7974

Szczegóły
Tytuł 7974
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7974 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7974 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7974 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BORYS STRUGACKI BEZSILNI TEGO �WIATA Przek�ad Ewa Sk�rska Czy� to nie pi�kne, przyjaciele, �e kto� zapali� gwiazd tak wiele, kiedy jest ciemno? Lecz je�li p�on� same z siebie miriady z�otych gwiazd na niebie, to jeszcze pi�kniej. Aleksander Kusznier B�dzie to opowie�� o cudotw�rcy, kt�ry �yje w naszych czasach i tworzy cuda. Wie, �e jest cudotw�rc� i �e mo�e dokona� dowolnego cudu, ale tego nie robi. Daniel Charms Rozdzia� 1 UURZ6SI6� ULJodim Dani�ouuicz Christoforow o przezwisku Resulting Force Dzi� w nocy widzia�em we �nie mojego ojca nieboszczyka -oznaj- mi� Timofiej Jewsiejewicz, szalenie zatroskany. - A to znaczy, �e z pewno�ci� wydarzy si� co� z�ego... Wadim popatrzy� na niego bez �ladu zainteresowania i w mil- czeniu zag��bi� si� w obliczeniach �rednich wa�onych. Do opraco- wania zosta�y mu dwa ostatnie rz�dy obserwacji, a Timofiej Jewsie- jewicz Syszczenko i tak nie spodziewa� si� odpowiedzi, nie m�wi�c ju� o komentarzu. W�a�nie po raz kolejny reperowa� prymus. Ben- zynowy, bezg�o�ny, najnowszy model (cudo konwersji z ci�giem odrzutowym) i dlatego brudz�cy si� szczeg�lnie ch�tnie. Pa�stwowy. Nadci�ga� upa�. Wiej�cy z rana wietrzyk ucich� i dzie� zapowiada� si� ci�ki, gor�cy i wyczerpuj�cy. Niebo by�o czyste, bez jednej chmurki, ale Bermamyt i Kind�a� na wschodzie i zachodzie zasnuwa�a siwa mgie�ka, jakby kto� pali� tam potajemnie niewidoczne ogniska. Wadim zako�czy� obr�bk� nocnych obserwacji, zebra� notatki do teczki, po- patrzy� na Elbrus - widmowy i niemal przezroczysty na jasnob��kit- nym niebie - i przypomnia� sobie, �e od dawna nie robi� notatek w dzien- niku. Poszed� do pokoju Komandora, wyci�gn�� dziennik spod nocnego umundurowania i znowu usiad� przy stoliku. Zacz�� przewraca� kartki i zainteresowany jednym z zapisk�w zag��bi� si� w lekturze. 14.08 ... Pasmo jest pi�kne, przypomina troch� g�ry na Ksi�y- cu. Elbrus ponad chmurami jest straszny i dziwny. A na naszym Charbasie wyros�a kr�ciutka trawka i rachityczne niebieskie kwia- tuszki. Przylatuj� do nich trzmiele i bezpardonowo je atakuj�, jakby chciafyje zgwa�ci�. Rano rozleg� si� nieoczekiwanie szum skrzyde�, rozpaczliwy krzyk, przemkn�� cie� i pod zaparkowany samoch�d wlecia� �miertelnie przera�ony ptaszek. Okaza�o si�, �e to nieuda- ny atak soko�a... ... Tengiz m�wi�, �e nie mo�na zbyt d�ugo utrzyma� kontaktu z Bo- giem, nie trac�c przy tym rozumu. To chyba z Umberta Eco. A mo�e nie? Niewa�ne. Najwa�niejsze, ze mocno powiedziane... Za to, �e na razie sprawnie id� polowe, Za to, �e s� chmury z�e i �e w g�rach jest lawina. Tutaj s� tylko stromizny i grz�ska prze��cz, I w powolnych chmurach Charbas, Bermamyt i Kind�a�... 16.08 Jak tylko Komandor wyjedzie, od razu co� si� musi sta� Dzi� ob�z zaatakowa�y krowy. Pot�ny siwy buhaj z og�uszaj�cym, ochryp�ym rykiem zacz�� ociera� si� o anten� i natychmiast zerwa� przeciwwag�. Krowy podesz�y bli�ej i ustawi�y si� w szeregu, gapi�c si� t�po na ob�z. Buhaj by� tak majestatyczny, �e w pierwszym odru- chu postanowi�em tch�rzliwie przeczeka� atak w namiocie, w na- dziei, �e wszystko jako� si� u�o�y bez mojego udzia�u. Ale buhaj za- prosi� do czochrania si� trzy krowy (pewnie faworytki), kt�re zacz�y g�o�no sika� tu� nad moim uchem, i ca�e stado ruszy�o prosto na ob�z. Gor�czkowo za�adowa�em bro� i poszed�em szuka� pastucha. Rzecz jasna, nigdzie go nie by�o. Wr�ci�em wi�c (krowy zd��y�y ju� podej�� bardzo blisko), rykn��em na buhaja: �U-u!" i zacz��em ma- cha� r�kami. Buhaj odpowiedzia�: �U-ul" i zrobi� krok do przodu Trz�- s�c si� ze strachu, da�em susa za namiot Komandora i stamt�d wrza- sn��em do kr�w. �Wyno�cie si� st�d, zarazy!" Krowy cofn�y si� i w tym momencie dozna�em ol�nienia. Wzi��em lin� i zacz��em ni� strzela� jak batem, wrzeszcz�c jednocze�nie: �U-u!", a/e zwracaj�c si� wy��cznie do kr�w. Krowy, jakby nie by�o kobiety, drgn�y i zacz� �y si� wycofywa�. Buhaj doceni� m�j takt i zacz�� si� niedbale odda- la�, po drodze zaczepiaj�c krowy W ko�cu ca�e stado szcz�liwie sobie posz�o. Mora�: �Nigdy nie wrzeszcz na przyw�dc�. Wrzeszcz na podw�adnych i czekaj cierpliwie, a� do przyw�dcy dotrze, o co chodzi i jak powinien si� zachowa�..." 18.08 ..W namiocie by�o ciemno. � Hej, prosz� pana!" - zawo�a- �em p�g�osem, ale nikt nie odpowiedzia�. Przykucn��em i wyci�gn�- iem r�k�. Wymaca�em nog� w bucie i potrz�sn��em ni�, w miar� mo�liwo�ci delikatnie. Noga poruszy�a si� w mojej r�ce i znowu za- styg�a. �Halo!" - zawo�a�em, ju� wiedz�c, juz si� domy�laj�c, �e jest �le. M�czyzna w namiocie milcza�. Poczu�em, ze robi mi si� zimno w �rodku. Cz�owiek nie oddycha�. Si�gn��em do kieszeni waciaka i pstrykn��em zapalniczk�. Nie- bieski p�omyk drga� na wietrze, ale uda�o mi si� zobaczy� m�czy- zn�. Le�a� na wznak, z r�kami u�o�onymi bezsilnie wzd�u� cia�a i przy- mkni�tymi oczami patrzy� na niski sufit. Twarz mia� rozbit�, krew zd��y�a ju� zaschn��, tworz�c czarne plamy. Takie same plamy za- styg�y na jego szerokich d�oniach... Wadim nie czyta� dalej. Poprawi� tylko �niski sufit" na �obwi- s�y" i przerzuci� kilka stron tekstu. 20.08 Noc� zerwa� si� huragan. Zgas� prymus, namiotem szarp- n�o i poczu�em, �e co� na mnie spad�o. Wyrwa�o dwa ko�ki i unio- s�o st� na wysoko�� dziesi�ciu metr�w, pokrywk� od rondelka na dwadzie�cia, misk� na pi��dziesi�t... W�a�nie w tamtej chwili przy- sz�o mi do g�owy, �e ka�dy alternatywny wariant historii zawiera wi�cej entropii spo�ecznej ni� ten, kt�ry si� rzeczywi�cie wydarzy�. Inaczej m�wi�c: historia rozwija si� w taki spos�b, by entropia spo- �eczna me wzrasta�a. Drugie twierdzenie Clio. A jak si� to ma do czas�w Smuty? A te wszystkie czyngis-chany, tamerlany, atylle? To mikroprzestrzenie historii, mikrofluktuacje. Poza tym, kto wie, mo�e gdyby Temud�yna za�atwi� w dzieci�stwie dyfteryt, na jego miejscu pojawi�by si� kto�, kto utopi�by w p�omieniach p� �wia- ta... 21.08 Znowu sam. Walcz� z krowami jak lew. Ka�da uciekaj�ca krowa ma wyprostowany ogon. zwisaj�cy lu�no na ko�cu. Wygl�da to tak, jakby tym ogonem drwi�co robi�a �pa, pa". Musz� powiedzie�, �e krowa jest najgro�niejszym stworzeniem na �wiecie Hunter nie ma racji, m�wi�c, �e najgro�niejszy jest lampart. Brednie! Zosta�em rozgromiony. Uziom zerwa�y dwa razy, radiostacja nie dzia�a. Dwu- krotnie uda�o mi si� obej�� buhaja, za trzecim on podszed� od zacho- du i nieoczekiwanie znalaz� si� za moimi plecami. Sta� tak trzy metry ode mnie. ryt kopytem ziemi�, nadstawia� rogi i sapi�c, otwiera� pasz- cz� - pewnie okropnie przeklina�... Ostatni zapisek zrobiono ca�kiem niedawno: 29.08 Siedz� sam. O skrzynki oparta jest pa�ka, obok niej pira- midka cegie�. Na psychrometrze le�y �adownica z zapasem pocisk�w. Czekam na wroga, ale wr�g chyba zosta� pogn�biony przez upa�, bo nie wychyla si� za bardzo, tylko zaciekle czochra o znak triangulacyj- ny trzeciej klasy... Wadim wzi�� d�ugopis, znowu popatrzy� na Elbrus i zacz�� pisa�. Min�� kolejny tydzie�, ca�kiem sympatyczny, gor�cy i bez desz- czu czy gradu, cho� rano ju� wida� szron i marznie wysuni�ty ze �piwora nos. Mijaj� godziny, a sen nie przychodzi. Siedzimy na Char- basie, teraz z Timofiejem. Codziennie to samo. Wstajemy, jemy gro- ch�wk� i po raz kolejny czytamy stare czasopisma. No i oczywi�cie dyskutujemy o wszystkim, przechodz�c na tematy osobiste. Potem nadchodzi wiecz�r, zapalamy prymus, zapalamy �wiece - no i sza- chy, kakao, i znowu dyskusje o wszystkim, przechodz�ce na tematy osobiste. Timofiej to dziwny cz�owiek. Komandor powiedzia� o nim kiedy� z zadum�: �Ciekawe, swoj� drog�, ile �s"jest w s�owie �Sysz- czenko"? W tym momencie dziwny cz�owiek Timofiej odezwa� si�: - Prosz�, prosz�. Niech pan przyjmie go�ci. Dawno�cie si� nie widzieli... Okaza�o si�, �e przyby� Mahomet, w ca�ej swojej dzikiej, brud- nej, nieogolonej, drapie�nej krasie, budz�cej w Timofieju Jewsieje- wiczu pierwotny l�k. Tym razem Mahomet, elegancko przechylony w siodle, trzyma� w r�ku emaliowane wiadro. Jak si� wyja�ni�o - z mi�sem, a dok�adnie z baranin�. - Naczelnik przesy�a - wyja�ni� Mahomet, �ci�gaj�c lejce i po- daj�c wiadro Wadimowi. Wadim wzi�� je od niego i zawo�a�: - Timofieju Jewsiejewiczu, niech pan b�dzie tak dobry... Timofiej wyskoczy� z namiotu kuchennego, porwa� wiadro i od razu skry� si� z nim na swoim terenie, rzucaj�c Mahometowi czujne spojrzenie spod rozczochranych brwi. Mahomet, szalenie zadowo- lony z wra�enia, jakie zrobi�, b�ysn�� dwoma rz�dami stalowych z�- b�w i rzuci�: - Wiadro oddaj, nie? - Zejd� z konia, posiedzimy - zaproponowa� Wadim. - Dzi�ki, siedz� od rana - odpowiedzia� Mahomet w swoim zwyk�ym stylu. - Herbaty si� napijemy - nie ust�powa� Wadim. - Dzi�kuj�. Trzeba jecha�. Naczelnik. Oczekujesz go�ci? - za- pyta� nagle. - Go�ci? A sk�d tu go�cie? Nikogo nie oczekuj�. - Gdzie Komandor? - Pojecha� na zwiad. Wr�ci wieczorem. Timofiej Jewsiejewicz pojawi� si� obok nich, z pustym ju� wiad- rem. Mahomet wzi�� je od niego, podrzuci� w r�ku, popatrzy� na prawo, na lewo i powiedzia� niedbale: - To znaczy, �e na go�ci nie czekasz? - po czym ruszy�, nie czekaj�c na odpowied�. - Hej, Mahomet! Kiedy zabierzecie od nas byka? - zapyta� Wa- dim. Mahomet usiad� bokiem i poinstruowa�: - To g�upi byk. Bierz kamie� i bij go mi�dzy rogi. Z ca�ej si�y. On z tej g�upoty nic nie rozumie. G�upi byk. We� du�y kamie� i mi�- dzy rogi... - Co za interesuj�ca, nowatorska my�l - zauwa�y� Wadim. - Zmienimy nasze �ycie na lepsze. Mahomet ju� si� nie odwraca� - ko�ysz�c si� lekko w siodle, zje�d�a� ze zbocza, ale nie drog�, lecz po osypisku, na p�noc, w stro- n� zasnutej siw� mgie�k� kamiennej g�ry, s�ynnej nie tylko ze wzgl�du na swoj� czaruj�c� nazw� Z�by Te�ciowej, ale r�wnie� na zjazd dla samochod�w, kt�rego nazwa w wolnym przek�adzie oznacza�a: �Szkodliwe dla duszy". Odezwa� si� Timofiej Jewsiejewicz: - Beznadziejne mi�so - rzuci� swarliwie. � Co pan chce z niego zrobi�? Po�amiemy na nim ostatnie z�by. - Niech pan zrobi charczo - zaproponowa� Wadim. - Eee tam, charczo... Charczo jest szkodliwe. - No to prosz� zrobi� zup� z baraniny. Z czosnkiem i makaro- nem. Czy�ci, nie przerywaj�c snu. R�wnie niezdrowe i smaczne. Timofiej Jewsiejewicz nie odpowiedzia�, tylko zacz�� stuka� ta- lerzami i rondlami, a potem nagle za�piewa� wysokim g�osem: Czomu mnie niapiet', czomu nia gudiet', Koli w majej chata�kieparadok idiet'?... M�cz�cy upa� rozpanoszy� si� na dobre, powietrze dr�a�o nad wschodnim zboczem i w�a�nie tam pojawi�y si� i zacz�y p�yn�� przez to dr�enie plamiste krowie cielska, rogi, ko�ysz�ce si� ogony i za�linione mordy. Wadim, drzemi�c w fotelu, obserwowa� je spod przymkni�- tych powiek, a Timofiej Jewsiejewicz �piewa� sm�tnie: Muszka na akoszeczkie na cimba�ach bje, Pauczok na stenoczke kresa�ki tke. Czomu mnie nia pi�t' czomu nia gudiet', Koli w mojej chata�kieparadok idiet '?... Niespodziewanie przerwa� i powiedzia� ze zdumieniem: - Nasi jad�? Wadim przeckn�� si� i zacz�� nas�uchiwa�, ale us�ysza� jedynie syk prymusa. - Niemo�liwe - powiedzia�. - Sk�d? Jeszcze drugiej nie ma. - A ja panu m�wi�, �e s�ycha� samoch�d. Stamt�d. Wadim znowu zacz�� nas�uchiwa�. Teraz rzeczywi�cie da�y si� s�ysze� obce d�wi�ki, ale poniewa� to by�oby zbyt pi�kne, �eby mia�o by� prawdziwe, Wadim - troch� przes�dnie, a troch� z czystego uporu - powiedzia�: - To absolutnie niemo�liwe. Przecie� by�o jasno powiedziane: nie wcze�niej ni� o dziewi�tnastej, a najprawdopodobniej p�niej. - Dobrze, dobrze - zgodzi� si� szybko Timofiej Jewsiejewicz. - Niech i tak b�dzie... Sta� po�rodku swojego gospodarstwa (prymusy, talerze, miski, sztu�ce, wiadra, kanistry) i sk�adaj�c nad oczami d�onie jak daszek, patrzy� na po�udnie, w stron� drogi. Timofiej Jewsiejewicz przyzna- wa� racj� swojemu rozm�wcy wy��cznie wtedy, gdy by� absolutnie przekonany o swojej s�uszno�ci. Im bardziej by� pewien swoich ra- cji, tym �atwiej i szybciej si� zgadza�. W efekcie oponent osobi�cie, bez jakichkolwiek dodatkowych argument�w czy te� wysi�k�w ze strony Timofieja, przekonywa� si�, �e dozna� mia�d��cej pora�ki. Wy�sza szko�a prowadzenia dyskusji - na dowolny temat. Zza zielonego pag�rka wy�oni� si� dach samochodu i od razu sta�o si� jasne, �e wielki dyskutant i zwyci�zca tym razem zwyczaj- nie si� r�bn�� - ten dach by� czarny, po�yskliwy, elegancki i kom- pletnie niepasuj�cy do okolicy. By� to dach wielkiego, bardzo luksu- sowego i nieprzyzwoicie drogiego samochodu. Wkr�tce, wyje�d�aj�c z wysi�kiem zza pag�rka, pojawi�o si� ca�e auto. Czarny, b�yszcz�cy w s�o�cu, pos�pnie luksusowy d�ip grand cherokee, �kr��ownik szos" oblepiony zaschni�tym b�otem. Podjecha� i zatrzyma� si�, jakby nie mia� odwagi jecha� dalej. Sta� tak przez kilka sekund, wpatruj�c si� w dal swoimi dwudziestoma reflektorami, a potem otworzy� jednocze�nie czworo drzwi i nie- spiesznie, jakby niech�tnie, wyplu� z siebie pasa�er�w. - Kto to taki? - zapyta� Timofiej Jewsiejewicz. W jego g�osie by� strach. - Nie wiem. - To czemu Mahomet pyta�, czy oczekujemy go�ci? - Nic takiego nie m�wi�. - Przecie� s�ysza�em! - zaprotestowa� Timofiej Jewsiejewicz z nutk� histerii w g�osie. Trzech m�czyzn ruszy�o od d�ipa w stron� obozu. Kilka os�b zosta�o przy samochodzie, ale Wadim patrzy� tylko na t� tr�jk�. A w�a�- ciwie tylko na tego, kt�ry szed� w �rodku: niewysoki, elegancki, sta- rannie ubrany m�czyzna w szarym garniturze, chyba nawet z la- seczk�. Stary znajomy. Szed� lekko i energicznie, ale bez zb�dnego po�piechu - w takim tempie, jak mia� ochot�, szed�, �eby zako�czy� spraw�, rozpocz�t� jeszcze w Petersburgu, kt�ra w�wczas nie zo- sta�a doprowadzona do ko�ca, a teraz potrzebowa�a szybkiego i efek- townego zako�czenia. Tak chodz� energiczni, usi�uj�cy si� odm�o- dzi� politycy przed obiektywami kamer - zdecydowanie, stanowczo, dobitnie. W�skie trzewiki b�yszcza�y arystokratycznie w s�o�cu, zu- pe�nie nie przystaj�c do �wiata but�w z kirzy i brudnych adidas�w. Po lewej stronie m�czyzny, nieco z ty�u, kroczy� ogromny mi�- niak, wy�szy od niego o p�torej g�owy, opi�ty sk�rzan� kurtk�, o okr�g�ej, �ysej albo ogolonej g�owie. Wadim nie spojrza� na niego, podobnie jak nie przygl�da� si� trzeciemu m�czy�nie w br�zowo- -zielonym drelichu - ma�emu, z pozoru absolutnie nieszkodliwemu, drobnemu i w�skiemu w ramionach cz�owieczkowi, z wielk� g�ow� w sk�rzanej czapce. - Co to za ludzie, nic nie rozumiem... - mamrota� spanikowany Timofiej Jewsiejewicz. - Czemu tam stan�li? Nie mogli podjecha�? - Mrucza� co� dalej niezrozumiale. Tr�jka m�czyzn sz�a do�� szybkim krokiem i by�a ju� bardzo blisko. Znajomy cz�owiek w szarym garniturze serdecznie poma- cha� swoj� laseczk�, kt�ra wcale nie by�a laseczk�, lecz czym� w ro- dzaju wypolerowanego wska�nika, z kt�rym najwyra�niej rzadko si� rozstawa�. Jak oficer brytyjski ze swoj� szpicrut�. Pot�ny nosoro�ec obszed� namiot gospodarczy z prawej strony } stan�� nie wiedzie� czemu obok Timofiej a, wznosz�c si� nad nim Jak golem. Teraz ju� by�o wida�, �e faktycznie jest �ysy, z resztkami rudego puchu nad uszami i piegowatym ciemieniem, na kt�rym pu- chu ju� nie by�o. G�b� mia� okr�g�� i asymetryczn�, jakby cierpia� na fluksj�. M�czyzna w szarym oraz jego drugi towarzysz omin�li namiot z lewej strony i m�czyzna podszed� do Wadima, wo�aj�c: - Dzie� dobry, dzie� dobry, Wadimi� Dani�owiczu! Znowu si� widzimy! A pami�ta pan, co wtedy m�wi�em...? Wadim patrzy�, jak m�czyzna niedbale, z niewymuszon� ele- gancj� siada przy stole (cho� nikt go nie zaprasza�), zak�ada nog� na nog�, rzuca b�yski ko�ysz�cym si� butem i l�ni czarnym, lakierowa- nym wska�nikiem z ga�k� na ko�cu. - Ma pan tak� min�, Wadimie Dani�owiczu, jakby zapomnia� pan, jak si� nazywam. A mo�e pan nie zapomnia�? - Nie zapomnia�em. - Doskonale. Porozmawiamy? -O czym? - O tym samym. Zapomnia� pan? Wadim dalej milcza�. - Przypomnie�? Wadim dalej milcza�, patrz�c na niego spode �ba. M�czyzna w szarym garniturze u�miechn�� si� uprzejmym, nie- zobowi�zuj�cym u�miechem lwa salonowego, prowadz�cego nie- zobowi�zuj�c� rozmow� o pogodzie, polityce lub pi�ce no�nej. Drobny cz�owieczek z wielk� g�ow� nie siada�, cho� wolne krze- s�a sta�y na widoku, tylko opar� si� plecami o s�up obserwacyjny, w skomplikowany spos�b zaplataj�c chude nogi. Te� si� u�miecha�, ale jako� tak z roztargnieniem, jakby my�lami by� daleko st�d. W po- ��czeniu z w�skimi, w�owymi oczami u�miech sprawia� dziwne i ra- czej nieprzyjemne wra�enie. R�ce trzyma� w kieszeniach kurtki i przez ca�y czas porusza� w nich palcami, jakby czego� szuka� albo co� wymacywa�. A �ysy nosoro�ec zawis� nad Timofiej em niczym wstr�tna po- czwara - nieruchomy, niezgrabny, ogromny, jakby rozd�ty od �rod- ka. Biedny Timofiej Jewsiejewicz siedzia� pod nim w kucki, boj�c si� poruszy� - rozbiegane oczy z rozszerzonymi �renicami przypo- mina�y zdychaj�ce kijanki. - Mam rozumie�, �e jecha� pan tu przez ca�� Rosj� tylko po to, �eby znowu m�wi� o tych g�upstwach? - powiedzia� Wadim przez z�by. - Ju� wtedy uprzedzi�em pana, �e nasza rozmowa jest bar- dzo powa�na. Pan potraktowa� j� niepowa�nie, ale to ju� pa�ski problem. S� ludzie, kt�rzy ca�ej tej sprawy nie traktuj� jak g�up- stwo... - Nies�usznie. Przecie� ju� wszystko wyra�nie powiedzia�em.. - Stop. W ten spos�b do niczego nie dojdziemy - rzek� cz�o- wiek w szarym garniturze z wyra�nym �alem. Mia� dziwne imi� i imi� odojcowskie: Erast Bonifatjewicz. Zreszt� sk�d pewno��, �e napraw- d� si� tak nazywa? - Spr�bujmy zacz�� od pocz�tku - zapropono- wa� Erast Bonifatjewicz. - O Bo�e! - Wadim demonstracyjnie przymkn�� oczy. -Nie �o Bo�e", tylko niech pan odpowiada na pytania. Przecie� pan wie? - Za��my, �e wiem. - O nie, m�j drogi! �adnych �za��my". Wie pan czy nie? No, przecie� wie pan! - Wiem - przyzna� Wadim niech�tnie. - Wybior� Genera�a. - Chwa�a Bogu! Przynajmniej w jednym punkcie doszli�my do porozumienia... - Do niczego nie doszli�my. Przedtem r�wnie� nie zaprzecza- �em, �e wiem... - Ot� to! W�a�nie o tym m�wi�, Wadimie Dani�owiczu! O tym m�wi�! A teraz pytanie numer dwa: sk�d pan to wie? - Tego nie potrafi� wyja�ni�. A sk�d pan wie, �e �zima przemi- nie i nastanie lato"? - �I podzi�kujmy partii za to!" Z�y przyk�ad. O tym wiedz� wszyscy. - O tym, �e zostanie wybrany Genera�, te� wiedz� wszyscy. Pan ma jakie� w�tpliwo�ci? -1 to bardzo'powa�ne. - Nies�usznie. Do drugiej tury przejd� Genera� i Ziuziucznik. Zwyci�y Genera�. Jak dwa a dwa to cztery. - A ja jestem pewien, �e wybior� Inteligenta. - Tak? A czytuje pan czasem gazety? Orientuje si� pan, jak In- teligent stoi w sonda�ach? - Orientuj�. Ale wybior� Inteligenta i pan, Wadimie Dani�owi- czu, si� do tego przyczyni. - Znowu to samo! Ju� poprzednim razem wyra�nie panu powie- dzia�em. .. - Doskonale pami�tam, co powiedzia� mi pan poprzednim ra- zem. A ja wyra�nie da�em panu do zrozumienia, �e ta odpowied� absolutnie nas nie satysfakcjonuje. Rozumie pan? - Jakich �nas"? - Jakby pan nie wiedzia�. NAS. Wielkimi literami. N-A-S. Do- skonale pan to rozumie, prosz� nie udawa� idioty. Wszystko zosta�o panu powiedziane i to bardzo konkretnie. - Nikt mi nic nie m�wi� - upiera� si� Wadim. - Jaki� Ajatol- lah... Co tu ma do rzeczy Ajatollah? Co Ajatollah ma z tym wsp�l- nego? - Niech pan przestanie udawa� idiot� - powt�rzy� z naciskiem Erast Bonifatjewicz. - Ja nie �artuj�. Tymczasem wielkog�owy wyci�gn�� z kieszeni gar�� orzech�w i zacz�� je -jednego po drugim - zr�cznie roz�upywa� specjalny- mi szczypczykami. Ziarenka wk�ada� do ust, skorupki rzuca� w tra- w�. Wygl�da�o na to, �e robi to automatycznie - przez ca�y czas nie odrywa� czujnego wzroku od Wadima. Nadal si� u�miecha�, tylko teraz ten u�miech by� dziwnie blady, jak na niedo�wietlonym zdj�ciu. - Wadimie Dani�owiczu, niech�e pan nie milczy - rzek� Erast Bonifatjewicz. - Po raz kolejny przypominam i wyja�niam, je�li fak- tycznie pan nie zrozumia�: to powa�na rozmowa. Bardzo powa�na, wi�c lepiej niech pan odpowiada. Wadim rozlepi� suche wargi. - Naprawd� wierzy pan, �e mog� kszta�towa� przysz�o��? - Nie wierz� - powiedzia� dobitnie Erast Bonifatjewicz. - Wiem. - Ale przecie� to bzdura - powiedzia� bezradnie Wadim. - Bzdura! - Bynajmniej. Doskonale wiemy, �e nie tylko widzi pan przy- sz�o��, ale r�wnie� umie j�, jak sam si� pan wyrazi�, kszta�towa�. Wiemy o tym z bardzo pewnych �r�de�. Bardzo pewnych, Wadimie Dani�owiczu! - Bzdura - powt�rzy� Wadim. - Naprawd� nie rozumie pan, �e to bzdury? Takie rzeczy si� nie zdarzaj�...! I wtedy rozleg� si� nieoczekiwany, przera�aj�cy krzyk Timofie- ja Jewsiejewicza: - Wadimie Dani�owiczu! Niech�e si� pan zastanowi! Niech pan nie oszukuje towarzyszy! Przecie� pan mo�e! Niech si� pan nie sprze- ciwia, niech pan zrobi to, czego chc�... - M�j Bo�e... - Wadim popatrzy� na niego z przera�eniem. - A pan sk�d...? - Wszystko wiem! - Timofiej Jewsiejewicz nadal siedzia� w kuc- ki, jakby za�atwia� potrzeb� fizjologiczn�, i z tej �a�osnej pozycji wyg�asza� sw�j tekst, trz�s�c si� jak w gor�czce i wyci�gaj�c oskar- �ycielsko r�k� w stron� Wadima. - Przecie� widz�, jak pan nam robi pogod�...! On robi pogod� - powt�rzy� Timofiej Jewsiejewicz, te- raz ju� w zaufaniu, zwracaj�c si� bezpo�rednio do Erasta Bonifatje- wicza, kt�ry ca�ym sob� prezentowa� nieudawane zainteresowanie rozgrywaj�c� si� scen�. - On nie przewiduje pogody, on j� robi! Gdy jeste�my zm�czeni obserwacjami, zaczyna pada� deszcz. Gdy potrzebujemy du�o obserwacji - pogoda jak z�oto! Prosz� popatrze�: na dworze jesie�, a u nas upa�, chodzimy bez portek... Bardzo po- trzebuje teraz obserwacji, �eby by�o jasne niebo, a nie tak, �eby w no- cy nie by�o wida� �adnej gwiazdy...! - Ciekawe, swoj� drog�, ile jest �s" w s�owie �Syszczenko"? - zapyta� ochryple Wadim, a rudy golem po�o�y� ogromn� �ap� na g�o- wie Timofieja. Timofiej Jewsiejewicz od razu zamilk�, jakby go wy��czyli w po�owie zdania. Zrobi�o si� bardzo cicho i w tej ciszy rozleg� si� g�os Erasta Bonifatjewicza: - G�os narodu! - powiedzia� pouczaj�co. - Vox populi, �e tak powiem. Niech si� pan nie zapiera, Wadimie Dani�owiczu, bo po co? Wszyscy wszystko od dawna o panu wiedz�. W dziewi��dzie- si�tym trzecim wszyscy byli pewni, �e zwyci꿹 demokraci. Ca�y nar�d radziecki, jak jeden m��. Tylko pan m�wi�: nie, moi drodzy, tak nie b�dzie, a wygra �yrynowski. I tak wysz�o! W dziewi��dzie- si�tym czwartym wszyscy byli przekonani, �e nie b�dzie �adnej wojny w Czeczenii, i tylko pan jeden... - Czego pan ode mnie chce? Nie rozumiem - powiedzia� Wa- dim. - Czy pa�skim zdaniem jestem czarownikiem? - Nie wiem - powiedzia� Erast Bonifatjewicz z emfaz�. - Nie wiem i nawet nie chc� wiedzie�. Chcemy jedynie, �eby w wyborach gubernatorskich zwyci�y� cz�owiek, kt�rego nie wiadomo dlacze- go ludzie nazywaj� Inteligentem, a jak pan to zrobi, to ju� nas abso- lutnie nie obchodzi. Czarnoksi�stwo? Prosz� bardzo, niech b�dzie czarnoksi�stwo. Czary, magia, telekineza... futurokineza, �e tak powiem... ale� prosz� bardzo. Niech to pozostanie pa�skim know- -how, my nie pretendujemy do tej wiedzy. Rozumie pan? - Rozumiem, �e zwariowali�cie - powiedzia� Wadim powoli. Nagle wsta�. - Dobrze - rzek�. - W porz�dku. Ju�. Tylko przynios� papier... - zrobi� ruch w stron� namiotu. Elegancki Erast Bonifatjewicz nawet nie spojrza� w stron� rude- go golema, jedynie zerkn�� k�tem oka, a ten jednym, wydawa�oby si� susem znalaz� si� mi�dzy Wadimem a wej�ciem do namiotu. - Rudy, czerwony cz�ek nieokre�lony - powiedzia� przytrzyma- ny Wadim i asymetryczna twarz golema wykrzywi�a si� jeszcze bar- dziej, jakby zmru�y� oczy z wysi�ku. - Czego? - zapyta� niezwykle agresywnym, wysokim i ochry- p�ym g�osem. - Rudy, p�omienny podpali� dom kamienny... Wybacz - doda� pospiesznie Wadim. - To nic osobistego. Ja tylko tak, ze strachu. - Nie zwracaj na niego uwagi, Kieszyk - rzuci� niedbale Erast Bonifatjewicz. - To tylko takie �arty. Przestraszy� si�. To si� zdarza. Wadimie Dani�owiczu, niech�e pan siada. Co pan, doprawdy, wy- skoczy� pan jak spr�yna... Jeden m�j znajomy m�wi w takich wy- padkach: prosz� usi��� na ty�ku... No i co pan tam mo�e mie� w tym namiocie? Jak�� dwururk�? Ale przecie� i tak trzeba by j� najpierw wyci�gn�� spod sterty r�nego ch�amu, poszuka� naboj�w, za�ado- wa�... Przecie� to �mieszne, naprawd� niepowa�ne. Niech pan da spok�j. Lepiej porozmawiajmy. Wadim znowu usiad� przy stole i przyg�adzi� w�osy obiema r�- kami. - Jak m�wi� w takich wypadkach Anglicy - powiedzia� z wy- m�czonym u�miechem - mypoodle light on disk as all. Co w wol- nym t�umaczeniu znaczy: �M�j pudel leje na dysk i s�l". Erast Bonifatjewicz wprawdzie nie od razu, ale jednak zrozu- mia� i zapyta�: - Ciekawe, co w takich wypadkach m�wi� Holendrzy? - Nie wiem. - Dobrze, za��my... a Francuzi? - Allions allions tres - odpar� natychmiast Wadim - ma car te la pass�. - Co w t�umaczeniu znaczy... - �Alona len trze, Makar ciel� pasie". Idylla. Sielski obrazek. Lewitan. Kramskoj. �Toczy si�, huczy zielony szum". Erast Bonifatjewicz prychn�� i rzek� z aprobat�: - Dowcipne. Jest pan bardzo b�yskotliwym rozm�wc�, Wadi- mie Dani�owiczu. Ale pozwoli pan, �e wr�cimy do naszej sprawy. - Ale� ja nie mam poj�cia, co m�g�bym panu jeszcze powie- dzie� - rzek� Wadim, ze zm�czeniem zamykaj�c oczy. - Pan mnie nie s�ucha. Ja panu m�wi�, �e to niemo�liwe, a pan mi nie wierzy. Pan wierzy w cuda, a cuda si� nie zdarzaj�. - A je�li zna si� przysz�o��? - zapyta� Erast Bonifatjewicz z na- ciskiem. - Czy znajomo�� przysz�o�ci nie jest cudem? - Nie jest. To nie cud, to umiej�tno��. - Poprawianie przysz�o�ci to te� umiej�tno��. - Ale� nie! - rzek� Wadim z irytacj� i rozdra�nieniem. - Ju� panu t�umaczy�em. Za��my, �e zagl�da pan do rury o du�ej �redni- cy. Patrzy pan przez ni� i widzi na ko�cu, przy wylocie, jaki� obra- zek. To jakby przysz�o��. Gdyby odwr�ci� pan t� rur�, zobaczy�by pan inny obrazek... inn� przysz�o��, rozumie pan? Ale jak j� od- wr�ci�, je�li ona wa�y sto ton, tysi�c ton? Przecie� to kwestia woli milion�w ludzi! �Si�a wypadkowa miliona woli", jak powiedzia� Lew To�stoj. Jak pan to sobie wyobra�a? Jak mia�bym j� przekr�ci�? Czym? Kutasem, przepraszam za wyra�enie? - A to ju� wy��cznie pa�ski problem - powiedzia� Erast Bonifa- tjewicz, kt�ry przez ca�y czas s�ucha� z uwag� i nie przerywa�. - Czym pan chce, tym niech pan przekr�ci. - Ale to niemo�liwe! - My wiemy, �e mo�liwe. - Sk�d pan ma takie informacje, na Boga?! - Z najpewniejszych �r�de�. - Z jakich znowu �r�de�? - On sam nam powiedzia�. - Co? - nie zrozumia� Wadim. -Nie co, tylko kto. On sam. Rozumie pan, o kim m�wi�? Domy�la si� pan? Sam. On sam. M�j Bo�e, m�g�by si� pan domy- �li�. - To k�amstwo - powiedzia� Wadim i zakrztusi� si�. - To nie by�o uprzejme. Powiem wi�cej: to by�o chamskie. - On nie m�g� tego powiedzie�. - A jednak powiedzia�. Niech�e si� pan zastanowi, sk�d jeszcze mogliby�my si� czego� takiego dowiedzie�? Komu innemu mogli- by�my uwierzy�? W tym momencie Timofiej Jewsiejewicz jakby ockn�� si� z hip- nozy. Wyda� dziwny, skrzypi�cy d�wi�k, zerwa� si� z miejsca i rzu- ci� do przodu. P�dzi� ogromnymi susami, przeskakuj�c przez naci�g- ni�te namioty, bieg� slalomem niczym gigantyczny spocony zaj�c z przyklejonymi czerwonymi uszami - wyskoczy� z bazy i pomkn�� w stron� p�nocnego zbocza, prosto na migocz�ce, widmowe g�owy cukrowe Elbrusa. Wszyscy obserwowali ten bieg jak zahipnotyzowani. W ko�cu wielkog�owy mi�o�nik orzeszk�w zapyta� szybko i niewyra�nie: - Skosi� go, dow�dco? - Nie. Po co? Niech sobie biegnie... - Erast Bonifatjewicz uni�s� si� lekko i ponad namiotem kuchni pomacha� komu� laseczk�, pew- nie tym, kt�rzy zostali przy samochodzie: wszystko w porz�dku, nie zwracajcie uwagi. - Niech sobie biegnie - powt�rzy�, siadaj�c na krze�le. - On ma swoje sprawy, a my swoje, prawda, Wadimie Dani- �owiczu? Wadim milcza�, patrz�c w �lad za Timofiejem Jewsiejewiczem. Ten dalej p�dzi�, przez ca�y czas slalomem, migaj�c d�ugimi, go�ymi nogami w nigdy nieczyszczonych butach z kirzy. Jak na pi��dziesi�- ciokilkuletniego m�czyzn�, maj�cego wnuki i rozliczne choroby, wychodzi�o mu to ca�kiem nie�le. Widocznie sam Pan Strach ni�s� go na swoich bladych skrzyd�ach i Timofiej Jewsiejewicz nie m�g�- by si� teraz zatrzyma�, nawet gdyby bardzo chcia�. - Milczy pan - skonstatowa� Erast Bonifatjewicz, kt�ry nie do- czeka� si� nie tyle odpowiedzi, ile w og�le jakiejkolwiek reakcji ze strony Wadima. - Nadal pan milczy... zapomnia� pan o darze wy- mowy... C�, wobec tego rozpoczniemy eskalacj�. Keszyk, b�d� �askaw. �ysy nosoro�ec golem Keszyk podszed� z ty�u i wzi�� Wadima w swoje stalowe, spocone obj�cia - obj�� go w poprzek tu�owia, unieruchomi� i przycisn�� do sk�adanego fotela. Wadimowi zatrzesz- cza�y ko�ci albo mo�e chrz�stki. Nie m�g�by si� teraz ruszy�. Zresz- t� wcale nie pr�bowa�. - Uwolnij mu r�k� - komenderowa� tymczasem Erast Bonifatje- wicz. - Praw�. O, tak. I przesu� si�, �ebym ja m�g� widzie� jego twarz, a on moj�. Dobrze. Dzi�kuj�... Niech mnie pan uwa�nie po- s�ucha, Wadimie Dani�owiczu - kontynuowa�, przysuwaj�c do twa- rzy Wadima nieprzyjazn�, zapadni�t� g�b�. - Teraz nast�pi ma�a lek- cja. �eby pan wreszcie zrozumia�, na jakim �wiecie pan �yje... Otworzy� oczy! - wrzasn�� nieoczekiwanie na ca�y g�os, podni�s� sw�j czarny wska�nik i opar� ostre ��d�o o policzek Wadima, tu� pod lewym okiem. - Zechce mi pan patrze� prosto w oczy! To b�dzie wa�na lekcja, na ca�e �ycie, jakie panu pozosta�o... Lepa, raz! Wielkog�owy, ma�y Lepa uwolni� r�k� od orzeszk�w, wytar� d�o- nie o spodnie i podszed� do Wadima, niedbale brz�kaj�c szczypca- mi. To ten po�yskuj�cy stalowy dziadek do orzech�w - dwie metalo- we r�czki z z�batymi wyci�ciami w tym miejscu, w kt�rym by�y po��czone z poprzecznym pr�tem. Wielkog�owy, ma�y Lepa zr�cz- nym ruchem chwyci� w te z�bate wyci�cia ma�y palec Wadima i za- cisn�� r�czki. - Taki malutki, a taki wre-edniutki... - powiedzia� Wadim zd�a- wionym g�osem. Twarz mu poszarza�a, na czo�o wyst�pi�y ogromne krople potu. - Bez wyg�up�w! - rozkaza� Erast Bonifatjewicz, wpadaj�c w rozdra�nienie. - Teraz bardzo pana boli, a za chwil� zaboli jesz- cze bardziej. Lepa, dwa! Ma�y Lepa szybko obliza� wargi i chwyci� w szczypce drugi pa- lec Wadima. - Ej, ty! - zasycza� Wadimowi do ucha rudy golem Keszyk, na- pieraj�c na niego jeszcze mocniej. - St�j!... - Dosy�. Wystarczy... - Wadim straci� oddech. - Wystarczy. Zgadzam si�. - Nie - sprzeciwi� si� Erast Bonifatjewicz. - Lepa, trzy! Teraz Wadim zacz�� krzycze�. Erast Bonifatjewicz, niebezpiecznie odchylony na oparcie fote- la, obserwowa� go, bawi�c si� czarnym wska�nikiem z ga�k�. Na jego twarzy pojawi� si� wyraz wzgardliwego zadowolenia. Wszyst- ko przebiega�o zgodnie ze starannie przemy�lanym, niejednokrotnie odegranym scenariuszem. Niepos�usznemu cz�owiekowi starannie, z kunsztem, zapa�em i znajomo�ci� rzeczy �ciskano palce, tak �eby zahaczy� o podstaw� paznokcia. Cz�owiek zaczyna� krzycze�. By� mo�e cz�owiek ju� si� zmoczy�. Cz�owiek otrzymywa� lekcj�, zosta- wa� z�amany i zd�awiony. W efekcie dostawano to, o co chodzi�o: cz�owieka w okre�lonym stanie ducha. W ko�cu Erast Bonifatjewicz zarz�dzi�: - Dobrze, wystarczy. Lepa! Powiedzia�em: wystarczy! Lepa i Keszyk wycofali si� od razu. Wr�cili na swoje pozycje wyj�ciowe. Jak psy do swoich bud. Psy. Szakale. Oprawcy. Wadim patrzy� na swoje posinia�e palce i p�aka�. Palce puch�y szybko, nie- biesko-czerwone plamy b�yskawicznie zmienia�y kolor na grafito- wo-czarny. - Bardzo mi przykro - rzek� Erast Bonifatjewicz poprzednim, delikatnym g�osem salonowca. - By�a to jednak absolutnie koniecz- na, wr�cz niezb�dna lekcja. Nie chcia� pan uwierzy�, do jakiego stop- nia jest to powa�ne, a to jest bardzo powa�ne! Przejd�my do nast�p- nego punktu... - wsun�� w�sk�, bia�� d�o� za marynark� i wyci�gn�� na �wiat�o dzienne d�ug�, bia�� kopert�. - Tutaj s� pieni�dze. Spore pieni�dze. Pi�� tysi�cy dolc�w. Dla pana. To zaliczka. Prosz� wzi��. D�uga, bia�a koperta le�a�a na stole przed Wadimem, a Wadim patrzy� na ni� wzrokiem szklistym od zastyg�ych �ez. Mia� dreszcze. - S�yszy mnie pan? - zapyta� Erast Bonifatjewicz. - Halo! Niech pan odpowie, wystarczy ju� tej histerii. A mo�e �yczy pan sobie powt�rzy� zabieg? - S�ysz� - powiedzia� Wadim. - Pieni�dze. Pi�� tysi�cy... - Bardzo dobrze. Nale�� do pana. To bezzwrotna zaliczka. Je�li szesnastego grudnia zwyci�y Inteligent, otrzyma pan reszt�, dwa- dzie�cia tysi�cy. Je�li za� nie... - Szesnastego grudnia nikt nie zwyci�y - wycedzi� Wadim przez z�by. - B�dzie druga tura. - To nieistotne - rzek� Erast Bonifatjewicz niecierpliwie. - Nie jeste�my formalistami. Doskonale pan rozumie, czego od pana chce- my. Je�li Inteligent zostanie gubernatorem, pan zostanie w�a�cicie- lem dwudziestu tysi�cy. Inteligent gubernatorem nie b�dzie - pan b�dzie mia� ogromne k�opoty. Ma pan ju� og�ln� orientacj�, jakie k�opoty mam na my�li. Wadim milcza�, lew�, zdrow� r�k� przyciskaj�c do piersi praw�, chor�. Nadal wstrz�sa�y nim dreszcze. Ju� nie p�aka�, ale patrz�c na niego, trudno by�o wyczu�, czy co� do niego dociera, czy te� nadal tkwi w os�upieniu - zgi�ty na idiotycznym, sk�adanym foteliku, trz�- s�cy si�, spocony, blady m�czyzna. Erast Bonifatjewicz wsta�. - To wszystko. Ostrzegli�my pana. Czas, start. Niech pan za- cznie dzia�a� natychmiast. Nie ma pan zbyt wiele czasu, �eby prze- kr�ci� pa�sk� rur� o ogromnej �rednicy. Jak wiadomo - Erast Boni- fatjewicz uni�s� w g�r� d�ugi, blady palec -je�li ma si� wystarczaj�co du�o czasu, nawet ma�ym wysi�kiem mo�na przesun�� g�r�. Najle- piej b�dzie, je�li przyst�pi pan do dzie�a od razu... - Je�li nie ma tarcia... - wyszepta� Wadim, nie patrz�c na niego. - Co? Ach, tak. Oczywi�cie. Ale to ju� pa�ski problem. �egnam i �ycz� zdrowia. Mi�ego dnia. Odwr�ci� si� i zrobi� krok do przodu, ale zatrzyma� si� jeszcze na chwil�: - Na wypadek gdyby zechcia� pan zwia� do Ameryki albo stru- ga� bohatera w inny spos�b, ostrzegam. Wiemy, �e ma pan matk�, kt�r� bardzo pan kocha. - Twarz Erasta wyra�a�a wstr�t. - Osobi�- cie nie cierpi� takiego �a�osnego szanta�u, ale przecie� z wami, par- szywcami, inaczej si� nie da... - Znowu ruszy� i znowu si� zatrzy- ma�. - W charakterze zaliczkowej uprzejmo�ci - powiedzia�, u�miechaj�c si� mi�o - nie powiedzia�by mi pan, kogo postawi� na czele FSB? - Nie - mrukn�� Wadim. - Nie powiedzia�bym. - Dlaczeg� to? Obrazi� si� pan? Zupe�nie niepotrzebnie. Przecie� to nic osobistego: to tylko interes, specyfika biznesu, nic poza tym. - Rozumiem - rzek� Wadim, patrz�c mu w oczy. - Doceniam. - M�wienie sprawia�o mu trudno��, dlatego wymawia� s�owa ze szcze- g�ln� staranno�ci�, jak cz�owiek, kt�ry sam siebie nie s�yszy. - Jed- nak nie mog� okaza� tej uprzejmo�ci. Wiem, czego chc� miliony, ale poj�cia nie mam, czego �yczy sobie tuzin naczelnik�w. - Ach, wi�c to tak? No c�, rozumiem, naturalnie. W takim ra- zie wszystkiego najlepszego. �ycz� szcz�cia i pomy�lno�ci. I poszed�, nie odwracaj�c si� ju�, wymachuj�c swoim czarnym wska�nikiem - elegancki, wyprostowany, bezpiecznie chroniony i cholernie zadowolony z siebie. Ma�y Lepa pospieszy� za nim bez po�egnania, w biegu wsuwaj�c do kieszeni swoje szczypczyki - taki malutki, a taki wre-edniutki...! Keszyk za� zrobi� najpierw kilka kro- k�w, �eby dogoni� zwierzchnictwo, ale gdy tylko Erast Bonifatje- wicz skry� si� za namiotem kuchennym, zatrzyma� si� nagle, odwr�- ci� g�b�, wykrzywion�jak od b�lu z�ba, i nie bior�c zamachu, mi�kk�, t�ust� �ap� uderzy� Wadima w twarz tak, �e ten przewr�ci� si� na plecy razem z fotelem i le�a� tak z wywr�conymi do g�ry oczami. Keszyk przygl�da� mu si� przez kilka sekund, a potem przez kilka kolejnych wpatrywa� si� w bia��, w�sk� kopert�, kt�ra le�a�a sobie spokojnie na stole. Potem znowu popatrzy� na Wadima. - Ty skurwysynu - zasycza� ledwie dos�yszalnie, odwr�ci� si� i tupi�c ci�ko wielkimi, grubymi nogami, zacz�� dogania� swoich. Przez jaki� czas Wadim le�a� tak, jak upad� - na plecach, z roz- kraczonymi nogami, zgniatany przez fotel, kt�ry z�o�y� si� w czasie upadku. Potem w jego spojrzeniu pojawi� si� �lad my�li, Wadim za- cz�� szybciej oddycha� i spr�bowa� przekr�ci� si� na bok, opieraj�c si� na �okciu bol�cej r�ki. Przekr�ci� si�, uwolni� od z�o�onego fote- la i zacz�� si� czo�ga�. Nawet nie pr�bowa� wsta�. Pe�zn�� na czworakach, j�cz�c, sa- pi�c, trac�c oddech i wpatruj�c si� w jeden punkt - w wiadra z wo- d�, postawione rano pod dachem namiotu gospodarczego. Doczo�ga� si� jako�. Usiad� i zaciskaj�c z�by, zanurzy� chor� r�k� w najbli�szym wiadrze. - Nic nie powstrzyma energizera... - powiedzia� w przestrze� i oklap�, ws�uchuj�c si� w sw�j b�l, w swoj� rozpacz, w pustk� w swoim wn�trzu i - z bezsiln� nienawi�ci�� w mroczny, aksamit- ny pomruk luksusowego d�ipa cherokee, niespiesznie zawracaj�ce- go gdzie� tam, za namiotem, na wyboistej drodze. DVGR�SJfl LIRVCZNfl NR 1 ojciec timoflejfl jewsiejewiczR Timofiej to dziwny cz�owiek, kt�ry w jaki� niezrozumia�y spos�b zafiksowat si� na swoim ojcu - spore pole do popisu dla wytrawnego i wytrwa�ego psychoanalityka. Ojciec to, ojciec tamto. Umiej�tno�ci ojca. Zdolno�ci ojca. Jego zadzierzysto��. Jego pot�ga. Jego zr�cz- no��... Przyk�ad zadzier�ysto�ci. Tysi�c dziewi��set, dajmy na to, pi��- dziesi�ty sz�sty rok. Ko�choz imienia Antykajnena (gdzie� na Prze- smyku Karelskim pod Petersburgiem). Batalion budowlany pod do- w�dztwem, jak sami rozumiecie, ojca rozbiera spichlerz, zachowany jeszcze z czas�w fi�skich Zasadnicza rozmowa pomi�dzy, rozumie si�, ojcem i miejscowym brygadzist�: czy �o�nierze rozbior� ten spi- chlerz w ci�gu jednego dnia, czy nie dadz� rady. Przegrany ma wspi�� si� na komin i tam, przy wszystkich, za przeproszeniem nasra�. Spi- chlerz nie tylko zosta� rozebrany w ci�gu siedmiu godzin, ale w do- datku, gdy brygadier, spogl�daj�c na wysoki pi�ciometrowy komin z czerwonej ceg�y, zacz�� marudzi�, �e mu b�l wszed� w krzy�, oj- ciec, jak sami rozumiecie, wszed� na ten�e komin, �wzlecia� niczym orze�, a potem niczym orze� usiad� i do niego nasra�... przepraszam za wyra�enie... a w owym czasie ojciec mia� ju�, �eby nie sk�ama�, czterdzie�ci siedem lat z ok�adem..." Przyk�ad inteligencji: �Cz�owiek jest zwierz�ciem dwunogim, zawsze gfodnym, nigdy nienasyconym..." (B�g jeden wie, gdzie on to wyczyta�, bo przecie� nie wymy�li� tego sam?) I jeszcze jedno: �Najbardziej uparty �o�nierz to ten, kt�rego ok�amano. Nie da si� wychowa� �o�nierza prawd�, a wychowywa� trzeba, c�z pocz��, w przeciwnym razie od razu wle�liby cz�owiekowi na g�ow�..." On (ojciec, jak sami rozumiecie) w og�le lubi� wspomina� woj- n�, przy czym wspomina� j� do�� osobliwie. Na jego wojnie nie tylko nie strzelano, ale chyba nawet nie zabijano. �Przybiegaj� �o�nierze i krzycz�: panie kapitanie, w piwnicy jest wino, dwana�cie beczu�ek1 To ja od razu tak: dwie beczu�ki ojczulkowi i szybko, szybko, w tem- pie walca... Ojczulek by� bardzo zadowolony, parabellum mi podaro- wa�, zdobyczny, zabrany jakiemu� pu�kownikowi..." Najwidoczniej ojciec umia� si� przystosowa�. �By� u nas taki dow�dca kontrwywia- du Smiersz. major Skita/ec - dzikie zwierz�, w oczach mia� �mier�, na to ten dow�dca z r�ki mi jad�, jak ko�... Trzeba umie� si� przysto- sowa�!" W 1945, juz w Prusach Wschodnich, ojciec, tak si� jako� zdarzy�o, �y� jednocze�nie z matk� - pani� domu - i jej c�rk�, mo�na powiedzie�, w jednym ��ku. A jednocze�nie nie by�o mowy o �ad- nym przymusie: same mu zaproponowa�y, to co mia� ch�op zrobi� - odm�wi�? A jesieni� tego samego czterdziestego pi�tego, ju� w Man- d�urii, wylewa/i z amortyzator�w dzia� p�yn hamulcowy, a w wolne miejsce wciskali jedwab, �eby na punkcie kontroli pogranicznej nie zauwa�yli... I tak dalej, dok�adnie w tym stylu. Ojciec umar� w 1976, podczas zimowego po�owu ryb, w pobli�u Kiwgody. Znios�o go razem z kr� na otwarte wody i nikt go wi�cej nie widzia�... �W nudnych rozmowach o ludziach przesz�o�ci ukryte s� tajem- nice ich wielkich dokona�". Wcale nie jestem tego taki pewien. Sko- ro ju� o tym mowa, ja nigdy nie widzia�em swojego ojca, nawet na zdj�ciach. Mo�e to i lepiej?... Rozdzia� 2 GRUDZI6�. DRUGI PONI�DZIR��K Jurij Grigorjewicz Kostomaroui, zwanu �UJariografem Wariografowiczem" Noc� zacz�a si� odwil� - ciek�o, kapa�o, krople b�bni�y po �elaz- nych dachach. Topniej�ce czopy lodowe z nieoczekiwanym �o- skotem spada�y do wielopi�trowych, metalowych studni rynien. Zro- bi�o si� wilgotno i nieprzyjemnie, nawet w domu. Przez ca�� noc przewraca� si� z boku na bok, budzi� si� i znowu zasypia�, s�ysz�c w p�nie, jak �anka co� komu� klaruje, szybko i niezrozumiale, chaotycznie i bez zwi�zku, a przy tym szczerze i z za- pa�em. Brzmia�o to niczym szmer strumyka w�r�d zieleni. W rezul- tacie wsta� bladym �witem (nie by�o jeszcze si�dmej) niewyspany, z b�lem g�owy i z�y jak diabli. A przecie� czeka� go ci�ki dzie�: trzy kontakty i to z r�nymi obiektami, a jeden nawet zewn�trzny. Najpierw, tak jak by�o ustalone, przyszed� za kwadrans dziewi�ta na r�g Ma�ej Basenowej i Lubli�skiej (w miejscu, gdzie na �cianie domu od niepami�tnych czas�w widnia� napis kred� - wielkie litery Ziuganow, Ratuj Rosj�). Kupi�, tak jak by�o um�wione, lody �mie- tankowe w wafelku i zacz�� niespiesznie je��, czytaj�c - z w�asnej ini- cjatywy - wywieszon� w tym samym miejscu wczorajsz� gazetk� �Cza- sy Pietropaw�owskie". Najbli�sza latarnia sta�a w pewnym oddaleniu, wi�c wyt�aj�c wzrok i m�cz�c oczy, czyta� w tym cholernym p�mro- ku poranka jakie� nieciekawe wiadomo�ci o wykszta�ceniu zawodo- wym, o targu futer i jeszcze jakie� przedbo�onarodzeniowe brednie... Oczywi�cie, nie wzi�� ze sob� parasola - kto by nosi� parasol w grudniu? - a za pi�� dziewi�ta zacz�� pada� deszcz. Wszyscy, kt�- rzy w tym czasie zebrali si� na rogu, wszystkie te �a�osne ranne ptasz- ki, jedni czekaj�cy na kogo�, drudzy na autobus �czw�rk�", jedna- kowo skulili si� i nastroszyli, a ich twarze zrobi�y si� jednakowo nieszcz�liwe i mokre, jakby od �ez. Za minut� dziewi�ta (parszywy pedantyczny Niemiec) na rogu objawi� si� Pracodawca - w lu�nym angielskim p�aszczu do pi�t, z gigantycznym parasolem, r�wnie� pochodzenia angielskiego. Sta- n�� metr od Jurija, odwr�ci� si� do niego plecami (mokrym, ko�ysz�- cym si� garbem parasola) i zacz�� czeka� na klienta, kt�ry widocz- nie nie by� ani Niemcem, ani pedantem i dlatego sp�nia� si�, jak przysta�o na normalnego Rosjanina p�ci m�skiej, kt�remu spotkanie nie wr�y nic szczeg�lnie dobrego, ale tak�e nic bardzo z�ego. Nie min�o jednak pi�� minut, gdy wyja�ni�o si�, �e klient w og�- le nie jest m�czyzn�. Gdy Jurij, poch�oni�ty artyku�em o korupcji w organach milicji, znowu powr�ci� do rzeczywisto�ci, Pracodaw- c� atakowa�a w�a�nie postawna, dziarska osoba w br�zowym sk�- rzanym p�aszczu, z czerwonymi, puszystymi w�osami, przypr�szo- nymi wodnym py�em, z pot�n�, pomara�czow� torebk� w gar�ci. Osoba m�wi�a wprawdzie szeptem, ale bardzo energicznie i ze swa- d�. Ca�y jej wygl�d budzi� w pami�ci na wp� zapomniane obecnie okre�lenie �baboch�op" oraz ulubiony zwrot Pracodawcy: �Ko� z ja- jami". Kobieta za wszelk� cen� stara�a si� zachowa� prywatno��, wi�c prawie nie by�o s�ycha�, o czym m�wi, szczeg�lnie na pocz�tku - p�niej szept zabrzmia� jak grom. Najwyra�niej nie umia�a szepta� i nale�a�a do ludzi, kt�rzy swoje pogl�dy wyg�aszaj� na ca�y g�os, budz�c postrach w szeregach wroga - ostro i d�wi�cznie. Dzi�ki temu Jurij do�� szybko zorientowa� si�, w czym rzecz, tym bardziej �e pod naporem br�zowego p�aszcza Pracodawca zmuszony by� si� cofa�, broni�c si� przed stratowaniem, i do�� szybko wpar� si� mo- krym parasolem w rami� Jurija, kt�ry r�wnie� musia� si� cofa�, �eby zachowa� dystans wystarczaj�cej s�yszalno�ci. Ca�a historia sprowadza�a si� do tego, �e klient dosta� dzi� w nocy ataku korzonk�w nerwowych. Wsta�, rozumie pan, o pi�tej rano za potrzeb� i tak go zgi�o, �e z toalety do kanapy trzeba by�o biedaka nie�� na r�kach (dos�ownie...!) Teraz nie tylko nie mo�e porusza� si� o w�asnych si�ach, ale nawet o kulach (kule stoj� u nich w domu od niepami�tnych czas�w, trzymane na takie w�a�nie okazje.) A� trzeba mu by�o zrobi� zastrzyk z diclofenacu i teraz �pi. Prosz� so- bie nie my�le�, o �adnym niepowa�nym traktowaniu obowi�zk�w w og�le nie mo�e by� mowy, to wy��cznie fatalny zbieg okoliczno- �ci, mo�na powiedzie� - nieszcz�liwy wypadek... Oszo�omiony i na wp� zdeptany Pracodawca nie�mia�o broni� si�, m�wi�c, �e co si� sta�o, to si� nie odstanie, czemu si� pani tak denerwuje, m�j Bo�e, nic wielkiego si� nie sta�o, niech wraca do zdrowia, zdzwonimy si�, prosz� mu przekaza� najszczersze wyrazy wsp�czucia, nic si� nie poradzi, prosz� si� tak nie denerwowa�, na Boga... A potem zacz�li szepta� st�umionymi g�osami. Gdy ca�a ta scena dobieg�a ko�ca (zamaszysta dama oddali�a si� tak samo gwa�townie, jak nadlecia�a: zerwa�a si� z miejsca i wzi�a szturmem �czw�rk�", kt�ra w�a�nie podjecha�a, tratuj�c po drodze jak�� nieuwa�n� staruszk�). Nie kryj�c ogromnej ulgi, spogl�daj�c najpierw w lewo, potem w prawo, Pracodawca zacz�� i��, pow��- cz�c nogami, w g�r� ulicy Basenowej, w kierunku stacji metra. Po odczekaniu wymaganych dw�ch minut Jurij poszed� za nim krokiem urz�dnika sp�niaj�cego si� do pracy. Spotkali si� w przej�ciu pod- ziemnym. - A swoj� drog�, dlaczego szeptem? - zapyta� Jurij, przypomi- naj�c sobie stary dowcip o samochodzie genera�a na rz�dowej trasie. - Po �a�ni �ykn�li�my sobie zimnego piwa... - odpowiedzia� ochryp�ym g�osem Pracodawca, najwyra�niej przypominaj�c sobie ten sam dowcip. - Nie mam poj�cia, co on jej napl�t�, �e si� jej zebra�o na konspiracj�... Musz� ci powiedzie�, �e to w og�le jaka� dziwna historia. Atak korzonk�w, kt�ry pojawia si� jak na zawo�a- nie, w najbardziej nieodpowie... Przerywaj�c sobie dos�ownie w p� s�owa, Pracodawca zamilk� i zamy�li� si� g��boko. Jurij r�wnie� spr�bowa� przemy�le� sobie tamt� scen�, ale nie doszed� do �adnych interesuj�cych wniosk�w. Nigdy si� nie wyr�nia� umiej�tno�ci� dedukcji i indukcji, nie mia� g�owy do ca�ej tej logiki formalnej. Zazwyczaj widzia� jedynie istot� rzeczy, kompletnie przy tym nie dostrzegaj�c ukrytego drugiego dna. Cz�owiek wyznaczy� spotkanie, ale dosta� ataku korzonk�w, co w tym dziwnego...? Zdarza si�. Przys�a� zamiast siebie bab�, bo uwa�a�, �e nieuprzejme by�oby tak po prostu nie przyj��... Gdzie tu pro- blem? Jurij widzia� zupe�nie inny problem. Pracodawca jest sk�py jak dwudziestu czterech Szkot�w razem wzi�tych. Zap�aci teraz za nie- dosz�y seans czy b�dzie si� uchyla�? W ko�cu m�g�by r�wnie do- brze nie zap�aci�! Dlaczego p�aci�, je�li nie ma za co? Wychodzi�o na to (po zastosowaniu dedukcji i indukcji), �e dwadzie�cia grzy- (w nawiasie: dolc�w) w�a�nie nakry�o si� miedzian� miednic� - star�, dziuraw� i pordzewia��. Z d�ug�, g�adk� r�czk� - �eby wy- godniej by�o nakrywa�. Pr�bowa� sobie przypomnie�, ile mu zosta- �o na ksi��eczce, ale si� nie uda�o. Pami�ta� tylko, �e niedu�o. Sto, mo�e dwie�cie czarnozielonych. Tymczasem szli wzd�u� ogrodzenia parku Wolno�ci. Deszcz sta- wa� si� coraz mocniejszy i coraz bardziej nieprzyjemny; wszyscy przechodnie byli mokrzy i czarni, niczym topielcy, kt�rzy w�a�nie wyszli z wody, z paruj�cego przer�bla. Przechodnie przypominali nieboszczyk�w w przeciwie�stwie do Pracodawcy, nawet pogr��o- nego rozmy�laniach. Ale My�liciela Rodina Pracodawca i tak nie przypomina�. Mia� g�st�, siw� grzyw� w�os�w i zawsze czerwon�, prawie malinow� twarz skandynawskiego szypra albo konsumenta napoj�w alkoholowych. - W tak� pogod� - odezwa� si� Jurij, �cieraj�c z twarzy �asko- cz�ce krople deszczu - przyzwoity w�a�ciciel psa by nie wygoni�. Bez parasola. - A kto mu broni wzi�� parasol? - zareagowa� od razu Praco- dawca, nie wynurzaj�c si� z zamy�lenia. - Komu? -Psu. Jurij nie wiedzia�, co na to powiedzie�, i przez jaki� czas szli w milczeniu, omijaj�c a�urowe ogrodzenie parku, w stron� parkin- gu, gdzie m�k� samoch�d Pracodawcy - �ada niwa pos�pna i brudna jak ci�gnik w samym �rodku wykopk�w. Wsiedli do �rodka. Wszyst- kie okna w samochodzie od razu zaparowa�y i nic nie by�o wida�. Pracodawca zacz�� je przeciera� brudn� �ciereczk�, a Jurij siedzia� bez zaj�cia i my�la�, �e w samochodzie pachnie kotem. Rany boskie, ale cuchnie, a przecie� ju� p� roku min�o od tego strasznego dnia, gdy wie�li Rudzielca Pracodawcy do kliniki weterynaryjnej i nie- przyzwyczajony do jazdy samochodem, oszala�y ze strachu kocur zmoczy� wszystko: siedzenia, pod�og� i na koniec Jurija, kt�ry prze- pe�niony by� g��bokim, acz bezsilnym wsp�czuciem dla nieszcz�- snego zwierz�cia. -Nadal nie rozumiem - oznajmi� nagle Pracodawca, kt�ry prze- tar� ju� najwa�niejsze szklane powierzchnie, a teraz ohydnie skrzy- pi�cymi wycieraczkami czy�ci� przedni� szyb�. - Nie rozumiem, po co by�o tak bezczelnie k�ama�? - A kt� ci� tak, biedaku, ok�ama�? - zapyta� Jurij z zawodow� czujno�ci�. - Ten babsztyl z czerwonymi w�osami... Niechby powiedzia�a, �e si� facet przezi�bi�. Albo �e zosta� pilnie wezwany do pracy. A ta zaraz atak korzonk�w, kule, zastrzyk... Jaki znowu zastrzyk, na ko- rzonki? Jurij zerkn�� na niego podejrzliwie. Sprawdza go czy co? Testu- je, u�ywaj�c jego ulubionego wyra�enia? Nie wygl�da na to. Praco- dawca jest sk�py, ale sprawiedliwy. W pobudliwej wyobra�ni zno- wu zamajaczy�a wizja szeleszcz�cego jacksona. - Wszystko, co powiedzia�a, by�o absolutn� prawd� - powie- dzia� z ca�ym przekonaniem, na jakie by�o go sta�. - To znaczy? - Pracodawca odwr�ci� si� do niego ca�ym cia�em i utkwi� w nim z�o�liwe, jadowicie zielone oczy. - To znaczy, �e absolutnie nie k�ama�a. - R�czysz? -Tak. - Na pewno? - Tak