li w og�le uda nam si� ruszy� tego grata - podkr��one oczy ogl�da�y Toma uwa�nie. - Nosisz co�? Tom pog�adzi� niepewnie sw�j tobo�ek. - �Nosisz�? - No, bro�. N�, rewolwer, szpikulec, bransolet�, cokolwiek. - Nie, nic. - Chodzisz tak sobie bez broni? Stidge mia� racj�. Musisz by� wariatem. Charley wyci�gn�� palec w stron� niebieskookiego, dziobatego cz�owieka. - Hej, Buffalo, po�ycz Tomowi szpikulec czy co� takiego, s�yszysz? Przecie� musi co� nosi�. Buffalo wyj�� cienki, l�ni�cy pr�t metalowy zako�czony z jednej strony r�koje�ci�, z drugiej grotem w kszta�cie �ezki. - Wiesz, jak si� z tym obchodzi�? - zapyta�. Tom gapi� si� na bro� bez s�owa. - No, co z tob�, bierz! - powiedzia� Buffalo. - Nie chc� - odpar� Tom. - Gdy kto� chce zrobi� mi krzywd�, to my�l�, �e to jego problem, a nie m�j. Biedny Tom nie krzywdzi ludzi. Biedny Tom nie chce �adnego szpikulca. Ale dzi�kuj�, naprawd� dzi�kuj�. Charley przyjrza� mu si� przez chwil�. - Na pewno? - Na pewno. - W porz�dku - powiedzia� Charley kr�c�c g�ow� - w porz�dku, skoro tak m�wisz... - Chyba ju� bardziej nie da si� zwariowa�? - wtr�ci� ma�y Latynos. - Dajemy mu szpikulec, a on si� �mieje i m�wi �Nie, dzi�kuj�. Wariat, kompletny wariat. - S� wariaci i wariaci - rzek� Charley. - Mo�e wie, co robi. Jak masz szpikulec, to mo�esz zdenerwowa� kogo�, kto ma wi�kszy. Je�li nie masz nic, to mo�e ci� zostawi�. Rozumiesz? Charley u�miechn�� si�, poklepa� Toma po plecach i �cisn�� za ko�ciste rami�. - Jeste� moim cz�owiekiem. Tom. Ty i ja, id� o zak�ad, wiele si� od siebie nauczymy. Je�li kto� ci� tknie, tylko mi powiedz, a b�dzie tego �a�owa�. - Doko�czymy ci�ar�wk�, Charley? - Do diab�a z ni�. Teraz ju� b�dzie za ciemno. Trzeba skombinowa� co� do jedzenia, a ci�ar�wk� zajmiemy si� rano. Wiesz jak rozpali� ogie�, Tom? - Jasne. - Dobrze, to rozpal. Tylko �eby nie by�o z tego po�aru. Nie chcemy zwraca� na siebie uwagi. Charley zacz�� komenderowa�, wysy�a� ludzi w r�ne strony. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e to jego ludzie. Stidge utykaj�c odszed� ostatni. Przystan�� na chwil� przy Tomie, by pos�a� mu gro�ne spojrzenie m�wi�ce, �e jedyn� rzecz�, kt�ra utrzymuje go przy �yciu, jest protekcja Charleya. A ten przecie� nie zawsze b�dzie na miejscu, by go obroni�. Tom nie przej�� si� zbytnio. �wiat by� pe�en ludzi takich jak Stidge, a Tom jak dot�d jako� sobie radzi�. Znalaz�szy w�r�d k�p suchej trawy kawa�ek go�ej ziemi nadaj�cy si� do rozniecenia ognia, zacz�� uk�ada� chrust. Min�o mo�e dziesi�� minut, ogie� p�on�� w najlepsze. Tom zauwa�y�, �e Charley wr�ci� i sta� teraz za nim obserwuj�c jego poczynania. - Tom? - Tak, Charley? Czarnobrody przysiad� przy nim i wrzuci� do ognia polano. - Dobra robota - stwierdzi�. - Podoba mi si� taki ogie�. Wszystko r�wno u�o�one - przysun�� si� bli�ej i rozejrza� wok�, jak gdyby chcia� sprawdzi�, czy nikogo nie ma w pobli�u. - S�ysza�em, co m�wi�e�, gdy z�apa� ci� ten atak - m�wi� dalej Charley g�osem niewiele g�o�niejszym od szeptu. - O tym Zielonym �wiecie, o kryszta�owych ludziach, ich l�ni�cych sk�rach i oczach jak diamenty. Jak te oczy by�y u�o�one? - W rz�dach po trzy po ka�dej stronie g�owy. - Po czterech stronach? - Tak, po czterech. Charley milcza� przez chwil� grzebi�c w ogniu. Potem powiedzia� jeszcze cichszym g�osem: - �ni�o mi si� w�a�nie takie miejsce mo�e tydzie� temu. A p�niej znowu przedwczoraj. Zielone niebo, kryszta�owi ludzie, oczy jak diamenty, troje oczu w czterech rz�dach wok� g�owy. Widzia�em to, jakbym siedzia� w teatrze. A teraz zjawiasz si� ty i m�wisz o tym samym, krzycz�c jakby ci� op�ta�o. Ja widzia�em to samo miejsce! Jak to, u diab�a, mo�liwe, �eby �ni� si� nam taki sam zwariowany sen? Powiedz, jak to, u diab�a, mo�liwe? 2 S�o�ce ledwie od p� godziny o�wietla�o zachodnie stoki Sierra Nevada, gdy Elszabet obudzi�a si� i wysz�a na werand�. Nago, tak jak spa�a. Owion�� j� ch��d letniego poranka. Po nocy pozosta� ju� tylko mi�kki pled mg�y okrywaj�cy wierzcho�ki sekwoi i rozrzedzaj�cy si� od do�u. Pi�kne - pomy�la�a. Ze wszystkich stron s�ycha� by�o delikatny plusk kropel rosy spadaj�cych z wynios�ych ga��zi na mi�kki dywan mchu. Setki paproci na zboczu wzg�rza przed jej chatk� b�yszcza�y jak wypolerowane. Pi�kne, pi�kne. Nawet piski rozpoczynaj�cych pracowity dzie� s�jek wydawa�y si� pi�kne. Bez dw�ch zda�, wspania�y poranek. Zim� czy latem, zawsze by�o tu tak samo. Tu, w Centrum Nepenthe, trzeba by�o polubi� wczesne wstawanie, bo kasowanie pami�ci mog�o by� przeprowadzone wy��cznie przed �niadaniem. Nie by�o to jednak dla niej uci��liwe. Elszabet nie potrafi�a wyobrazi� sobie, �e mo�na nie lubi� wstawania o �wicie, je�eli �wiat by� taki jak dzi�. Nie by�o te� powodu, by nie chodzi� wcze�nie spa�. Co mo�na robi� wieczorem tutaj, w domu wariat�w, setki mil na p�noc od San Francisco? Dotkn�a tarczy zegarka. Po ekraniku zacz�� przesuwa� si� jej harmonogram dnia: 6.00 ojciec Christie, domek A Ed Ferguson, domek B Alleluja, domek C 6.30 Nick Podw�jna T�cza, domek B Tomas Menendez, domek C 7.00... Przykucn�a za chatk�, a potem szybki, orze�wiaj�cy prysznic. Wskoczy�a w szorty i lekk� bluzk�. Kawa�ek sera popi�a jab�ecznikiem. Nie by�o sensu i�� a� do kantyny dla personelu tak wcze�nie rano. Za pi�� sz�sta by�a ju� na schodach domku A, przeskakuj�c co drugi stopie�. Ojciec Christie siedzia� zgarbiony w fotelu zabiegowym, a Teddy Lansford krz�ta� si� wok� niego przygotowuj�c sprz�t do kasowania. Pacjent nie wygl�da� dobrze. Rzadko zreszt� wygl�da� dobrze o tej porze. Dzi� by�o nawet gorzej ni� zwykle: blady, zlany potem, z ��tymi obw�dkami wok� oczu i jakby oszo�omiony. By� to niski, t�gi m�czyzna w wieku oko�o 45 lat, z g�st�, szpakowat� czupryn� dooko�a �agodnej twarzy. Dzisiaj ubrany by� w szaty duchowne, kt�re zawsze wydawa�y si� na niego nie pasowa�. Ko�nierz by� zat�uszczony, a czarna bluza zmi�ta i pofa�dowana, jak gdyby �le zapina� guziki. Gdy wesz�a, natychmiast si� rozpogodzi�. By�o to jednak o�ywienie udawane. - Dzie� dobry, Elszabet! Jak �licznie pani wygl�da! - Naprawd�? - u�miechn�a si�. Zawsze prawi� komplementy. Zawsze pr�bowa� zerka� na jej uda i piersi, gdy wydawa�o mu si�, �e nie zauwa�y. - Spa� ojciec dobrze? - Bywa�y lepsze noce. - Ale bywa�y i gorsze? - Gorsze te�, chyba tak. R�ce mu si� trz�s�y. Gdyby o tym nie wiedzia�a, pomy�la�aby, �e pil. Ale to oczywi�cie by�o niemo�liwe. Nie mo�na pi�, nawet po kryjomu, je�li ma si� wszyt� w prze�yk p�ytk� sumienia. Od strony konsoli kontrolnej da� si� s�ysze� g�os Lansforda: - Cukier we krwi w normie, oddychanie, przyswajanie jodyny, wszystko w porz�dku. Fale delta obecne, w pe�ni zabezpieczone. Wszystko wygl�da jak trzeba. Umieszczam modu� kasowania ojca w szczelinie. Elszabet? - Zaczekaj chwil�. Jaki masz odczyt nastroju? - Zwyk�a lekka depresja i... zaraz, nie, nie depresja, tylko pobudzenie. Co do cholery! Ojcze, przecie� ojciec ma by� o tej porze w depresji! - Przepraszam - odpowiedzia� potulnie ojciec Christie dr��cym g�osem. - Czy to zak��ci wasz program dla mnie? Technik roze�mia� si�. - Ta maszyna potrafi wszystko dopasowa�. Ju� to zreszt� zrobi�a. Wszystko gotowe. A ojciec jest gotowy do kasowania? - W ka�dej chwili - odpar� duchowny tonem, z kt�rego wcale to nie wynika�o. - Elszabet, zaczynamy? Zastanowi�a si� chwil�. - Nie, zaczekaj. Sp�jrz na te linie na drugim ekranie. Przekroczy� pr�g niepokoju. Chc� z nim najpierw porozmawia�. - Mam zosta�? - zapyta� technik bez wi�kszego zaanga�owania. - Przejd� do B i przygotuj pana Fergusona, dobrze? Zostaw mnie na chwil� z ojcem. - Oczywi�cie - powiedzia� Lansford i wyszed�. Ksi�dz patrzy� na Elszabet mrugaj�c oczami jak zak�opotany ucze� strofowany przez nauczyciela za wagary. - Wszystko w porz�dku, czuj� si� dobrze, naprawd�. - Nie wydaje mi si�. - Ale� naprawd� wszystko jest dobrze. - No to o co chodzi, ojcze? - spyta�a �agodnie. - To trudno okre�li�. - Boi si� ojciec kasowania? - Nie, sk�d. Przecie� przechodzi�em to ju� mn�stwo razy, prawda? - spojrza� na ni� z niepewno�ci� - Prawda? - Ponad sto razy. Jest tu ju� ojciec od czterech miesi�cy. - Tak w�a�nie my�la�em. Kwiecie�, maj, czerwiec, lipiec. Kasowanie to dla mnie nic nowego. Dlaczego mia�bym si� ba�? - Nie ma �adnego powodu. Kasowanie jest elementem kuracji. Wie ojciec o tym. - Tak. - Ale ojca linie rozchodz� si� po ca�ym ekranie. Co� ojca dzi� rano wzburzy�o, a w�a�ciwie to musia�o si� sta� w nocy, nieprawda�? Wczoraj odczyt by� w normie. Co to by�o, jaki� sen? Duchowny zrobi� si� jeszcze bardziej niespokojny. Wygl�da� coraz gorzej. - Czy mogliby�my wyj��, Elszabet? My�l�, �e �wie�e powietrze dobrze mi zrobi. - Oczywi�cie. W�a�nie o tym samym pomy�la�am. Wyprowadzi�a go na tyln� werand� ma�ego, drewnianego budynku, kaza�a stan�� nieruchomo i g��boko oddycha�. G�rowa�a nad nim prawie o p�torej g�owy, by�a zreszt� wy�sza od wielu m�czyzn. Tak czy inaczej r�nica wzrostu powodowa�a, �e jeszcze bardziej przypomina� zal�knionego ch�opca, mimo �e by� od niej o dziesi�� lat starszy. Czu�a jego wewn�trzn� niewypowiedzian� potrzeb� dotkni�cia jej i przemo�ny, powstrzymuj�cy go strach. Po chwili wzi�a go za r�k�. Zasady obowi�zuj�ce w centrum m�wi�y o zabezpieczeniu pacjentom pewnego fizycznego komfortu. - Elszabet - odezwa� si�. - Jakie pi�kne imi�. I niezwyk�e. Prawie El�bieta, ale niezupe�nie. - Prawie w�gierskie - odpar�a - ale niezupe�nie. By�a taka w�gierska aktorka, �wietna w laserach, w po�owie XXI wieku. Nazywa�a si� Erzsebet Szabo. Moja matka by�a jej najwi�ksz� wielbicielk� i dlatego da�a mi takie imi�, z tym �e �le je zapisa�a - u�miechn�a si� Elszabet. - Moja matka nigdy nie by�a dobra w ortografii. Ojciec Christie s�ysza� ju� histori� jej imienia co najmniej trzydzie�ci razy, tyle �e, rzecz jasna, co rano j� zapomina�, gdy kasowanie pami�ci oczyszcza�o jego umys� z wszystkich naj�wie�szych zdarze�, jak i z nieprzewidywalnej liczby zdarze� dawniejszych. Po chwili Elszabet zapyta�a: - Co ojca tak w nocy przestraszy�o? - Nic. - Ale waha si� ojciec, czy podda� si� dzisiaj kasowaniu? - Tak. - Dlaczego? - Czy obieca mi pani, �e nie umie�ci tego w mojej karcie? - Nie wiem, chyba nie mog� tego obieca�. - W takim razie nie mog� pani powiedzie�. - Czy to co� kr�puj�cego? - Gdyby to dosz�o do archidiecezji... - Ach, sprawy ko�cielne. Tutaj mog� by� dyskretna. Biskup nie ma dost�pu do dokument�w centrum. - Naprawd�? - Przecie� wie ojciec o tym. Skin�� g�ow�. Jego twarz nabra�a �ywszych kolor�w. - Ot�, Elszabet, mia�em w nocy wizj� i nie jestem pewny, czy chce podda� si� kasowaniu pami�ci. - Wizj�? - Bardzo wyra�n�. Cudown� i zdumiewaj�c�. - Kasowanie mog�oby j� wymaza�. Tak najprawdopodobniej by si� sta�o. - Wiem. - Ale je�li chce ojciec zosta� wyleczony, trzeba bezwzgl�dnie podda� si� kasowaniu. Zapomnie� dobre rzeczy razem ze z�ymi. Za jaki� czas umys� ojca zintegruje si� i nie b�dziemy ju� musieli robi� kasowania. Na razie jednak... - Rozumiem, lecz mimo to... - Czy chce ojciec opowiedzie� mi o tej wizji? Poczerwienia� i skuli� si�, jakby co� go uk�u�o. - Nie musi ojciec. Ale mo�e tak by�oby lepiej. Milcza� przez chwil�, nie mog�c si� zdecydowa�. Nie wytrzyma�: - Elszabet, ja widzia�em Boga w niebie! U�miechn�a si� usi�uj�c zrobi� wra�enie szczerze zainteresowanej. - To musia�o by� wspania�e - powiedzia�a �agodnym g�osem. - Bardziej ni� mo�e pani sobie wyobrazi�. Bardziej ni� ktokolwiek mo�e sobie wyobrazi�. Zn�w zacz�� dr�e�, a z oczu pociek�y mu �zy pozostawiaj�c na twarzy dwie b�yszcz�ce �cie�ki. - Czy nie widzi pani, Elszabet, �e nie ma we mnie �adnej wiary? �adnej wiary. A nawet je�li by�a, opu�ci�a mnie dawno temu. Czy to nie �a�osne? Czy to nie brzmi jak kiepski �art? Ksi�dz, kt�ry nie wierzy. Wiara jest moim zawodem, rozumie pani? A ja jej nie mam. Spe�niam tylko swoje ko�cielne obowi�zki, odprawiam nabo�e�stwa; wykonuj� zaw�d jak prawnik czy ksi�gowy, ja... - przerwa� na moment. - A B�g przychodzi do mnie, nie do papie�a, kardyna�a, tylko do mnie, kt�ry jestem bez wiary! - Jak wygl�da�a ta wizja? Mo�e ojciec opowiedzie�? - O tak, tak, opowiem pani. By�a tak wyrazista, jak na jawie. Purpurowe �wiat�o na niebie, jak welon, jak �wietlisty welon zawieszony na niebie, i dziewi�� s�o�c �wiec�cych jednocze�nie, jak klejnoty. Pomara�czowe, niebieskie, ��te, takie jak nasze, wszystkie kolory mieszaj�ce i zlewaj�ce si� ze sob�. Cudowne cienie! Dziewi�� s�o�c! A p�niej ujrza�em Jego. Ujrza�em Go na tronie, Elszabet. Wielki, majestatyczny. Kr�l kr�l�w, kt� inny m�g�by mie� dziewi�� s�o�c za podn�ki! Jego oblicze, czo�o, bil z niego strumie� �wiat�a, mi�o�ci, �aski, �wi�to��, moc, pot�ga. To wszystko p�yn�o od Niego. Poczucie, �e widz� najpot�niejsz� i najm�drzejsz� istot�, Boga Wszechmog�cego. M�wi� pani, to by�o przygniataj�ce. P�aka�em, szlocha�em, by�em mokry od potu. By�o to tak cudowne, �e my�la�em, �e dostan� ataku serca. Ksi�dz przerwa� i ukradkiem zerkn�� na ni� z niepewno�ci�. Nast�pnie, ju� nie patrz�c w jej stron�, doda� cichym, zawstydzonym, pe�nym b�lu g�osem: - Jeszcze jedno. Wie pani, m�wi si�, �e jeste�my stworzeni na Jego obraz i podobie�stwo, a to nie jest tak. On w og�le nie jest taki jak my. Wiem, �e widzia�em Boga. Jest to r�wnie pewne jak to, �e Jezus jest moim Zbawc�. Ale On wcale nie wygl�da tak, jak my. - Jak wi�c wygl�da? - Nie mog� o tym m�wi�. Nie o�mieli�bym si�, nawet przy pani. Ale On nie wygl�da� jak istota ludzka. Wspania�y, wielki, ale niepodobny do �udzi. Elszabet nie mia�a poj�cia, jak na to zareagowa�. U�miechn�a si� znowu swym zawodowym u�miechem, ciep�ym i zach�caj�cym. - Musz� zatrzyma� t� wizj�, Elszabet. To co�, o co modli�em si� przez ca�e �ycie. Obecno�� Boga roz�wietlaj�ca moj� dusz�. Jak m�g�bym z tego zrezygnowa�, je�li tego do�wiadczy�em? - Musi ojciec podda� si� kasowaniu. Przecie� wie ojciec, �e kasowanie go uzdrowi. - Tak, wiem. Ale ta wizja, te dziewi�� s�o�c. - Mo�e to zostanie po kasowaniu. - A je�li nie? - zmarszczy� brwi. - My�l�, �e chcia�bym przerwa� leczenie. - Wie ojciec, �e to niemo�liwe. - Wizja... - Z pewno�ci� znowu zostanie ojcu dana, gdyby uleg�a wymazaniu. Je�li b�g objawi� si� ojcu tej nocy, czy mo�liwe jest, by go teraz opu�ci�? Co otwar�o si� przed ojcem tej nocy, z pewno�ci� otworzy si� ponownie. Dziewi�� s�o�c, B�g Ojciec na tronie... - Naprawd� tak pani my�li, Elszabet? - Jestem tego pewna. - Mam nadziej�, �e si� pani nie myli. - Prosz� mi zaufa� - powiedzia�a. - Prosz� zaufa� bogu. - Tak. - Wejd�my wi�c z powrotem do �rodka. Ksi�dz wygl�da� na przekonanego. - Oczywi�cie - odrzek�. - Czy mog� przys�a� tu Lansforda? - Naturalnie. �zy p�yn�y mu po policzkach. Jeszcze nigdy nie widzia�a go tak o�ywionego. Tymczasem w domku B Lansford przygotowa� kasowanie dla Eda Fergusona, kt�ry wygl�da� na nieco zniecierpliwionego oczekiwaniem. - Id� teraz do ojca - powiedzia�a Elszabet do Lansforda - a ja zajm� si� panem Fergusonem. Technik skin�� g�ow�. Ferguson, m�czyzna o ch�odnym wyrazie twarzy oko�o pi��dziesi�tki, trafi� do Centrum Nepenthe zamiast do wi�zienia za ogromne i bezsensowne oszustwa w handlu nieruchomo�ciami. Teraz zacz�� opowiada� Elszabet o wyje�dzie do Mendocino, gdzie mia� spotka� si� z jak�� kobiet�, kt�ra mia�a przyjecha� tam z San Francisco. Elszabet s�ucha�a jednym uchem. Umys� zaprz�tni�ty mia�a wizj� ojca Christie. Jak�e ten biedny, upad�y ksi�dz promienia� opowiadaj�c o tym. Nic dziwnego, �e ba� si� podda� kasowaniu. Straci� jedyny, jakkolwiek mizerny i zniekszta�cony, okruch bo�ej �aski, jakim kiedykolwiek zosta� obdarowany... Gdy Elszabet sko�czy�a ju� z Fergusonem i zajrza�a do syntetycznej kobiety imieniem Alleluja, natychmiast pobieg�a z powrotem do domku A. Ojciec Christie siedzia� u�miechaj�c si� przyja�nie i g�upkowato, charakterystycznie dla kogo�, komu w�a�nie oczyszczono pami�� z ca�ego mn�stwa fakt�w. Donna, siostra rehabilitacji z rannej zmiany, by�a przy nim przeprowadzaj�c normaln� procedur� przypominania. Trzebmy by�o upewni� si�, czy pacjent pami�ta w�asne nazwisko, dzisiejsz� dat�, gdzie jest i dlaczego. Kasowanie mia�o dzia�a� tylko w obr�bie pami�ci kr�tkoterminowej, ale zdarza�o si�, �e zabieg zadzia�a� g��biej, czasami nawet bardzo g��boko. Elszabet skin�a g�ow� m�odszej kobiecie. - W porz�dku - powiedzia�a - dzi�kuj�, ja doko�cz�. Zdziwi�a si� czuj�c, jak mocno bije jej serce. Gdy Donna odesz�a, Elszabet usiad�a obok ksi�dza i delikatnie po�o�y�a mu r�k� na d�oni. - No i jak ojciec si� czuje? Wygl�da ojciec na wypocz�tego i odpr�onego. - O tak, El�bieto, jestem bardzo odpr�ony. - Elszabet - przypomnia�a mu �agodnie. - A tak, oczywi�cie. Przysun�a si� bli�ej. Spr�bowa� zerkn�� jej w dekolt. W porz�dku - pomy�la�a. - Niech mi ojciec powie - odezwa�a si� - czy mia� kiedy� sen o dziewi�ciu s�o�cach �wiec�cych na niebie? - Dziewi�� s�o�c? - spyta� zdziwiony. - Dziewi�� s�o�c jednocze�nie? 3 Tego ranka Jaspin by� ju� sp�niony, kiedy wychodzi� ze swego mieszkania w San Diego. Zdarza�o mu si� to cz�sto. Gdy doszed� w ko�cu do siebie, pogna� autostrad� do zjazdu na Chula Vista. Wjecha� na otwart� przestrze� i na rozwidleniu ruszy� w stron� doliny Otay, wybieraj�c lokalne, wyj�te spod kontroli drogi. Po dwudziestu minutach jazdy po suchej, gor�cej r�wninie dotar� do blokady drogi ustawionej przez ludzi tumbonde. Droga by�a zamkni�ta, co by�o oczywistym bezprawiem; nikt jednak w hrabstwie San Diego nie zamierza� m�wi� ludziom tumbonde, co maj� robi�. Jezdni� przegradza�a �ciana energii, za kt�r�, z ramionami skrzy�owanymi na piersiach, sta�o sze�ciu czy siedmiu ponurych m�czyzn o ciemnej sk�rze i szerokich twarzach z wystaj�cymi ko��mi policzkowymi. Ubrani byli w stroje tumbonde: srebrne kurtki, obcis�e czarne getry z czerwonym lampasem, szerokie czarne sombrera i wisiorki z sierpem ksi�yca na piersiach. Wydawa�o si�, �e maj� za�o�one maski, ale by�y to po prostu ich twarze, kamienne, niewzruszone. �aden z nich nie zdradza� najmniejszych oznak zainteresowania bladym gringo w starym, rozklekotanym samochodzie. Jaspin zna� jednak procedur�. Wychyli� si� przez okno i rzek�: - Chungira-Kt�ry-Przyjdzie przyjdzie. - Maguali-ga, Maguali-ga - odpowiedzia� jeden z tumbonde. - Senior Papamacer naucza. Seniora Aglaibahi jest nasz� matk�. Rei Ceupassear rz�dzi. - Maguali-ga, Maguali-ga. Jak na razie sz�o mu dobrze. - Chungira-Kt�ry-Przyjdzie przyjdzie - rzek� ponownie Jaspin. - Parking jest za dwie kilometr - powiedzia� beznami�tnie jeden z tumbonde - potem id� pi��set metr. Lepiej biec; ju� si� zaczyna� procesja. - Maguali-ga, Maguali-ga - powiedzia� Jaspin, gdy zapora znik�a. Przejecha� obok stra�nik�w o kamiennych twarzach i ruszy� zakurzon�, wyboist� drog�, a� ujrza� ma�ych ch�opc�w machaj�cych do niego z parkingu. By�o tam ju� co najmniej tysi�c samochod�w, w wi�kszo�ci jeszcze starszych ni� jego. Zostawi� auto w zak�tku pod starym d�bem i pobieg� dalej. Mimo �e brakowa�o jeszcze troch� czasu do po�udnia, panowa� straszliwy upa�. Czu� si� jak w Arizonie; �adnej wilgoci, jak w piecu. Spr�bowa� wyobrazi� sobie, jak by si� czu� stoj�c w czarnych spodniach i sombrero w s�o�cu w samo po�udnie. Po chwili zobaczy� wiernych kot�uj�cych si� na wysokim pag�rku przy drodze. By�y ich tysi�ce. Niekt�rzy ubrani byli w kompletny str�j tumbonde, inni, tak jak on, mieli na sobie zwykle ubrania. Trzymali w r�kach sztandary, plakaty, portrety wielkich. Z ukrytych gdzie� g�o�nik�w dochodzi� nieustanny, rytmiczny d�wi�k b�bn�w. Ziemia dr�a�a. Pewnie pod��czyli pr�d - pomy�la� Jaspin - porozmieszczali wsz�dzie w�z�y elektrostatyczne i zsynchronizowane p�ytki pulsacyjne. Tumbonde byli mo�e prymitywni, ale technika nie by�a im obca. Ustawi� si� na skraju t�umu. Daleko w przodzie, w po�owie zbocza wzg�rza, zobaczy� olbrzymie figury b�stw z tektury niesione na dr�gach przez muskularnych, spoconych m�czyzn. Jaspin rozpozna� wszystkie: Prete Noir Negus, tamta to grzmi�cy w�� Narbail, tam zn�w byk O Minotauro i Rei Ceupassear, a tamte dwie najwi�ksze to najwi�ksi bogowie: Chungira-Kt�ry-Przyjdzie i Maguali-ga, bogowie z najdalszych zak�tk�w Wszech�wiata. Jaspin wzdrygn�� si�. Wszystko to powariowane, ale nie mo�na zaprzeczy�, �e bije z tego moc - pomy�la�. Z t�umu przecisn�a si� do niego m�oda, szczup�a kobieta. Odwr�ci�a si�, by spojrze� mu w twarz, i zapyta�a: - Przepraszam, pan doktor Jaspin, prawda? Z Uniwersytetu Kalifornijskiego? Spojrza� na ni�, jakby go ugryz�a. Mia�a mo�e dwadzie�cia trzy, dwadzie�cia cztery lata, t�uste jasne w�osy i bia�� bluzk� rozpi�t� do pasa. Oczy szkli�y jej si� nieco, a na mikroskopijnych piersiach mia�a wymalowane purpurow� i pomara�czow� farb� znaki Maguali-ga. Jaspin nie rozpozna� jej, ale o niczym to nie �wiadczy�o. W ci�gu ostatnich kilku lat zapomnia� bardzo wiele os�b. - Przykro mi, myli mnie pani z kim� innym - odpar� szorstko. - By�am pewna, �e to pan. Chodzi�am na pana wyk�ady w dziewi��dziesi�tym dziewi�tym. Uwa�am, �e by�y wspania�e. - Nie wiem, o czym pani m�wi - powiedzia� z g�upawym u�miechem i odszed� rozpychaj�c si� �okciami. Pos�a�a w jego kierunku gest Rei Ceupasseara, jako znak b�ogos�awie�stwa i przebaczenia. Pieprzy� ci� razem z twoim przebaczeniem - pomy�la� Jaspin. W tej samej chwili zrobi�o mu si� przykro, ale poszed� dalej przeciskaj�c si� przez t�um. Jaspin przechodzi� bardzo z�y okres w �yciu. Wszystko zacz�o si� psu� w�a�nie gdzie� w roku, w kt�rym ta dziewczyna, jak powiedzia�a, chodzi�a na jego zaj�cia. Do tej pory nie rozumia� dlaczego. Mia� trzydzie�ci cztery lata, ale by�y dni, gdy czu� si�, jakby by� trzykrotnie starszy. By�y to dni ci�kie jak z o�owiu, ci�gn�ce si� w niesko�czono��. Czasem trwa�o to ca�y miesi�c. Z uniwersytetu zwolniono go na pocz�tku roku 2102. Nie zacz�� jeszcze nawet wtedy pisa� pracy, wi�c doktorat, kt�ry nada�a mu blondynka, istnia� tylko w jej wyobra�ni. W rzeczywisto�ci by� asystentem na wydziale antropologii i nie zdawa� sobie wtedy sprawy, jakim przywilejem jest ciep�a, intratna posadka na jednym z nielicznych, wci�� funkcjonalnych uniwersytet�w. Teraz zdawa� sobie z tego spraw�, ale teraz by� ju� nikim. - Maguali-ga! Maguali-ga! - rozlega�o si� wycie ze wszystkich stron. Jaspin podchwyci� okrzyk. - Maguali-ga! Zacz�� przesuwa� si� pozwalaj�c, by t�um unosi� go w stron� wielkich, l�ni�cych w s�o�cu, ko�ysz�cych si� figur. Przychodzi� na procesje tumbonde ju� od pi�ciu miesi�cy. Ta by�a �sma. Nie by� do ko�ca pewny, dlaczego tu przychodzi�. Po cz�ci by�a to ciekawo�� zawodowa. Wci�� jeszcze uwa�a� si� w pewnym stopniu za antropologa, a tutaj mia� czyst�, �yw� antropologi� w ca�ej okaza�o�ci: apokaliptyczny, mesjanistyczny kult wyznawc�w gwiezdnego boga, kt�ry rozkwita� na brunatnym pustkowiu na wsch�d od San Diego. Specjalno�ci� Jaspina by�a irracjonalno��. Zamierza� napisa� spor� ksi��k� wyja�niaj�c� mechanizmy rz�dz�ce wsp�czesnym �wiatem i sens ca�ego szale�stwa, kt�re dobrzy ludzie ko�ca dwudziestego pierwszego wieku zostawili w spadku potomnym. Tumbonde by�o czystym ob��dem przyci�gaj�cym Jaspina z nieodpart� si��, jak gdyby przez analiz� obrz�du, w kt�rym uczestniczy�, chcia� zrehabilitowa� si� za nieudan� karier� naukowca. By�o to jednak dla niego czym� wi�cej. Zda� sobie spraw�, �e odczuwa rodzaj pragnienia, jak�� pustk� w duszy, kt�r� mia� nadziej� wype�ni� tutaj, cho� B�g jeden wiedzia�, w jaki spos�b. - Chungira-Kt�ry-Przyjdzie! - krzykn�� Jaspin toruj�c sobie drog�. Jemu r�wnie� udzieli�o si� panuj�ce wok� podniecenie. Czu�, jak przyspiesza mu t�tno i zasycha w gardle. Ludzie ta�czyli w miejscu, nie odrywaj�c st�p od ziemi, wyginaj�c si� i wymachuj�c ramionami na wszystkie strony. Zn�w zobaczy� blondynk�, kilkana�cie metr�w od niego, ta�cz�c� w transie. Maguali-ga, B�g Wr�t, przyszed�, by zaw�adn�� jej dusz�. W t�umie by�o niewielu bia�ych. Tumbonde powsta�o w spo�eczno�ciach latynosko- afryka�skich uchod�c�w, kt�rzy przybyli t�umnie w okolice San Diego po Wojnie Py��w. Wi�kszo�� z nich mia�a sk�r� ciemn� albo wr�cz zupe�nie czarn�. Kult by� mieszank� r�nych kultur; troch� z Brazylii i Gwinei z domieszk� motyw�w haita�skich, no i oczywi�cie meksyka�skich. Trudno by�oby wyobrazi� sobie wyznawany w tej okolicy rodzaj apokaliptycznego kultu, kt�ry w kr�tkim czasie nie nabra�by azteckiego zabarwienia. Ten jednak by� w swej naturze bardziej ekstatyczny od typowej odmiany meksyka�skiej: mniej krwi, wi�cej przeobra�e�. - Maguali-ga! - rykn�� rozdzieraj�cy g�os - zabierz mnie, Maguali-ga! Ku swemu zdumieniu Jaspin stwierdzi�, �e to on sam jest w�a�cicielem owego g�osu. W porz�dku, w porz�dku, daj si� ponie�� - powiedzia� do siebie. Nagle poczu� ch��d pomimo skwaru. Daj si� ponie��. Dobrze wychowany �ydowski ch�opak z Brentwood szalej�cy razem z barbarzy�skimi szwarcerami na skwiercz�cym jak patelnia zboczu wzg�rza w �rodku lipca - dlaczego nie, u diab�a? Daj si� ponie��, ch�opcze. By� ju� na tyle blisko, by widzie� mistrz�w ceremonii g�ruj�cych z�owrogo nad reszt� w swych wysokich, przypominaj�cych szczud�a butach. Widzia� wi�c Seniora Papamacera i Senior� Aglaibahi u jego boku otoczonych jedenastoma cz�onkami Rady Wewn�trznej. Wok� ca�ej trzynastki l�ni�a z�ocista aureola promieni s�onecznych. Jaspin zastanawia� si�, na czym polega�a ta sztuczka, nie mia� bowiem w�tpliwo�ci, �e musi to by� trik. Oficjalnie twierdzono, �e s� rodzajem magnesu przyci�gaj�cego energi� kosmiczn�. �Si�a pochodzi z siedmiu galaktyk� - t�umaczy� Senior Papamacer reporterowi �Timesa�. - �To pot�ne �wiat�o, kt�re niesie moc zbawienia. Kiedy� �wieci�o w Egipcie, p�niej w Tybecie, w miejscu bog�w na Jukatanie, w Jerozolimie, w �wi�tyni w Andach, a teraz tutaj, w sz�stym z Siedmiu Miejsc. Wkr�tce odejdzie na biegun p�nocny, kt�ry jest Si�dmym Miejscem. Wtedy to Maguali-ga otworzy wrota i Chungira-Kt�ry-Przyjdzie zst�pi na nasz �wiat przynosz�c bogactwo gwiazd tym, kt�rzy go kochaj�. I b�dzie to czas ko�ca, kt�ry stanie si� nowym pocz�tkiem.� Czas ten, jak stwierdzi� Senior Papamacer, by� ju� bliski. Jaspin us�ysza� beczenie sp�tanych k�z, przebijaj�ce si� przez og�lny ha�as. Us�ysza� niski, �a�obny g�os bia�ego byka ofiarnego, zamkni�tego w szopie na szczycie wzg�rza. Teraz zobaczy� tancerzy w maskach, z kt�rych siedmiu symbolizowa�o siedem �askawych galaktyk. Ich twarze skryte by�y za b�yszcz�cymi metalicznie maskami, a nagie cia�a zdobi�y ornamenty w kszta�cie s�o�c, ksi�yc�w i planet. Na g�owach mieli l�ni�ce jak zwierciad�a, czerwone, metalowe kopu�y odbijaj�ce ostre jak w��cznie promienie s�o�ca. W r�kach trzymali grzechotki i kastaniety. �piewali dziko: Venha Maguali-ga Maguali-ga, venha! Inwokacja. Ustawi� si� w czo��wce t�umu �piewaj�c i wymachuj�c r�koma. Z lewej strony t�ga kobieta powtarza�a wci�� po hiszpa�sku: - Odpu�� nam nasze grzechy, odpu�� nam nasze grzechy... Po drugiej jego stronie �ylasty Murzyn, obna�ony do pasa, mrucza� �aman� francuszczyzn�: - S�o�ce wschodzi na wschodzie, s�o�ce zachodzi w Gwinei, s�o�ce wschodzi na wschodzie, s�o�ce zachodzi w Gwinei... B�bny grzmia�y coraz g�o�niej i szybciej. Wy�ej, do szczytu. Zwierz�ta piszcza�y z b�lu i przera�enia. Zaczyna�o si� sk�adanie ofiar. Jaspin znalaz� si� na kraw�dzi ogromnego rowu, prawie po brzegi wype�nionego zdumiewaj�cym asortymentem przedmiot�w. By�y tam klejnoty, bi�uteria, monety, lalki, kostki do zabawy, fotografie, odzie�, zabawki, sprz�t elektroniczny, bro�, narz�dzia, paczki z �ywno�ci�. Wiedzia�, co trzeba zrobi�. By�a to studnia ofiarna. Nale�a�o pozby� si� czego� cennego, aby da� �wiadectwo swej wierze, �e przedmioty te nie b�d� potrzebne, gdy przyb�d� bogowie z gwiazd nios�c niewyobra�alne bogactwa wszystkim ludziom cierpi�cym na Ziemi. �Musicie z�o�y� dar Ziemi�, powiedzia� Senior Papamacer, �je�li chcecie, by Ziemia sprowadzi�a dla was dary z gwiazd�. Nie by�o wa�ne, czy przedmiot jest powszechnie uwa�any za cenny: musia� by� cenny dla wrzucaj�cego. Jasper mia� ju� przygotowan� ofiar�. By� ni� zegarek, ostatnia chyba, z wyj�tkiem ksi��ek, cenna rzecz, kt�rej jeszcze si� nie pozby�. Dziewi�ciofunkcyjne cacko IBM by�o jednym z lepszych jej wyrob�w. Warte by�o co najmniej tysi�c. To idiotyczne - pomy�la�. - Dla Chungiry-Kt�ry-Przyjdzie - powiedzia� wrzucaj�c b�yszcz�cy przedmiot do przepe�nionego rowu. Po chwili t�um unosi� go ju� na miejsce zjednoczenia. P�yn�a krew k�z i owiec, natomiast nie po�wi�cono jeszcze byka. Jaspin, trz�s�c si� ca�y, znalaz� si� twarz� w twarz z Senior� Aglaibahi, dziewic�-matk�, bogini� na Ziemi. Mia�a mo�e trzy metry wzrostu, czarne w�osy posypane b�yszcz�cym py�em, oczy obrysowane ognistym szkar�atem, a na nagich, zako�czonych ciemnymi sutkami piersiach widnia�y znaki Maguali-ga. Bogini dotkn�a ko�cem palca jego ramienia. Poczu� co� w rodzaju uk�ucia, jakby wbi�a mu ig�� lub dotkn�a aparatem do elektrowstrz�s�w. S�aniaj�c si� na nogach przeszed� obok niej, min�� jeszcze bardziej gigantyczn� posta� Seniora Papamacera i figury bog�w Narbaila, Prete Noira, O Minotaura i gwiezdnego w�drowca Rei Ceupasseara. Zobaczy� przed sob� wypalony kr�g po�wi�cony Chungirze-Kt�ry-Przyjdzie i Maguali-ga. Okr��ywszy �wi�te miejsce poczu� si� s�abo i zacz�� traci� przytomno��. Upa� - pomy�la� - podniecenie, t�um, histeria. Zachwia� si�, prawie upad�, stara� si� jednak utrzyma� na nogach w obawie przed stratowaniem. Na szczycie wzg�rza uda�o mu si� znale�� drzewo. Przylgn�� do niego staraj�c si� przetrzyma� kolejne fale zawrot�w g�owy. Wydawa�o mu si�, �e uwalnia si� od grawitacji, a jaka� pot�na si�a wyrzuca go daleko w obj�cia kosmosu. Unosz�c si� w przestrzeni zobaczy� Chungir�- Kt�ry-Przyjdzie. B�g Wr�t by� olbrzymi�, dziwaczn� postaci� z rze�bionymi rogami barana, wyrastaj�c� od pasa ze �nie�nobia�ego bloku alabastru. Nad jego lewym ramieniem zawieszone by�o ogromne, ciemnoczerwone s�o�ce wype�niaj�ce po�ow� fioletowego nieba. S�o�ce pulsowa�o i ros�o jak gigantyczny balon. Drugie s�o�ce znajdowa�o si� nad prawym ramieniem boga; niebieskie, pulsuj�ce nag�ymi wybuchami �wiat�a. Pomi�dzy s�o�cami rozpi�ty by� most ze wspaniale b�yszcz�cej materii, jak ognisty �uk na niebie. - M�j czas nied�ugo nadejdzie - rzek� Chungira-Kt�ry-Przyjdzie. - Wst�pisz wtedy w me obj�cia, synu, i wszystko b�dzie dobrze. Potem posta� znikn�a. Nie by�o te� wida� czerwonej ani niebieskiej gwiazdy. Jaspin przecina� r�kami powietrze, ale nie by� w stanie zatrzyma� tego, co ujrza�. Cudowna chwila sko�czy�a si�. Zacz�� dr�e�. Nigdy jeszcze niczego podobnego nie do�wiadczy�. Przygniata�o go to, nie by� w stanie si� poruszy�, nie m�g� oddycha�. Na moment poczu� dotkni�cie boga. Nie da�o si� tego w �aden spos�b wyt�umaczy�, zreszt� nie zale�a�o mu na tym. W tamtym momencie do�wiadczy� czego�, co przekracza�o jego zdolno�� rozumienia, czego� tak wielkiego, �e on, Barry Jaspin, m�g� ca�kowicie si� w tym zagubi�. Dobry Jezu - pomy�la� - czy to mo�liwe, �e tam, w kosmosie, mieszkaj� tytaniczne istoty, z kt�rymi ludzie tumbonde potrafi� nawi�za� ��czno�� przez p� wszech�wiata i �e te istoty przygl�daj� si� naszemu �wiatu z odleg�o�ci tryliona lat �wietlnych, �e przybywaj� tu, by rz�dzi� i zmienia� nasze �ycie? To chyba musia�a by� halucynacja? Upa�, t�um, a mo�e narkotyk, kt�ry wstrzykn�a mi seniora? Otworzy� oczy. Le�a� pod drzewem, a nad nim pochyla�a si� dziewczyna o jasnych w�osach. Bluzk� wci�� mia�a rozpi�t�, ale znaki Maguali-ga na jej piersiach by�y rozmazane i nieczytelne, a sk�ra b�yszcza�a od potu. - Widzia�am, �e pan zemdla� - powiedzia�a. - Ba�am si�, �e co� si� panu stanie. Jak mog� panu pom�c? Wygl�da pan tak dziwnie, doktorze Jaspin. Nie zada� sobie trudu, by zaprzeczy�, �e nazywa si� Jaspin. G�osem zd�awionym przez l�k wykrztusi�: - Nie do wiary. Nie mog� w to uwierzy�. Widzia�em go. Mog�em wyci�gn�� r�k� i dotkn�� go. Gdybym oczywi�cie m�g� si� odwa�y�. - Kogo pan widzia�, doktorze Jaspin? - Pani nie widzia�a? Nie widzia�a go? - Ma pan na my�li Seniora Papamacera? - Mam na my�li Chungir�-Kt�ry-Przyjdzie - odrzek� Jaspin - patrz�cego na mnie z planety w innej galaktyce. Bo�e wszechmog�cy, to naprawd� si� zdarzy�o. Nigdy w to nie w�tpi�em. Poczu�, jakby otacza�a go aureola, jakby u�wi�ci�o go dotkni�cie boga. Wiedzia�, �e jest w nim teraz Chungira-Kt�ry-Przyjdzie, �e zostanie w nim na zawsze. Za jaki� czas jednak wszystko zacz�o zaciera� si� i ulatywa�, a wtedy by� zn�w po�a�owania godnym Barry Jaspinem, spoconym i wyczerpanym, le��cym na gor�cym zboczu wzg�rza w�r�d tysi�cy krzycz�cych i mdlej�cych wok� niego ludzi, wyj�cych z przera�enia zwierz�t i b�bn�w trz�s�cych ziemi� z si�� 9,5 stopnia w skali Richtera. Usiad� i spojrza� na blondynk�, na kt�rej twarzy malowa�o si� zdumienie i przera�enie. Wygl�da�a, jakby te� zobaczy�a Chungir�- Kt�ry-Przyjdzie w jego oczach w tym kr�tkim czasie, zanim opu�ci�o go uniesienie. Ogarn�� go smutek, jakiego nigdy jeszcze nie zazna�. Nie panuj�c nad sob� zap�aka�. 4 Gdy zabieg w domku B by� ju� zako�czony, Ferguson powl�k� si� w stron� internatu na szczycie wzniesienia, czuj�c pustk� w g�owie i co� w rodzaju choroby morskiej. To samo, dobrze znane uczucie, towarzyszy�o mu ka�dego ranka o tej porze. Wiedzia�, �e tak dzieje si� co dzie�, gdy� jego rekorder molekularny, ukryty na palcu pod sygnetem, informowa� go o tym. Rekorder zast�powa� mu pami��. Nacisn�� dwa razy sygnet i us�ysza�: - Czujesz si� wypluty i sko�owany, bo jeste� w�a�nie po kasowaniu pami�ci. Nie przejmuj si� tym, stary. Te dupki nie potrafi� ci� zniszczy�. T� wiadomo�� mia� zaprogramowan� na samym pocz�tku, tak aby rekorder podawa� mu j� co rano, natychmiast po kasowaniu. Smugi mg�y przesuwa�y si� mi�dzy drzewami. Wszystko by�o wilgotne i b�yszcz�ce. �wi�ty Bo�e, to przecie� lipiec - pomy�la� - a czuj� si� jak w lutym. W �aden spos�b nie potrafi� przyzwyczai� si� do p�nocnej Kalifornii. Brakowa�o mu upa�u w Los Angeles, suchego powietrza, a nawet smogu. Tego jednego chyba nigdy �adni naukowcy si� nie pozb�d�: smogu. By� on w Los Angeles, gdy mieszkali tam tylko Indianie. Mo�e nawet za czas�w dinozaur�w. Z pewno�ci� b�dzie tam zawsze. Ferguson stukn�� zn�w w sygnet i us�ysza� sw�j w�asny g�os. - Lacy przyje�d�a z San Francisco na weekend. Zatrzyma si� w Mendo i ma nadziej�, �e dostaniesz przepustk�, by spotka� si� z ni� w sobot� i w niedziel�. Zadzwo� do niej zaraz po �niadaniu. Oto jej numer... Zmarszczy� brwi i stukn�� w pier�cie� jeszcze dwa razy, si�gaj�c do rozbudowanej pami�ci. - Has�o �Lacy� - powiedzia�, a rekorder natychmiast odpar�: - Lacy Meyers, mieszka w San Francisco, rude w�osy, ko�ciste policzki, 31 lat, niezam�na, pozna�e� j� w styczniu 2102 r., pracowa�a z tob� na kontrakcie przy Betelguzie V. Osi�ga orgazm tylko, gdy jest na g�rze. Urodziny ma 10 marca. Adres domowy i telefon... - Dzi�kuj� - powiedzia�. �ycie z kasowaniem jest jak pisanie autobiografii na wodzie. Ale nie zamierza� zawsze tak �y�. Wszed� do internatu i d�ugim, o�wietlonym korytarzem dotar� do trzeciego pokoju po lewej, kt�ry jak powiedzia�a mu w trakcie rutynowego przypominania siostra rehabilitacji, dzieli� z dwoma wsp�lokatorami: Indianinem ka��cym m�wi� do siebie Nick Podw�jna T�cza i facetem o nazwisku Tomas Menendez. �adnego z nich akurat nie by�o, widocznie mieli kasowanie na drugiej zmianie. Ferguson stan�� chwiejnie na �rodku pokoju zastanawiaj�c si�, kt�ry k�t nale�y do niego. Na jednym z ��ek le�a�y jakie� kostki. Podni�s� jedn�, przem�wi�a do niego po hiszpa�sku. W porz�dku - pomy�la� - to proste. ��ko naprzeciw przykryte by�o jaskrawoczerwonym kocem w kraciaste wzorki. India�skie szmaty - domy�li� si�. - Je�li wi�c nie tamte dwa, wobec tego to tutaj musi by� moje. Bo�e, nienawidz� tego g�wna. Co rano zaczyna� jak noworodek. Nie zapomina� tylko, dlaczego tu jest. Mo�na by�o dosta� si� albo tu, albo do Rehabu 2, a tam obchodzili si� z cz�owiekiem o wiele gorzej. Wychodzili stamt�d faceci �agodni i potulni, nadaj�cy si� tylko do przycinania r�. Zamierzali wys�a� go tam po wyroku za oszustwa, ale okaza�o si�, �e jest chory, a mo�e tylko udawa� - sam nie by� teraz tego pewny - i jego adwokat za�atwi� mu rok w Nepenthe. �Ten cz�owiek nie jest przest�pc��, m�wi� wtedy prawnik. �Jest on ofiar�, tak jak inni�. Czy by�a to prawda? Ferguson ju� teraz tego nie wiedzia�. Mo�e rzeczywi�cie mia� ten syndrom Gelbarda, a mo�e by�o to jeszcze jedno oszustwo. Oboj�tnie co to by�o, tutaj leczyli go z tego. To wiedzia� na pewno. Wyskoczy� z ��ka i nacisn�� p�ytk� telefonu. - Prosz� linie zewn�trzn� - powiedzia�. G�os komputera odrzek�: - Mam wiadomo�� dla pana. Czy poda� j� najpierw, panie Ferguson? - Tak, oczywi�cie. - To od pana �ony. Jej przyjazd zaplanowany na wtorek nie dojdzie do sku