8036

Szczegóły
Tytuł 8036
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8036 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8036 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8036 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

William E. Barret Czarnoksi�nik SPIS TRE�CI SPIS TRE�CI......................... 2 I OBRAZ 1 ROZDZIA� PIERWSZY.................... 5 2 ROZDZIA� DRUGI...................... 24 3 ROZDZIA� TRZECI...................... 32 4 ROZDZIA� CZWARTY.................... 40 5 ROZDZIA� PI�TY...................... 47 6 ROZDZIA� SZ�STY..................... 56 II MISTERIA 7 ROZDZIA� PIERWSZY.................... 66 8 ROZDZIA� DRUGI...................... 76 9 ROZDZIA� TRZECI...................... 86 10 ROZDZIA� CZWARTY.................... 98 11 ROZDZIA� PI�TY...................... 108 12 ROZDZIA� SZ�STY..................... 120 III RZECZYWISTO�� 13 ROZDZIA� PIERWSZY.................... 128 14 ROZDZIA� DRUGI...................... 138 Louis i Matylda, James i Anna, Yincent i Charline, Albert i Juanita, Edward i Sonia � zechc� przyj�� t� ksi��k� CZ�SC I OBRAZ ROZDZIA� PIERWSZY W gruncie rzeczy nie by�o powodu, dla kt�rego nie m�g�bym zosta� malarzem godnym uwagi, kim�, kto �atwo robi karier� na fali publicznego zainteresowania sztuk� i tw�rcami sztuki. Mia�em lat dwadzie�cia dziewi�� i po owocnym pobycie w Europie wiedzia�em, do czego s�u�� p�dzle, farby i p��tno. To, �e nie bra�em udzia�u w wy�cigu do chwa�y i sowitych nagr�d, wynika�o z charakteru moich prac czy mo�e z mojego usposobienia. Ja nie malowa�em abstrakcji ani kwintesencji nico�ci, krajobraz�w ani portret�w; malowa�em g�owy i twarze. Malowa�em takie twarze, jakie widuje si� u wej�� do starych katedr, b�d� poni�ej ambon w katedrach, i to przewa�nie twarze m�skie. Malarz z tak� obsesj� nie staje si� s�ynny, tylko wci�� jest skr�powany, op�tany. Szkicowa�em z pami�ci, kiedy zadzwoni� telefon. Szkicowa�em g�ow� sprzedawcy warzyw, maj�cego stoisko na ulicy niedaleko mojej pracowni, g�ow� i twarz cz�owieka z jakiej� innej epoki, innego kraju, sk�d w�a�ciwie � by�o mi oboj�tne. Telefon dzwoni� i dzwoni�, a� w ko�cu podnios�em niech�tnie s�uchaw- k�. � Kirk? � us�ysza�em g�os Ludwiga Lorensona. � Czy mo�esz wpa�� do mnie na g�r�? Za p� godziny. Musz� ci co� pokaza�. Nie tylko tobie zreszt�. � Wpadn�. Naturalnie � odpowiedzia�em. Ludwig Lorenson zawsze zbija� mnie z tropu, sprawia�, �e odpowiada�em i reagowa�em niezr�cznie. Ludwig Lorenson jest handlarzem abstrakcji. Ten fakt nie od razu mie�ci si� ludziom w g�owach, poniewa� Galeria Lorensona to nie zamek na lodzie: to instytucja o konkretnej warto�ci, poka�ny budynek zaprojektowany jako sk�ad, azyl i salon wystawowy rzeczy wymiernych i namacalnych. Wobec o�ywionego ruchu na jezdniach dojazd taks�wk� do Galerii zabra� mi p� godziny. Wchodz�c tam, o ma�o si� nie zderzy�em z rabinem Gersonem Mar-lerem, kt�ry w�a�nie wychodzi� bardzo rozgniewany. Patrzy� na mnie ale chyba mnie nie widzia�. Jego twarz poorana zmarszczkami wygl�da�a jak gipsowa maska; odszed� szybko, nieomal w podrygach. Zna�em go od kilku lat. Chocia� normalnie wydawa� si� dobrodusznie spokojny, jak przysta�o na uczonego, by� bardzo niecierpliwy i porywczy. Ale jego wybuchowo�� nie wynika�a ze z�o�ci, on po prostu, mia� zaci�cie dramatyczne. Bez tego nie by�by sob�. Widywa�em go ju� nieraz rozgniewanego, nigdy jednak w takim �lepym gniewie. Ludwig Lorenson r�wnie� mnie zastanowi�. By�em obecny pewnego jesiennego dnia na aukcji, kiedy oferowa� najwy�sz� cen�, jak� zap�acono za obraz w Stanach Zjednoczonych, tak niedbale, jakby zamawia� obiad w restauracji. Dzisiaj widocznie co� podnieca�o go czy niepokoi�o; g�os jego przez telefon brzmia� dosy� dziwnie. A przecie� w Galerii, wn�trzu skromnym i pogodnym, nie zauwa�y�em �adnych oznak nerwowego nastroju. Robert, podstarza�y kolorowy windziarz, jak zwykle powita� mnie u�miechem. Dla go�ci i klient�w Ludwiga Lorensona otwarte by�y trzy pi�tra galerii, dla wybranych znajomych Ludwiga � cztery. Rozmowy z Robertem w windzie z konieczno�ci ogranicza�y si� do minimum, stanowi�c serial zawsze z dalszym ci�giem na nast�pnym pi�trze. � Jak si� sprawuje ten nowy szofer, Robercie? � zapyta�em. � Niedobrze, panie Donner. � Robert potrz�sn�� g�ow�. � Leniuch z niego. Zakurzone, �e co� strasznego, te moje Cadillaki co dzie� rano. � No tak, ci�gle to s�ysz�. Niepowa�ny stosunek do pracy w tych naszych czasach. B�dziesz musia� go odprawi�. � My�l� nad tym. Trudno mi si� zdecydowa�. Rozmawiali�my w tym duchu ju� od kilku lat, bynajmniej nie �artobliwie, bez �adnych kpinek. Tak� legend� stworzy� sobie Robert i nauczy� mnie nale�ycie si� do niej dostosowywa�. Mia� uszkodzony stos pacierzowy, co uniemo�liwia�o mu wykonywanie pracy ci�szej ni� naciskanie guzik�w w windzie, ale nadawa� tej swojej funkcji godno�� i znaczenie. Wiedzia�, jak przyjmowa� ludzi przychodz�cych do Galerii Lorensona; tych mo�nych, tych prawie-mo�nych i tych zwariowanych. Tylko przy go�ciach, kt�rzy jechali na czwarte pi�tro, odpr�a� si�. S�ysza�em wi�c mn�stwo o k�opotach, jakie ma z jachtami, Cadillakami i skupowaniem akcji na Wall Street, przy czym te anegdoty opowiada� zdumiewaj�co sk�adnie i chwilami je zaprawia� ironi�. Ale o jego rzeczywistych trudno�ciach w �yciu, o zmartwieniach, jakie na pewno mia�, i o jego cierpieniu nie wiedzia�em nic. Kurz na Cadillaku jest zabawny, a zmartwienia zabawne nie s�. Cz�ci� jego m�dro�ci by�o pojmowanie owej prawdy. Nale�a�em do nielicznych chyba, kt�rzy znali nazwisko Roberta: Maxwell. Kiedy powiedzia� mi, jak si� nazywa, namalowa�em z pami�ci jego portret za kierownic� starego automobilu marki Maxwell. To by� prezent na Gwiazdk� dla niego, ale sam sobie zrobi�em tym prezent. Bo odt�d w��czy� mnie do grupki swoich pasa�er�w specjalnych. Drzwi windy otworzy�y si� w gabinecie Ludwiga, florenckiej komnacie z ciemn� boazeri�, z mn�stwem ksi��ek i tylko jednym obrazem. Obraz ten p�dzla Antonella da Messina, wizerunek przystojnego hulaki, stanowi� tu jednak symbol zbytku i wr�cz ekstrawagancji. Ludwig czeka� na mnie, o dziwo, ani nie pracuj�c przy biurku, ani nie zajmuj�c si� spokojnie lektur�. Kiedy wszed�em, przerwa� spacer po pokoju. � Ach, Kirk � powiedzia�. � To �adnie, �e zjawi�e� si� tak szybko. I dobrze, �e przed tamtymi. Spotka�e� rabina Marlera? � Tak. On mnie nie widzia�. � By� zdenerwowany. Chod�! Musz� ci pokaza� co� niezwyk�ego. Otworzy� drzwi z prawej strony i ruszy� pierwszy przez d�ugi korytarz krokiem szybkim, ale doprawdy nie lekkim. A� dziw bra�, �e ten lotny umys�, wybredny duch, kryje si� w tak niezgrabnym cielsku, kt�rym obci��y�a go natura. Weszli�my do tak dobrze mi znanego du�ego, klasztornie surowego pokoju, gdzie wystawia� pewne obrazy dla starannie dobranych ludzi. Zapali� �wiat�o i odwr�ci� si�, �eby zobaczy� moj� reakcj�. Przez chwil� u�wiadamia�em sobie jego obecno��, a potem o nim zapomnia�em. W pomys�owym o�wietleniu wydawa�o si�, �e ten du�y obraz wisi w powietrzu, istnieje jak gdyby w pustce bez �adnych przedmiot�w martwych, bez �adnego �ycia woko�o. To by�o stare jakie� p��tno z pionowymi smugami, podobnymi do sp�owia�ej sadzy przy bocznych kraw�dziach. Zosta� oczyszczony, ale dosy� dawno. Na farbie zobaczy�em paj�czyny sp�ka� i troch� k�aczk�w w miejscach na�o�enia jej grubiej, �eby osi�gn�� cie�. �rodkowa cz�� by�a troch� zniszczona, lekko przymglona brudem i kurzem w�artym ju� po owym czyszczeniu. Obraz jednak unikn�� d�ugiego wystawiania na blask s�oneczny czy te� na szkodliwy dym �wiec wotywnych, wi�c zachowa� si� �wietnie. Wszystko to stwierdzi�em od razu i, �e tak powiem, odfajkowa�em. Sta�em w tym w�a�ciwie nie istniej�cym pokoju i patrzy�em na dziedziniec pa�acu Poncjusza Pi�ata sprzed dw�ch prawie tysi�cleci. Chrystus by� ju� ubiczowany i wystawiony na widok publiczny. Pi�at ju� umy� r�ce i rzymscy �o�nierze prowadzili Jezusa przed obarczeniem Go krzy�em, na kt�rym mia� umrze�. Musieli jednak zmierzy� si� z mot�ochem na dziedzi�cu. M�czy�ni, kobiety i dzieci, bogaci i biedni, zast�powali im drog�, wyj�c i manifestuj�c swoj� nienawi�� do oszo�omionego cz�owieka pod eskort� rzymskiego �o�dactwa. Wrzeszczeli, pluli, rzucali kamieniami, a Rzymianie usi�owali ich odpycha�. Posta� na pierwszym planie, okaza�y, wspaniale umi�niony �o�nierz napiera� przys�aniaj�cym mu lewe rami� puklerzem. Jezus Chrystus w bia�ej zakrwawionej szacie sta� na nogach szeroko rozstawionych, prostuj�c si� z wyra�nym trudem. Okrutnie Go zbito i �lady biczowania pozosta�y widoczne. Krew plami�a Mu w�osy, sp�ywa�a po czole, usta mia� skaleczone, ramiona garbi� troch�, jak gdyby usi�owa� uchroni� obola�e plecy od zetkni�cia z szat�. Patrzy� na ludzi i nie mog�em odczyta� wyrazu Jego twarzy. Wydawa� si� zamroczony, ale oczy mia� �ywe. Nie by�o w nich l�ku ani nienawi�ci, ani zdumienia, mo�e by�o pytanie. Odetchn��em g��boko u�wiadamiaj�c sobie, �e to jest tylko obraz, kt�rego przemo�n� realno�� podkre�la w du�ym stopniu znakomita ekspozycja. � �wietne � powiedzia�em. � Zadziwiaj�ca zdobycz. Kto to namalowa�? G�os Ludwiga zabrzmia� w mrokach lekko zachrypni�ty, wezbrany zniecierpliwieniem: � Jaki� malarz. Niewa�ny. By� nikim. Nigdy o nim nie s�ysza�e�. � Niemo�liwe. Taki malarz nie m�g� by� nikim. Wykluczone. Patrzy�em teraz na obraz moimi drugimi oczami i ju� nie widz�c ludzkiego dramatu cz�owieka osaczanego, bada�em, jak dokona� si� cud z�udzenia na p��tnie. To by� obraz bezsprzecznie niemiecki, ale przypomina� dzie�a Tintoretta czy te� w swoim realizmie, w sposobie portretowania � dzie�a Caravaggia. Kt� inny, je�li nie Tintoretto �mia�by umie�ci� efektownie na pierwszym planie tak� pomniejsz� posta� dramatu, jak ten napieraj�cy Rzymianin? Podobne przecie� zuchwalstwo przejawi� w swoim wielkim �Wniebowzi�ciu", wysuwaj�c na pierwszy plan przepyszn� o bujnych kszta�tach kobiet� na schodkach, podczas gdy posta� Maryi Panny ulatuj�ca w niebo jest male�ka. � Nie dostrzegasz tu szczeg��w � powiedzia� Ludwig. Czy nie dostrzega�em? Gniewny t�um tworzy� p�kole w dolnej cz�ci z lewej strony, zr�wnowa�onej �ukiem ciemnej strz�piastej chmury, niskim wzg�rzem i balkonem Pi�ata w g�rnej cz�ci z prawej, a samotna posta� Chrystusa stanowi�a �rodek tej przek�tnej, chocia� pozornie tak nie by�o. Postacie w t�umie skraca�y pierwszy plan swym zag�szczeniem, natomiast balkon i wzg�rza z obu stron powy�ej tej postaci �rodkowej nadawa�y perspektyw� chmurom i wywo�ywa�y wra�enie g��bi. To by�o przedpo�udnie po nocy deszczowej, w�r�d skrusza�ych p�yt dziedzi�ca l�ni�y ka�u�e. �wiat�o, padaj�c na obraz s�abo spoza moich plec�w, dosy� wyra�nie ukazywa�o mot�och, ale najwi�kszy blask o�wietla� t� cz��, gdzie Chrystus sta� blady na tle marmurowego filaru pod balkonem i �ciany z nier�wnych kamieni. � Patrz na tych ludzi! � powiedzia� Ludwig. Trudno ogarn�� wszystko we wspania�ym obrazie jednym spojrzeniem, trudno te� zobaczy� wszystko w ci�gu pierwszych paru minut. Po obejrzeniu ca�o�ci przyst�puje si� do rozpatrywania szczeg��w zale�nie od usposobienia i od zainteresowa�. Ja jeszcze nie by�em got�w zaj�� si� akurat mot�ochem, ale zacz��em mu si� przygl�da�, skoro Ludwig zwr�ci� mi na to uwag�. Ludzie podjudzeni do furii pot�pienia i nienawi�ci. Widzia�em w nich �ycie i napi�cie. Wrzeszczeli przekle�stwa, spluwali, wymachiwali pi�ciami i si�gali po kamienie tam, gdzie bruk p�ka� pod kopytami koni. Malarze Renesansu malowali swoich wsp�czesnych i umieszczali ich w Ziemi �wi�tej, w Egipcie, w Grecji staro�ytnej � wsz�dzie, dok�d tylko przenosili si� wyobra�ni�. To, �e ten obraz namalowa� Niemiec, mog�em pozna� po postaciach. Arty�ci z tamtej szko�y, przynajmniej ci lepsi, byli portrecistami. Tote� malowane przez nich t�umy 8 czy grupy, ilekro� ogl�damy je uwa�nie, rozpadaj� si� na poszczeg�lne jednostki. Zwr�ci�em uwag� na ten mot�och teraz, w istocie mniej liczny, ni� zrazu si� wydawa�o. Natychmiast zobaczy�em siebie. Znajdowa�em si� w trzecim rz�dzie ludzi odpychanych przez Rzymianina z puklerzem. Odszed�em o krok od ust�puj�cych dw�ch pierwszych rz�d�w, �eby pochyli� si� i podnie�� co� do rzucenia. Ju� zaciska�em palce na od�upanym kawa�ku p�yty, kt�ry mie�ci� mi si� w d�oni. I chyba mamrota�em obel�ywie. To nie by�o tylko podobie�stwo: to by� portret. Goli�em si� od do�� dawna, �eby ju� zna� w�asn� twarz doskonale, a ta twarz na obrazie nie starsza, i nie m�odsza, by�a w�a�nie taka, jak� zna�em. Wyrazu jej nie m�g�bym nazwa� swojskim, bo normalnie nie jestem sk�onny do nienawi�ci ani przemocy i po�cig�w z ludzk� sfor�, ale to by�a twarz moja i musia�em uzna� fakt, �e napi�tnowa� j� niegodziwy zamys�. Przelotnie poczu�em dziwne, niepokoj�ce pragnienie: si�gn��, chwyci�, zniszczy�. Odwr�ci�em si� do Ludwiga. � Widz� to � powiedzia�em. � Wezwa�e� mnie tutaj, �ebym zobaczy� ten obraz czy siebie samego? Ludwig odpowiedzia� w napi�ciu, ale ju� nie zniecierpliwiony, teraz, kiedy przesta� nakazywa� sobie cierpliwo��. � Na jedno wychodzi. Obiecuj� ci niespodzianki. Na tym p��tnie jest co� wi�cej ni� tylko farba i werniks. Zn�w patrzy�em na obraz. Wydawa� mi si� zniekszta�cony, pozbawiony r�wnowagi i perspektywy. Widzia�em przede wszystkim t� pochylaj�c� si� ukradkiem, tch�rzliwie posta� z moj� twarz�. Troch� dalej, w prawo, jakie� dziecko te� si�ga�o po od�amek bruku, o ile� zgrabniej ni� ja, o ile� swobodniejsze w swoim zamierzeniu i ruchu, raczej instynktownym ni� podle okrutnym. Patrz�c na t� scen�, nie mog�em nie uto�samia� si� z m�czyzn�, kt�ry mia� moj� twarz, i nieomal czu�em do tego dziecka uraz�, bo ono na�ladowaniem mnie podkre�la�o dziecinn� g�upot� reakcji doros�ego. Ju� odwa�niejsi ode mnie byli ci, kt�rzy wrzeszczeli i machali pi�ciami. � Niemo�liwe � powiedzia�em. � Ten obraz nie jest prymitywnym pastiszem, namalowanym przez fa�szerza. Nie s�dz�, �eby go namalowa� kt�ry� z malarzy wsp�czesnych po to, by wpasowa� tu m�j portret dla �artu. A jednak to jestem ja! Bezsprzecznie. � Ten obraz jest rzeczywi�cie stary. Z siedemnastego wieku. Malarz, powtarzam, by� nikim. Niejaki Rohlmann: Bonifacy Rohlmann. I nie ma w tym ani cienia �artu, zapewniam ci�. Ludwig powiedzia� to bardzo powa�nie, wpatrzony w obraz z wielkim skupieniem. Zawsze mia� cer� raczej blad�� nawet wtedy, gdy, rzadko zreszt�, przebywa� w blasku s�o�ca, dzi� jednak to by�a blado�� woskowa, co w przypadku ludzi t�gich i o pe�nych twarzach jest dosy� zastanawiaj�ce. � Reinkarnacja? � zaryzykowa�em niepewnie. � Ja w reinkarnacj� nie wierz�, ale... � Nie, nie � Ludwig przerwa� mi i prawie be�kotliwie doko�czy� za mnie: � Gdyby�my �yli wi�cej ni� jeden raz i to w r�nych stuleciach i tak z pewno�ci� nie mieliby�my takich samych twarzy. Wykluczone. Zmieniaj� si� czasy, zmieniaj� si� twarze, obyczaje, �rodowisko, zwi�zki krwi. Przyk�adem s� wspania�e dawne portrety. Nie, to wcale nie jest rozwi�zanie. Cichy dzwonek zasygnalizowa�, �e nast�pny go�� wje�d�a wind� na czwarte pi�tro. Ludwig przeprosi� mnie i wyszed� niew�tpliwie z ulg�, �e nie musi prowadzi� dalej tych niecodziennych i dosy� ju� zawrotnych rozwa�a�. Ja z wysi�kiem woli spojrza�em na obraz znowu po prostu jak na obraz, nie zatrzymuj�c wzroku na postaciach. Zainteresowa�y mnie szczeg�y. Balkon Poncjusza Pi�ata by� pusty. Malarz mniejszej miary umie�ci�by tam patrz�cego Pi�ata, uczyni�by z niego symbol. Ten malarz jednak wiedzia� swoje. Pi�ata mog�o tam nie by�. Pusty balkon mia� dostateczn� symboliczn� wymow�. Z korytarza dolecia�y g�osy i drzwi si� otworzy�y. Ludwig wprowadzi� Neila Carltona. Przywitali�my si� bezceremonialnie, swobodni wobec siebie, jak zwykle bywaj�ludzie, kt�rzy cz�sto si� widuj�. Neil jest duchownym, ale odk�d zosta� redaktorem naczelnym jednego z przoduj�cych czasopism protestanckich, wyst�puje jako �wielebny" tylko na terenie �ci�le oficjalnym. Dosy� wysoki, dystyngowany, ma przystrzy�one ciemnorude w�sy, g�ste siwe brwi i �agodne oczy; raczej bystry obserwator ni� wojuj�cy krzy�owiec. Znawca raczej literatury i muzyki ni� malarstwa, chocia� cz�sto spotykam go w r�nych galeriach, gdzie przejawia upodobanie do malarzy nowoczesnych. � Ten obraz musi by� naprawd� nadzwyczajny, zwa�ywszy natarczywo�� twojego zaproszenia, Ludwig � powiedzia�. � Aha! Widz� ju�, co to. Jedno z twoich odkry�! Renesans! Wyj�� z futera�u okulary, w�o�y� je starannie i pochyli� si� z lekka do przodu. � Cudowne! Zdumiewaj�ca realno��. Zupe�nie jakby si� by�o przy tym. Sk�d ty...? Urwa� raptownie i pochyli� si� jeszcze troch�. Zdj�� okulary i podszed� do obrazu na odleg�o�� paru st�p. Przez pe�n� minut� sta� nieruchomo, po czym odwr�ci� si� wyra�nie wstrz��ni�ty. � Szkoda, �e nie uprzedzi�e� mnie, Ludwig � powiedzia�. � To straszne ujrze� siebie ni st�d, ni zow�d w takiej scenie i w takiej roli! Potrzebne jest przygotowanie. Zaj�� jeden z foteli ustawionych p�kolem dosy� daleko od obrazu, sprawiaj�c wra�enie cz�owieka za�amanego. Zna�em jego niezachwian� r�wnowag� w rozmaitych okoliczno�ciach, wi�c ta nag�a zmiana nastroju bardzo mnie przerazi�a. Najwidoczniej zobaczy� na obrazie samego siebie, tak jak ja przedtem, i to sta�o 10 si� dla niego prze�yciem g��bszym ni� dla mnie. By� duchownym w chwili tego odkrycia, nie redaktorem ani koneserem patrz�cym obiektywnie na dzie�o sztuki. � Przykro mi, Neil � powiedzia� Ludwig. Powoli przesun��em wzrok po twarzach mot�ochu, ale w �adnym z tych ludzi, ich rysach, wyrazie twarzy czy postawie nie mog�em znale�� podobie�stwa do Neila Carllona. On jednak widzia� tam siebie. To w�a�nie wtedy poj��em, aczkolwiek mgli�cie, �e stoimy wobec czego�, w czym kryje si� groza. Niczym sygnaturka przed Sanctus w dawnej mszy, zaanonsowa� nast�pnego go�cia, wje�d�aj�cego wind� na czwarte pi�tro, srebrzysty d�wi�k dzwonka. By�a to znowu zapowied� niezwyk�ego wydarzenia. Dziwne prze�ycie mia�o by� udzia�em owego go�cia, jeszcze nie�wiadomego. Ja by�em �wiadom i dla mnie ten moment oczekiwania nie mia� nic z bierno�ci: przenikn�� mnie dreszcz. Zerkn��em na moich towarzyszy. Neil Carlton, poblad�y, nie odrywa� wzroku od obrazu. Nie przysz�o mu do g�owy, �e nie tylko on widzi tam siebie. Ludwig waha� si�. Z wypisan� na twarzy niech�ci� do powt�rzenia eksperymentu patrzy� na drzwi przez d�ug� chwil�. W ko�cu wzruszy� ramionami gwa�townie, prawie tak, jakby wzdrygn�� si� nagle przebudzony. Ruszy� na korytarz pospiesznie, �eby nadrobi� czas wahania. Ojciec Joseph Graney wszed� weso�o, opowiadaj�c Ludwigowi jak�� anegdotk� w zwi�zku z korkiem na jezdni, kt�ry op�ni� jego przybycie. Sama tonacja tego opowiadania �wiadczy�a o dobrym humorze, chocia� s��w zrazu nie mog�em rozr�ni� z daleka. By� �redniego wzrostu i pami�ta�em go jeszcze szczup�ego, ale teraz po pi��dziesi�tce zaczyna� ty�. Twarz mia� okr�g��, oczy bystre i fr�dzl� siwych w�os�w wok� �ysiny na ciemieniu, ostatnio coraz wi�kszej. Wyk�ada� na uniwersytecie jezuit�w i cieszy� si� ugruntowan� pozycj� w ko�ach artystycznych. By� autorem uroczego tomiku o malarzu Duccio i imponuj�cego tomiska o Szkole Siene�skiej. Neil Carlton, kiedy wita�em si� z ojcem Graneyem, wsta� z fotela. Ju� odzyska� r�wnowag� i potoczy�a si� normalna pogaw�dka czterech ludzi, kt�rzy maj� wiele wsp�lnych zainteresowa� i dlatego spotykaj� si� dosy� cz�sto. Po kilku minutach ojciec Graney zako�czy� machni�ciem r�ki. � Zupe�nie jakbym przyszed� p�no na cocktail-party � powiedzia�. � Wy�cie ju� pili t� niespodziank� Ludwiga, wi�c chyba nale�y mi si� karny. Wyszed� na �rodek pokoju, a ja usi�owa�em wczu� si� w niego, widzie� ten obraz jego oczami, i ju� zbiera�em si�y duchowe przed nieuniknionym momentem krytycznym. Ojciec Graney zareagowa� podobnie jak ja. Najpierw zobaczy� po prostu dzie�o sztuki, zanim pofolgowa� sobie w rozpatrywaniu tre�ci � ale wst�pna faza jego reakcji trwa�a kr�cej. Zwr�ci� uwag� na posta� Chrystusa. Twarz mu si� �ci�gn�a, nieomal zadrga�a, i to by�o ho�dem dla artysty. Jako ksi�dz i jako historyk sztuki ten jezuita zna� dobrze � mo�na by powiedzie� gruntownie � ka�dy szczeg� 11 opowie�ci odtworzonej na obrazie, nie wydawa� si� jednak poruszony widokiem tej postaci cz�owieka oszo�omionego, zbitego, z wysi�kiem trzymaj�cego si� prosto w�r�d nienawi�ci, wrogo�ci i zniewag. Spl�t� r�ce z ty�u i zobaczy�em, jak porusza palcami, rozlu�nia je, a potem zaciska. Zacz�� ogl�da� mot�och bez ponaglenia, jakiego ja potrzebowa�em, patrzy� przez chwil� na Rzymianina, a potem nagle pochyli� si�, omal nie rzuci� si� do przodu, kiedy zobaczy� siebie. To nie by� on, oczywi�cie, dla niczyich oczu opr�cz jego w�asnych. Zanim wszed� do pokoju, szuka�em jego twarzy na tym obrazie i by�em pewny, �e jej nie znajd�, ale te� tak samo by�em pewny, �e znajdzie j� on. Panowa�a jaka� nienaturalna cisza. Potem ojciec Graney gniewnie, przeci�gle chrz�kn��. Odwr�ci� si� od obrazu i przeszed� na drugi koniec pokoju, jak gdyby chcia� tym samym da� sobie czas na wzi�cie si� w karby. Wracaj�c do nas, powiedzia� ochryple: � Nie mog� uwierzy�, Ludwig, ani w to, �e uwa�asz za rzecz zabawn� czy bodaj akceptujesz z�o�liwo�� konserwatora, kt�ry w ten obraz wmalowa� m�j portret, ani w to, �e zaprosi�e� mnie tutaj, �ebym zobaczy� takiego siebie w obecno�ci przyjaci�. Ludwig s�ucha� strapiony. Kropelki potu l�ni�y na jego szerokiej twarzy. Cz�sto zdarza�o mu si� poci� obficie w najbardziej nieodpowiednich chwilach, co stanowi�o dla niego jeszcze jedn� udr�k�. Istotnie by�a to w�a�ciwo�� bezlito�nie paradoksalna w przypadku kogo� tak subtelnego, o umys�owo�ci tak niepospolitej. Poruszy� praw� r�k� odruchowo, zbyt s�abo jednak, by mog�o to by� wyra�eniem protestu. � Ten obraz wcale nie jest odnowiony � rzek� cicho. � Autentyczny, z siedemnastego wieku. Ojciec Graney przez chwil� patrzy� na niego wojowniczo � nie potrafi� och�on�� z gniewu natychmiast. Potem szczeg�lnym ruchem odwr�ci� si�, prawie podbieg� w stron� obrazu. Sam obraz zatrzyma� go w p� kroku. Nie zosta� odnowiony, oczywi�cie, i on wiedzia� o tym. Wiedzia� bez w�tpienia ju� wtedy, gdy spojrza� na ten obraz po raz pierwszy, ale umys� wy�wiczony w logicznym my�leniu odpowiada logik� na �wiadectwo zmys��w, logik�, cho�by zmys�y nawet j� odrzuca�y. Nie by�o �adnego innego rozs�dnego wyja�nienia faktu, �e ojciec Graney znalaz� si� w�r�d wrzeszcz�cego t�umu na obrazie, ni� to, kt�re podsun�� mu umys�. A owo rozs�dne wyja�nienie rozwia�o si�. � Przepraszam, Ludwig � powiedzia� dr�two � masz racj�. Wyci�gn��em wniosek zbyt pochopnie. Ale to podobie�stwo... Wi�cej ni� podobie�stwo! To jest przera�aj�ce � duka� te s�owa jak automat, jak robot. Neil Carlton szybkim krokiem podszed� do niego. � Chce ojciec przez to powiedzie�, �e tutaj i ojca portret jest tak�e? � zapyta� z niedowierzaniem. � Gdzie? Ja go nie widz�. 12 Ju� wk�ada� okulary. Ojciec Graney przyjrza� mu si� bacznie, jak gdyby podejrzewa�, �e on po prostu udaje, bo czy� mo�na nie widzie� rzeczy oczywistych. � Co to znaczy �tak�e"? Obaj wyt�ali wzrok, wpatruj�c si� w obraz, i ja te� zacz��em zn�w bada� mot�och w miar� mo�no�ci z ich punktu widzenia, przy czym starannie omija�em tego padalca z moj� twarz�. By�o trzech Rzymian. �o�nierz na dalszym skraju t�umu po lewej stronie sta� akurat w miejscu, gdzie przebiega�a d�uga smuga sadzy i znaczy�a si� paj�czynka sp�ka� na farbie. Wszystkie postacie na tym odcinku przysnuwa� cie�, ale rozr�ni�em w�r�d nich kilka kobiet, jedn� z dzieckiem w obj�ciach. Twarze trzech kobiet i pi�ciu m�czyzn na odcinku �rodkowym zachowa�y swoj� wyrazisto�� i m�g�bym je rozpozna�, gdybym je zna�. Ten rzymski �o�nierz, chocia� wyra�nie mia� trudno�ci z zatrzymaniem t�umu, by� zamazany, raczej bez twarzy pod he�mem. Fala ludzi ju� zepchn�a go z pozycji. Na pierwszym planie widzia�em twarze godne uwagi, postacie krzepkie, ale ust�puj�ce pod silnym naporem innego m�odego �o�nierza. Ca�y Rzym i ca�� pot�g� Rzymu symbolizowa�a ta wyodr�bniona posta�. Sta� z piersi� wypi�t� za puklerzem, z kt�rego uczyni� sobie taran, i jego lewe przedrami� wypr�one przy boku by�o wspania�ym studium mi�ni. W zgi�tej uniesionej prawej r�ce dzier�y� kr�tki miecz, nie tyle dla zadania ciosu, co dla r�wnowagi. Twarz mia� t�p�, brutaln�, niewzruszon�. Dosta� rozkaz do wykonania i napotka� na przeszkod�. W�a�nie usuwa� t� przeszkod�, nie zastanawiaj�c si� ani nie przejmuj�c. � To jestem ja, ten wysoki �otr w karmazynowej szacie. Przecie� mnie widzicie. G�os Neila Carltona dolecia� jak z za�wiat�w, tak bardzo by�em poch�oni�ty tym, na co patrzy�em. Ojciec Graney odpowiedzia� dopiero po d�ugiej chwili: � Ja nie widz� �adnego podobie�stwa. �adnego. � Ja te� nie mog� znale�� nikogo, kto cho� troch� przypomina�by ojca. � Nie mo�esz, pastorze? Wi�c popatrz na t� pod�� kreatur�, kt�ra spluwa na Pana naszego i Zbawiciela! W g�osie ojca Graneya zabrzmia�a nuta g��bokiego wzburzenia i rozumia�em je, poniewa� sam nie mog�em unikn�� uto�samienia si� z t� n�dzn� kreatur�, kt�ra by�a bezsprzecznie mn�. Patrz�c za wycelowanym palcem ojca Graneya, przyzna�em mu prawo do jeszcze wi�kszej odrazy ni� moja � jemu, cz�owiekowi pragn�cemu wykluczy� z tego swoje kap�a�stwo, co by�o niemo�liwe, oczywi�cie. Wskazana przez niego posta� na ko�cu p�kola, jakie tworzy� t�um, zgarbiona, przyodziana ubogo i brudna, by�a rzeczywi�cie godna najwy�szej pogardy. Kryj�c si� za �o�nierzem ten n�dznik plu� na samotn� posta� Chrystusa. � Spluwa � powt�rzy� ojciec Graney. Nie wiem, dlaczego spluwanie mia�oby by� gorsze ni� przeklinanie, krwio�er- czo��, si�ganie po kamie�, �eby ukamienowa� cz�owieka, albo wygra�anie pi�- 13 �ciami, a jednak jest gorsze, czy te� tak si� wydaje. Popatrzy�em z kolei na posta� w karmazynowej szacie. Neilowi Carltonowi � pomy�la�em � trafi�o si� lepiej ni� nam. Ten przynajmniej by� wysoki, w�adczy i dostojny, zapewne faryzeusz. Twarz mu wykrzywia�a nienawi�� i najwidoczniej wrzeszcza� obelgi, ale nie spluwa� ani nie pochyla� si� po kamie�. Zaraz jednak zobaczy�em go oczami Neila i ju� wcale nie g�rowa� nad tamtymi. Przecie� si� poni�y�, haniebnie poni�y�, do��czaj�c do gwa�townego, ciemnego mot�ochu, on ze swoj� godno�ci�, inteligencj�, rozumem, przyw�dca spo�eczno�ci, wyj�cy jak zwierz�, ��dny linczu. � Ja te� nie jestem z mojej podobizny dumny � powiedzia�em. Rozumia�em ich obu i znowu wszyscy raz po raz bezcelowo przygl�dali�my si� tym twarzom. Ludwig, opanowany teraz, przerwa� nam spokojnie: � Mamy chyba powa�n� spraw� do om�wienia. Proponuj�, �eby�my wygodnie usiedli. Nikt mu nie odpowiedzia�. Usadowili�my si� w fotelach naprzeciwko obrazu, ale czy by�o nam wygodnie, nie powiem. Zostali�my upokorzeni widokiem samych siebie, a to przecie� nigdy nie daje zadowolenia, je�li si� nie jest mistykiem. Z nas czterech tylko Neil by� prawie swobodny. Ujrza� przed sob� problem intelektualny b�d�cy wyzwaniem dla niego i to mu przywr�ci�o r�wnowag�. Wyci�gn�� swe d�ugie nogi, utkwi� wzrok w czubkach but�w i podpar� podbr�dek splecionymi d�o�mi. � Gdybym tak dobrze, Ludwig, nie zna� ciebie � zacz�� � powiedzia�bym: ta powa�na sprawa po prostu sprowadza si� do tego, �e parasz si� hipnoz�, jak �w cz�owiek, nie pami�tam nazwiska, kt�ry napisa� �Bridie Murphy". Czuj� si� tak, jakbym by� �wiadkiem indyjskiej sztuczki z lin�. Wiem, �e dozna�em z�udzenia, a przecie� m�g�bym przysi�c, �e naprawd� widzia�em to. Ludwig poprawiaj�c si� oci�ale w fotelu machn�� r�k�. � Je�eli to hipnoza, samym hipnotyzerem jest tw�rca obrazu � odrzek� z powag�. � Ja niewiele wiem o nim, poza tym, �e nie mia� szcz�cia. To arcydzie�o nieraz powodowa�o k�opoty, kiedy je wystawiano, i nieraz pr�bowano je zniszczy�. Ocalili je ludzie, kt�rzy tego obrazu nie rozumieli, ale kt�rzy szanowali sztuk�, ksi��ki i wszelk� wiedz�. Je�eli my, tutaj w tym pokoju, nie mo�emy tego zrozumie�, nikt nie mo�e. � Takie sprawy jak ta s� sprawami szatana � powiedzia� ojciec Graney. � Lub Boga. G�os Ludwiga zabrzmia� wyzywaj�co, wi�c ojciec Graney podni�s� g�ow�, �eby spojrze� na niego. � Boga?! � Je�eli to wychodzi na dobre, je�eli ten obraz przemawia do lepszej strony naszej natury, to nie jest z�o. 14 � Upraszczasz. Tylko bezpo�redni skutek mo�e wydaje si� dobry, tak nas o�lepiaj�c, �e nie widzimy zasadniczego z�a. Podobnie jak w wielu innych przypadkach. � Zastan�wcie si�! � Ludwig, kt�ry chcia�, �eby�my w czasie tej rozmowy siedzieli wygodnie, zerwa� si� na r�wne nogi, niespokojny i w dodatku pozbawiony autorytetu przez to niezgrabne swoje cielsko. � Stan�li�my wobec jednego z naj straszniej szych moment�w historii �wiata. Dlaczego ten moment jest straszny? Chyba ka�dy z nas mia� na to indywidualn� odpowied�, ale czekali�my, �eby Ludwig sam sobie odpowiedzia�. On nie by� teraz sob�. Zazwyczaj �agodny, uprzejmy, pewny swego dobrego gustu i wiedzy, kt�r� naby�, oraz instynkt�w, kt�re w sobie rozwin�� w miar� nabywania wiedzy, teraz nie mia� na czym si� oprze�. Zazwyczaj potrafi� powiedzie� du�o, m�wi�c niewiele, i nigdy nie przemawia� na stoj�co, teraz sta� z twarz� spocon�, dziwnie poruszony, zn�kany i deklamowa� nieomal: � Na tak� scen� jak ta oto natrafi�em w malarstwie ju� przedtem. Tylu malarzy malowa�o �Ecce Homo", �e nawet bym ich nie zliczy�. Chrystus ubiczowany i Pi�at pokazuje Go ludowi. Ta scena tu przed nami nie jest tworem niczyjej wyobra�ni. Jest prawd�. Musieli wyprowadzi� Go przez ten dziedziniec, kiedy ju� Pi�at umy� r�ce. I t�um jeszcze musia� by� tam. T�um w gniewie niepr�dko si� rozchodzi. Ten artysta widzia� to tak, jak by�o. Prawda faktu bije z tego obrazu. Przyznacie mi chyba racj�. � Wyw�d zupe�nie logiczny � powiedzia� Ojciec Graney. Neil Carlton lekko przytakuj�c rzek�: � Z natury rzeczy istniej� uzupe�nienia do Pisma �wi�tego, �e tak powiem, mosty ze szczeg��w, kt�re mo�emy uzna� za wydarzenia ��cz�ce. Tym z pewno�ci� jest ta scena tutaj. �al im Ludwiga � pomy�la�em � i troch� im wstyd za niego, bo on gra dzisiaj jak�� nie swoj� rol�, i to gra kiepsko. Staraj� si� pom�c mu. Ale zarazem pe�ni rezerwy przeciwstawiaj� mu si� nieuchwytnie. Ja nie powiedzia�em ani s�owa. Uwa�am, �e nie nale�y pomaga� ludziom w takich okoliczno�ciach: bez pomocy dadz� sobie rad� lepiej. Oczekiwa�em przesilenia. Ludwig jeszcze nie powiedzia�, co go dr�czy; to, o czym m�wi� dotychczas, przecie� nie mog�o dotyka� go osobi�cie. � Ot� � ci�gn�� � tu czy tam, w tym czasie czy w innym ludzie wrzeszczeli i blu�nili. M�wili: �Jego krew spadnie na nas i na dzieci nasze!" i za to m�j nar�d cierpi od dw�ch tysi�cy lat. Te s�owa doprowadzi�y do wielkich rozlew�w krwi. Ale wypowiadali je nie tylko �ydzi. Wy nie jeste�cie �ydami, a przecie� znale�li�cie si� tam. Widzicie tam siebie. Neil Carlton zgi�� nogi w kolanach i siedzia� teraz wyprostowany. 15 � Zawsze by�o doktryn� chrze�cija�sk� � powiedzia� � to, �e Chrystus umar� za wszystkich. �e my wszyscy mamy z Jego �mierci� co� wsp�lnego i ponosimy win�. Ludwig milcz�c patrzy� na niego sceptycznie, ze znu�eniem. Ojciec Graney drgn��. Podni�s� r�k�, pog�adzi� si� po g�owie a� do karku. � My nauczamy i nauczali�my zawsze � rzek� ochryple � �e ka�dy cz�owiek, kt�ry kiedykolwiek zgrzeszy�, odegra� rol� w ukrzy�owaniu: to nasze grzechy gwo�dziami przybija�y Zbawiciela do krzy�a. Wystawiamy krucyfiks, �eby o tym przypomina� ludzko�ci. � Bardzo pobo�ne stwierdzenie � rzek� Ludwig � tylko, �e to jeszcze nie jest ca�o�� tej doktryny. Nas, �yd�w, nazwano �mordercami Chrystusa" i tam, gdzie byli�my nieliczni, a was by�o du�o, zamykano w gettach. Nabo�e�stwa w Wielki Pi�tek wci�� od�wie�aj� t� dawn� nienawi��. � �ydzi na og�, czy to w pi�mie, czy w mowie, nie zawsze okazuj� gorliwo��, �eby stosowa� ma�ci goj�ce i banda�e na rany � powiedzia� ojciec Graney �agodnie. Wpatrywa� si� w obraz. Z pewno�ci� nie us�ysza� od Ludwiga nic nowego. Bada� przecie� i roztrz�sa� to w�a�nie zagadnienie winy niezliczone razy w czasie swoich d�ugich studi�w jezuickich, w czasie pe�nienia zawodu pedagoga. A jednak nie odwo�a� si� do arsena�u argument�w, jakimi niew�tpliwie dysponowa�, �eby odpowiedzie� na zarzut o �ca�o�ci doktryny". Mo�e osobi�cie wsp�czu� Ludwigowi, b�d�c jego przyjacielem od wielu lat, albo mo�e w jego s�owach wykry� jak�� smutn� racj�, albo te� znalaz� si� sam w obliczu wielkiej abstrakcji skonkretyzowanej na tym p��tnie przed nim. Nie wiedzia�em. Ludwig usiad� ci�ko. Wypowiedzia� si� nie po swojemu i mia� tego do��. � Ja nie rozumiem tego obrazu � przyzna� � nie wiem, pod jakim wp�ywem zosta� namalowany, ale wiem, �e odtwarza niezbit� prawd�. Oddaje sprawiedliwo��. Neil Carlton wymamrota� co�. Nie dos�ysza�em, co. Wsta� raptownie i wyszed� z pokoju. Zwr�ci�em na to uwag�, ale my�la�em, je�li w og�le o tym my�la�em, �e idzie do toalety. W��czy�em si� w cisz� kontemplacji tamtych dw�ch, tak� cisz�, kt�ra bardziej ca�kowicie ni� ka�da inna usuwa ze �wiadomo�ci otaczaj�cy nas �wiat. Zupe�nie jak gdyby�my we trzech siedzieli na niskim wschodnim murze tego dziedzi�ca, nieco poza k��bi�cym si� t�umem i blade przedpo�udniowe s�o�ce �wieci�o nam w plecy. Tak widzieli�my obraz i tak pada�o tam �wiat�o. To by� ch�odny dzie� w Jerozolimie, wiatr wia� z p�nocnego zachodu, gdzie czarne chmury nawarstwia�y si� �ukiem tak pe�nym gro�by jak mot�och st�oczony poni�ej. Ten wiatr marszczy� wod� w ka�u�ach pozosta�ych po nocnym deszczu i znowu przyszed� mi na my�l Tintoretto. Jak�e on potrafi� zmusi� wod�, �eby p�yn�a 16 pierwszym planie napr�aj�c si�, �eby odeprze� ludzi, utrzymywa� r�wnowag� podniesieniem r�ki z mieczem i czubek tego miecza tak�e by� strza�k� wskazuj�c� Chrystusa. Wskazywa�y Go wiatr i chmury, i to �wiat�o! Malarz tutaj nie nada� Mu chwa�y ale On chwa�y nie potrzebowa�. Rozrzedzone �wiat�o zimnego, burzliwego poranka, prawie zbyt sk�pe, �eby o�wietli� ca�o��, pada�o najhojniej na Niego. Skupia�o si� na Nim. Niezachwiany realizm, gwa�towny kontrast �wiat�a i mroku, tyle twarzy pe�nych wyrazu, tyle wykrzywionych nienawi�ci�, wszystko to przypomina�o wielkiego Caravaggio. Kiedy� Caravaggio by� moim bo�yszczem, tak jak Tintoretto. Niech�tnie poddaj� moje bo�yszcza por�wnaniom, je�li ju� to czyni� w og�le, ale ten malarz m�g�by stan�� w ich rz�dzie. Gdzie� i jako� podpatrywa� W�och�w, by� jednak Niemcem, co do tego nie myli�em si� na pewno. Taki obraz m�g� namalowa� tylko wspania�y artysta, chocia� Ludwig powiedzia�, �e to artysta nieznany, po prostu nikt. Tw�rca oryginalnej koncepcji, nie zapo�yczonej od �adnego z malarzy wsp�czesnych, mistrz �wiat�ocienia, umiej�cy sobie poradzi� z przestrzeni� i perspektyw�, portrecista o rzadkim talencie ��czenia poszczeg�lnych postaci w t�um bez zatracenia ich indywidualno�ci. Czy mo�liwe, �e do tych dar�w zosta� mu dodany jeszcze taki dar, kt�ry go zniszczy�: dar malowania tak, �e ludzie wszystkich czas�w mog� w jego obrazach znajdowa� swoje portrety i znajduj�c je, czu� si� oskar�onymi? Spojrza�em na tego tch�rza pochylonego, �eby rzuci� kamieniem bezimiennie, zza t�umu i nie przyj�� odpowiedzialno�ci za to. Jego twarz by�a moj� twarz�. Powr�ci�a mi pami�� wszystkich posuni�� ukradkowych, tch�rzliwych, pod�ych, jakie kiedykolwiek zrobi�em. Nie mog�em wyprze� si� swego wizerunku. Nie opodal obszarpany, brudny nicpo� spluwa� na t� cierpliw� posta� cich� i pe�n� godno�ci i mia� twarz g�upi�, zdeprawowan�, obmierz�� chyba jeszcze bardziej; a przecie� zdyscyplinowany, oddany duszpasterstwu inteligentny duchowny katolicki pozna� w tej twarzy siebie i jak to podzia�a�o na niego? Czy b�dzie m�g� kiedy� o tym zapomnie�? Wysoki w pysznej szacie cz�owiek, hojnie obdarzony dobrami tego �wiata, chocia� powinien tych d�br u�ywa� na to, by przewodzi� ludziom, zni�y� si� do roli bezmy�lnego poplecznika mot�ochu, a swe talenty krasom�wcze, kt�re powinny s�u�y� szczytnym celom, obr�ci� na w�ciek�e, podsycane nienawi�ci� przeklinanie. Neil Carlton ujrza� siebie takim i kredowo blady osun�� si� w fotel. My�my nie byli podobni do naszych prototyp�w, ale jak bardzo byli�my niepodobni? Drzwi si� otworzy�y. Neil wraca� i wyczu�em, �e nie jest sam, wi�c odwr�ci�em g�ow�. Chcia�em wsta� i powstrzyma� go, ju� by�o jednak za p�no. Ludwig podni�s� si� i te� chcia� zaprotestowa�. Neil przyprowadzi� Roberta, �eby Robert zobaczy� ten obraz. Windziarz u�miecha� si�. Szed� powoli, ostro�nymi ma�ymi kroczkami, bo inaczej nie m�g� ze swoim kalekim kr�gos�upem. Szed� ufny, a czeka�o go okrut- 18 ne prze�ycie, kt�rego nigdy nie mia� zrozumie�. Neil powiedzia� mu co�, czego nie dos�ysza�em, i wtedy stan�� przed obrazem jak wryty. Zareagowa� szybko. W ci�gu kilku sekund zobaczy� wszystkie szczeg�y maj�ce znaczenie dla niego: t� scen�, posta� Jezusa Chrystusa i siebie. Zach�ysn�� si� i j�kn�� ochryple. Przez kr�tk� chwil� my�la�em, �e padnie na kolana, ale uprzytomni� sobie, gdzie jest i kim jest. Wolno odwr�ci� si� do mnie. Zobaczy�em w jego oczach zgroz� i oburzenie. � Panie Donner � powiedzia�. � Czemu pan mi zrobi� tak� rzecz? Ja bym nie wygra�a� pi�ci� Panu Jezusowi! Doznaj�c wstrz�su, okaza� wi�cej godno�ci ni� ka�dy z nas. Namalowa�em jego portret, wi�c w swojej prostocie i bezpo�rednio�ci skojarzy� mnie z tym, co zobaczy�. Trudno by�o mi odpowiedzie�. � Nie ja to zrobi�em, Robercie � wyja�ni�em. � Ten obraz zosta� namalowany ponad trzysta lat temu. Uwierzy�, bo nie w�tpi�, �e jestem mu �yczliwy, ale straszny by� dla mnie widok jego oszo�omienia. Wyczuwa�em w tym oszo�omieniu bezradne b�aganie o pomoc. Jak�e jednak zdo�a�bym na�wietli� mu fakt, kt�ry sam logicznie uzna�em za fantazj� i niemo�liwo��? Ludwig znowu wsta�, a ojciec Graney odwr�ci� si� w fotelu, obaj r�wnie bezsilni jak ja. Pozosta� tylko Neil, przyjmuj�c pe�n� odpowiedzialno��. � Robercie � rzek� �agodnie. � Zobaczy�e� siebie na tym obrazie. Ciekaw by�em, czy zobaczysz. Jest w tym obrazie co� zadziwiaj�cego, co�, czego my nie rozumiemy. Ja tam znalaz�em siebie i ojciec Graney znalaz� siebie, i pan Donner te�, ale nie mo�emy znale�� tam siebie nawzajem. Ciebie na tym obrazie nie widz�, w og�le �adnych kolorowych. Czy kt�ry� z was widzi? Na p� odwr�ci� si� do nas i zapewnili�my z ca�ym naciskiem, �e nie widzimy. Ka�d� twarz na tym p��tnie mia�em ju� powielon� w pami�ci i nawet �lady usuni�tego brudu, nawet patyna nie usprawiedliwia�y przypuszczenia, �e w�r�d tych postaci jest jaki� Murzyn. Robert spowa�nia�, zmarszczy� brwi. � Ale ja jestem tam � powiedzia� � widz� siebie wyra�nie. Wygra�am pi�ci� Panu Jezusowi. Nigdy bym tego nie zrobi�. � S�ysza�e� kiedy, jak Marian Andersen �piewa �Czy by�e� tam, gdy Pana mego krzy�owano"? � zapyta� Neil. � Pewnie, �e s�ysza�em. Mam t� p�yt� i cz�sto j� sobie nastawiam. W oczach Roberta b�ysn�o zrozumienie. Neil przytakn��. � Tak to jest � powiedzia�. � Wszyscy�my tam byli. Ka�dy, kto grzeszy: podnosili�my bicze, wygra�ali�my pi�ciami, kl�li�my i wbijali�my gwo�dzie. Wszyscy�my tam byli razem: ty i ja, wszyscy. Uj�� Roberta za r�k� i wyszed� z nim, nie przestaj�c go poucza� swoim �agodnym, niskim g�osem. Poj��em wtedy, jakim Neil Carlton m�g�by by� duszpasterzem, gdyby zosta� powo�any do kierowania trz�dk� w swoim ko�ciele, a nie 19 do oddzia�ywania na masy za po�rednictwem czasopism, poj��em s�abo�� tego cz�owieka i jego si��. Kiedy wr�ci�, Ludwig jeszcze sta� z r�kami w kieszeniach. � Nie spodoba�o mi si� to, Neil � o�wiadczy� � wcale mi si� to nie spodoba�o. Trzeba by�o mnie przedtem zapyta�. � Wiem. Nie mog�em. Ty by� si� nie zgodzi�. A ja musia�em to zbada�. � Ciekawo�� intelektualna niegodna ciebie. � Nie. Co� wi�cej ni� ciekawo�� intelektualna, godna czy niegodna. � Robert jest jedynym, jakiego znam, cz�owiekiem rzeczywi�cie zadowolonym. Wspania�ym cz�owiekiem � g�os Ludwiga zadr�a�. � Ty� zburzy� jego zadowolenie. Ojciec Graney ockn�� si�. On chyba najg��biej z nas prze�ywa� wstrz�s, wywo�any takim ujrzeniem w�asnej podobizny. Nierozwi�zalno�� zagadki, oczywi�cie, mog�aby go uspokoi�. Ale jezuici uwa�aj�, �e nie ma zagadek nie do rozwi�zania, i nie s�dz�, �eby lubili cuda. � Prawda � powiedzia� ojciec Graney � nie jest wrogiem zadowolenia. Robert to cz�owiek pobo�ny. Nic mu nie b�dzie. Ludwig nie odpowiedzia�, widzia�em jednak dziwn� pow�ci�gliwo�� na jego twarzy, uznanie nieuchronno�ci, kt�re bynajmniej nie oznacza zgody. W g��bi duszy, by� mo�e, przypuszcza�, �e ci dwaj: pastor i ksi�dz, z zasady jednocz� si� przeciwko niemu. Oczywi�cie by�oby to przeczulenie, nie maj�ce faktycznych podstaw. Wszyscy czterej �yli�my w przyja�ni, a przyja�� przecie� zawieraj� ludzie, nie symbole czy wyk�adniki. Chocia� upokorzenie, kt�rego doznali�my publicznie na widok tego obrazu, star�o nam nerwy jak papierem �ciernym i przeobra�a�o s�owa w szpicruty, nadal pozostawali�my przyjaci�mi. � Ludwig, dlaczego rabin Marler wyszed�? � zapyta�em. � I dlaczego by� taki rozgniewany? Specjalnie zmieni�em temat. Ludwig, nawet nie zdaj�c sobie sprawy, �e my�li jego biegn� ju� tym nowym torem, zacz�� formu�owa� odpowied�. Przesun�� r�k� po czole. � Rabin Marler zobaczy� obraz i w og�le nie chcia� mnie s�ucha�. Od razu dopatrzy� si� antysemityzmu. Je�eli znalaz� na obrazie siebie, zatai� to przede mn�. Powiedzia�, �e te twarze s� przesadne, �e ten malarz namalowa� propagandowo karykatury �yd�w, �eby obarczy� ich odpowiedzialno�ci� wbrew prawdzie historycznej. Jest to jego czu�y punkt, poniewa� on uwa�a, �e w�a�nie b��dy i przesada w interpretacji historii s� zapor� na drodze braterstwa. Bardzo si� zdenerwowa�. Pomy�la�em, �e jest co� interesuj�cego w tym fakcie: rabin Marler nie tylko rozpozna� na obrazie siebie �je�eli rozpozna� � ale te� widzia� inne twarze mo- t�ochu w swoistym na�wietleniu. Ja widzia�em inaczej. Dla mnie to by�y twarze Niemc�w, tych z gminu i tych wysoko urodzonych. Zanim zd��y�em o tym powiedzie�, Neil Carlton zwr�ci� si� do Ludwiga. Zn�w siedzia� ze swymi d�ugimi nogami wyci�gni�tymi i z podbr�dkiem wtulonym w d�onie. 20 � Ludwig � zapyta� � czy ty jeste� na tym obrazie? � Ale� tak. Oczywi�cie. � Ludwig by� wyra�nie zaskoczony tym rzeczowym pytaniem. By� te� zak�opotany, teraz, kiedy wszyscy patrzyli�my na niego. � Ja to ten �o�nierz, ten Rzymianin, muskularny bydlak, kt�ry odpycha ludzi. Wi�kszej sensacji nie m�g�by wywo�a�. Neilowi r�ce opad�y bezw�adnie. Ojciec Graney wyprostowa� si� w fotelu, pochyli� si� w prz�d i spojrza� z nieukrywanym zdumieniem. Ja chyba si� nie poruszy�em, nie odrywaj�c oczu od Ludwiga. To by� paradoks nad paradoksami, �e spo�r�d nas czterech, w�a�nie Ludwig zobaczy� siebie w postaci Rzymianina: takiego Rzymianina! Spr�bowa�em w my�li dopasowa� jego du�� g�ow� i twarz o bladej cerze i �agodnych oczach do tego brutalnego torsu. Jakim cudem on to zobaczy�? Przypomnia�y mi si� diety, kt�re stosowa� przez te wszystkie lata, odk�d go zna�em, i kr�tkotrwa�e desperackie kursy gimnastyki. Teraz patrzy�em na niechlujnie roz�o�one zwa�y t�uszczu, uparte, zawsze zwyci�skie, cho�by wszczyna� najbardziej energiczne kampanie przeciwko nim. Dziwna magia by�a w tym obrazie, skoro pod jej wp�ywem uto�sami� si� z zahartowanym, maj�cym doskona�� kondycj� zawodowym �o�nierzem! � To jest dla mnie okropne � powiedzia� Ludwig. � Gdybym broni� Go, jeszcze bym m�g� akceptowa� t� brutalno��, chocia� te� bym pyta�: �Czy mo�liwe, �e jestem taki?" Ja jednak Go nie broni�. Przemoc� usuwam ludzi z drogi, �eby wyprowadzi� Go i zabi�. Przedtem mo�e sam Go biczowa�em. Realno�� naszych w�asnych prze�y� znajdowa�a odbicie w ka�dym s�owie Ludwiga, poniewa� on m�wi� o tym, co niew�tpliwie odczuwa� g��boko od pierwszej chwili, kiedy zobaczy� ten obraz. Ludwig to przede wszystkim badacz, uczony, mi�o�nik rzeczy pi�knych. Jego natura wzdryga si� wobec wszelkich przejaw�w nieokrzesania, gwa�tu, grubosk�rno�ci: i oto zosta� zmuszony do tego, by kojarzy� swoje �ja" z czym� takim w�a�nie, by patrze� bezradnie na siebie tak odra�aj�cego- � Ludwig, ty przynajmniej � powiedzia� ojciec Graney w zadumie � uto�samiasz si� z postaci�, kt�ra stosuje przemoc bez z�o�liwo�ci i nienawi�ci. Jest �o�nierzem, podlega rozkazom i czyni to, co w swoim przekonaniu czyni� musi. � �eby by� takim �o�nierzem, trzeba najpierw sta� si� bydl�ciem. Neil Carlton westchn��. � Kiedy zmieniamy ludzi w �o�nierzy, to jest w�a�nie wzorzec. I odrobi� tego si� nie da. Wszyscy zn�w patrzyli�my na obraz, ale w pokoju panowa� ju� inny nastr�j. Prze�yli�my co� we czterech i nadal dzielili�my to prze�ycie, kt�re dla ka�dego z nas pojedynczo by�oby nie do przyj�cia, nie do uwierzenia. �aden teraz nie sta�, wszyscy siedzieli�my zatopieni w my�lach. Dop�ki Neil nie zapyta� Ludwiga, czy zobaczy� na obrazie siebie, to pytanie wcale � wr�cz niewiarygodne! � nie przysz�o mi do g�owy i, najwidoczniej, nie przysz�o do g�owy ojcu Graneyowi 21 ani samemu Neilowi. Nie wiadomo, dlaczego uwa�ali�my Ludwiga za aran�era, jakiego� mistrza ceremonii, kt�ry nas zaskakuje bardzo niemi��, k�opotliw� gr� z�udze�. Mieli�my do niego, cho�by tylko pod�wiadomie, pretensj� o wstyd, jaki wzbudzi�o w nas dramatyczne przypomnienie, �e jeste�my n�dzni. Teraz zjednoczyli�my si� z nim, prze�ywaj�cym tak jak my swoj� chwil� zgrozy. Ludwig zgarbi� si� w fotelu. � Gdyby ka�dy cz�owiek � rzek� ochryple � potrafi� dostrzec siebie w tym momencie historii i zrozumia�, �e za t� krew przelan� odpowiedzialno�� spada na jego dzieci, jak�e inaczej potoczy�oby si� wszystko! Jak�e inne by�yby idea�y szcz�cia, cywilizacja, wszystko! � Jeszcze nie jeste�my do tego przygotowani � powiedzia� Neil. � A gdyby bodaj niekt�rzy zobaczyli ten obraz? Ale nie! Nie jestem a� tak naiwny. Wiem, �e tego obrazu nie mo�na wystawi�. Powt�rzy�oby si� zn�w to samo. Pr�bowano by spali� go, zniszczy�. Milczeli�my. Ludwig nie wytrzyma� naszego milczenia. Odwr�ci� g�ow� i kolejno popatrzy� na ka�dego z nas. � Kiedy� wreszcie b�dzie mo�na wystawi� ten obraz? � zapyta�. � Przecie� czynimy post�py. Powiedzmy, za pi��dziesi�t lat? Czy za pi��dziesi�t lat mo�na b�dzie pokaza� to ludziom? Patrz�c mu w oczy milczeli�my nadal. Nie znali�my odpowiedzi. Wyszed�em z galerii z Neilem Carltonem. Przeszli�my cztery bloki, nie m�wi�c ani s�owa. � Masz jaki� pogl�d na to nasze dzisiejsze do�wiadczenie? � zapyta� w ko�cu Neil. Ju� zd��y�em pogardliwie otrz�sn�� si� z my�li o czarach, cudach i Wielkim Niewyt�umaczalnym. Ostatecznie byli�my w�r�d ludzi i samochod�w, i ha�as�w wielkiego miasta � w konkretnej rzeczywisto�ci. Ruchliwa ulica nie jest t�em dla metafizyki, je�li metafizyka w og�le mo�e mie� racjonalne t�o. � Odnie�li�my si� do tego dosy� powa�nie � powiedzia�em. � Ale w naszym okresie historii nie przewa�aj� wp�ywy religii. Ten obraz prawdopodobnie mo�na by pokaza� bez wywo�ywania takich wstrz�s�w i dramat�w, jakie my�my dzi� prze�yli. Dla wielu os�b obecnie by�oby to zabawne. Widok siebie rzucaj�cego kamieniem w Jezusa Chrystusa nie wstrz�sn��by wszystkimi tak bardzo, jak wstrz�sn�� nami. Ludzie przychodziliby popatrze� ��dni sensacji, ba, makabry i pod tym k�tem rozpoznaliby si� w postaciach na starym obrazie. � Nie � powiedzia� Neil � nikt z niedowiark�w nie do�wiadczy�by tego. Ja nie udaj�, �e obraz ten rozumiem, ale nie w�tpi�, �e to jest mo�liwe tylko w takim nastroju, jaki my�my dzi� wytworzyli. Magia, czarna czy bia�a, wymaga powagi. Sakramentalno�ci. Efekt tego obrazu odbija si� w ludzkim umy�le, przecie� �ywym. W samym obrazie, kt�ry jest przedmiotem martwym, nic si� nie zmienia, absolutnie nic. 22 � Odk�adaj�c na bok ca�� magi� i fetysze, to obraz naprawd� wspania�y. � Tak � potwierdzi� Neil. � I pozostanie nam w pami�ci. Niekt�rym z nas b�dzie nasuwa� my�li o sprawach ducha. I mo�e dojdziemy do punktu, w kt�rym zaczniemy rozwa�a� poj�cie winy indywidualnej i zbiorowej. Czy te� mo�e troch� podumamy o wierze. Ostatecznie wiara jest r�wnie� tajemnicza... bardziej tajemnicza ni� hipnoza. Spojrza�em na Neila. � Pastor uwa�a, �e to dzisiejsze z�udzenie by�o rezultatem hipnozy? � Nie. A ty? � Nie. Przeszli�my od rogu do rogu ulicy zn�w milcz�c. � I w dodatku nie zamierzam bawi� si� w domys�y � powiedzia�em. � Wina i wiara to abstrakcje. �adna z takich teorii nie b�dzie tak konkretna jak ten obraz, chocia� schludnie si� je wykuje i obrobi. Ten obraz jest nie mniej konkretny ni� my. Wpasowali�my si� w t� scen�, bo podzia�a�a na nas swoim realizmem, kt�ry mogli�my przyj��. Wszystko poza tym jest jak dymek na wietrze. � Niezupe�nie. To, co realne, zawsze musi mie� znaczenie. Ten obraz u Ludwiga by� dla ciebie czym� wi�cej ni� malowid�o na p��tnie i nadal jest dla ciebie czym� wi�cej. � Przyznaj�. Pan, pastorze, jednak dopatruje si� w nim czego� nadprzyrodzonego, czego ja nie chc� si� dopatrze�. Neil roze�mia� si� cicho. � Kirk � powiedzia� � my wszyscy tam u Ludwiga byli�my takiego czy innego wyznania, wszyscy opr�cz ciebie. Ty jeste� agnostykiem, mo�e ateist� dumnym ze swojej niewiary. Wydaje mi si�, ch�opcze, �e spo�r�d nas w�a�nie ty masz najwi�ksz� szans� odkrycia, jakie znaczenie ma ten dzisiejszy ewenement, i �e w�a�nie ty nam je wyja�nisz. � Roze�mia� si� znowu. To nie by� �miech weso�y: to by� �miech, kt�ry trudno okre�li�. � Mo�e nawet otworzysz z klucza dwie najg��bsze ze wszystkich tajemnic: Dobro i Z�o. Zatrzyma� przeje�d�aj�c� taks�wk�, po czym pomacha� do mnie r�k� i wsiad�. Stoj�c na zat�oczonym chodniku, patrzy�em, jak odje�d�a. Lubi�em go i darzy�em podziwem, ale wiedzia�em, �e nie jestem odkrywc� znacze�. �ycie zawsze wymaga�o ode mnie akceptowania wielu rzeczy niezrozumia�ych: zawi�ych proces�w,