7977

Szczegóły
Tytuł 7977
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

7977 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 7977 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 7977 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

7977 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Joseph H. Delaney �� � � W obliczu wroga Prolog ���Po�amane stworzenie wisia�o w polach si�owych, otoczone aparatami z�o�onymi na wp� z materii, na wp� z energii, kt�rych konstrukcja i funkcje by�y zrozumia�e ledwie dla kilku umys��w we wszech�wiecie. ���- Jest odra�aj�ce - powiedzia� g�os. - Czy �yje? ���- Jego si�a �yciowa jest bliska wyga�ni�cia, ale obecnie na trwa�ym poziomie - odrzek� drugi. - Jest prymitywne, lecz s�dz�, �e naprawd� potrafi my�le�. ���- Zaciekawia ci�? ���- Zaiste. Kiedy� my zapewne byli�my tacy, jak ono obecnie. Poznam je, a przez to wczorajszych nas samych. ���Zbada� cia�o zwierz�cia, pozna� je i ogarn�� go smutek. ���- Tragiczne - powiedzia�. - Zszed�em do jego kom�rek. Jaki� ohydny brak sprawno�ci. Walcz�, po�eraj� si� nawzajem. S� drapie�nikami i �eruj� wewn�trz organizmu. Mog� na chwile osi�gn�� r�wnowag�, ale nigdy harmonii. ���- Wydaje si� kompletnie zniszczone. Co uczynisz? ���- Naprawie, poddam je obserwacji w �yciu i w dzia�aniu. ���Istota dotkn�a po�amanego kszta�tu. U�ywszy uporz�dkowanych si� odbudowa�a stworzenie zgodnie z jego wzorcem. ���- Fascynuj�ce. Ono �yje. Na pewien czas odzyska�o r�wnowag�. Walczy, by j� zachowa�, ale wobec wewn�trznych konflikt�w walka nie potrwa d�ugo. Zu�ywa energi�, by zahamowa� zniszczenie, ale umie przy tym zachowa� jej cze�� na my�lenie. ���- To jest przypuszczenie. ���- Nie. To fakt. Jest �wiadome swego istnienia. Pojmuje up�yw czasu. Pyta o sens istnienia. To jest �wiadomo��. Nazywa siebie imieniem Kah-sih-omah. ���- Mo�e z czasem rzeczywi�cie �wiadomo�� stanie si� faktem. Obecnie nie wydaje mi si� to prawdopodobne. Chwyta tylko urywki z potoku informacji zmys�owych, jak wiec mo�e si� nauczy�? ���- Mo�e uczy si� tylko troch�. B�dziemy to w stanie okre�li�, bo zaciekawia mnie coraz bardziej. Mo�e nigdy tedy ju� nie przejdziemy, ale je�li przypadkiem... ���- Co zrobisz? ���- Zmieni� je, wprowadz� dyscyplin�, zapewni� porz�dek. ���- Zamiar wart. zachodu. B�d� obserwowa� twoje wysi�ki. By� mo�e bada komentowa�. ���- Zrobisz mi tym przyjemno��. ���Kontury znowu pociemnia�y. Materia przesz�a w wy�szy stan. Nast�pi�y subtelne zmiany. ���- Interesuj�ce. Musisz by� zadowolony. ���- Owszem. Zauwa�: w miar�, jak goj� si� jego rany, regeneruje si� r�wnie� forma, do kt�rej powraca. �wiadomo�� przenika z centrum a� na poziom kom�rkowy. - Jest nadal odra�aj�ce. ���- Ju� nie musi by�. Jego wola, cho� ospa�a, sprawuje jednak kontrole. By� mo�e stworzenie ci� s�yszy. Pe�ne stosownej skruchy mo�e zacznie eksperymentowa� i przybierze kszta�t bardziej ci przyjemny. ���- Brak mu rozumu. ���- Nie, nie rozumu. Do�wiadczenia. �y�o przecie� tylko przez mgnienie, dane mu przez natur�. Ja mu da�em ca�e wieki. ���Czas mija�. Zabawa si� sko�czy�a. Potrzeba, kt�ra ich sprowadzi�a na t� m�od� planet�, zosta�a zaspokojona. Ich pojazd, sonduj�c wn�trze g�ry, znalaz�, wydoby� i oczy�ci� poszukiwane pierwiastki rozpuszczalne. Teraz wydoby� si� z okopconej, pe�nej �u�la sztolni, w kt�rej spoczywa� tak d�ugo, marnotrawi�c zgromadzon� w podr�y mi�dzygwiezdnej energie. ���Stworzenie, kt�rym si� bawili, przekszta�cone i teraz ju� bezpieczne, patrzy�o zdumione. Nie pojmowa�o dzia�a� bog�w, a tak�e, jak dotychczas, i siebie samego. ��� Nie jestem z natury tch�rzem, cho� w ka�dym z nas z pewno�ci� tkwi jego odrobina. Ta odrobina ujawni�a si�, gdy tylko rozpozna�am twarz cz�owieka, wysiadaj�cego a wahad�owca. By� to m�j szef, Ivan Carmody, we w�asnej osobie. S� ludzie. I s� te� LUDZIE. R�nica le�y w jako�ci, a nie w stanowisku i umys� chwyta j� natychmiast, bezb��dnie i w niewyt�umaczalny spos�b. ���Zbli�a� si� cz�owiek, kt�rego si� ba�am, ale moim obowi�zkiem by�o obja�ni� mu istnienie drugiego. I by�am ciekawa, czy to potrafi�. ���Miesi�ce sp�dzone przeze mnie na Campbellu by�y wype�nione dziwnymi do�wiadczeniami. Niekt�re z nich, jak uwa�a�am, lepiej by�o pomin�� w moim raporcie. Ale to by� Carmody. ON bowiem, jak si� obawia�am, ON za��da zdania sprawy ze wszystkiego. A co najgorsze, wiedzia�am, �e wszystko mu opowiem. ���Mia�am zbyt niskie stanowisko, by go kiedykolwiek spotka� osobi�cie - rzecz prosta do tej chwili - ale jako Sekretarz Spraw Pozaziemskich Carmody by� najpot�niejsz� osobisto�ci� w Narodach Zjednoczonych, i najbardziej malownicz�. ���Gdy podszed�, zrozumia�am, czemu tak by�o. By� narzucaj�c� si� osobowo�ci�. Wysoki i �ylasty, z prostymi, bia�ymi w�osami, zaczesanymi do ty�u i wielkim, zagi�tym nosem, podobny by� do starego or�a. Grube szk�a okular�w jeszcze powi�ksza�y jego przenikliwe, zielone, szeroko otwarte oczy. ���Je�li sama jego obecno�� mia�a na mnie przemo�ny wp�yw, to by� on niczym w dor�wnaniu z pot�nym wra�eniem, jakie wywar�, gdy przem�wi�. Mia�am nadzieje, �e potrafi� si� oprze� tej sile. ���- Kimberley Ryan - zagrzmia� - czy to pani zarz�dza tym ba�aganem? ���Rozejrza�am si� woko�o. Ulica by�a b�otnista, budynki wypalone, urz�dzenia zdemolowane. Paru ludzi, kt�rzy przygl�dali si� l�dowaniu wahad�owca, rozpierzch�o si� na jego widok. ���- Tak, sir. Obj�am tu dow�dztwo na zasadzie Paragrafu 309 Przepis�w Stanu Wyj�tkowego - powiedzia�am z nadziej�, �e cytuje w�a�ciwie. Czu�am jak ogl�da mnie ca��, wraz z prymitywn� sk�rzan�, odzie��; zrobion� dla mnie przez Caseya. - To wszystko, co mi zosta�o, panie Sekretarzu. Reszta si� spali�a. ���- Chce natychmiast us�ysze� pani raport, miss Ryan, o ile to jednak mo�liwe nie tu, na ulicy. ���- Tak, sir. Mo�emy przej�� do budynku kierownictwa Solar Minerals, do biura pana Meyersa. To znaczy do tego, co z niego zosta�o. Zaprowadza pana. ���Odwr�ci�am si� i ruszy�am wzd�u� ulicy, staraj�c si� wybiera� suchsze miejsca. Carmody szed� za mn�. ���- Gdzie jest Meyers? ���- Nie �yje - odpowiedzia�am. - Zastrzeli� si�, zanim osiedle... hmmm... zosta�o zdobyte, my�l�c, �e obcy spal� budynek. Mog� natomiast pos�a� po pana Bigelowa. O ile mi wiadomo, on obecnie kieruje sprawami Solar. ���- Nie. Chce najpierw us�ysze� pani raport. By� mo�e postawimy kierownictwo Solar, z panem Bigelowem w��cznie, w stan oskar�enia. ���Doszli�my do budynku. Zacz��em wspina� si� na schody, zastanawiaj�c si� czy b�d� zdolne w obecnym stanie utrzyma� ci�ar dw�ch os�b. Ale Carmody wszed� na nie bez wahania. ���Weszli�my do gabinetu Meyersa i Carmody bez zaproszenia usiad� za biurkiem Meyersa, na fotelu Meyersa, nie zwa�aj�c na to, �e oparcie by�o jeszcze zbryzgane zaschni�t� krwi� i m�zgiem. Pochyli� si� nad biurkiem w moj� stron, opieraj�c podbr�dek na r�kach, zgarbiony, patrz�c mi prosto w oczy. ���- Prosz� wzi�� krzes�o, miss Ryan. Nie lubi� patrze� na ludzi do g�ry. ���Przysun�am do biurka jedno z prymitywnie skleconych krzese� i ostro�nie usiad�am, pami�taj�c o drzazgach; a gdy usadowi�am si� ju� na tyle wygodnie, na ile mog�o mi si� uda� w obecno�ci tak przera�aj�cej w�adzy, spyla�am go, od czego mam zacz��. ���- Od pocz�tku, miss Ryan, od chwili, gdy wyl�dowa�a pani na Campbellu. I prosz� niczego nie omija�, czy to jasne? ���- Ca�kowicie. Jednak wszystko si� zacz�o zanim tu przyby�am. Dopiero p�niej si� o tym przekona�am, pan Bigelow mi powiedzia�. ���Carmody poklepa� si� palcami jednej d�oni po podbr�dku. ���- Wszystko - powiedzia�. ���- No c�, jest oczywiste, �e on, to znaczy kapitan Corsetti dow�dca �Wilmingtona", mia� rozkaz da� Meyersowi troch� czasu, zanim ja wyl�duje. Jak tylko weszli�my na orbit�, wywo�a� Meyersa przez radio i powiedzia� mu, �e przybywam. To wskazuje, �e kierownictwo Solar na Ziemi wiedzia�o o piramidzie i chcia�o j� ukry� przed... ���- Prosz� to pomin��. Ja si� nimi zajm�. Chce wiedzie� o tym Indianinie. Jak on si� nazywa? ���- Kah-sih-omah. Ale nazywamy go Casey. Gdzie pan o nim s�ysza�? ���- Niewa�ne. Prosz� m�wi� dalej. ���- Tak, sir. No, ale cze�� tego, co wiem, pochodzi z drugich ust, od Bigelowa i dopiero znacznie p�niej si� o tym dowiedzia�am. W ka�dym razie od pocz�tku nie by�o zgody miedzy mn� a Meyersem. Wiedzia�, po co przyby�am, albo przynajmniej tak s�dzi�, i wiedzia� r�wnie�, �e wkr�tce mo�e znale�� si� na lodzie, �e je�li dowiem si� o piramidzie, b�dzie sko�czony. ���- Prosz� wstrzyma� si� od komentarzy, miss Ryan. Tylko istotne fakty. ���- Staram si� tylko przedstawi� jego nastawienie, Mr. Carmody. ���Carmody nie sprzeciwia� si� wi�cej. Nic nie odpowiedzia�, uzna�am wiec, �e mog� kontynuowa�, powtarzaj�c dos�ownie wszystko, co pami�ta�am. ��� Zacz�o si� do�� niewinnie; po prostu podzi�kowa�am Meyersowi za wyj�cie po mnie na przysta�. Odpowiedzia� mi grubia�stwem. ���- Nie po to tu przyszed�em, moja pani. Przyszed�em, �eby sprawdzi� �adunek. Je�li idzie o mnie, to nast�pnym statkiem mo�e sobie pani odlecie� z powrotem. A w og�le, czego pani tu chce? ���- Pan dobrze wie, po co przyjecha�am, panie Meyers. Jestem tu, by przeprowadzi� inspekcje ekologiczn�. Zgodnie z przepisami prawa. Nie wolno otworzy� �adnej planety dla eksploatacji lub kolonizacji, zanim Komisja Ekologiczna Narod�w Zjednoczonych na to nie zezwoli i nie okre�li niezb�dnych ogranicze�. To moje zadanie, o'kay? Nie szukam z panem sprzeczki. ���- Ani ja. Ale mam teraz do�� pracy bez pilnowania pani czy tracenia czasu na pani oprowadzanie. ���- Nie potrzebuje, by mnie ktokolwiek pilnowa�. Ani oprowadza�. Potrafi� sama da� sobie rade. Nie zauwa�y pan nawet, �e tu jestem. ���Odwr�ci�am si�, by odej��, a wtedy on schwyci� mnie za ramie. Tak, �e mnie to zabola�o i o to, jak s�dz�, mu chodzi�o. Nie mog�am si� wyrwa�. ���- R�ce przy sobie - ostrzeg�am. - Jestem funkcjonariuszem Narod�w Zjednoczonych. Mo�e pan p�j�� za to do wiezienia. Pu�ci� mnie, ale na ramieniu zosta�y mi wielkie czerwone �lady. ���- Mo�e pani post�powa�, jak si� pani podoba, ale prosz� zapami�ta�, �e na tej planecie jest 450 zdrowych robotnik�w budowlanych i ani jednej kobiety. Niekt�rzy z nich nie widzieli kobiety od dw�ch lat. Mo�e ja nie zauwa�� pani obecno�ci, ale zauwa�y ka�dy z nich, zanim wyjdzie pani z tej przystani. ���By�oby w porz�dku, gdyby na tym poprzesta�. Ale nie zrobi� tego. ���- Oczywi�cie by� mo�e o to w�a�nie pani chodzi. Taka dziewczyna jak pani mo�e przez te cztery miesi�ce pobytu zrobi� tu maj�tek. ���Zamachn�am si�, by da� mu w twarz i w tym samym momencie ju� wiedzia�am, �e to b��d. Zatrzyma� mnie z �atwo�ci� olbrzymim �apskiem. ���- Nic z tych rzeczy, moja pani. Na Campbellu prawo to ja. Jestem s�dzi�, �aw� przysi�g�ych i ca�� reszt�. Napad na mnie mo�e kosztowa� przynajmniej trzy miesi�ce aresztu. Bigelow! zawo�a�. ���Zjawi� si� wielki ch�op z zaspanymi oczami. Meyers nazywa� go �Scotty�. Nie wiedzia�am w�wczas, �e nie jest bynajmniej tak niewinnym stworzeniem, jak wygl�da. Bigelow by� tutejszym architektem-projektantem, kierownikiem budowy siatki l�dowania. Ale mia� te� uboczne zaj�cie: by� p�etatowym morderc�. ���Meyers kaza� mu natychmiast zaprowadzi� mnie do biura kierownictwa budowy, wiec posz�am za nim. Meyers nie za�atwi� tego zbyt chytrze, chocia� stara� si� ukry� swe prawdziwe zamiary. Uda�o mi si� us�ysze�, �e poleci� Bigelowowi znale�� mi jako ochron� osobist� kogo� mo�liwie wielkiego, brzydkiego i g�upiego. ���Wtedy jeszcze Bigelow wydawa� misie do�� sympatyczny, chocia� i on da� mi do zrozumienia, �e tu przeszkadzam. Mieli ustalone terminy rob�t i jakiekolwiek, najmniejsze nawet, op�nienie kosztowa�oby konsorcjum ogromne sumy, kt�re obci��y�yby inwestor�w, anga�uj�cych swoje pieni�dze w nadziei na eksploatacje bogactw mineralnych planety, gdy sie� l�dowania zostanie uko�czona. On za� osobi�cie obawia� si� o premie, kt�rych kierownictwo budowy nie otrzyma�oby w wypadku niedotrzymania terminu uko�czenia robot. I opowiedzia� mi te� o rodzinie, kt�r� wielkim kosztem utrzymywa� na Ziemi. ���Zosta�am wiec tam zamkni�ta w pokoju na zapleczu i by�o mi go �al. By�o mi �al nawet Meyersa, cho� go nie lubi�am. Na pewno by�am dla nich problemem i by� mo�e na ich miejscu, maj�c kogo�, kogo trzeba by�o chroni� Przed 450- cioma potencjalnymi gwa�cicielami, zachowywa�abym si� podobnie. ���Zdawa�o mi si�, �e do powrotu Bigelowa up�yn�y godziny. ���Moj� rozrywk� by�o wygl�danie przez jedyne okno pokoju. Wychodzi�o ono na b�otnist� ulice, odznaczaj�c� si� zupe�nym brakiem ruchu. Wreszcie Bigelow pojawi� si�, a wraz z nim niezgrabny, pow��cz�cy nogami m�czyzna, ubrany w ogrodniczy kombinezon i sztywny kapelusz. Nie nosi� koszuli i na miedzianosk�re ramiona spada�y mu spod kapelusza d�ugie, czarne war kocze. By� r�wnie ci�ki, jak muskularny. Bigelow wykona� otrzymany rozkaz tylko w jednym punkcie: ten cz�owiek by� wielki. Mia�am w�wczas nadzieje, �e nie oka�e si� zbyt topy, cho� rozgl�da� si� wok� gapowato, jak turysta. Nie by� brzydki, by� po prostu przeci�tny. ���Bigelow przedstawi� go jako K. S. Omah. ���- Cze��, mister Omah - powiedzia�am. . ���- Nazywaj� mnie Casey - odpowiedzia� nie�mia�o. - Mi�o mi pani� pozna�. Czy jest pani gotowa? ���Podzi�kowa�am Bigelowowi i zesz�am za Caseyem po schodach na ulice, po drodze przygl�daj�c mu si�. Porusza� si� jak cie�, bez wysi�ku czy po�piechu i zacz�am podziwia� wdzi�k, z jakim porusza�o si� jego masywne cia�o. Zna�am Indian ju� dawniej, a on bez w�tpienia by� jednym z nich, na co wskazywa� te� orli nos i wystaj�ce ko�ci policzkowe. By� dostatecznie wysoki i jasnosk�ry, by uchodzi� za P�nocnego Siuksa, jednak oni rzadko bywali tak pot�nie zbudowani. ���Nie rozmawiali�my, zanim nie dotarli�my do swoich apartament�w : foyer, kuchnia i dwie sypialnie, wszystko z nieheblowanego miejscowego drewna z paroma meblami z tego samego materia�u. ���- Nie jest to Hotel Ritz - powiedzia�am - ale wystarczy. ���I zaraz pomy�la�am, �e zabrzmia�o to bardzo g�upio. Rozejrza�am si�. M�j baga� by� w wi�kszej sypialni. Zajrza�am do drugiej. Le�a� tam zniszczony worek wojskowego typu. Zanim zdo�a�am zapyta�, Casey odpowiedzia�: ���- M�j. Mam pani pilnowa� bez chwili przerwy. ���Rzek� to takim tonem, jakby rozumia� to dos�ownie. Ju� mia�am zaprotestowa�, ale powstrzym��am si� i pomy�la�am: �To jest rozs�dne�. Co mi mog�o grozi� w jego obecno�ci? Wygl�da� do�� sympatycznie. Powiedzia�am wiec zamiast tego: ���- Dobrze, postaram si� nie sprawia� panu k�opot�w. Na co bardzo niewinnym tonem odpowiedzia�: ���- Zupe�nie mi pani nie przeszkadza, miss Ryan. A co pani b�dzie tutaj robi�? ���- Jestem osob� wsadzaj�c� nos w nie swoje sprawy. Casey. Czy nie powiedzieli panu tego? ���Potrz�sn�� g�ow� z powag� i mrukn�� z rezerw�: - Nie. ���U�wiadomi�am sobie, �e staram si� by� z�o�liwa, odgrywaj�c si� na tym prostym cz�owieku za wrogie przyj�cie na przystani. ���- Przepraszam - powiedzia�am. - Chcia�am powiedzie�, �e mam tu zrobi� inspekcje ekologiczn� planety, ustali�, czy obecno�� cz�owieka nie wyrz�dzi jej szkody, czy nie zniszczy miejscowych form �ycia lub czy nie wyst�pi� niebezpiecze�stwa dla przysz�ych kolonist�w i tak dalej. Rozumie pan? - B�d� musia�a wyje�d�a� w teren, mo�e po par� dni i przypuszczam, �e pan te� b�dzie ze mn�. ���- Tak, miss Ryan. Pojad�. ���- Czy bywa� pan ju� w terenie? - Tylko ko�o bazy, nigdy dalej. ���Pocz�tkowo ta odpowied� mnie zaniepokoi�a i rozz�o�ci�am si�, �e Meyers nie da� mi do�wiadczonego przewodnika. Ale przemy�lawszy spraw� uzna�am, �e tak jest lepiej. Dzi�ki temu b�d� sama wybiera� kierunek, a ten prosty cz�owiek m�wi� tak szczerze, �e by�am pewna, �e zechce i potrafi mnie obroni�, nawet przed Meyersem. ���- �wietnie, wyruszamy rano. Potrzebny nam b�dzie �lizgacz. My�l�, �e b�dzie pan to umia� za�atwi� i �e potrafi pan kierowa�. ���- Owszem, miss Ryan, potrafi�. ���W �wietle tego, czego dowiedzia�am si� p�niej, moje nast�pne pytanie by�o niepotrzebne, lecz w�wczas tego nie wiedzia�am, a Casey nie poczu� si� dotkni�ty. ���- B�dziemy biwakowa� kilka dni, Casey. Musi pan postara� si� o sprz�t i �ywno��. Przypuszczam, �e ma pan pojecie o biwakowaniu i gotowaniu. ���- Jako� dam sobie rade, miss Ryan. Dostane wszystko, co trzeba i b�d� got�w na rano. ���Pom�g� mi rozpakowa� si�, po czym zostawi� mnie za zamkni�tymi na klucz drzwiami i zacz�� przygotowywa� nasz wyjazd. Wtedy nie wiedzia�am jeszcze, jakie poruszenie wywo�a�o moje przybycie ani jak drastyczne posuni�cia wykonali Meyers i Bigelow, by mie� pewno��, �e nie opuszcz� Campbella z wiadomo�ciami o piramidzie. Chocia� znajdowa�a si� bardzo daleko, w g�stej puszczy, a szansa, bym j� odnalaz�a, wyra�a�y si� u�amkiem o astronomicznej ilo�ci zer po przecinku, nie chcieli podejmowa� nawet tak znikomego ryzyka. Bali si�, �e je�eli istnienie piramidy zostanie ujawnione, ich dzia�alno�� zostanie zawieszona do chwili ustalenia czym ona jest. Mo�e s�dzili, �e uznamy j� za znak, �e jaka� inna rasa wcze�niej zg�osi�a roszczenia do Campbella i polecimy ewakuowa� planet�? ���Ju� przedtem pr�bowali j� zniszczy�, ale bez rezultatu: Wsp�czesne materia�y wybuchowe jej si� nie ima�y. Cz�owiek nie by� w stanie ani jej zbudowa�, ani zniszczy�. P�niej dowiedzia�am si�, �e Meyers zastanawia� si� nad mo�liwo�ci� zagrzebania piramidy w ziemi, ale moje niespodziane przybycie nie zostawi�o mu na to do�� czasu. Wobec tego postanowili mnie zlikwidowa�, a wraz ze mn� Caseya - wielkiego, t�pego, przeznaczonego na straty Indianina. ���Ale w�wczas tego nie wiedzieli�my. ��� Z pocz�tku dzie� by� przyjemny, chocia� by�o nam obojgu, ubranym w szorty, zimno. Ale ta strefa Campbella le�a�a w tropikach i wkr�tce zrobi�o si� gor�co, mimo ch�odz�cego nas powiewu od �migie� �lizgacza. O zachodzie s�o�ca dolecieli�my do pag�rk�w, w�r�d kt�rych by�o nieco ch�odniej. Casey rozbi� dla mnie namiot miedzy drzewami, na kolacje z�o�y�y si� przywiezione z osiedla zapasy. Casey, czy to z powodu nie�mia�o�ci, czy dlatego; �e tak wola�, odm�wi� korzystania z namiotu i zawin�� si� w koc pod go�ym niebem. ��� Pokaza� w ten spos�b, �e las nie jest mu obcy. Obozowisko za�o�y� fachowo, namiot sta� prosto, z naci�gni�tymi mocno linkami, ustawiony na ma�ym wzniesieniu dla sp�ywu wody. Ogie� p�on�� jasno i bez dymu, podsycany suchym, martwym drewnem. Jakiekolwiek w�tpliwo�ci czy zastrze�enia, kt�re mog�am �ywi� wobec tego cz�owieka, znik�y tego wieczoru. Spa�am w namiocie tak spokojnie, jak za najlepszych czas�w na Ziemi. ���Lekki powiew poranny przyni�s� mi do namiotu zapach �wie�o zaparzonej kawy. Gdy wsta�am, Casey pochylony nad ogniem gotowa� �niadanie. Otacza�a nas g�sta mg�a, spowijaj�ca czubki drzew i zas�aniaj�ca wschodz�ce s�o�ce. ���Casey poda� mi paruj�cy kubek. Spr�bowa�am, on za� przez ten czas prze�o�y� zawarto�� rondelka na dwa nierdzewne talerze. Jedzenie mia�o cudowny zapach, zacz�am wiec wci�ga� g��boko w p�uca poranne powietrze Campbella. I powiedzia�am: ���- Casey, wiem po co tu przylecia�am. Pow�chaj to powietrze. Takiego, jak to nie ma ju� na Ziemi - nigdzie. Cz�owiek popsu� je dawno temu. Ale dopatrz�, by nikt nie zepsu� go tutaj. ���Poda� mi talerz, kt�ry przyj�am z wdzi�czno�ci�, ale nic nie odpowiedzia�. Zamiast tego, nim wr�ci� do swych zaj��, spojrza� mi w oczy. Czy mia� w nich �zy? Mo�e od dymu ogniska? Ale w�wczas, rzecz prosta, nie wiedzia�am jeszcze, �e Casey ju� to wszystko zna�. ���Zjedli�my, zwin�li�my ob�z, wytarli�my ros� z fotoogniw �lizgacza i wystartowali�my w dalsz� drog�. Drzew by�o teraz wi�cej i by�y wy�sze. Ros�y grupami, cho� nie tak g�sto, by stanowi�y ju� las. By�y obwieszone jakimi� orzechami, kt�rymi pas�y si� zwierz�tka wielko�ci kot�w. Pierwsze wi�ksze ich stadko ujrzeli�my tego ranka. By�y to czworonogi, ale mia�y bardzo zr�czne przednie �apki. Biega�y we wszystkie strony, zbieraj�c i gryz�c orzechy , i nie zwraca�y na nas uwagi: ���Niewiele wiedzia�am o florze i faunie Campbella. To za�, co wiedzia�am, pochodzi�o ze sprawozda� pierwszych zespo��w zwiadowczych, odwiedzaj�cych planet�, a, jak wszystkie tego rodzaju raporty, zawiera�y one tylko to, co najbardziej rzuca�o si� w oczy. ���Ku w�asnemu zadowoleniu wykluczy�y one istnienie �ycia rozumnego, co mo�na by�o spokojnie za�o�y�, poniewa� Campbell zdawa� si� by� geologicznie m�odszy od Ziemi i wobec tego mia� ni�sze ni� ona formy �ycia. Oczywi�cie wyst�powa�o te� zlewanie si� ewolucyjne, ale, przynajmniej na tym kontynencie, nie doprowadzi�o ono do powstania wielkich prze�uwaczy czy drapie�nik�w. ���Wyst�puj�ce na Campbellu bia�ka by�y zorganizowane nieco inaczej ni� ziemskie i wykorzystywa�y w swej strukturze inne aminokwasy. Wi�kszo�� z nich by�a po prostu nieu�yteczna dla cz�owieka jako pokarm, poniewa� me poddawa�y si� one przemianie w ludzkich organizmach, niekt�re za� by�y wr�cz truj�ce. ���Tej nocy obozowali�my u podn�a g�r. Zn�w Casey rozbi� namiot. Nie mia�am ochoty zag��bia� si� w notatki tak jak poprzedniej nocy i potem wcze�nie uda� si� na spoczynek. Zaczyna�am si� przyzwyczaja� do �ycia pod go�ym niebem, ogarn� mnie nastr�j przygody. Zdecydowa�am, �e pozapisuje wszystkie g�upstwa nazajutrz, a dzi� zamiast tego b�d� si� cieszy� wszystkim, co powodowa�o, �e podr� sta�a si� dla mnie niezapomnianym wydarzeniem. ���Dlatego wzi�am na siebie gotowanie, podczas gdy Casey poszed� do strumienia po wod�. Siedzia�am przy ogniu, napawaj�c si� aromatem jedzenia i cichym, spokojnym urokiem rozgwie�d�onej planetarnej nocy. ���Casey wr�ci� zaniepokojony. Najpierw nie chcia� mi powiedzie� dlaczego. Ale poniewa� nie dawa�am mu chwili spokoju; w ko�cu to wyja�ni�. ���- To mo�e nie mie� znaczenia - powiedzia� - ale znalaz�em resztki ogniska. ���Zaprowadzi� mnie tam i zbadali�my je w �wietle latarki. Znajdowa�o si� nad strumieniem: zw�glone kawa�ki drzewa, tak ma�e, �e ledwie mog�am je dostrzec, rozrzucone doko�a i na wp� zagrzebane w piasku. Jemu jednak one co� m�wi�y. Ja bym ich nawet nie zauwa�y�a, a tym bardziej nie uzna�abym ich za dow�d bytno�ci cz�owieka, nie rozumia�am wiec jego niepokoju. ���- No wiec dobrze - powiedzia�am w ko�cu - byli tu jacy� ludzie i rozpalili ogie�. Czemu ci� to denerwuje? ���- Bo teraz musze poszuka� ko�ci. ���Schyli� si� i podni�s� z piasku jaki� p�ytko zagrzebany przedmiot. Oczy�ci� go. By�a to czaszka podobnego do ryby stworzenia, wygl�da�a na zw�glon�. ���- Stworzenia z tej planety s� odmienne do ziemskich. Niekt�re z nich mo�na spokojnie je��, cho� s� ma�o od�ywcze i maj� okropny smak. Wi�kszo�� jest jednak niebezpieczna. Te za� s� truj�ce, a wida�, �e zosta�y upieczone, a ich mi�so zjedzone. ���- Przez kogo? Je�li ty o tym wiesz, to inni na pewno tak�e. ���- Tak. Wszyscy to wiedz� - teraz. Musia�a to wiec zrobi� jedna z pierwszych grup badawczych, ju� nie �yj�ca w czasie, gdy tutaj przylecia�em. Nie s�ysza�em, by od tej pory zagin�� kto� z bazy, a te resztki s� stare. Przeszukam to miejsce jeszcze raz rano. ���Zrobi� to, ale nie znalaz� nic, poza rybimi o��mi. Tego dnia odkry�am, �e Casey potrafi by� ponury, przygn�biony i zaniepokojony. Zachowywa� si� tak, jakby uzna� znalezienie tych o�ci za z�y znak. I tak okaza�o si� naprawd�, gdy� dotkn�o nas pierwsze nieszcz�cie. ���Nagle nasz nawigator obliczeniowy okaza� si� martwym nawigatorem obliczeniowym. Odm�wi� pokazywania naszej pozycji na monitorze konsoli, wy�wietlaj�c wij�ce si� przez ca�� szeroko�� ekranu linie. Nie uda�o si� nam wydoby� z niego nic, poza s�abym, anemicznie �wiec�cym punkcikiem, kt�ry toczy� si� tam i z powrotem wzd�u� dolnej ramki. ���- Umiesz to naprawi�, Casey? ���Jego spojrzenie by�o wymowniejsze od s��w. ���- Przekracza to moje umiej�tno�ci, nawet gdybym mia� cz�ci zamienne i narz�dzia. b�dziemy musieli popracowa� - dostroi� si� do satelity nawigacyjnego i obliczy� nasz� pozycje przy jego nast�pnym przelocie. Proponuj, �eby�my si� nie ruszali z miejsca, zanim tego nie zrobimy. ���W��czy� radio i nacisn�� czerwony guzik kana�u nawigacyjnego. Czekali�my. Czas p�yn��, ale przechodz�cy po niebie satelita si� nie odezwa�. Casey zdj�� os�on� odbiornika bez odpowiednich narz�dzi - nie by�a to �atwa robota. Spojrza� do �rodka i westchn��. ���- Stopiony. Tuner unieruchomiony. By� jaki� skok napi�cia, �uk elektryczny miedzy p�ytami. Zespawa�y si�. Je�li porusz� je si��, tuner si� rozleci. Je�li za� nie, nie mo�emy si� dostroi� do cz�stotliwo�ci satelity. ���- Co jeszcze mamy? - zapyta�am. Czu�am si� wyj�tkowo bezbronna, poniewa� moje wykszta�cenie nie obejmowa�o tego rodzaju spraw technicznych i brak mi by�o nawet takiego zasobu wiedzy, kt�ry pozwoli�by mi w pe�ni zda� sobie spraw� z trudno�ci naszej sytuacji. ���- Nic. Nawet kompasu. Wsp�czesna nauka dawno temu zast�pi�a takie rzeczy byle jakimi maszynkami. Obawiam si�, �e musimy si� uciec do jeszcze prymitywniejszych metod. ���Casey zmieni� kurs, skierowa� si� na wsch�d, uwa�nie �ledz�c cie� �lizgacza na ziemi pod nami. Lecia� kursem, kt�ry, jak mia� nadzieje, powinien nas doprowadzi� w pobli�e bazy, odchylaj�c go lekko w prawo i staraj�c si� bra� poprawk� na zmieniaj�ce si� w ci�gu dnia po�o�enie s�o�ca na niebie. By�a to �mudna robota. ���Nie odzywa�am si�, po cz�ci wiedz�c, �e jest bardzo zaj�ty, a po cz�ci z powodu ogarniaj�cego mnie niezadowolenia z tak niepomy�lnego przebiegu wypadk�w. Siedzia�am wiec, czuj�c powiew wiatru we w�osach i s�uchaj�c monotonnego brz�ku �migie�. ���Us�ysza�am trzask, najpierw ledwie s�yszalny, ale z biegiem czasu coraz g�o�niejszy. ���Casey te� go us�ysza� i nastawi� uszu. Mia� zaniepokojony wyraz twarzy, jakby spodziewa� si� ze strony maszyny nowych k�opot�w. Wreszcie d�wi�k zamilk� i Casey si� uspokoi�. ���Lecieli�my ze sta�� szybko�ci� oko�o czterdziestu pi�ciu w�z��w przez blisko dwie godziny bez �adnych oznak, wskazuj�cych na �r�d�o tajemniczego ha�asu. W �lizgaczu, kt�ry ma konstrukcje i uk�ad sterowania bardzo prosie, niewiele mo�e si� zepsu� i oboje nie podejrzewali�my, �e przyczyn� stukania mo�e by� co� powa�niejszego ni� patyk, kt�ry uwi�z� w siatce ochronnej �migie�. ���Wtedy ukaza�a si� skarpa. Grozi�o, �e b�dzie si� ona ci�gn�a przez ca�e mile, prostopadle do kierunku naszego lotu. Pr�ba jej omini�cia, bior�c pod uwag� zawodno�� ludzkich zmys��w, mog�a nas kosztowa� utrat� orientacji w terenie. Wobec tego Casey zdecydowa� si� zwi�kszy� wysoko�� i wspi�� si� na ni�, by, wobec zbli�aj�cej si� nocy, rozbi� ob�z na p�askowy�u. ���Lecz gdy zwi�kszy� obroty dla uzyskania potrzebnej si�y wznoszenia, stuk nagle powr�ci�. Sta� si� g�o�nym �oskotem, wkr�tce do��czy� si� do niego pisk. Oba d�wi�ki przekszta�ci�y si� wkr�tce w �omocz�c� wibracje. Chwyci�am za siedzenie, boj�c si� wypa�� na zewn�trz. Casey walczy�, by to opanowa�, ale nie m�g� wyr�wna� lotu. W desperacji wy��czy� silnik, a �lizgacz spad� jak kamie� - jego p�aty nie wystarcza�y do utrzymania nas w powietrzu bez pomocy �migie�. ���Le��ce na linii naszego ostrego i szybkiego �lizgu drzewa run�y ku nam gwa�townie. Widzia�am, jak Casey mocuje si� z dr��kiem sterowym, pr�buj�c nas skierowa� w stron� ma�ej polanki ko�o strumienia, ale wiedzia�am, �e to si� nie uda. Jeszcze patrzy�am z przera�eniem na jego walk�, gdy ziemia podskoczy�a do g�ry, a my uderzyli�my w ni� pod ostrym k�tem ze wstrz�sem, kt�ry odczu�am wszystkimi ko��mi. Sun�li�my �lizgiem po ziemi, wyrzucaj�c w powietrze krzaki i kamienie i podnosz�c chmura py�u i �wiru. Poczu�am, �e jaka� si�a wyrzuca mnie w prz�d i wiedzia�am, �e uderz� w przedni� szyb�. Zrobi�am rozpaczliwy wysi�ek, by schyli� g�ow�. ���Ujrza�am wszystkie gwiazdy i na chwil� poczu�am smak krwi. A po tym przysz�a ciemno��. ��� Nie wiem, jak d�ugo trwa�a moja osobista noc. Obudzi�am si� po�r�d nocy realnej, patrz�c w g�ry ku usianemu gwiazdami niebu Campbella i czuj�c, �e mi mokro i zimno. Bola�a mnie twarz, r�ce i nogi. W ustach mia�am nadal smak krwi, a par� moich przednich z�b�w chwia�o si�. Ale pr�buj�c poruszy� r�kami i nogami dosz�am do wniosku, �e ko�ci mam ca�e. ���Zrobi�am wysi�ek, by unie�� g�ow� poczu�am fale b�lu i zn�w opad�am na szorstki piasek. Zdecydowa�am, �e powt�rzy pr�b, ale znacznie wolniej. Tymczasem rozejrza�am si� w ciemno�ci, zwracaj�c g�owi z boku na bok. Nie dostrzeg�am wiele, poza s�abym jarzeniem z prawej strony, w kierunku szczytu dalekiego pag�rka. Gdy tak patrzy�am, zauwa�y�am, �e pe�znie on w g�r� stoku i zrozumia�am, �e jest to ogie�. Cierpki zapach dymu potwierdzi� ten wniosek. I nagle przysz�o mi na my�l, �e nie wiem, gdzie jest Casey. ���Nie zwracaj�c ju� uwagi na b�l podnios�am si� na nogi i na pr�b� zrobi�am paro krok�w. Potkn�am si�. Wysila�am wzrok, by dojrze� co� w ciemno�ciach bezksi�ycowej nocy. U n�g mia�am bezkszta�tn� masa. Nasz namiot? Nie, torba z zapasami, w ka�dym razie z ich cz�ci�. Pachnia�a dziwnie, zrozumia�am, �e jest nadpalona. ���Zacz�am j� obmacywa�, chc�c znale�� zapi�cie i wydosta� latark�. Wtedy us�ysza�am j�k Caseya. Le�a� pod torb�, obejmuj�c j� rykami. To one, a nie torba, by�y spalone. ���Zacz�am mocowa� si� z torb�, staraj�c si� j� przesun�� w kierunku jego st�p. W ko�cu torba ze�lizn�a si� na ziemi�. Otworzy�am j� i gor�czkowo przeszukiwa�am zawarto��, a� wreszcie poczu�am pod r�k� znajomy kszta�t. ���Nacisn�am guzik, zaja�nia� ostry p�omie� �wiat�a. Ujrza�am opalone pnie drzew i pokryt� czarnym popio�em ziemi. Trawa, cho� zachowa�a sw�j kszta�t, by�a zupe�nie spopielona i rozpada�a si� w py� pod tchnieniem wiatru. ���Skierowa�am �wiat�o na Caseya i dech mi zapar�o z przera�enia. Ramiona trzyma� ci�gle w g�rze, jakby nadal obejmowa� torb�. Zamiast palc�w mia� zw�glone kikuty. Ramiona by�y pokryte straszliwymi p�cherzami i chocia� torba zas�oni�a przed ogniem twarz i piersi, warkocze by�y spalone i resztka w�os�w zwisa�a lu�no z czaszki. Z g��bokiej rany na czole obficie ciek�a krew, sp�ywaj�c po szyi na ziemi� i rozlewaj�c si� w czarn� ka�u�� obok g�owy. ���J�k by� znakiem, �e Casey �yje, jednak jego widok �wiadczy� w jak okropnym jest stanie. W naszej torbie by�a tylko male�ka apteczka. Przeszuka�am j� i nie znalaz�am nic, co by si� cho� troch� nadawa�o w tym wypadku. By�a tylko tuba galaretki antyseptycznej, kt�r� posmarowa�am najgorzej opalone miejsca na ramionach i d�oniach. Ale brakowa�o du�ych opatrunk�w, nie by�o �adnych ma�ci i tylko trzy ampu�ki morfiny dla ul�enia b�lom. Nie na d�ugo by wystarczy�y. Postanowi�am zaczeka� z ich u�yciem do chwili, gdy b�dzie ich najbardziej potrzebowa�. Przykry�am go kocem i usiad�am obok by si� zastanowi� nad w�asn� sytuacj�. Nic bardzo z�ego mi si� nie sta�o. Para ma�ych guz�w, skalecze� i otar� nask�rka, ogie� za� nawet mnie nie osmali�. S�dz�c z tego, jak wygl�da� prz�d mej bluzki, polecia�o mi du�o krwi z nosa, ale cho� mnie bola�, nie wygl�da� na z�amany. ���Wstrz�s mija�, a ja, siedz�c samotnie, stara�am si� zrozumie�, co si� sta�o. Wiedzia�am, �e �lizgacz musia� si� rozbi� o ska�� czy wielkie drzewo, �e fotoogniwa musia�y si� potrzaska�, co spowodowa�o ich kr�tkie spicie, wskutek czego stopi� si� kad�ub, co zn�w podsyci�o ogie�. W pobli�u nie by�o wida� szcz�tk�w �lizgacza, a wi�c Casey odci�gn�� mnie z miejsca wypadku, zanurzy� w strumieniu i wyci�gn�� na piasek. Musia� by� wtedy w pe�ni si�. Z tego, �e nie by�am poparzona, a nawet osmalona, wynika�o, �e nie by�am ani chwili w ogniu. To znaczy, �e Casey poszed� nast�pnie do �lizgacza, by wydoby� torb�, a ogie� musia� ju� wtedy gwa�townie si� pali�. Odni�s� wiec obra�enia, ratuj�c torb�, ale czemu - zastanawia�am si� - poszed� a� na takie ryzyko? ���I wtedy przypomnia�am sobie, �e tutejsze po�ywienie nie nadaje si� dla cz�owieka. My potrzebowali�my ziemskiego. Powr�t do osiedla bez �lizgacza potrwa ca�e tygodnie, wystarczaj�co d�ugo, by umrze� z g�odu po drodze. Casey wiedzia�, �e aby wr�ci�, potrzebna nam torba, ze jeste�my samotni i zgubieni, bez nadziei na ratunek. Dlatego wr�ci� do �lizgacza. ���Na chwile, poczu�am do niego z�o�� za to, �e w ten spos�b obole nas narazi� na �mier�. Jego m�ski umys� podpowiedzia� mu, ze musi mnie ocali� przynosz�c jedzenie, ale nie powiedzia�, �e bez jego pomocy i tak nie mam przed sob� najmniejszej szansy. Gdy to zrozumia�am, w jaki� dziwny spos�b wcale mnie to nie zaniepokoi�o, a w ka�dym razie nie tak, jak my�l o tym, �e bada go musia�a. pociesza� w ostatnich, co ju� by�o oczywiste, chwilach jego �ycia. ���Casey nie poruszy� si� i dalej le�a� pod kocem z r�kami w g�rze. Nie wiedzia�am, czy jeszcze �yje i d�ugo waha�am si�, zanim zmusi�am si� do uchylenia koca. ���Wstrz�s by�by mniejszy, gdybym go ujrza�a martwego z zamkni�tymi oczami. By�y otwarte. I rzecz niewiarygodna - porusza� nimi. By� przytomny i zadziwiaj�co opanowany, jakby na mnie czeka�. ���Do�� d�ugo trwa�o, nim wreszcie by�am w stanie przem�wi�. ���- Casey, mam morfin�. Dam ci zastrzyk. ���- Nie - odpowiedzia� pe�nym g�osem. Zupe�nie to nie pasowa�o do strasznego b�lu, kt�ry, jak wiedzia�am, musia� odczuwa�. Zachowaj j�. Panuje nad tym. - Po czym zamkn�� oczy. ���Pami�tam, �e powtarza�am sobie: �On bredzi". Wybuchn�am. Ja w ka�dym razie nad tym nie panowa�am. ���- Casey! - zawo�a�am. - Twoje r�ce! Nic z nich nie zosta�o. Co my poczniemy? ���Spokojnie otworzy� oczy, by mnie uspokoi�. Znowu powiedzia� co� niezrozumia�ego: - Poczekamy. ���- Casey, jeste�my zgubieni, o setki mil od bazy. Nikt nie wie, �e tu jeste�my. Ja nie potrafi� nas tam doprowadzi�. Nawet sama siebie nie potrafi, a c� dopiero ciebie. ���- Poczekamy! - prawie hukn�� na mnie. - Rozstaw namiot nade mn�, a potem daj mi spa�. I zmyj krew z twarzy. Wygl�dasz okropnie. ���Zamkn�� oczy, a ja zn�w wpad�am w panik�. Czy to by�o majaczenie, czy te� Casey by� jakim� niewra�liwym na b�l supermanem? Tak �le wygl�da�, a m�wi� tak mocnym i zdecydowanym g�osem. Przez d�ugie minuty kl�cza�am schylona nad nim, patrz�c jak jego pier� podnosi si� i opada w g��bokim, regularnym oddechu. Wreszcie przykry�am go znowu i posz�am zrobi�, czego za��da�. ���Zmy�am z siebie krew za pomoc� maczanej w ch�odnej wodzie strumienia apaszki, by nast�pnie wr�ci� i umy� jego. Zastanawia�am si� teraz nad szans� na to, by wyzdrowia�, tak jak par� godzin temu zastawia�am si� nad jego �mierci�. Je�li wy�yje, b�dzie przez ca�e tygodnie bezradny. Spojrza�am na torb� z zapasami, kt�ra bynajmniej nie wygl�da�a na pe�n� i rozwa�a�am na ile, przy najwi�kszej oszcz�dno�ci, wystarcz�. Wycieczk� planowali�my na sze�� dni. Teraz, gdy nie by�o �lizgacza potrwa ona raczej oko�o sze�ciu tygodni - je�li w og�le przetrwamy. ��� Nadszed� poranek. Wsta�am wraz ze s�o�cem, czuj�c si� troch� mniej rozbita ni� wczoraj i ju� pogodzona z tym,co by� musi. Casey spa� nadal, wygl�daj�c z zapadni�tymi oczami i pociemnia�ymi powiekami na jeszcze bardziej wychudzonego. Ale jego rana! Rana znikn�a. Nie po prostu zmniejszy�a si�, lecz znikn�a, bez strupa, bez blizny, nawet bez zasinienia. Zrobi�o mi si� zimno. i Dr��cymi r�kami chwyci�am koc i �ci�gn�am, odkrywaj�c jego ko�cist� obecnie szyj� i klatk� piersiow�. Ona r�wnie� wygl�da�a na zapadni�t�, tam za�, gdzie poprzednio zdobi�y j� silne musku�y, ostro stercza�y �ebra. ���Spojrza�am na jego r�ce, kt�re le�a�y z�o�one na tu�owiu oczekuj�c, �e ujrz� je w strz�pach, mo�e zgangrenowane. Spalona sk�ra z�uszczy�a si� i odpada�a p�atami. P�cherze wysch�y. Zamiast czarnej spalenizny patrzy�am na g�adk�, r�ow� sk�ry bez �ladu blizn. ���Rozs�dek m�wi� mi, �e to niemo�liwe, �e to wszystko jest igraszk� mej fantazji. Patrzy�am szeroko otwartymi oczami, nie wierz�c w to, co widza. Potem spojrza�am na jego d�onie, wczoraj spalone, pop�kane, ociekaj�ce p�ynem tkankowym. W ostatniej chwili st�umi�am wyrywaj�cy mi si� z gard�a wrzask. Puls g�o�no , �omota� mi w skroniach. ���D�onie by�y nietkni�te, g�adkie i r�owe, brakowa�o im tylko paznokci, ale i one zaczyna�y ju� kie�kowa� na czubkach palc�w. Wypu�ci�am koc z r�ki i ukl�k�am obok tego dziwnego nowego Caseya my�l�c o tym, co ujrza�am. By�am przekonana, �e to nie mo�e by� prawda. Nagle przysz�o mi na my�l pytanie: je�li to jest halucynacja, to czy pr�cz wzroku obejmuje te� dotyk? Jaka� ob��ka�cza ciekawo�� zmusi�a mnie do wyci�gni�cia r�ki. Dotkn�am - ale nie spalonych na w�giel resztek; lecz ciep�ego, j�drnego cia�a, w kt�rym bi� puls, s�aby, ale regularny: Tym razem nie opanowa�am ostrego, przenikliwego krzyku. Wyrwa� mi si� z gard�a nape�niaj�c echem dolin�. ���Casey poruszy� si�. Otworzy� oczy i u�miechn�� si� s�abo, zupe�nie zacieraj�c demoniczny obraz, kt�ry ju� zacz�am tworzy� w wyobra�ni. Sta� si� znowu cz�owiekiem. M�j l�k si� rozwia�. Przykl�k�am przy nim, trzymaj�c go za r�k� i czekaj�c a� zbierze do�� si�, by przem�wi�. Czy to, co widzia�am, by�o cudem czy nie, by�am temu wdzi�czna. ���Poruszy� wargami. Najpierw bezg�o�nie, ale gdy pochyli�am si� nad nim i wysili�am s�uch, odezwa� si� zrozumiale. ���- Panuje nad tym - powiedzia�. - Odbudowa�em si�, zast�pi�em zniszczon� tkanka now�. Ale zu�y�em przy tym wszystkie rezerwy mojego Bia�a. Trzeba je odnowi�. Pom� mi. ���Oczywi�cie mia� na my�li swoje wychudzenie. W jaki� spos�b umia� przemieszcza� zdrowe tkanki na miejsce zranionych, by� mo�e z wielkim niebezpiecze�stwem dla ca�o�ci organizmu i teraz musia� go ochroni�. Ale co ja mia�am dla niego zrobi�? ���- Jak, Casey? Powiedz mi, jak? ���- Potrzebuje bia�ka i to du�o. Musz� je�� mi�so. ���Chcia�am wsta�. - Przynios� ci, Casey. ���Mocnym u�ciskiem przytrzyma� mnie za r�k�. ���- Nie - powiedzia� - nie z zapas�w. Te s� dla ciebie. Potrzebujesz ich. ���- Wiec sk�d je wzi��? ���- Ze strumienia. Tam p�ywa �ywno��. ���- Ryby? Przecie� powiedzia�e�, �e s� truj�ce. Ci�gle kl�cza�am, trzymaj�c go za r�k�. ���- Dla ciebie tak, ale nie dla mnie. Ja mog� je strawi�, a trucizn� zneutralizowa�. Ty nie. Pos�uchaj mnie, widzia�a�, �e jestem inny. A teraz r�b, o co prosz�. ���Jego g�os, cho� s�aby, by� rozkazuj�cy. Zesz�am do strumienia, by na�apa� rybowatych stworze�, uwi�zionych w zakolu. Z zapasowej garderoby i spr�ystego korzenia zmajstrowa�am siatk�, kt�r� wyrzuca�am bezradne zwierz�ta na brzeg, a� wy�apa�am wszystkie. Wtedy r�kami wykopa�am w piasku i mi�kkim mule kana� do g��wnego nurtu, by ze strumienia nap�yn�o ich wi�cej. ����mierdzia�y straszliwie, piek�c si� na ro�nie. Nie wiedzia�am, jak je oczy�ci�. Na Caseyu nie zrobi�o to �adnego wra�enia, po�ar� do ostatniego k�ska wszystko; co mu poda�am. Przez ca�y dzie� jad� wszystko, co udawa�o mi si� z�apa�, przeplataj�c te obrzydliwe posi�ki kr�tkimi drzemkami. ���Do zachodu s�o�ca odzyska� ju� si�y na tyle, �e m�g� siada� ���- Jutro - powiedzia� - b�d� polowa�. ��� Wsta�am p�no, s�o�ce sta�o ju� wysoko na niebie. Caseya nie by�o. Znalaz�am go przed namiotem, zupe�nie odmienionego. Nadal szczup�y i wychudzony, ale ju� zdr�w i bez �lad�w uszkodze� cia�a, sta� przede mn� w irchowych mokasynach i z irchow� przepask� na smuk�ych biodrach. W�osy, teraz zbyt kr�tkie, by je sple�� w warkocze, zwi�za� wst��k� materia�u. Wszystko to, wraz z niezwyk�ym naszyjnikiem, zwisaj�cym na piersi, bez w�tpienia wyci�gn�� z g��bin swej starej torby wojskowej. ���- Z�by w�owe - powiedzia� wskazuj�c naszyjnik - na szcz�cie. Jeden z moich talizman�w. Przyda�oby si� nam troch� szcz�cia, przynajmniej dla odmiany. ���- Te� tak s�dz� - odrzek�am. ���Z zaostrzonego ko�ka namiotowego i kija Casey majstrowa� co� w rodzaju oszczepu. ���- Szcz�cie, czy jego brak - powiedzia� - nie mia�o nic wsp�lnego z naszymi wypadkami. To by� sabota�. ���D�ugo wlepia�am w niego oczy, zanim uda�o mi si� przem�wi�. ���- Ale jak i kto? ���- Nie mam pewno�ci w stosunku do instrument�w pok�adowych. Niewiele z nich zosta�o. Ale w �o�yskach �migie� znalaz�em pe�no szmerglu. To dlatego zawi�d� nap�d. ���- Ale kto? Kto m�g�by chcie� nas zabi�? ���- Nie nas, ciebie. Ktokolwiek to by�, ja jestem dla niego niczym. A ty zagra�asz komu� w bazie. Gdybym mia� zgadywa�, powiedzia�bym, �e ten kto� obawia si�, �e mo�esz znale�� tutaj co�, co uniemo�liwi im eksploatacje tej planety. ���- Ale co? Z ca�� pewno�ci� nie znalaz�am dotychczas niczego, co by taki zakaz usprawiedliwia�o, chyba �e... Przysz�o mi co� do g�owy. - Casey, jak d�ugo jeste� na Campbellu? ���- Oko�o trzech lat, przyby�em z pierwsz� za�og� bazy. ���- A robi�e� wycieczki po planecie? ���- Oczywi�cie, cho� nigdy tak daleko od morza. ���- Widzia�e� mo�e... albo przynajmniej dysza�e� o jakich� wy�szych gatunkach na tym terenie? ���- Nie, nigdy. Czemu pytasz? ���- Poniewa� - odpowiedzia�am, ci�gle niepewna, czy to by�a prawda, czy tylko z�udzenie - zdaje mi si�, �e zesz�ej nocy widzia�am ogie�, daleko na skarpie. ���- Mo�e widzia�a� poszukuj�c� nas wypraw� ratunkow�? ���- Ale oni przecie� nie wiedz�, co si� z nami sta�o. Jeszcze nie przekroczyli�my terminu powrotu. A je�li to byli ludzie, to czemu do nas nie przyszli? A mo�e to nie byli ludzie. To wielka planeta. I chocia� wydaje si� to nieprawdopodobne, bior�c pod uwag� niski stopie� rozwoju form �ycia na Campbellu, nie mo�na jednak wykluczy� pojawienia si� tutaj rozumu. Umiej�tno�� rozpalania, czy bodaj korzystania z ognia, wymaga ju� do�� wysokiego poziomu inteligencji. Znacznie wy�szego, ni� u wszystkiego, na co dotychczas si� natkn�li�my. Za� - doda�am - istnienie miejscowych form �ycia rozumnego stanowi a� nadto dostateczn� przyczyn�, by mnie zabi�. Wtedy planeta by�aby w�asno�ci� tuziemc�w, a Solar Minerals wywalono by st�d na zbity �eb. ���- Powiedz mi, gdzie widzia�a� ogie�, Kim. ���Wskaza�am to miejsce na skarpie, jak mi si� zdawa�o do�� dok�adnie. Czy Casey zwr�ci� si� do mnie po imieniu? ���- To tam - powiedzia�am. - Tam, gdzie ta ciemniejsza plama. ���- Wobec tego p�jdziemy w tamtym kierunku. Teraz jedz, a ja przygotuje pakunki. Obawiam si�, �e musimy zostawi� namiot i mniej potrzebne rzeczy, by baga� by� l�ejszy ���Przez ca�y dzie� w�drowali�my przez zaro�la, ci�gn�ce si� od podn�a g�r a� do skarpy. Chcieli�my osi�gn�� jej podstaw�, lecz le�a�a dalej ni� si� pocz�tkowo wydawa�o. Droga by�a trudna, marsz utrudnia�y nam zwarte g�szcze i kamieniste w�wozy. Gdy na, koniec zatrzymali�my si� na biwak przy strumyczku, Casey nie pozwoli� rozpala� ognia. Zjedli�my zimny posi�ek, a potem Casey wzi�� si� do pracy, splataj�c z olinowania namiotu i rozstawiaj�c nad wod� sid�a na zwierzyn�. ���Gdy s�o�ce zasz�o, le�eli�my w ciemno�ciach, przytuleni pod kocami. Cho� by�am wyczerpana, nie mog�am zasn��, gdy� trapi�y mnie w�tpliwo�ci, czy nawet przy cudownej sprawno�ci Caseya jako le�nego cz�owieka, dotrzemy kiedykolwiek do brzegu morza. A poza tym dosz�am do wniosku, �e ju� potrafi� zdoby� si� na odwag� i postawi� pytanie, kt�re nurtowa�o mnie od chwili katastrofy, pytanie, kt�rego ba�am si� postawi�, nie wiedz�c, czy potrafi� znie�� odpowied� - je�li j� otrzymam. ���Dlatego wiec, dzia�aj�c pod wp�ywem impulsu, bez namys�u wyrzuci�am je z siebie tak szybko, bym nie mog�a si� ju� pohamowa�: ���- Czym ty jeste�, Casey? ���N o w i e c s t a � o s i e . Nie odpowiedzia� od razu. Milcza� d�u�sz� chwile, potem westchn��. ���- Jestem Kah-sih-omah, w j�zyku moich ojc�w - Ten-Kt�ryCzeka. ���Podnios�am si�, opar�am na lewym �okciu i spojrza�am mu w twarz. ���- Nie - powiedzia�am. - Nie kim, lecz c z y m jeste�, Casey. Wiesz, o co pytam. I jeste� mi winien prawd�. ���Zn�w milcza� przez chwile, jakby si� namy�la�, czy w og�le co� powiedzie�. Znowu westchn��. ���- Masz racje, Kim. Rzeczywi�cie jestem ci j� winien. Ale obawiam si�, �e na to pytanie nie ma odpowiedzi. Sam ju� nie pami�tam, ile razy je sobie stawia�em. ���Rozz�o�ci�am si� na niego, czerpi�c odwag� ze zniecierpliwienia. ���- Nie m�w zagadkami, Casey. Nie jeste� ani nigdy nie by�e� t�pym Indianinem, kt�rego udajesz, cho� grasz te role celuj�co. Przyznaj, �e jeste� wiecej ni� cz�owiekiem. A teraz powiedz prawd� - czym jeste�? ���Nie przyj�� do wiadomo�ci, �e si� gniewam. Niemniej jego odpowied� by�a pe�na smutku, g�os mu si� dziwnie za�amywa�. ���- M�wi� prawd�, Kim. Nie wiem, czym jestem, a nawet nie wiem dok�adnie, w jaki spos�b si� takim sta�em. Powiem ci tyle: nie jestem ju� cz�owiekiem, kt�rym kiedy�, dawno temu, by�em. �yje ju� bardzo d�ugo. Mo�e nigdy nie b�d� m�g� umrze�, jakkolwiek bym tego pragn��. ���Uderzy�a mnie straszna my�l. ���- Ryby, Casey! Czy jad�e� je po to, by si� otru� i znale�� �mier�? ���W wyobra�ni ujrza�am sam� siebie ko�o jego rozk�adaj�cego si� trupa. ���-- Nie, Kim. Jad�em, by nabra� si�, wiedz�c, �e nie przyniesie mi to szkody. Desperacko chcia�em �y�, bo wiem, �e jestem ci potrzebny. ���Zawstydzi�o mnie to tak, �e zamilk�am. Ale Casey, raz zacz�wszy, kontynuowa�, jakby bardzo zale�a�o mu na wyja�nieniu, na podzieleniu si� z kim� t� spraw�. ���- Ju� to dawniej opowiada�em - powiedzia�. - Niekt�rzy mi uwierzyli, inni nie. Dzieli�em si� t� �a�osn� opowie�ci� z przyjaci�mi i osi�gn��em tylko tyle, �e widzia�em, jak si� starzej� i wi�dn� i opuszczaj� mnie. Zostawiali mnie samotnego, oddzielonego od wszystkich najokrutniejsz� zapor� - czasem. Jestem uwi�ziony w wiecznej tera�niejszo�ci. ���Jego g�os przybra� odcie� skargi. By� w nim wielki smutek, rozczarowanie, kt�re stara� si� z wielkim wysi�kiem opanowa�. ���- Wielokro� zaczyna�em �ycie na nowo i by�em wielu lud�mi w czasie, kt�ry ju� prze�y�em. Na pocz�tku by�em z pewno�ci� zwyk�ym cz�owiekiem, ze wszystkimi ludzkimi niedomaganiami. Zestarza�em si� jako cz�owiek, ale potem nagle zn�w by�em m�ody i takim ju� pozosta�em, chocia� mog� wygl�da� na tyle lat, albo na takiego cz�owieka, jak mi wygodnie. ���By�em szamanem mego plemienia, jego znachorem. To pami�tam, tak samo jak pami�tam wszystko, co zdarzy�o si� przed wizj� i wszystko, co nast�pi�o po wizji, kt�ra mnie przemieni�a. Poszed�em na szczyt g�ry, by po�ci� w nadziei, �e duchy do mnie przem�wi�. Czeka�em przez wiele dni i nocy, ale milcza�y. Wypi�em wiec kubek wody z rozpuszczonym w niej duchem �wi�tego grzyba. Sprowadza on halucynacje, co czyni spraw� mego przemienienia jeszcze bardziej z�o�on�, gdy� nie wiem, co z tego zdarzy�o si� naprawd�, a co by�o z�udzeniem. Pami�tam przera�aj�cy p�omie� i straszliwy, pal�cy b�l, a po nim zadowolenie, p�yn�ce z tak wielkiego wewn�trznego spokoju, jakiego nigdy nie zazna�em. Wierzy�em w�wczas, �e znalaz�em si� w obliczu Boga. ���Gdy wizja si� zacz�a, by�em cz�owiekiem, mo�e sze��dziesi�cioletnim, a mo�e jeszcze starszym. Moje plemi� nie zna�o dok�adnej rachuby czasu, lecz u ludzi mego pokolenia podesz�y wiek by� bardzo szanowany. Gdy si� obudzi�em, wygl�da�em prawie tak, jak teraz i plemi� mnie nie pozna�o, cho� im powiedzia�em, �e jestem Kah-sih-omah. Moja �ona i dzieci wyrzek�y si� mnie. By�em dla nich obcym, kt�ry magicznym sposobem posiad� bezcenne tajemnice rodzinne i pokona� Kah-sih-omaha. Mia�em przy sobie jego woreczek z lekami, by�em wiec pot�niejszy ni� on. I z przes�dnym strachem wyp�dzono mnie, gro��c �mierci�. ���Nie wiedzia�em w�wczas, �e jestem nie�miertelny, wiec jeszcze ba�em si� �mierci. ���B��dzi�em po kraju jako wyrzutek, mo�e przez tysi�clecia, na pewno przez wieki. Przekona�em si�, �e mog� w do�� szerokim zakresie przybiera� r�ne sylwetki i rysy twarzy, cho� gruntowne zmiany by�y uci��liwe i wymaga�y olbrzymiego wysi�ku, by je utrzymywa�. Mniejsze zmiany sta�y si� moim nawykiem i dokonywa�em ich prawie bez trudu, dlatego mog�em si� dostosowa� do wygl�du ka�dego plemienia, nauczy� si� jego j�zyka i obyczaj�w i �y� jak oni. Do czasu a� zauwa�yli, �e si� nie starzeje. Rzadko jednak zostawa�em tak d�ugo w jednym miejscu wiec, z biegiem lat, nie mia�em ju� w�asnego imienia. A czas, kt�ry zmienia ludzi, zmienia te� kultury. Nawet moje plemi� straci�o sw� to�samo��. ���Gdy by�em m�ody, mamuty w�drowa�y po obu Amerykach. Z czasem odesz�y i one, a ja dobrze ju� zna�em oba kontynenty i wszystkich, co na nich �yli. Z ka�dym rozmawia�em w jego j�zyku i wierzy�em w�wczas, �e znam ju� ca�y �wiat. ���Wtedy dowiedzia�em si� o wielkich, dzikich cudzoziemcach, kt�rzy pojawili si� na dalekiej p�nocy. Ogromni, pot�nie zbudowani Wikingowie z blad� sk�r� i w�osami na twarzy, kt�rzy u�ywali �elaznej broni i narz�dzi, przywiezionych z kraj�w za wschodnim morzem. Poszed�em na p�noc, przybra�em ich wygl�d i �y�em w�r�d nich. Ale kraj okaza� si� dla nich zbyt surowy, a odleg�o�� zbyt wielka. Gdy odp�ywali, pop�yn��em z nimi. ���Dopiero w Europie zacz��em naprawd� rozumie�, jak ci�kie jest moje brzemi�, gdy� Europejczycy mieli rzeczywiste poj�cie o up�ywie czasu. Tutaj te� po raz pierwszy zetkn��em si� z mesjanistycznymi, odkupicielskimi religiami Bliskiego Wschodu. By�a to epoka wrzenia. Islam i chrze�cija�stwo zwalcza�y si� na polach bitew, powo�uj�c si� przy tym na posiadanie prawdziwej nauki o losie cz�owieka. ���Musia�em pozna� sens mego istnienia. Przez pewien czas s�dzi�em, �e znajd� odpowied� na Wschodzie i poszed�em tam, poszukuj�c celu, kt�remu s�u�y moje istnienie. Ale nikt nie chcia� ani nie m�g� mi tego powiedzie�. Zacz��em dostrzega�; �e te odpowiedzi, jakie potrafili da�, by�y bardzo p�ytkie. Istnieli prorocy, tacy, jakim ja kiedy� by�em, kt�rych dzia�ania przyj�y formy kult�w i ugrz�z�y w bagnie bezrozumnych dogmat�w. Zna�em dobrze sposoby mag�w. Rozumia�em zar�wno motywy ich dzia�ania jak i sposoby, w jakie chytrzy, leniwi ludzie fa�szuj� szlachetne idee, u�ywaj�c ich dla zdobycia bogactw i pot�gi. ���Nie pragn��em ani jednego, ani drugiego, porzuci�em ich wiec i pod��y�em w dalsz� podr� do Indii. Tam, cho� g�ry przes�dnych g�upstw by�y jeszcze wy�sze, pozosta�em przez sto czy dwie�cie lat, badaj�c je dok�adnie i znajduj�c wiele dobrego. Nie znalaz�em wprawdzie odpowiedzi, ale jednak natkn��em si� na co� pomocniczego: naprawd� realistyczne pojecie ogromu czasu, i obejmuj�ce zar�wno jego pocz�tek, jak koniec. ���I wtedy poj��em, �e nie jestem prawdziwie nie�miertelny, �e kt�rego� dnia znajd� koniec, je�li nie z ko�cem Ziemi, to ze �mierci� Wszech�wiata. Poj��em te�, �e cho� �ycie mimo wszystko jest czym� sko�czonym, mnie b�dzie si� ono wydawa�o niesko�czone. A przecie� gdzie� w tej niesko�czono�ci - gdzie�, gdzie nie si�ga wzrok ani rozum - objawi mi si� cel mego istnienia. ���Tak wi�c czekam na znak i czeka� b�d� przez wieki, przygotowuj�c si� najlepiej jak u

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!