7974
Szczegóły |
Tytuł |
7974 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7974 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7974 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7974 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
BORYS STRUGACKI
BEZSILNI TEGO �WIATA
Przek�ad Ewa Sk�rska
Czy� to nie pi�kne, przyjaciele,
�e kto� zapali� gwiazd tak wiele,
kiedy jest ciemno?
Lecz je�li p�on� same z siebie
miriady z�otych gwiazd na niebie,
to jeszcze pi�kniej.
Aleksander Kusznier
B�dzie to opowie�� o cudotw�rcy,
kt�ry �yje w naszych czasach i tworzy cuda.
Wie, �e jest cudotw�rc� i �e mo�e dokona� dowolnego cudu,
ale tego nie robi.
Daniel Charms
Rozdzia� 1
UURZ6SI6�
ULJodim Dani�ouuicz Christoforow o przezwisku Resulting Force
Dzi� w nocy widzia�em we �nie mojego ojca nieboszczyka -oznaj-
mi� Timofiej Jewsiejewicz, szalenie zatroskany. - A to znaczy,
�e z pewno�ci� wydarzy si� co� z�ego...
Wadim popatrzy� na niego bez �ladu zainteresowania i w mil-
czeniu zag��bi� si� w obliczeniach �rednich wa�onych. Do opraco-
wania zosta�y mu dwa ostatnie rz�dy obserwacji, a Timofiej Jewsie-
jewicz Syszczenko i tak nie spodziewa� si� odpowiedzi, nie m�wi�c
ju� o komentarzu. W�a�nie po raz kolejny reperowa� prymus. Ben-
zynowy, bezg�o�ny, najnowszy model (cudo konwersji z ci�giem
odrzutowym) i dlatego brudz�cy si� szczeg�lnie ch�tnie. Pa�stwowy.
Nadci�ga� upa�. Wiej�cy z rana wietrzyk ucich� i dzie� zapowiada�
si� ci�ki, gor�cy i wyczerpuj�cy. Niebo by�o czyste, bez jednej chmurki,
ale Bermamyt i Kind�a� na wschodzie i zachodzie zasnuwa�a siwa
mgie�ka, jakby kto� pali� tam potajemnie niewidoczne ogniska. Wadim
zako�czy� obr�bk� nocnych obserwacji, zebra� notatki do teczki, po-
patrzy� na Elbrus - widmowy i niemal przezroczysty na jasnob��kit-
nym niebie - i przypomnia� sobie, �e od dawna nie robi� notatek w dzien-
niku. Poszed� do pokoju Komandora, wyci�gn�� dziennik spod nocnego
umundurowania i znowu usiad� przy stoliku. Zacz�� przewraca� kartki
i zainteresowany jednym z zapisk�w zag��bi� si� w lekturze.
14.08 ... Pasmo jest pi�kne, przypomina troch� g�ry na Ksi�y-
cu. Elbrus ponad chmurami jest straszny i dziwny. A na naszym
Charbasie wyros�a kr�ciutka trawka i rachityczne niebieskie kwia-
tuszki. Przylatuj� do nich trzmiele i bezpardonowo je atakuj�, jakby
chciafyje zgwa�ci�. Rano rozleg� si� nieoczekiwanie szum skrzyde�,
rozpaczliwy krzyk, przemkn�� cie� i pod zaparkowany samoch�d
wlecia� �miertelnie przera�ony ptaszek. Okaza�o si�, �e to nieuda-
ny atak soko�a...
... Tengiz m�wi�, �e nie mo�na zbyt d�ugo utrzyma� kontaktu z Bo-
giem, nie trac�c przy tym rozumu. To chyba z Umberta Eco. A mo�e
nie? Niewa�ne. Najwa�niejsze, ze mocno powiedziane...
Za to, �e na razie sprawnie id� polowe,
Za to, �e s� chmury z�e i �e w g�rach jest lawina.
Tutaj s� tylko stromizny i grz�ska prze��cz,
I w powolnych chmurach Charbas, Bermamyt i Kind�a�...
16.08 Jak tylko Komandor wyjedzie, od razu co� si� musi sta�
Dzi� ob�z zaatakowa�y krowy. Pot�ny siwy buhaj z og�uszaj�cym,
ochryp�ym rykiem zacz�� ociera� si� o anten� i natychmiast zerwa�
przeciwwag�. Krowy podesz�y bli�ej i ustawi�y si� w szeregu, gapi�c
si� t�po na ob�z. Buhaj by� tak majestatyczny, �e w pierwszym odru-
chu postanowi�em tch�rzliwie przeczeka� atak w namiocie, w na-
dziei, �e wszystko jako� si� u�o�y bez mojego udzia�u. Ale buhaj za-
prosi� do czochrania si� trzy krowy (pewnie faworytki), kt�re zacz�y
g�o�no sika� tu� nad moim uchem, i ca�e stado ruszy�o prosto na
ob�z. Gor�czkowo za�adowa�em bro� i poszed�em szuka� pastucha.
Rzecz jasna, nigdzie go nie by�o. Wr�ci�em wi�c (krowy zd��y�y ju�
podej�� bardzo blisko), rykn��em na buhaja: �U-u!" i zacz��em ma-
cha� r�kami. Buhaj odpowiedzia�: �U-ul" i zrobi� krok do przodu Trz�-
s�c si� ze strachu, da�em susa za namiot Komandora i stamt�d wrza-
sn��em do kr�w. �Wyno�cie si� st�d, zarazy!" Krowy cofn�y si�
i w tym momencie dozna�em ol�nienia. Wzi��em lin� i zacz��em ni�
strzela� jak batem, wrzeszcz�c jednocze�nie: �U-u!", a/e zwracaj�c
si� wy��cznie do kr�w. Krowy, jakby nie by�o kobiety, drgn�y i zacz�
�y si� wycofywa�. Buhaj doceni� m�j takt i zacz�� si� niedbale odda-
la�, po drodze zaczepiaj�c krowy W ko�cu ca�e stado szcz�liwie
sobie posz�o. Mora�: �Nigdy nie wrzeszcz na przyw�dc�. Wrzeszcz
na podw�adnych i czekaj cierpliwie, a� do przyw�dcy dotrze, o co
chodzi i jak powinien si� zachowa�..."
18.08 ..W namiocie by�o ciemno. � Hej, prosz� pana!" - zawo�a-
�em p�g�osem, ale nikt nie odpowiedzia�. Przykucn��em i wyci�gn�-
iem r�k�. Wymaca�em nog� w bucie i potrz�sn��em ni�, w miar�
mo�liwo�ci delikatnie. Noga poruszy�a si� w mojej r�ce i znowu za-
styg�a. �Halo!" - zawo�a�em, ju� wiedz�c, juz si� domy�laj�c, �e jest
�le. M�czyzna w namiocie milcza�. Poczu�em, ze robi mi si� zimno
w �rodku. Cz�owiek nie oddycha�.
Si�gn��em do kieszeni waciaka i pstrykn��em zapalniczk�. Nie-
bieski p�omyk drga� na wietrze, ale uda�o mi si� zobaczy� m�czy-
zn�. Le�a� na wznak, z r�kami u�o�onymi bezsilnie wzd�u� cia�a i przy-
mkni�tymi oczami patrzy� na niski sufit. Twarz mia� rozbit�, krew
zd��y�a ju� zaschn��, tworz�c czarne plamy. Takie same plamy za-
styg�y na jego szerokich d�oniach...
Wadim nie czyta� dalej. Poprawi� tylko �niski sufit" na �obwi-
s�y" i przerzuci� kilka stron tekstu.
20.08 Noc� zerwa� si� huragan. Zgas� prymus, namiotem szarp-
n�o i poczu�em, �e co� na mnie spad�o. Wyrwa�o dwa ko�ki i unio-
s�o st� na wysoko�� dziesi�ciu metr�w, pokrywk� od rondelka na
dwadzie�cia, misk� na pi��dziesi�t... W�a�nie w tamtej chwili przy-
sz�o mi do g�owy, �e ka�dy alternatywny wariant historii zawiera
wi�cej entropii spo�ecznej ni� ten, kt�ry si� rzeczywi�cie wydarzy�.
Inaczej m�wi�c: historia rozwija si� w taki spos�b, by entropia spo-
�eczna me wzrasta�a. Drugie twierdzenie Clio. A jak si� to ma do
czas�w Smuty? A te wszystkie czyngis-chany, tamerlany, atylle?
To mikroprzestrzenie historii, mikrofluktuacje. Poza tym, kto wie,
mo�e gdyby Temud�yna za�atwi� w dzieci�stwie dyfteryt, na jego
miejscu pojawi�by si� kto�, kto utopi�by w p�omieniach p� �wia-
ta...
21.08 Znowu sam. Walcz� z krowami jak lew. Ka�da uciekaj�ca
krowa ma wyprostowany ogon. zwisaj�cy lu�no na ko�cu. Wygl�da
to tak, jakby tym ogonem drwi�co robi�a �pa, pa". Musz� powiedzie�,
�e krowa jest najgro�niejszym stworzeniem na �wiecie Hunter nie
ma racji, m�wi�c, �e najgro�niejszy jest lampart. Brednie! Zosta�em
rozgromiony. Uziom zerwa�y dwa razy, radiostacja nie dzia�a. Dwu-
krotnie uda�o mi si� obej�� buhaja, za trzecim on podszed� od zacho-
du i nieoczekiwanie znalaz� si� za moimi plecami. Sta� tak trzy metry
ode mnie. ryt kopytem ziemi�, nadstawia� rogi i sapi�c, otwiera� pasz-
cz� - pewnie okropnie przeklina�...
Ostatni zapisek zrobiono ca�kiem niedawno:
29.08 Siedz� sam. O skrzynki oparta jest pa�ka, obok niej pira-
midka cegie�. Na psychrometrze le�y �adownica z zapasem pocisk�w.
Czekam na wroga, ale wr�g chyba zosta� pogn�biony przez upa�, bo
nie wychyla si� za bardzo, tylko zaciekle czochra o znak triangulacyj-
ny trzeciej klasy...
Wadim wzi�� d�ugopis, znowu popatrzy� na Elbrus i zacz�� pisa�.
Min�� kolejny tydzie�, ca�kiem sympatyczny, gor�cy i bez desz-
czu czy gradu, cho� rano ju� wida� szron i marznie wysuni�ty ze
�piwora nos. Mijaj� godziny, a sen nie przychodzi. Siedzimy na Char-
basie, teraz z Timofiejem. Codziennie to samo. Wstajemy, jemy gro-
ch�wk� i po raz kolejny czytamy stare czasopisma. No i oczywi�cie
dyskutujemy o wszystkim, przechodz�c na tematy osobiste. Potem
nadchodzi wiecz�r, zapalamy prymus, zapalamy �wiece - no i sza-
chy, kakao, i znowu dyskusje o wszystkim, przechodz�ce na tematy
osobiste. Timofiej to dziwny cz�owiek. Komandor powiedzia� o nim
kiedy� z zadum�: �Ciekawe, swoj� drog�, ile �s"jest w s�owie �Sysz-
czenko"?
W tym momencie dziwny cz�owiek Timofiej odezwa� si�:
- Prosz�, prosz�. Niech pan przyjmie go�ci. Dawno�cie si� nie
widzieli...
Okaza�o si�, �e przyby� Mahomet, w ca�ej swojej dzikiej, brud-
nej, nieogolonej, drapie�nej krasie, budz�cej w Timofieju Jewsieje-
wiczu pierwotny l�k. Tym razem Mahomet, elegancko przechylony
w siodle, trzyma� w r�ku emaliowane wiadro. Jak si� wyja�ni�o -
z mi�sem, a dok�adnie z baranin�.
- Naczelnik przesy�a - wyja�ni� Mahomet, �ci�gaj�c lejce i po-
daj�c wiadro Wadimowi.
Wadim wzi�� je od niego i zawo�a�:
- Timofieju Jewsiejewiczu, niech pan b�dzie tak dobry...
Timofiej wyskoczy� z namiotu kuchennego, porwa� wiadro i od
razu skry� si� z nim na swoim terenie, rzucaj�c Mahometowi czujne
spojrzenie spod rozczochranych brwi. Mahomet, szalenie zadowo-
lony z wra�enia, jakie zrobi�, b�ysn�� dwoma rz�dami stalowych z�-
b�w i rzuci�:
- Wiadro oddaj, nie?
- Zejd� z konia, posiedzimy - zaproponowa� Wadim.
- Dzi�ki, siedz� od rana - odpowiedzia� Mahomet w swoim
zwyk�ym stylu.
- Herbaty si� napijemy - nie ust�powa� Wadim.
- Dzi�kuj�. Trzeba jecha�. Naczelnik. Oczekujesz go�ci? - za-
pyta� nagle.
- Go�ci? A sk�d tu go�cie? Nikogo nie oczekuj�.
- Gdzie Komandor?
- Pojecha� na zwiad. Wr�ci wieczorem.
Timofiej Jewsiejewicz pojawi� si� obok nich, z pustym ju� wiad-
rem. Mahomet wzi�� je od niego, podrzuci� w r�ku, popatrzy� na
prawo, na lewo i powiedzia� niedbale:
- To znaczy, �e na go�ci nie czekasz? - po czym ruszy�, nie
czekaj�c na odpowied�.
- Hej, Mahomet! Kiedy zabierzecie od nas byka? - zapyta� Wa-
dim.
Mahomet usiad� bokiem i poinstruowa�:
- To g�upi byk. Bierz kamie� i bij go mi�dzy rogi. Z ca�ej si�y.
On z tej g�upoty nic nie rozumie. G�upi byk. We� du�y kamie� i mi�-
dzy rogi...
- Co za interesuj�ca, nowatorska my�l - zauwa�y� Wadim. -
Zmienimy nasze �ycie na lepsze.
Mahomet ju� si� nie odwraca� - ko�ysz�c si� lekko w siodle,
zje�d�a� ze zbocza, ale nie drog�, lecz po osypisku, na p�noc, w stro-
n� zasnutej siw� mgie�k� kamiennej g�ry, s�ynnej nie tylko ze wzgl�du
na swoj� czaruj�c� nazw� Z�by Te�ciowej, ale r�wnie� na zjazd dla
samochod�w, kt�rego nazwa w wolnym przek�adzie oznacza�a:
�Szkodliwe dla duszy".
Odezwa� si� Timofiej Jewsiejewicz:
- Beznadziejne mi�so - rzuci� swarliwie. � Co pan chce z niego
zrobi�? Po�amiemy na nim ostatnie z�by.
- Niech pan zrobi charczo - zaproponowa� Wadim.
- Eee tam, charczo... Charczo jest szkodliwe.
- No to prosz� zrobi� zup� z baraniny. Z czosnkiem i makaro-
nem. Czy�ci, nie przerywaj�c snu. R�wnie niezdrowe i smaczne.
Timofiej Jewsiejewicz nie odpowiedzia�, tylko zacz�� stuka� ta-
lerzami i rondlami, a potem nagle za�piewa� wysokim g�osem:
Czomu mnie niapiet', czomu nia gudiet',
Koli w majej chata�kieparadok idiet'?...
M�cz�cy upa� rozpanoszy� si� na dobre, powietrze dr�a�o nad
wschodnim zboczem i w�a�nie tam pojawi�y si� i zacz�y p�yn�� przez
to dr�enie plamiste krowie cielska, rogi, ko�ysz�ce si� ogony i za�linione
mordy. Wadim, drzemi�c w fotelu, obserwowa� je spod przymkni�-
tych powiek, a Timofiej Jewsiejewicz �piewa� sm�tnie:
Muszka na akoszeczkie na cimba�ach bje,
Pauczok na stenoczke kresa�ki tke.
Czomu mnie nia pi�t' czomu nia gudiet',
Koli w mojej chata�kieparadok idiet '?...
Niespodziewanie przerwa� i powiedzia� ze zdumieniem:
- Nasi jad�?
Wadim przeckn�� si� i zacz�� nas�uchiwa�, ale us�ysza� jedynie
syk prymusa.
- Niemo�liwe - powiedzia�. - Sk�d? Jeszcze drugiej nie ma.
- A ja panu m�wi�, �e s�ycha� samoch�d. Stamt�d.
Wadim znowu zacz�� nas�uchiwa�. Teraz rzeczywi�cie da�y si�
s�ysze� obce d�wi�ki, ale poniewa� to by�oby zbyt pi�kne, �eby mia�o
by� prawdziwe, Wadim - troch� przes�dnie, a troch� z czystego uporu
- powiedzia�:
- To absolutnie niemo�liwe. Przecie� by�o jasno powiedziane:
nie wcze�niej ni� o dziewi�tnastej, a najprawdopodobniej p�niej.
- Dobrze, dobrze - zgodzi� si� szybko Timofiej Jewsiejewicz. -
Niech i tak b�dzie...
Sta� po�rodku swojego gospodarstwa (prymusy, talerze, miski,
sztu�ce, wiadra, kanistry) i sk�adaj�c nad oczami d�onie jak daszek,
patrzy� na po�udnie, w stron� drogi. Timofiej Jewsiejewicz przyzna-
wa� racj� swojemu rozm�wcy wy��cznie wtedy, gdy by� absolutnie
przekonany o swojej s�uszno�ci. Im bardziej by� pewien swoich ra-
cji, tym �atwiej i szybciej si� zgadza�. W efekcie oponent osobi�cie,
bez jakichkolwiek dodatkowych argument�w czy te� wysi�k�w ze
strony Timofieja, przekonywa� si�, �e dozna� mia�d��cej pora�ki.
Wy�sza szko�a prowadzenia dyskusji - na dowolny temat.
Zza zielonego pag�rka wy�oni� si� dach samochodu i od razu
sta�o si� jasne, �e wielki dyskutant i zwyci�zca tym razem zwyczaj-
nie si� r�bn�� - ten dach by� czarny, po�yskliwy, elegancki i kom-
pletnie niepasuj�cy do okolicy. By� to dach wielkiego, bardzo luksu-
sowego i nieprzyzwoicie drogiego samochodu.
Wkr�tce, wyje�d�aj�c z wysi�kiem zza pag�rka, pojawi�o si�
ca�e auto. Czarny, b�yszcz�cy w s�o�cu, pos�pnie luksusowy d�ip
grand cherokee, �kr��ownik szos" oblepiony zaschni�tym b�otem.
Podjecha� i zatrzyma� si�, jakby nie mia� odwagi jecha� dalej. Sta�
tak przez kilka sekund, wpatruj�c si� w dal swoimi dwudziestoma
reflektorami, a potem otworzy� jednocze�nie czworo drzwi i nie-
spiesznie, jakby niech�tnie, wyplu� z siebie pasa�er�w.
- Kto to taki? - zapyta� Timofiej Jewsiejewicz. W jego g�osie
by� strach.
- Nie wiem.
- To czemu Mahomet pyta�, czy oczekujemy go�ci?
- Nic takiego nie m�wi�.
- Przecie� s�ysza�em! - zaprotestowa� Timofiej Jewsiejewicz
z nutk� histerii w g�osie.
Trzech m�czyzn ruszy�o od d�ipa w stron� obozu. Kilka os�b
zosta�o przy samochodzie, ale Wadim patrzy� tylko na t� tr�jk�. A w�a�-
ciwie tylko na tego, kt�ry szed� w �rodku: niewysoki, elegancki, sta-
rannie ubrany m�czyzna w szarym garniturze, chyba nawet z la-
seczk�. Stary znajomy. Szed� lekko i energicznie, ale bez zb�dnego
po�piechu - w takim tempie, jak mia� ochot�, szed�, �eby zako�czy�
spraw�, rozpocz�t� jeszcze w Petersburgu, kt�ra w�wczas nie zo-
sta�a doprowadzona do ko�ca, a teraz potrzebowa�a szybkiego i efek-
townego zako�czenia. Tak chodz� energiczni, usi�uj�cy si� odm�o-
dzi� politycy przed obiektywami kamer - zdecydowanie, stanowczo,
dobitnie. W�skie trzewiki b�yszcza�y arystokratycznie w s�o�cu, zu-
pe�nie nie przystaj�c do �wiata but�w z kirzy i brudnych adidas�w.
Po lewej stronie m�czyzny, nieco z ty�u, kroczy� ogromny mi�-
niak, wy�szy od niego o p�torej g�owy, opi�ty sk�rzan� kurtk�,
o okr�g�ej, �ysej albo ogolonej g�owie. Wadim nie spojrza� na niego,
podobnie jak nie przygl�da� si� trzeciemu m�czy�nie w br�zowo-
-zielonym drelichu - ma�emu, z pozoru absolutnie nieszkodliwemu,
drobnemu i w�skiemu w ramionach cz�owieczkowi, z wielk� g�ow�
w sk�rzanej czapce.
- Co to za ludzie, nic nie rozumiem... - mamrota� spanikowany
Timofiej Jewsiejewicz. - Czemu tam stan�li? Nie mogli podjecha�?
- Mrucza� co� dalej niezrozumiale.
Tr�jka m�czyzn sz�a do�� szybkim krokiem i by�a ju� bardzo
blisko. Znajomy cz�owiek w szarym garniturze serdecznie poma-
cha� swoj� laseczk�, kt�ra wcale nie by�a laseczk�, lecz czym� w ro-
dzaju wypolerowanego wska�nika, z kt�rym najwyra�niej rzadko
si� rozstawa�. Jak oficer brytyjski ze swoj� szpicrut�.
Pot�ny nosoro�ec obszed� namiot gospodarczy z prawej strony
} stan�� nie wiedzie� czemu obok Timofiej a, wznosz�c si� nad nim
Jak golem. Teraz ju� by�o wida�, �e faktycznie jest �ysy, z resztkami
rudego puchu nad uszami i piegowatym ciemieniem, na kt�rym pu-
chu ju� nie by�o. G�b� mia� okr�g�� i asymetryczn�, jakby cierpia�
na fluksj�.
M�czyzna w szarym oraz jego drugi towarzysz omin�li namiot
z lewej strony i m�czyzna podszed� do Wadima, wo�aj�c:
- Dzie� dobry, dzie� dobry, Wadimi� Dani�owiczu! Znowu si�
widzimy! A pami�ta pan, co wtedy m�wi�em...?
Wadim patrzy�, jak m�czyzna niedbale, z niewymuszon� ele-
gancj� siada przy stole (cho� nikt go nie zaprasza�), zak�ada nog� na
nog�, rzuca b�yski ko�ysz�cym si� butem i l�ni czarnym, lakierowa-
nym wska�nikiem z ga�k� na ko�cu.
- Ma pan tak� min�, Wadimie Dani�owiczu, jakby zapomnia�
pan, jak si� nazywam. A mo�e pan nie zapomnia�?
- Nie zapomnia�em.
- Doskonale. Porozmawiamy?
-O czym?
- O tym samym. Zapomnia� pan?
Wadim dalej milcza�.
- Przypomnie�?
Wadim dalej milcza�, patrz�c na niego spode �ba.
M�czyzna w szarym garniturze u�miechn�� si� uprzejmym, nie-
zobowi�zuj�cym u�miechem lwa salonowego, prowadz�cego nie-
zobowi�zuj�c� rozmow� o pogodzie, polityce lub pi�ce no�nej.
Drobny cz�owieczek z wielk� g�ow� nie siada�, cho� wolne krze-
s�a sta�y na widoku, tylko opar� si� plecami o s�up obserwacyjny,
w skomplikowany spos�b zaplataj�c chude nogi. Te� si� u�miecha�,
ale jako� tak z roztargnieniem, jakby my�lami by� daleko st�d. W po-
��czeniu z w�skimi, w�owymi oczami u�miech sprawia� dziwne i ra-
czej nieprzyjemne wra�enie. R�ce trzyma� w kieszeniach kurtki
i przez ca�y czas porusza� w nich palcami, jakby czego� szuka� albo
co� wymacywa�.
A �ysy nosoro�ec zawis� nad Timofiej em niczym wstr�tna po-
czwara - nieruchomy, niezgrabny, ogromny, jakby rozd�ty od �rod-
ka. Biedny Timofiej Jewsiejewicz siedzia� pod nim w kucki, boj�c
si� poruszy� - rozbiegane oczy z rozszerzonymi �renicami przypo-
mina�y zdychaj�ce kijanki.
- Mam rozumie�, �e jecha� pan tu przez ca�� Rosj� tylko po to,
�eby znowu m�wi� o tych g�upstwach? - powiedzia� Wadim przez z�by.
- Ju� wtedy uprzedzi�em pana, �e nasza rozmowa jest bar-
dzo powa�na. Pan potraktowa� j� niepowa�nie, ale to ju� pa�ski
problem. S� ludzie, kt�rzy ca�ej tej sprawy nie traktuj� jak g�up-
stwo...
- Nies�usznie. Przecie� ju� wszystko wyra�nie powiedzia�em..
- Stop. W ten spos�b do niczego nie dojdziemy - rzek� cz�o-
wiek w szarym garniturze z wyra�nym �alem. Mia� dziwne imi� i imi�
odojcowskie: Erast Bonifatjewicz. Zreszt� sk�d pewno��, �e napraw-
d� si� tak nazywa? - Spr�bujmy zacz�� od pocz�tku - zapropono-
wa� Erast Bonifatjewicz.
- O Bo�e! - Wadim demonstracyjnie przymkn�� oczy.
-Nie �o Bo�e", tylko niech pan odpowiada na pytania. Przecie�
pan wie?
- Za��my, �e wiem.
- O nie, m�j drogi! �adnych �za��my". Wie pan czy nie? No,
przecie� wie pan!
- Wiem - przyzna� Wadim niech�tnie. - Wybior� Genera�a.
- Chwa�a Bogu! Przynajmniej w jednym punkcie doszli�my do
porozumienia...
- Do niczego nie doszli�my. Przedtem r�wnie� nie zaprzecza-
�em, �e wiem...
- Ot� to! W�a�nie o tym m�wi�, Wadimie Dani�owiczu! O tym
m�wi�! A teraz pytanie numer dwa: sk�d pan to wie?
- Tego nie potrafi� wyja�ni�. A sk�d pan wie, �e �zima przemi-
nie i nastanie lato"?
- �I podzi�kujmy partii za to!" Z�y przyk�ad. O tym wiedz� wszyscy.
- O tym, �e zostanie wybrany Genera�, te� wiedz� wszyscy. Pan
ma jakie� w�tpliwo�ci?
-1 to bardzo'powa�ne.
- Nies�usznie. Do drugiej tury przejd� Genera� i Ziuziucznik.
Zwyci�y Genera�. Jak dwa a dwa to cztery.
- A ja jestem pewien, �e wybior� Inteligenta.
- Tak? A czytuje pan czasem gazety? Orientuje si� pan, jak In-
teligent stoi w sonda�ach?
- Orientuj�. Ale wybior� Inteligenta i pan, Wadimie Dani�owi-
czu, si� do tego przyczyni.
- Znowu to samo! Ju� poprzednim razem wyra�nie panu powie-
dzia�em. ..
- Doskonale pami�tam, co powiedzia� mi pan poprzednim ra-
zem. A ja wyra�nie da�em panu do zrozumienia, �e ta odpowied�
absolutnie nas nie satysfakcjonuje. Rozumie pan?
- Jakich �nas"?
- Jakby pan nie wiedzia�. NAS. Wielkimi literami. N-A-S. Do-
skonale pan to rozumie, prosz� nie udawa� idioty. Wszystko zosta�o
panu powiedziane i to bardzo konkretnie.
- Nikt mi nic nie m�wi� - upiera� si� Wadim. - Jaki� Ajatol-
lah... Co tu ma do rzeczy Ajatollah? Co Ajatollah ma z tym wsp�l-
nego?
- Niech pan przestanie udawa� idiot� - powt�rzy� z naciskiem
Erast Bonifatjewicz. - Ja nie �artuj�.
Tymczasem wielkog�owy wyci�gn�� z kieszeni gar�� orzech�w
i zacz�� je -jednego po drugim - zr�cznie roz�upywa� specjalny-
mi szczypczykami. Ziarenka wk�ada� do ust, skorupki rzuca� w tra-
w�. Wygl�da�o na to, �e robi to automatycznie - przez ca�y czas
nie odrywa� czujnego wzroku od Wadima. Nadal si� u�miecha�,
tylko teraz ten u�miech by� dziwnie blady, jak na niedo�wietlonym
zdj�ciu.
- Wadimie Dani�owiczu, niech�e pan nie milczy - rzek� Erast
Bonifatjewicz. - Po raz kolejny przypominam i wyja�niam, je�li fak-
tycznie pan nie zrozumia�: to powa�na rozmowa. Bardzo powa�na,
wi�c lepiej niech pan odpowiada.
Wadim rozlepi� suche wargi.
- Naprawd� wierzy pan, �e mog� kszta�towa� przysz�o��?
- Nie wierz� - powiedzia� dobitnie Erast Bonifatjewicz. - Wiem.
- Ale przecie� to bzdura - powiedzia� bezradnie Wadim. - Bzdura!
- Bynajmniej. Doskonale wiemy, �e nie tylko widzi pan przy-
sz�o��, ale r�wnie� umie j�, jak sam si� pan wyrazi�, kszta�towa�.
Wiemy o tym z bardzo pewnych �r�de�. Bardzo pewnych, Wadimie
Dani�owiczu!
- Bzdura - powt�rzy� Wadim. - Naprawd� nie rozumie pan, �e
to bzdury? Takie rzeczy si� nie zdarzaj�...!
I wtedy rozleg� si� nieoczekiwany, przera�aj�cy krzyk Timofie-
ja Jewsiejewicza:
- Wadimie Dani�owiczu! Niech�e si� pan zastanowi! Niech pan
nie oszukuje towarzyszy! Przecie� pan mo�e! Niech si� pan nie sprze-
ciwia, niech pan zrobi to, czego chc�...
- M�j Bo�e... - Wadim popatrzy� na niego z przera�eniem. -
A pan sk�d...?
- Wszystko wiem! - Timofiej Jewsiejewicz nadal siedzia� w kuc-
ki, jakby za�atwia� potrzeb� fizjologiczn�, i z tej �a�osnej pozycji
wyg�asza� sw�j tekst, trz�s�c si� jak w gor�czce i wyci�gaj�c oskar-
�ycielsko r�k� w stron� Wadima. - Przecie� widz�, jak pan nam robi
pogod�...! On robi pogod� - powt�rzy� Timofiej Jewsiejewicz, te-
raz ju� w zaufaniu, zwracaj�c si� bezpo�rednio do Erasta Bonifatje-
wicza, kt�ry ca�ym sob� prezentowa� nieudawane zainteresowanie
rozgrywaj�c� si� scen�. - On nie przewiduje pogody, on j� robi!
Gdy jeste�my zm�czeni obserwacjami, zaczyna pada� deszcz. Gdy
potrzebujemy du�o obserwacji - pogoda jak z�oto! Prosz� popatrze�:
na dworze jesie�, a u nas upa�, chodzimy bez portek... Bardzo po-
trzebuje teraz obserwacji, �eby by�o jasne niebo, a nie tak, �eby w no-
cy nie by�o wida� �adnej gwiazdy...!
- Ciekawe, swoj� drog�, ile jest �s" w s�owie �Syszczenko"? -
zapyta� ochryple Wadim, a rudy golem po�o�y� ogromn� �ap� na g�o-
wie Timofieja. Timofiej Jewsiejewicz od razu zamilk�, jakby go
wy��czyli w po�owie zdania.
Zrobi�o si� bardzo cicho i w tej ciszy rozleg� si� g�os Erasta
Bonifatjewicza:
- G�os narodu! - powiedzia� pouczaj�co. - Vox populi, �e tak
powiem. Niech si� pan nie zapiera, Wadimie Dani�owiczu, bo po
co? Wszyscy wszystko od dawna o panu wiedz�. W dziewi��dzie-
si�tym trzecim wszyscy byli pewni, �e zwyci꿹 demokraci. Ca�y
nar�d radziecki, jak jeden m��. Tylko pan m�wi�: nie, moi drodzy,
tak nie b�dzie, a wygra �yrynowski. I tak wysz�o! W dziewi��dzie-
si�tym czwartym wszyscy byli przekonani, �e nie b�dzie �adnej wojny
w Czeczenii, i tylko pan jeden...
- Czego pan ode mnie chce? Nie rozumiem - powiedzia� Wa-
dim. - Czy pa�skim zdaniem jestem czarownikiem?
- Nie wiem - powiedzia� Erast Bonifatjewicz z emfaz�. - Nie
wiem i nawet nie chc� wiedzie�. Chcemy jedynie, �eby w wyborach
gubernatorskich zwyci�y� cz�owiek, kt�rego nie wiadomo dlacze-
go ludzie nazywaj� Inteligentem, a jak pan to zrobi, to ju� nas abso-
lutnie nie obchodzi. Czarnoksi�stwo? Prosz� bardzo, niech b�dzie
czarnoksi�stwo. Czary, magia, telekineza... futurokineza, �e tak
powiem... ale� prosz� bardzo. Niech to pozostanie pa�skim know-
-how, my nie pretendujemy do tej wiedzy. Rozumie pan?
- Rozumiem, �e zwariowali�cie - powiedzia� Wadim powoli.
Nagle wsta�.
- Dobrze - rzek�. - W porz�dku. Ju�. Tylko przynios� papier...
- zrobi� ruch w stron� namiotu.
Elegancki Erast Bonifatjewicz nawet nie spojrza� w stron� rude-
go golema, jedynie zerkn�� k�tem oka, a ten jednym, wydawa�oby
si� susem znalaz� si� mi�dzy Wadimem a wej�ciem do namiotu.
- Rudy, czerwony cz�ek nieokre�lony - powiedzia� przytrzyma-
ny Wadim i asymetryczna twarz golema wykrzywi�a si� jeszcze bar-
dziej, jakby zmru�y� oczy z wysi�ku.
- Czego? - zapyta� niezwykle agresywnym, wysokim i ochry-
p�ym g�osem.
- Rudy, p�omienny podpali� dom kamienny... Wybacz - doda�
pospiesznie Wadim. - To nic osobistego. Ja tylko tak, ze strachu.
- Nie zwracaj na niego uwagi, Kieszyk - rzuci� niedbale Erast
Bonifatjewicz. - To tylko takie �arty. Przestraszy� si�. To si� zdarza.
Wadimie Dani�owiczu, niech�e pan siada. Co pan, doprawdy, wy-
skoczy� pan jak spr�yna... Jeden m�j znajomy m�wi w takich wy-
padkach: prosz� usi��� na ty�ku... No i co pan tam mo�e mie� w tym
namiocie? Jak�� dwururk�? Ale przecie� i tak trzeba by j� najpierw
wyci�gn�� spod sterty r�nego ch�amu, poszuka� naboj�w, za�ado-
wa�... Przecie� to �mieszne, naprawd� niepowa�ne. Niech pan da
spok�j. Lepiej porozmawiajmy.
Wadim znowu usiad� przy stole i przyg�adzi� w�osy obiema r�-
kami.
- Jak m�wi� w takich wypadkach Anglicy - powiedzia� z wy-
m�czonym u�miechem - mypoodle light on disk as all. Co w wol-
nym t�umaczeniu znaczy: �M�j pudel leje na dysk i s�l".
Erast Bonifatjewicz wprawdzie nie od razu, ale jednak zrozu-
mia� i zapyta�:
- Ciekawe, co w takich wypadkach m�wi� Holendrzy?
- Nie wiem.
- Dobrze, za��my... a Francuzi?
- Allions allions tres - odpar� natychmiast Wadim - ma car te la
pass�.
- Co w t�umaczeniu znaczy...
- �Alona len trze, Makar ciel� pasie". Idylla. Sielski obrazek.
Lewitan. Kramskoj. �Toczy si�, huczy zielony szum".
Erast Bonifatjewicz prychn�� i rzek� z aprobat�:
- Dowcipne. Jest pan bardzo b�yskotliwym rozm�wc�, Wadi-
mie Dani�owiczu. Ale pozwoli pan, �e wr�cimy do naszej sprawy.
- Ale� ja nie mam poj�cia, co m�g�bym panu jeszcze powie-
dzie� - rzek� Wadim, ze zm�czeniem zamykaj�c oczy. - Pan mnie
nie s�ucha. Ja panu m�wi�, �e to niemo�liwe, a pan mi nie wierzy.
Pan wierzy w cuda, a cuda si� nie zdarzaj�.
- A je�li zna si� przysz�o��? - zapyta� Erast Bonifatjewicz z na-
ciskiem. - Czy znajomo�� przysz�o�ci nie jest cudem?
- Nie jest. To nie cud, to umiej�tno��.
- Poprawianie przysz�o�ci to te� umiej�tno��.
- Ale� nie! - rzek� Wadim z irytacj� i rozdra�nieniem. - Ju�
panu t�umaczy�em. Za��my, �e zagl�da pan do rury o du�ej �redni-
cy. Patrzy pan przez ni� i widzi na ko�cu, przy wylocie, jaki� obra-
zek. To jakby przysz�o��. Gdyby odwr�ci� pan t� rur�, zobaczy�by
pan inny obrazek... inn� przysz�o��, rozumie pan? Ale jak j� od-
wr�ci�, je�li ona wa�y sto ton, tysi�c ton? Przecie� to kwestia woli
milion�w ludzi! �Si�a wypadkowa miliona woli", jak powiedzia� Lew
To�stoj. Jak pan to sobie wyobra�a? Jak mia�bym j� przekr�ci�?
Czym? Kutasem, przepraszam za wyra�enie?
- A to ju� wy��cznie pa�ski problem - powiedzia� Erast Bonifa-
tjewicz, kt�ry przez ca�y czas s�ucha� z uwag� i nie przerywa�. -
Czym pan chce, tym niech pan przekr�ci.
- Ale to niemo�liwe!
- My wiemy, �e mo�liwe.
- Sk�d pan ma takie informacje, na Boga?!
- Z najpewniejszych �r�de�.
- Z jakich znowu �r�de�?
- On sam nam powiedzia�.
- Co? - nie zrozumia� Wadim.
-Nie co, tylko kto. On sam. Rozumie pan, o kim m�wi�?
Domy�la si� pan? Sam. On sam. M�j Bo�e, m�g�by si� pan domy-
�li�.
- To k�amstwo - powiedzia� Wadim i zakrztusi� si�.
- To nie by�o uprzejme. Powiem wi�cej: to by�o chamskie.
- On nie m�g� tego powiedzie�.
- A jednak powiedzia�. Niech�e si� pan zastanowi, sk�d jeszcze
mogliby�my si� czego� takiego dowiedzie�? Komu innemu mogli-
by�my uwierzy�?
W tym momencie Timofiej Jewsiejewicz jakby ockn�� si� z hip-
nozy. Wyda� dziwny, skrzypi�cy d�wi�k, zerwa� si� z miejsca i rzu-
ci� do przodu. P�dzi� ogromnymi susami, przeskakuj�c przez naci�g-
ni�te namioty, bieg� slalomem niczym gigantyczny spocony zaj�c
z przyklejonymi czerwonymi uszami - wyskoczy� z bazy i pomkn��
w stron� p�nocnego zbocza, prosto na migocz�ce, widmowe g�owy
cukrowe Elbrusa.
Wszyscy obserwowali ten bieg jak zahipnotyzowani. W ko�cu
wielkog�owy mi�o�nik orzeszk�w zapyta� szybko i niewyra�nie:
- Skosi� go, dow�dco?
- Nie. Po co? Niech sobie biegnie... - Erast Bonifatjewicz uni�s�
si� lekko i ponad namiotem kuchni pomacha� komu� laseczk�, pew-
nie tym, kt�rzy zostali przy samochodzie: wszystko w porz�dku, nie
zwracajcie uwagi. - Niech sobie biegnie - powt�rzy�, siadaj�c na
krze�le. - On ma swoje sprawy, a my swoje, prawda, Wadimie Dani-
�owiczu?
Wadim milcza�, patrz�c w �lad za Timofiejem Jewsiejewiczem.
Ten dalej p�dzi�, przez ca�y czas slalomem, migaj�c d�ugimi, go�ymi
nogami w nigdy nieczyszczonych butach z kirzy. Jak na pi��dziesi�-
ciokilkuletniego m�czyzn�, maj�cego wnuki i rozliczne choroby,
wychodzi�o mu to ca�kiem nie�le. Widocznie sam Pan Strach ni�s�
go na swoich bladych skrzyd�ach i Timofiej Jewsiejewicz nie m�g�-
by si� teraz zatrzyma�, nawet gdyby bardzo chcia�.
- Milczy pan - skonstatowa� Erast Bonifatjewicz, kt�ry nie do-
czeka� si� nie tyle odpowiedzi, ile w og�le jakiejkolwiek reakcji ze
strony Wadima. - Nadal pan milczy... zapomnia� pan o darze wy-
mowy... C�, wobec tego rozpoczniemy eskalacj�. Keszyk, b�d�
�askaw.
�ysy nosoro�ec golem Keszyk podszed� z ty�u i wzi�� Wadima
w swoje stalowe, spocone obj�cia - obj�� go w poprzek tu�owia,
unieruchomi� i przycisn�� do sk�adanego fotela. Wadimowi zatrzesz-
cza�y ko�ci albo mo�e chrz�stki. Nie m�g�by si� teraz ruszy�. Zresz-
t� wcale nie pr�bowa�.
- Uwolnij mu r�k� - komenderowa� tymczasem Erast Bonifatje-
wicz. - Praw�. O, tak. I przesu� si�, �ebym ja m�g� widzie� jego
twarz, a on moj�. Dobrze. Dzi�kuj�... Niech mnie pan uwa�nie po-
s�ucha, Wadimie Dani�owiczu - kontynuowa�, przysuwaj�c do twa-
rzy Wadima nieprzyjazn�, zapadni�t� g�b�. - Teraz nast�pi ma�a lek-
cja. �eby pan wreszcie zrozumia�, na jakim �wiecie pan �yje...
Otworzy� oczy! - wrzasn�� nieoczekiwanie na ca�y g�os, podni�s�
sw�j czarny wska�nik i opar� ostre ��d�o o policzek Wadima, tu� pod
lewym okiem. - Zechce mi pan patrze� prosto w oczy! To b�dzie
wa�na lekcja, na ca�e �ycie, jakie panu pozosta�o... Lepa, raz!
Wielkog�owy, ma�y Lepa uwolni� r�k� od orzeszk�w, wytar� d�o-
nie o spodnie i podszed� do Wadima, niedbale brz�kaj�c szczypca-
mi. To ten po�yskuj�cy stalowy dziadek do orzech�w - dwie metalo-
we r�czki z z�batymi wyci�ciami w tym miejscu, w kt�rym by�y
po��czone z poprzecznym pr�tem. Wielkog�owy, ma�y Lepa zr�cz-
nym ruchem chwyci� w te z�bate wyci�cia ma�y palec Wadima i za-
cisn�� r�czki.
- Taki malutki, a taki wre-edniutki... - powiedzia� Wadim zd�a-
wionym g�osem. Twarz mu poszarza�a, na czo�o wyst�pi�y ogromne
krople potu.
- Bez wyg�up�w! - rozkaza� Erast Bonifatjewicz, wpadaj�c
w rozdra�nienie. - Teraz bardzo pana boli, a za chwil� zaboli jesz-
cze bardziej. Lepa, dwa!
Ma�y Lepa szybko obliza� wargi i chwyci� w szczypce drugi pa-
lec Wadima.
- Ej, ty! - zasycza� Wadimowi do ucha rudy golem Keszyk, na-
pieraj�c na niego jeszcze mocniej. - St�j!...
- Dosy�. Wystarczy... - Wadim straci� oddech. - Wystarczy.
Zgadzam si�.
- Nie - sprzeciwi� si� Erast Bonifatjewicz. - Lepa, trzy!
Teraz Wadim zacz�� krzycze�.
Erast Bonifatjewicz, niebezpiecznie odchylony na oparcie fote-
la, obserwowa� go, bawi�c si� czarnym wska�nikiem z ga�k�. Na
jego twarzy pojawi� si� wyraz wzgardliwego zadowolenia. Wszyst-
ko przebiega�o zgodnie ze starannie przemy�lanym, niejednokrotnie
odegranym scenariuszem. Niepos�usznemu cz�owiekowi starannie,
z kunsztem, zapa�em i znajomo�ci� rzeczy �ciskano palce, tak �eby
zahaczy� o podstaw� paznokcia. Cz�owiek zaczyna� krzycze�. By�
mo�e cz�owiek ju� si� zmoczy�. Cz�owiek otrzymywa� lekcj�, zosta-
wa� z�amany i zd�awiony. W efekcie dostawano to, o co chodzi�o:
cz�owieka w okre�lonym stanie ducha.
W ko�cu Erast Bonifatjewicz zarz�dzi�:
- Dobrze, wystarczy. Lepa! Powiedzia�em: wystarczy!
Lepa i Keszyk wycofali si� od razu. Wr�cili na swoje pozycje
wyj�ciowe. Jak psy do swoich bud. Psy. Szakale. Oprawcy. Wadim
patrzy� na swoje posinia�e palce i p�aka�. Palce puch�y szybko, nie-
biesko-czerwone plamy b�yskawicznie zmienia�y kolor na grafito-
wo-czarny.
- Bardzo mi przykro - rzek� Erast Bonifatjewicz poprzednim,
delikatnym g�osem salonowca. - By�a to jednak absolutnie koniecz-
na, wr�cz niezb�dna lekcja. Nie chcia� pan uwierzy�, do jakiego stop-
nia jest to powa�ne, a to jest bardzo powa�ne! Przejd�my do nast�p-
nego punktu... - wsun�� w�sk�, bia�� d�o� za marynark� i wyci�gn��
na �wiat�o dzienne d�ug�, bia�� kopert�. - Tutaj s� pieni�dze. Spore
pieni�dze. Pi�� tysi�cy dolc�w. Dla pana. To zaliczka. Prosz� wzi��.
D�uga, bia�a koperta le�a�a na stole przed Wadimem, a Wadim
patrzy� na ni� wzrokiem szklistym od zastyg�ych �ez. Mia� dreszcze.
- S�yszy mnie pan? - zapyta� Erast Bonifatjewicz. - Halo! Niech
pan odpowie, wystarczy ju� tej histerii. A mo�e �yczy pan sobie
powt�rzy� zabieg?
- S�ysz� - powiedzia� Wadim. - Pieni�dze. Pi�� tysi�cy...
- Bardzo dobrze. Nale�� do pana. To bezzwrotna zaliczka. Je�li
szesnastego grudnia zwyci�y Inteligent, otrzyma pan reszt�, dwa-
dzie�cia tysi�cy. Je�li za� nie...
- Szesnastego grudnia nikt nie zwyci�y - wycedzi� Wadim
przez z�by. - B�dzie druga tura.
- To nieistotne - rzek� Erast Bonifatjewicz niecierpliwie. - Nie
jeste�my formalistami. Doskonale pan rozumie, czego od pana chce-
my. Je�li Inteligent zostanie gubernatorem, pan zostanie w�a�cicie-
lem dwudziestu tysi�cy. Inteligent gubernatorem nie b�dzie - pan
b�dzie mia� ogromne k�opoty. Ma pan ju� og�ln� orientacj�, jakie
k�opoty mam na my�li.
Wadim milcza�, lew�, zdrow� r�k� przyciskaj�c do piersi praw�,
chor�. Nadal wstrz�sa�y nim dreszcze. Ju� nie p�aka�, ale patrz�c na
niego, trudno by�o wyczu�, czy co� do niego dociera, czy te� nadal
tkwi w os�upieniu - zgi�ty na idiotycznym, sk�adanym foteliku, trz�-
s�cy si�, spocony, blady m�czyzna. Erast Bonifatjewicz wsta�.
- To wszystko. Ostrzegli�my pana. Czas, start. Niech pan za-
cznie dzia�a� natychmiast. Nie ma pan zbyt wiele czasu, �eby prze-
kr�ci� pa�sk� rur� o ogromnej �rednicy. Jak wiadomo - Erast Boni-
fatjewicz uni�s� w g�r� d�ugi, blady palec -je�li ma si� wystarczaj�co
du�o czasu, nawet ma�ym wysi�kiem mo�na przesun�� g�r�. Najle-
piej b�dzie, je�li przyst�pi pan do dzie�a od razu...
- Je�li nie ma tarcia... - wyszepta� Wadim, nie patrz�c na niego.
- Co? Ach, tak. Oczywi�cie. Ale to ju� pa�ski problem. �egnam
i �ycz� zdrowia. Mi�ego dnia.
Odwr�ci� si� i zrobi� krok do przodu, ale zatrzyma� si� jeszcze
na chwil�:
- Na wypadek gdyby zechcia� pan zwia� do Ameryki albo stru-
ga� bohatera w inny spos�b, ostrzegam. Wiemy, �e ma pan matk�,
kt�r� bardzo pan kocha. - Twarz Erasta wyra�a�a wstr�t. - Osobi�-
cie nie cierpi� takiego �a�osnego szanta�u, ale przecie� z wami, par-
szywcami, inaczej si� nie da... - Znowu ruszy� i znowu si� zatrzy-
ma�. - W charakterze zaliczkowej uprzejmo�ci - powiedzia�,
u�miechaj�c si� mi�o - nie powiedzia�by mi pan, kogo postawi� na
czele FSB?
- Nie - mrukn�� Wadim. - Nie powiedzia�bym.
- Dlaczeg� to? Obrazi� si� pan? Zupe�nie niepotrzebnie. Przecie�
to nic osobistego: to tylko interes, specyfika biznesu, nic poza tym.
- Rozumiem - rzek� Wadim, patrz�c mu w oczy. - Doceniam. -
M�wienie sprawia�o mu trudno��, dlatego wymawia� s�owa ze szcze-
g�ln� staranno�ci�, jak cz�owiek, kt�ry sam siebie nie s�yszy. - Jed-
nak nie mog� okaza� tej uprzejmo�ci. Wiem, czego chc� miliony,
ale poj�cia nie mam, czego �yczy sobie tuzin naczelnik�w.
- Ach, wi�c to tak? No c�, rozumiem, naturalnie. W takim ra-
zie wszystkiego najlepszego. �ycz� szcz�cia i pomy�lno�ci.
I poszed�, nie odwracaj�c si� ju�, wymachuj�c swoim czarnym
wska�nikiem - elegancki, wyprostowany, bezpiecznie chroniony
i cholernie zadowolony z siebie. Ma�y Lepa pospieszy� za nim bez
po�egnania, w biegu wsuwaj�c do kieszeni swoje szczypczyki - taki
malutki, a taki wre-edniutki...! Keszyk za� zrobi� najpierw kilka kro-
k�w, �eby dogoni� zwierzchnictwo, ale gdy tylko Erast Bonifatje-
wicz skry� si� za namiotem kuchennym, zatrzyma� si� nagle, odwr�-
ci� g�b�, wykrzywion�jak od b�lu z�ba, i nie bior�c zamachu, mi�kk�,
t�ust� �ap� uderzy� Wadima w twarz tak, �e ten przewr�ci� si� na
plecy razem z fotelem i le�a� tak z wywr�conymi do g�ry oczami.
Keszyk przygl�da� mu si� przez kilka sekund, a potem przez kilka
kolejnych wpatrywa� si� w bia��, w�sk� kopert�, kt�ra le�a�a sobie
spokojnie na stole. Potem znowu popatrzy� na Wadima.
- Ty skurwysynu - zasycza� ledwie dos�yszalnie, odwr�ci� si�
i tupi�c ci�ko wielkimi, grubymi nogami, zacz�� dogania� swoich.
Przez jaki� czas Wadim le�a� tak, jak upad� - na plecach, z roz-
kraczonymi nogami, zgniatany przez fotel, kt�ry z�o�y� si� w czasie
upadku. Potem w jego spojrzeniu pojawi� si� �lad my�li, Wadim za-
cz�� szybciej oddycha� i spr�bowa� przekr�ci� si� na bok, opieraj�c
si� na �okciu bol�cej r�ki. Przekr�ci� si�, uwolni� od z�o�onego fote-
la i zacz�� si� czo�ga�.
Nawet nie pr�bowa� wsta�. Pe�zn�� na czworakach, j�cz�c, sa-
pi�c, trac�c oddech i wpatruj�c si� w jeden punkt - w wiadra z wo-
d�, postawione rano pod dachem namiotu gospodarczego.
Doczo�ga� si� jako�. Usiad� i zaciskaj�c z�by, zanurzy� chor�
r�k� w najbli�szym wiadrze.
- Nic nie powstrzyma energizera... - powiedzia� w przestrze�
i oklap�, ws�uchuj�c si� w sw�j b�l, w swoj� rozpacz, w pustk�
w swoim wn�trzu i - z bezsiln� nienawi�ci�� w mroczny, aksamit-
ny pomruk luksusowego d�ipa cherokee, niespiesznie zawracaj�ce-
go gdzie� tam, za namiotem, na wyboistej drodze.
DVGR�SJfl LIRVCZNfl NR 1
ojciec timoflejfl jewsiejewiczR
Timofiej to dziwny cz�owiek, kt�ry w jaki� niezrozumia�y spos�b
zafiksowat si� na swoim ojcu - spore pole do popisu dla wytrawnego
i wytrwa�ego psychoanalityka. Ojciec to, ojciec tamto. Umiej�tno�ci
ojca. Zdolno�ci ojca. Jego zadzierzysto��. Jego pot�ga. Jego zr�cz-
no��...
Przyk�ad zadzier�ysto�ci. Tysi�c dziewi��set, dajmy na to, pi��-
dziesi�ty sz�sty rok. Ko�choz imienia Antykajnena (gdzie� na Prze-
smyku Karelskim pod Petersburgiem). Batalion budowlany pod do-
w�dztwem, jak sami rozumiecie, ojca rozbiera spichlerz, zachowany
jeszcze z czas�w fi�skich Zasadnicza rozmowa pomi�dzy, rozumie
si�, ojcem i miejscowym brygadzist�: czy �o�nierze rozbior� ten spi-
chlerz w ci�gu jednego dnia, czy nie dadz� rady. Przegrany ma wspi��
si� na komin i tam, przy wszystkich, za przeproszeniem nasra�. Spi-
chlerz nie tylko zosta� rozebrany w ci�gu siedmiu godzin, ale w do-
datku, gdy brygadier, spogl�daj�c na wysoki pi�ciometrowy komin
z czerwonej ceg�y, zacz�� marudzi�, �e mu b�l wszed� w krzy�, oj-
ciec, jak sami rozumiecie, wszed� na ten�e komin, �wzlecia� niczym
orze�, a potem niczym orze� usiad� i do niego nasra�... przepraszam
za wyra�enie... a w owym czasie ojciec mia� ju�, �eby nie sk�ama�,
czterdzie�ci siedem lat z ok�adem..." Przyk�ad inteligencji: �Cz�owiek
jest zwierz�ciem dwunogim, zawsze gfodnym, nigdy nienasyconym..."
(B�g jeden wie, gdzie on to wyczyta�, bo przecie� nie wymy�li� tego
sam?) I jeszcze jedno: �Najbardziej uparty �o�nierz to ten, kt�rego
ok�amano. Nie da si� wychowa� �o�nierza prawd�, a wychowywa�
trzeba, c�z pocz��, w przeciwnym razie od razu wle�liby cz�owiekowi
na g�ow�..."
On (ojciec, jak sami rozumiecie) w og�le lubi� wspomina� woj-
n�, przy czym wspomina� j� do�� osobliwie. Na jego wojnie nie tylko
nie strzelano, ale chyba nawet nie zabijano. �Przybiegaj� �o�nierze
i krzycz�: panie kapitanie, w piwnicy jest wino, dwana�cie beczu�ek1
To ja od razu tak: dwie beczu�ki ojczulkowi i szybko, szybko, w tem-
pie walca... Ojczulek by� bardzo zadowolony, parabellum mi podaro-
wa�, zdobyczny, zabrany jakiemu� pu�kownikowi..." Najwidoczniej
ojciec umia� si� przystosowa�. �By� u nas taki dow�dca kontrwywia-
du Smiersz. major Skita/ec - dzikie zwierz�, w oczach mia� �mier�,
na to ten dow�dca z r�ki mi jad�, jak ko�... Trzeba umie� si� przysto-
sowa�!" W 1945, juz w Prusach Wschodnich, ojciec, tak si� jako�
zdarzy�o, �y� jednocze�nie z matk� - pani� domu - i jej c�rk�, mo�na
powiedzie�, w jednym ��ku. A jednocze�nie nie by�o mowy o �ad-
nym przymusie: same mu zaproponowa�y, to co mia� ch�op zrobi� -
odm�wi�? A jesieni� tego samego czterdziestego pi�tego, ju� w Man-
d�urii, wylewa/i z amortyzator�w dzia� p�yn hamulcowy, a w wolne
miejsce wciskali jedwab, �eby na punkcie kontroli pogranicznej nie
zauwa�yli... I tak dalej, dok�adnie w tym stylu.
Ojciec umar� w 1976, podczas zimowego po�owu ryb, w pobli�u
Kiwgody. Znios�o go razem z kr� na otwarte wody i nikt go wi�cej nie
widzia�...
�W nudnych rozmowach o ludziach przesz�o�ci ukryte s� tajem-
nice ich wielkich dokona�". Wcale nie jestem tego taki pewien. Sko-
ro ju� o tym mowa, ja nigdy nie widzia�em swojego ojca, nawet na
zdj�ciach. Mo�e to i lepiej?...
Rozdzia� 2
GRUDZI6�. DRUGI PONI�DZIR��K
Jurij Grigorjewicz Kostomaroui, zwanu
�UJariografem Wariografowiczem"
Noc� zacz�a si� odwil� - ciek�o, kapa�o, krople b�bni�y po �elaz-
nych dachach. Topniej�ce czopy lodowe z nieoczekiwanym �o-
skotem spada�y do wielopi�trowych, metalowych studni rynien. Zro-
bi�o si� wilgotno i nieprzyjemnie, nawet w domu.
Przez ca�� noc przewraca� si� z boku na bok, budzi� si� i znowu
zasypia�, s�ysz�c w p�nie, jak �anka co� komu� klaruje, szybko
i niezrozumiale, chaotycznie i bez zwi�zku, a przy tym szczerze i z za-
pa�em. Brzmia�o to niczym szmer strumyka w�r�d zieleni. W rezul-
tacie wsta� bladym �witem (nie by�o jeszcze si�dmej) niewyspany,
z b�lem g�owy i z�y jak diabli. A przecie� czeka� go ci�ki dzie�:
trzy kontakty i to z r�nymi obiektami, a jeden nawet zewn�trzny.
Najpierw, tak jak by�o ustalone, przyszed� za kwadrans dziewi�ta
na r�g Ma�ej Basenowej i Lubli�skiej (w miejscu, gdzie na �cianie
domu od niepami�tnych czas�w widnia� napis kred� - wielkie litery
Ziuganow, Ratuj Rosj�). Kupi�, tak jak by�o um�wione, lody �mie-
tankowe w wafelku i zacz�� niespiesznie je��, czytaj�c - z w�asnej ini-
cjatywy - wywieszon� w tym samym miejscu wczorajsz� gazetk� �Cza-
sy Pietropaw�owskie". Najbli�sza latarnia sta�a w pewnym oddaleniu,
wi�c wyt�aj�c wzrok i m�cz�c oczy, czyta� w tym cholernym p�mro-
ku poranka jakie� nieciekawe wiadomo�ci o wykszta�ceniu zawodo-
wym, o targu futer i jeszcze jakie� przedbo�onarodzeniowe brednie...
Oczywi�cie, nie wzi�� ze sob� parasola - kto by nosi� parasol
w grudniu? - a za pi�� dziewi�ta zacz�� pada� deszcz. Wszyscy, kt�-
rzy w tym czasie zebrali si� na rogu, wszystkie te �a�osne ranne ptasz-
ki, jedni czekaj�cy na kogo�, drudzy na autobus �czw�rk�", jedna-
kowo skulili si� i nastroszyli, a ich twarze zrobi�y si� jednakowo
nieszcz�liwe i mokre, jakby od �ez.
Za minut� dziewi�ta (parszywy pedantyczny Niemiec) na rogu
objawi� si� Pracodawca - w lu�nym angielskim p�aszczu do pi�t,
z gigantycznym parasolem, r�wnie� pochodzenia angielskiego. Sta-
n�� metr od Jurija, odwr�ci� si� do niego plecami (mokrym, ko�ysz�-
cym si� garbem parasola) i zacz�� czeka� na klienta, kt�ry widocz-
nie nie by� ani Niemcem, ani pedantem i dlatego sp�nia� si�, jak
przysta�o na normalnego Rosjanina p�ci m�skiej, kt�remu spotkanie
nie wr�y nic szczeg�lnie dobrego, ale tak�e nic bardzo z�ego.
Nie min�o jednak pi�� minut, gdy wyja�ni�o si�, �e klient w og�-
le nie jest m�czyzn�. Gdy Jurij, poch�oni�ty artyku�em o korupcji
w organach milicji, znowu powr�ci� do rzeczywisto�ci, Pracodaw-
c� atakowa�a w�a�nie postawna, dziarska osoba w br�zowym sk�-
rzanym p�aszczu, z czerwonymi, puszystymi w�osami, przypr�szo-
nymi wodnym py�em, z pot�n�, pomara�czow� torebk� w gar�ci.
Osoba m�wi�a wprawdzie szeptem, ale bardzo energicznie i ze swa-
d�. Ca�y jej wygl�d budzi� w pami�ci na wp� zapomniane obecnie
okre�lenie �baboch�op" oraz ulubiony zwrot Pracodawcy: �Ko� z ja-
jami".
Kobieta za wszelk� cen� stara�a si� zachowa� prywatno��, wi�c
prawie nie by�o s�ycha�, o czym m�wi, szczeg�lnie na pocz�tku -
p�niej szept zabrzmia� jak grom. Najwyra�niej nie umia�a szepta�
i nale�a�a do ludzi, kt�rzy swoje pogl�dy wyg�aszaj� na ca�y g�os,
budz�c postrach w szeregach wroga - ostro i d�wi�cznie. Dzi�ki
temu Jurij do�� szybko zorientowa� si�, w czym rzecz, tym bardziej
�e pod naporem br�zowego p�aszcza Pracodawca zmuszony by� si�
cofa�, broni�c si� przed stratowaniem, i do�� szybko wpar� si� mo-
krym parasolem w rami� Jurija, kt�ry r�wnie� musia� si� cofa�, �eby
zachowa� dystans wystarczaj�cej s�yszalno�ci.
Ca�a historia sprowadza�a si� do tego, �e klient dosta� dzi� w nocy
ataku korzonk�w nerwowych. Wsta�, rozumie pan, o pi�tej rano za
potrzeb� i tak go zgi�o, �e z toalety do kanapy trzeba by�o biedaka
nie�� na r�kach (dos�ownie...!) Teraz nie tylko nie mo�e porusza�
si� o w�asnych si�ach, ale nawet o kulach (kule stoj� u nich w domu
od niepami�tnych czas�w, trzymane na takie w�a�nie okazje.) A�
trzeba mu by�o zrobi� zastrzyk z diclofenacu i teraz �pi. Prosz� so-
bie nie my�le�, o �adnym niepowa�nym traktowaniu obowi�zk�w
w og�le nie mo�e by� mowy, to wy��cznie fatalny zbieg okoliczno-
�ci, mo�na powiedzie� - nieszcz�liwy wypadek...
Oszo�omiony i na wp� zdeptany Pracodawca nie�mia�o broni�
si�, m�wi�c, �e co si� sta�o, to si� nie odstanie, czemu si� pani tak
denerwuje, m�j Bo�e, nic wielkiego si� nie sta�o, niech wraca do
zdrowia, zdzwonimy si�, prosz� mu przekaza� najszczersze wyrazy
wsp�czucia, nic si� nie poradzi, prosz� si� tak nie denerwowa�, na
Boga... A potem zacz�li szepta� st�umionymi g�osami.
Gdy ca�a ta scena dobieg�a ko�ca (zamaszysta dama oddali�a si�
tak samo gwa�townie, jak nadlecia�a: zerwa�a si� z miejsca i wzi�a
szturmem �czw�rk�", kt�ra w�a�nie podjecha�a, tratuj�c po drodze
jak�� nieuwa�n� staruszk�). Nie kryj�c ogromnej ulgi, spogl�daj�c
najpierw w lewo, potem w prawo, Pracodawca zacz�� i��, pow��-
cz�c nogami, w g�r� ulicy Basenowej, w kierunku stacji metra. Po
odczekaniu wymaganych dw�ch minut Jurij poszed� za nim krokiem
urz�dnika sp�niaj�cego si� do pracy. Spotkali si� w przej�ciu pod-
ziemnym.
- A swoj� drog�, dlaczego szeptem? - zapyta� Jurij, przypomi-
naj�c sobie stary dowcip o samochodzie genera�a na rz�dowej trasie.
- Po �a�ni �ykn�li�my sobie zimnego piwa... - odpowiedzia�
ochryp�ym g�osem Pracodawca, najwyra�niej przypominaj�c sobie
ten sam dowcip. - Nie mam poj�cia, co on jej napl�t�, �e si� jej
zebra�o na konspiracj�... Musz� ci powiedzie�, �e to w og�le jaka�
dziwna historia. Atak korzonk�w, kt�ry pojawia si� jak na zawo�a-
nie, w najbardziej nieodpowie...
Przerywaj�c sobie dos�ownie w p� s�owa, Pracodawca zamilk�
i zamy�li� si� g��boko. Jurij r�wnie� spr�bowa� przemy�le� sobie
tamt� scen�, ale nie doszed� do �adnych interesuj�cych wniosk�w.
Nigdy si� nie wyr�nia� umiej�tno�ci� dedukcji i indukcji, nie mia�
g�owy do ca�ej tej logiki formalnej. Zazwyczaj widzia� jedynie istot�
rzeczy, kompletnie przy tym nie dostrzegaj�c ukrytego drugiego dna.
Cz�owiek wyznaczy� spotkanie, ale dosta� ataku korzonk�w, co w tym
dziwnego...? Zdarza si�. Przys�a� zamiast siebie bab�, bo uwa�a�,
�e nieuprzejme by�oby tak po prostu nie przyj��... Gdzie tu pro-
blem?
Jurij widzia� zupe�nie inny problem. Pracodawca jest sk�py jak
dwudziestu czterech Szkot�w razem wzi�tych. Zap�aci teraz za nie-
dosz�y seans czy b�dzie si� uchyla�? W ko�cu m�g�by r�wnie do-
brze nie zap�aci�! Dlaczego p�aci�, je�li nie ma za co? Wychodzi�o
na to (po zastosowaniu dedukcji i indukcji), �e dwadzie�cia grzy-
(w nawiasie: dolc�w) w�a�nie nakry�o si� miedzian� miednic�
- star�, dziuraw� i pordzewia��. Z d�ug�, g�adk� r�czk� - �eby wy-
godniej by�o nakrywa�. Pr�bowa� sobie przypomnie�, ile mu zosta-
�o na ksi��eczce, ale si� nie uda�o. Pami�ta� tylko, �e niedu�o. Sto,
mo�e dwie�cie czarnozielonych.
Tymczasem szli wzd�u� ogrodzenia parku Wolno�ci. Deszcz sta-
wa� si� coraz mocniejszy i coraz bardziej nieprzyjemny; wszyscy
przechodnie byli mokrzy i czarni, niczym topielcy, kt�rzy w�a�nie
wyszli z wody, z paruj�cego przer�bla. Przechodnie przypominali
nieboszczyk�w w przeciwie�stwie do Pracodawcy, nawet pogr��o-
nego rozmy�laniach. Ale My�liciela Rodina Pracodawca i tak nie
przypomina�. Mia� g�st�, siw� grzyw� w�os�w i zawsze czerwon�,
prawie malinow� twarz skandynawskiego szypra albo konsumenta
napoj�w alkoholowych.
- W tak� pogod� - odezwa� si� Jurij, �cieraj�c z twarzy �asko-
cz�ce krople deszczu - przyzwoity w�a�ciciel psa by nie wygoni�.
Bez parasola.
- A kto mu broni wzi�� parasol? - zareagowa� od razu Praco-
dawca, nie wynurzaj�c si� z zamy�lenia.
- Komu?
-Psu.
Jurij nie wiedzia�, co na to powiedzie�, i przez jaki� czas szli
w milczeniu, omijaj�c a�urowe ogrodzenie parku, w stron� parkin-
gu, gdzie m�k� samoch�d Pracodawcy - �ada niwa pos�pna i brudna
jak ci�gnik w samym �rodku wykopk�w. Wsiedli do �rodka. Wszyst-
kie okna w samochodzie od razu zaparowa�y i nic nie by�o wida�.
Pracodawca zacz�� je przeciera� brudn� �ciereczk�, a Jurij siedzia�
bez zaj�cia i my�la�, �e w samochodzie pachnie kotem. Rany boskie,
ale cuchnie, a przecie� ju� p� roku min�o od tego strasznego dnia,
gdy wie�li Rudzielca Pracodawcy do kliniki weterynaryjnej i nie-
przyzwyczajony do jazdy samochodem, oszala�y ze strachu kocur
zmoczy� wszystko: siedzenia, pod�og� i na koniec Jurija, kt�ry prze-
pe�niony by� g��bokim, acz bezsilnym wsp�czuciem dla nieszcz�-
snego zwierz�cia.
-Nadal nie rozumiem - oznajmi� nagle Pracodawca, kt�ry prze-
tar� ju� najwa�niejsze szklane powierzchnie, a teraz ohydnie skrzy-
pi�cymi wycieraczkami czy�ci� przedni� szyb�. - Nie rozumiem, po
co by�o tak bezczelnie k�ama�?
- A kt� ci� tak, biedaku, ok�ama�? - zapyta� Jurij z zawodow�
czujno�ci�.
- Ten babsztyl z czerwonymi w�osami... Niechby powiedzia�a,
�e si� facet przezi�bi�. Albo �e zosta� pilnie wezwany do pracy. A ta
zaraz atak korzonk�w, kule, zastrzyk... Jaki znowu zastrzyk, na ko-
rzonki?
Jurij zerkn�� na niego podejrzliwie. Sprawdza go czy co? Testu-
je, u�ywaj�c jego ulubionego wyra�enia? Nie wygl�da na to. Praco-
dawca jest sk�py, ale sprawiedliwy. W pobudliwej wyobra�ni zno-
wu zamajaczy�a wizja szeleszcz�cego jacksona.
- Wszystko, co powiedzia�a, by�o absolutn� prawd� - powie-
dzia� z ca�ym przekonaniem, na jakie by�o go sta�.
- To znaczy? - Pracodawca odwr�ci� si� do niego ca�ym cia�em
i utkwi� w nim z�o�liwe, jadowicie zielone oczy.
- To znaczy, �e absolutnie nie k�ama�a.
- R�czysz?
-Tak.
- Na pewno?
- Tak