7927
Szczegóły |
Tytuł |
7927 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7927 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7927 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7927 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gleb Anfi�ow P�tla czasu
MAGIA TEORII
Dw�ch, pochylaj�c si� nad sto�ami, pisa�o co� na arkuszach papieru. Palili, przerzucali si� kr�tkimi zdaniami: ''Podaj�e suwak...'', ''To ci pieska ca�ka...'' Trzeci siedzia� obok i patrzy�, jak malutki Jura Brigge o r�owym rumie�cu zamy�liwszy si� pogryza zapa�k�, pociera serdecznym palcem nasad� nosa lub z gniewnym pytaniem: ''Czy mamy monografi� Jermakowa?'' rzuca si� ku szafie bibliotecznej, jak niewzruszony Sasza Greczysznikow spokojnie uk�ada pere�ki symboli matematycznych w szeregi wylicze�. Czasem Sasza przerywa� pisanie i rozmy�la� opar�szy g�ow� na r�ku. I znowu pisa�, wertowa� zeszycik, na kt�rego ok�adce wypisano: ''M. Rubcow - Fale istnienia. Teoria i zasady eksperymentu''.
Ci�gn�o si� to ju� z godzin�. A przedtem by�a burzliwa dyskusja. Jura Brigge i Sasza Greczysznikow w �aden spos�b nie mogli zgodzi� si� z wnioskiem Maja Rubcowa co do realnej wykonalno�ci efektu wirtualnej p�tli i powielenia cia�. Teraz przeliczali, sprawdzali, powtarzali krok za krokiem ca�y tok rozwa�a� Rubcowa. By�o to nader interesuj�ce, gdy� graniczy�o z tematem ich w�asnej pracy. Zgodnie z osi�gni�tym porozumieniem Maj powinien by� siedzie� cicho.
Jura wsta�, og�osi� przerw� na �wiczenia fizyczne i zacz�� podskakiwa� zadzieraj�c wysoko pi�ty.
- Nie przeszkadzaj, przyprawisz mnie o wstrz�s m�zgu - zaprotestowa� Sasza.
- Te� by�oby co wstrz�sa�... - mrukn�� Brigge, ale skaka� przesta�. Taki by� zwyk�y styl ich wsp�pracy.
Maj przypomnia� sobie Jur� w innej sytuacji, na uniwersyteckich zawodach p�ywackich. Przed startem tak samo podskakiwa�. Z zadufaniem przyrzeka� zdoby� pierwsze miejsce, ale w stumetr�wce �abk� zabrak�o mu dw�ch sekund. Jaki� by� strapiony i nad�sany. Zapewnia�, �e ''nier�wno zacz�� i wcale si� nie zm�czy�''.
- S�uchaj no, skoczku - zwr�ci� si� Sasza do Jury nie pami�tasz odpowiedzi Ma�yszewa na trzeci kontrargument Sadego?
- Ma�yszew znormalizowa� funkcj� istnienia i dowi�d�, �e ca�ka uog�lnionej przyczynowo�ci nie jest rozbie�na, lecz zbie�na.
- Do czego?
- Zdaje si�, �e do dw�ch pi-teta.
- Do pi-teta - poprawi� Maj.
- Nie wolno ci si� odzywa� - powiedzia� Sasza.
- W�a�nie - potwierdzi� Brigge.
- Dobra, r�bcie dalej. - Maj pos�usznie zamilk�.
Sasza pisa� swoje kr�g�e literki, a na jego wargach igra� nik�y u�miech. Maj przypomnia� sobie, �e Sasza zawsze tak si� u�miecha� zatapiaj�c si� w pracy. Przed pi�ciu laty przygotowywa� si� w czytelni do seminarium, kiedy do Saszy podesz�a sympatyczna dziewczyna. Okaza�o si�, �e to jego kuzynka Lita, kt�ra studiowa�a na pierwszym roku wydzia�u dziennikarskiego... Majowi zrobi�o si� przykro, �e ju� od dw�ch tygodni nie widzia� si� z Lit�, a nawet pozwala� sobie niegrzecznie odpowiada� na jej telefony. Po raz ostatni byli razem w nowym mieszkaniu Briggego. By�o przyjemnie - pili piwo, jedli jakie� wyszukane przek�ada�ce. Lita przez ca�y czas tr�ca�a Maja �okciem... Troch� podchmielony Brigge pl�t� jak zwykle trzy po trzy, mi�dzy innymi o darze jasnowidzenia jakiego� staruszka z Dalekiego Wschodu, kt�ry przepowiedzia� dzie� i godzin� upadku Meteorytu Sichote-Ali�skiego. Owego staruszka wsadzano jakoby do ula za sianie paniki, ale po upadku meteorytu wypuszczono. A teraz podobno ten staruszek pracuj e j oko dozorca magazyn�w i przepowiada daty kontroli, za co dyrektor darzy go wielkim uznaniem.
Wyra�nie przypomnia� sobie, jak Sasza rzek� wtedy: ''To twoja dziedzina, Maj - wsteczny bieg czasu''. A Lita: ''Ale si� zap�dzili!'' i obieca�a napisa� o nich felieton: ''Obskuranci w todze uczonych''. O�wiadczy�a jeszcze, �e nale�y ich ''w por� pohamowa�'', gdy� ''oderwali si� zupe�nie od dnia dzisiejszego''.
Wtedy Maj z marzycielskim u�miechem stwierdzi�, �e istotnie chcia�by oderwa� si� od dnia dzisiejszego... W og�le to by� pi�kny wiecz�r... A potem od razu przysz�a mu do g�owy idea p�tli i powielenia cia�. Zacz�a si� wi�c ta niesamowita, ca�odobowa praca. A oto jej wynik - zeszycik, kt�remu oczywi�cie nikt nie wierzy, ani Bark�aj, ani Brigge, ani Greczysznikow... Maj ma zreszt� ju� co� wi�cej ni� zeszycik...
- Chyba wszystko - przerwa� cisz� Sasza. - Jak tam, Jura?
- Ju� dawno wszystko - odrzek� Brigge - �ci�lej, nic niemal nie zosta�o...
- Poczekamy. - Sasza zapali� papierosa i podszed� do okna.
Brigge wykona� pozosta�e przekszta�cenia, wsadzi� w usta zapa�k� i omal jej nie zapali� zamiast papierosa.
- No? - spyta� Sasza.
- Na razie nie znalaz�em b��d�w. Trzeba uwa�niej przejrze� w domu.
- B��d�w nie ma - odezwa� si� Maj.
- Ja te� nie znalaz�em - rzek� Sasza. - Wynika z tego, �e� geniusz. Chyba, �e jednak gdzie� tkwi b��d.
- Naprawd� jestem geniuszem - powiedzia� Maj. - I wy te�.
- By� mo�e - potwierdzi� w zamy�leniu 5asza. - Powiniene� przenie�� si� tu, do Instytutu Przestrzeni.
- Za wcze�nie - rzek� Maj.
- Lutykow przyjmie ci� z rado�ci� - wtr�ci� si� Brigge. - On lubi takie �wiczenia, a ja mu co� nieco� opowiedzia�em.
- Za wcze�nie - powt�rzy� Maj.
- Uwa�aj, bo Bark�aj �eb ci ukr�ci i nawet nie przeprosi.
- Nie ukr�ci... - Maj wyci�gn�� z kieszonki dwudziestokopiejkow� monet� i po�o�y� j� na stole. - Ch�opcy, ten oto dwudziestak wczoraj si� rozdwoi�.
- K�amiesz! - wykrzykn�li jednym g�osem Sasza i Jura. - Udokumentowa�e�?
- Nie zd��y�em. Nie oczekiwa�em tego. To trwa�o zaledwie p� godziny. Tylko co sko�czy�em z generatorem pola towarzysz�cego...
Ostro�nie podawali sobie monet�, przygl�dali si� jej,
Brigge nie wiadomo dlaczego spr�bowa� z�bami.
- Prawdziwa - u�miechn�� si� Maj. - Nikiel jak nikiel.
Na twarzach malowa�o si� niedowierzanie i uwaga. Sasza ostro�nie zapyta�:
- Nie nabierasz nas, Maj?
- Nie.
- A je�li to by�a halucynacja? - spyta� Brigge.
- Nie - odpar� Maj. - To by�a prawda.
Sasza nieco spode �ba, uporczywie wpatrywa� si� w Maja. Brigge wygl�da� na zmieszanego, �u� kolejn� zapa�k�.
- Nie wierzycie - powiedzia� Maj. - No to pal was licho! Ja i tak omal nie szalej� z rado�ci. Ch�opcy, mam ogromn� komor�! Dwa metry sze�cienne... - Znowu zapad�a cisza... - A wi�c do pracy. Przecie� powinni�cie sprawdzi�... - U�cisn�� im r�ce, odpowiedzieli te� u�ciskiem d�oni, w kt�rym wyczu� �yczliwe zak�opotanie: niezr�cznie im by�o nie dowierza� mu.
POJAWIA SI� SOBOWT�R
W Instytucie Pr�ni Maj zjawi� si� w ca�kiem dobrym nastroju. Pogwizduj�c wszed� po schodach. W.pracowni siedzia� rachmistrz Klimow i in�ynier-monta�ysta Joss. Maj po raz pierwszy od dw�ch tygodni spojrza� na nich �yczliwie i powiedzia�:
- Cze�� pr�niakom!
Joss u�miechn�� si� i skin�� g�ow�. Klimow natomiast siedzia� z nieodgadnion� min�.
- Nie zrozumia� pan, jak dowcipnie zakpi�em? - zwr�ci� si� do Klimowa Maj. - Przecie� to morowe: pr�niaki. Rymuje si� z,,p�taki''. Dopiero co przysz�o mi na my�l, �e my wszyscy jeste�my pr�niakami, a nie badaczami struktury pr�ni. Doskona�e s�owo...
- Zarozumialec - oburzy� si� Klimow, kiedy Maj wszed� do swojego gabineciku. - Co go napad�o?
- Nie, nic - powiedzia� Joss. - ''Pr�niaki'' to nic takiego.
Potem co� stukn�o i otwar�y si� drzwi do gabineciku Rubcowa.
- Bezczelno��! - zarycza� stamt�d Maj. - Zn�w kto� otworzy� drzwi! Przecie� prosz�...
Joss wsta�, zamkn�� drzwi i rzek�:
- Rubcow, biedak, sta� si� zupe�nym psychopat�. To ponury, to weso�y, to w�ciek�y.
- Tak - zgodzi� si� Klimow i doda� szeptem: - Najwy�szy czas zabra� go od tej pracy.
- Po co zaraz zabra� - mrukn�� Joss. - Zdaje si�, �e co� wymy�li� i pracuje jak w�.
Przez pi�� minut siedzieli w milczeniu. Joss mozoli� si� nad napraw� pompy, Klimow ponownie przelicza� szablonowy schemat syntezy pseudostrukturalnej pr�ni. Nagle w pokoiku Rubcowa rozleg� si� grom - co� tocz�cego si� przeci�gle, nie podobnego wcale do wybuchu gazu, do trzasku czy uderzenia. Niski �oskot, niezbyt g�o�ny, raczej przyg�uszony. Trwa� na pewno ze dwie sekundy.
Klimow i Joss rzucili si� do pokoiku Rubcowa.
Maj siedzia� przy pulpicie aparatury kondensacji pr�ni. Obok le�a� na pod�odze pojemnik z ciek�ym azotem. Z jego otworu unosi�a si� bia�a para.
- Co si� sta�o? - zapyta� Klimow.
Rubcow, oszo�omiony, nic nie odpowiedzia�.
Do pokoju wpad� ch�opak ze stra�y przemys�owej.
- Nie pali si�?
Maj wskaza� na komor�.
- G�os rozleg� si� stamt�d. Uda�o mi si� natrafi� na wielk� prognoz�.
- Jak� prognoz�? - spyta� Joss. Ale Maj znowu nie odpowiedzia�.
- Mmm-tak... - znacz�co przeci�gaj�c powiedzia� Klimow i podszed� do komory.
- Zaczekajcie! - powstrzyma� go Maj i rzuci� ch�opakowi ze stra�y: - Biegnijcie szybko po lekarza.
Stra�nik skwapliwie wykona� polecenie.
- Wy��czcie przynajmniej urz�dzenie - powiedzia� Joss do Maja.
- Nie, nie! Nie mo�na! W �adnym razie! - krzykn�� Maj
Dlaczego?
- Nie mo�na wy��cza�, do�wiadczenie trwa - drewnianym g�osem rzek� Maj i zacz�� zwalnia� nakr�tki zewn�trznych zacisk�w na drzwiach komory.
Klimow wzruszy� ramionami.
- Jaka� bzdura, nic nie rozumiem - odezwa� si� Joss odbieraj�c od Maja nakr�tki i uk�adaj�c je na stole. Odkr�ciwszy ostatni� Maj poci�gn�� ku sobie grube drzwi komory. W tej w�a�nie chwili wr�ci� ch�opak ze stra�y. Z nim drepta� lekarz Instytutu.
- O! - bez tchu wykrztusi� stra�nik. - Ju� odmykaj�...
- Dobrze, dobrze - powiedzia� lekarz. - Nie denerwujcie si�.
Maj nadal ci�gn�� za klamk�. Drzwi si� uchyli�y. Tam, w komorze, na malutkim plastykowym krzese�ku opar�szy `~ g�ow� na d�oni siedzia� nienaturalnie skurczony cz�owiek, kt�ry albo spa�, albo by� nieprzytomny.
G��wn� rol� przej�� lekarz. Wsun�� si� do komory, ostro�nie uj�� siedz�cego za ramiona i drgn��: przywidzia�o mu si�, �e obok siedzi jeszcze co� chwiejnego, mglistego, prawie niewidzialnego. Wysi�kiem woli przezwyci�y� omam, skoncentrowa� uwag� na cz�owieku i wyci�gn�� go z komory. U�o�ywszy go na pod�odze pochyli� si�, zacz�� mu masowa� szyj� i skronie pogaduj�c:
Nic, nic... normalnie... �adnych ran... drobny szok... Maj czo�ga� si� na kolanach. Przeszkadzaj�c lekarzowi usi�owa� dojrze� twarz le��cego. Ten otworzy� oczy, pokr�ci� g�ow�.
- To by�oby wszystko! - cicho powiedzia� Maj podnosz�c si�. - Eksperyment zako�czony. - Zamkn�� komor� i dokr�ci� �ruby.
- Eksperyment jeszcze nie rozpocz�ty - rzek� le��cy cz�owiek. G�os jego by� cichy i bardzo podobny do g�osu Maja. Potem doda�: - Cze�� pr�niakom!
- O Bo�e! - wyszepta� Maj.
Le��cy powsta�. Klimow, Joss, lekarz i stra�nik nie wierzyli w�asnym oczom. W cz�owieku wydobytym z komory, kt�ry teraz odzyska� przytomno��, rozpoznali Rubcowa. Drugiego Maja Rubcowa! Spogl�dali oszo�omieni to na jednego Maja, to na drugiego.
- Tak, tak, w�a�nie tak - zd�awionym g�osem wyrzek� Maj przysuwaj�c si� do Sobowt�ra. - To w�a�nie znaczy trafi� na wielk� prognoz�!... Jego oczy gorza�y. Zwr�ci� si� do Sobowt�ra: - Co dalej? a Sobowt�r nie odpowiedzia� od razu. Przyg�adzi� pomi�ty kitel, przy kt�rym, podobnie jak przy kitlu Maja, brakowa�o �rodkowego guzika. Spokojnie, jakby przypominaj�c sobie, powiedzia�:
- Teraz oni pobiegn� opowiedzie� kierownictwu o tym, co si� zdarzy�o, lecz pozostawi� tu tego ch�opaka.
- Czy mam z nimi p�j��? - spyta� Maj.
- Nie, na razie zosta�.
Joss och�on�wszy z pierwszego zdumienia zapyta�:
- Co si� dzieje, Rubcow?
- Nie bierzcie tego powa�nie, to zabawa - odpar� Sobowt�r.
- Rzeczywi�cie, trzeba zreferowa� Bark�ajowi - nerwowo powiedzia� Klimow. - Chod�my, potrzebny �wiadek - zwr�ci� si� do Jossa, stra�nikowi za� poleci�: - Wy zostaniecie tutaj.
Odeszli ogl�daj�c si� raz po raz. Lekarz, kt�ry wyra�nie czu� si� nieswojo, oddala� si� za nimi. Stra�nik, p�ywy, sta� w drzwiach.
Sobowt�r usiad� przy stole, ruchem r�ki wskaza� Majowi krzes�o i powiedzia� cicho:
- Pr�niaki os�upia�y!
- Rzecz jasna! W�r�d nich i ja. Do komory... jutro?
- Rozumie si�, wed�ug prognozy.
- Kto wejdzie? - spyta� wci�� jeszcze oszo�omiony Maj.
- Idiotyczne pytanie - u�miechn�� si� Sobowt�r - ale, zdaje si�, ja je zada�em.
- Tak, tak, oczywi�cie - szybko odpar� Maj - ja.
- Teraz ty st�d szybciutko odejd�, a ja postaram si� przekona� pr�niak�w, �e to by�a halucynacja. Z pocz�tku tak trzeba.
Maj zdj�� kitel.
- Dok�d mam i��?
- Najpierw si� przespaceruj, nar�b g�upstw - Sobowt�r wpakowa� kitel Maja do szuflady sto�u. - Potem id� do Lity, uprzed� j� i popro� o efektown� publikacj�. Tak, zawiadom Sasz� i Jur�, niech zarezerwuj� sobie wolny wiecz�r, zreszt� lepiej b�dzie, je�li do nich zatelefonuj�.
- Dobrze - wyszepta� Maj. - A czy ten stra�nik mnie st�d wypu�ci?
- Przywo�am go, a ty si� szybko wyniesiesz. Przez portierni� nie przechod�, wyskocz oknem z pierwszego pi�tra frontowego korytarza. - Podni�s� g�os: - Hej, przyjacielu, chod��e no tu!
Ch�opak boja�liwie zbli�y� si� do sto�u. Maj zerwa� si� z miejsca i skoczy� do drzwi.
VETO BARK�AJA
- St�j! - krzykn�� Sobowt�r, kiedy stra�nik rzuci� si� za uciekaj�cym Majem. - St�j!
Rozkaz by� kategoryczny, ch�opak zamar� wi�c niezdecydowany. Sobowt�r rzek�:
- Podejd�!
Stra�nik podszed� pos�usznie. By� uleg�y jak w hipnozie.
- Czego wy tu w og�le szukacie? - spyta� Sobowt�r.
- Wykonuj� polecenie - wyszepta� ch�opak.
- Jakie polecenie?
- Pilnuj� was... obydwu.
- Czy potraficie liczy� do dw�ch?
- Potrafi�.
- Ile os�b znajduje si� przed wami?
- Jedna - powiedzia� ch�opak - a druga...
- Tak, w�a�nie - przerwa� Sobowt�r - do pracy, a tym bardziej do pilnowania, nale�y przychodzi� w trze�wym stanie i przy zdrowych zmys�ach. Kiedy dwoi si� w oczach, trzeba pozosta� w domu. Zrozumiano?
- Tak, ale...
- Jeste�cie wolni. Odejd�cie!
Ch�opak popatrzy� nieprzytomnym wzrokiem na Sobowt�ra, niezr�cznie odwr�ci� si� i wyszed�. Sobowt�r wsta�, sprawdzi� nakr�tki na zaciskach komory. Usiad� znowu przy stole, otworzy� teczk� z papierami. Do drzwi zapukano.
- Wej��! - krzykn�� Sobowt�r.
Wszed� Klimow, Joss i profesor Bark�aj.
- Dzie� dobry! - powiedzia� profesor. - Co si� tu u was dzieje?
- Dzie� dobry! - odrzek� Sobowt�r i wskaza� arkusze papieru le��ce na stole. - W�a�nie studiuj� prac� Elkinda. - Zachowywa� si� jak podczas tradycyjnych porannych obchod�w szefa. - U Elkinda s� pewne ciekawe idee, tymczasem bez fizyki, czysto matematyczne. - Poda� profesorowi zapisane arkusze.
- Aha! - odezwa� si� niezdecydowanie profesor, wlepi� wzrok w;papier i pytaj�co spojrza� na swoich towarzyszy. Po kr�tkiej pauzie Klimow zapyta�:
- Kolego Rubcow, gdzie wasz sobowt�r?
- Go takiego? - Sobowt�r sprawia� wra�enie, jakby nie zrozumia� pytania.
- Darujcie, kolego Rubcow - rzek� Klimow - przed dziesi�ciu minutami my wszyscy wraz z wami uczestniczyli�my w bardzo dziwnym zdarzeniu. Z tej komory wyj�to cz�owieka, kt�ry okaza� si� waszym sobowt�rem...
- O - przerwa� mu Sobowt�r i u�miechn�� si�. - Przecie� wam powiedzia�em, �e to zabawa. �art! Zapomnijcie o tym.
- Jaki� u diab�a �art! - wybuchn�� Klimow. - Przesta�cie si� m�drzy�, Rubcow.
- Dobrze, prosz� mi wybaczy� - u�miechn�� si� Sobowt�r - nie przypuszcza�em, �e nie zrozumieli�cie dotychczas...
- Czego nie zrozumieli�my?! - wykrzykn�� Joss.
- Spokojnie, spokojnie! Nie trzeba mnie by�o nazywa� psychopat� i przepowiada� mi zwolnienie; mam bardzo ostry s�uch. - Z wyrzutem popatrzy� na Klimowa. - Zrewan�owa�em si� wam ma�ym seansem zbiorowej hipnozy. Nie przypuszcza�em, �e we�miecie to tak serio i p�jdziecie poskar�y� si� szefowi. - Zwr�ci� si� do Bark�aja: - Bardzo przepraszam, panie profesorze, zapewne przeholowa�em naczytawszy si� Czandrasekara.
- Ale by� przecie� grom, przybieg� ch�opak ze stra�y i lekarz... - zaoponowa� Joss.
- Na pocz�tku rzeczywi�cie z lekka pogrzechota�em tym futera�em - Sobowt�r wskaza� na blaszany pojemnik pod ma�ym kondensatorem - no i zbiegli si� wszyscy. - Popatrzy� na Jossa. - Prosz� mnie wi�cej nie nazywa� psychopat�, tym bardziej �e to po cz�ci prawda. I nie trzeba z b�ahostkami biega� na skarg�.
- Tfu! - machn�� r�k� Joss. - Ale macie charakter!
- To chuliga�stwo - odezwa� si� profesor. - Chuliga�stwo w murach instytucji naukowej.
- Panie profesorze - powiedzia� szybko Sobowt�r. Je�li ma pan p� gadziny czasu, ponownie prosz� o wys�uchanie mojej teorii. To bardzo wa�ne. Zapewniam pana, �e wszystkie kontrargumenty uda�o mi si� obali�, wnioski uzyskuje si� przedziwne...
- Prosz� wybaczy� - szorstko przerwa� Sobowt�rowi profesor - ale maje zdanie o tym galimatiasie pan zna. Tote� w moim zak�adzie �adnego, rozumie pan, �adnego rozprawiania o tym nie b�dzie. Za-wra-ca-nie g�o-wy! Gdzie indziej - profesor szybkim gestem wskaza� Sobowt�rowi drzwi - gdzie indziej, chocia�by w tak ulubionym przez pana Instytucie Przestrzeni, mo�e pan ple�� do woli, ale bez powo�ywania si� na nasz instytut i m�j zak�ad!
- Rozumiem... a szkoda. By�oby pro�ciej... Zreszt� niczego innego si� nie spodziewa�em...
Bark�aj majestatycznie skierowa� si� ku drzwiom, lecz odwr�ci� si�, zanim do nich doszed�.
- I jeszcze usilnie prosz�, by pan wi�cej nie wyczynia� sztuczek. To nie cyrk, tylko Instytut Badania Pr�ni. Sobowt�r statecznie wyszed� za profesorem. W korytarzu usiad� przy stoliku z telefonem. Nakr�ci� numer:
- Greczysznikow... Tu Maj drugi, nie wiem nawet, jak si� nazwa�... Nast�pi�o rozdwojenie i powr�t... W og�le, Sasza, dokona�o si� to szybciej ni� mo�na by�o przewidywa�... Wieczorem zobaczysz, b�d� wolny... Powiedz Briggemu... Przekonasz si�...
Przechodz�cy przez korytarz Klimow us�ysza� ostatnie s�owa tej rozmowy. Zaniepokoi� si� i �a�owa�, �e pocz�tek pu�ci� mimo uszu. Postanowi�, �e w przysz�o�ci nie pozwoli sobie na takie uchybienie.
Jak ustali� Klimow, punktualnie o pierwszej Rubcow wyszed� na obiad. Siedzia� przy jednym stole z dziewcz�tami, z hali maszyn, by� wes� i zachowywa� si� niewymuszenie.
O pierwszej czterdzie�ci Rubcow powr�ci� do pracowni. Przechodz�c przez pok�j Klimowa i Jossa rzek�:
- Cze�� pr�niakom! Niech �yje czarna magia!
Potem zamkn�� si� w swoim gabineciku. Od czasu do czasu dolatywa�y stamt�d huki, zgrzyty, syczenie i inne odg�osy, na kt�re Klimow i Joss ju� nie reagowali, d�wi�ki te by�y bowiem zwyczajne. Nic wykraczaj�cego poza norm�. Ko�o drugiej jeszcze raz zadzwoni� telefon. Klimow poszed� do aparatu. G�os podobny do g�osu Rubcowa poprosi� Rubcowa. Klimow przywo�a� Sobowt�ra i tym razem zdo�a� pods�ucha� wszystkie jego odpowiedzi, ale si� rozczarowa�. By�y to same b�ahe zdania:
- C� robi�, czekaj... Przyj�� mniej wi�cej o trzeciej... Nie chcia�em ci� denerwowa�... Pozdr�w Lit�... O pi�tej Przyjd�...
O czwartej trzydzie�ci Sobowt�r poszed� do domu. Opu�ci� instytut przez portierni�, powiesiwszy jak nale�y na tablicy klucz do swego gabineciku i okazawszy wartownikowi przepustk� - dok�adnie tak samo, jak to zawsze robi� Rubcow.
GAZETA
Wkr�tce po odej�ciu Sobowt�ra Klimow przemkn�� si� do portierni i chy�kiem jak z�odziej zdj�� z tablicy klucz od gabinetu Rubcowa. Ze znudzon� min� przedefilowa� przez korytarz nie zwr�ciwszy uwagi na pytaj�ce spojrzenie wybieraj�cego si� do domu Jossa, szcz�kn�� zamkiem i znalaz� si� w zak�tku Rubcowa.
W pokoiku panowa� idealny porz�dek. Pulpit aparatury kondensacyjnej by� nakryty ruchom� szyb�. Urz�dzenie by�o w��czone. Na pulpicie za szyb� �arzy�y si� pomara�czowe oczy kontrolnych lampek neonowych.
Klimow spr�bowa� wysun�� szuflady sto�u - nie uda�o si�, by�y zamkni�te. Klimow przysiad� na krze�le, by odsapn��. Wtem us�ysza� wysoki, dr��cy, a raczej bulgocz�cy �wist, bardzo cichy i nie wiadomo sk�d dochodz�cy. Klimow wsta� rozgl�daj�c si� uwa�nie. Bezg�o�nie., na palcach chodzi� po pokoju, przysiada�, prostowa� si�. Wreszcie skierowa� si� ku tylnej stronie pulpitu. Nad sam� pod�og� zobaczy� szuflad�, kt�ra te� by�a zamkni�ta. Klimow w�o�y� do zamka klucz od drzwi gabinetu i okaza�o si�, �e klucz pasowa�. Wysun�wszy szuflad� ujrza� to, co wydawa�o te �wiszcz�ce i bulgocz�ce g�osy - czarny przyrz�d stoj�cy na dnie szuflady.
- Przyrz�d mia� perforowan� pokryw�, przez kt�r� wida� by�o du�� elektron�wk� generacyjn�. Doko�a t�oczy�y si� bloki mikromodulator�w. Jak mo�na by�o s�dzi� z wygl�du, by� to generator 'komutacyjny wytwarzaj�cy kilka dziesi�tk�w, a mo�e nawet setek stabilnych fal harmonicznych S-B-C. Klimow nie m�g� zrozumie�, do czego s�u�y takie urz�dzenie w aparaturze kondensacyjnej.
Pochyli� generator i w jego dolnej cz�ci zobaczy� tarcz� z liczbami, kt�re na pewno nie oznacza�y megaherc�w, poniewa� podzia�ka by�a wyskalowana w uk�adzie dwunastkowym. Przy skali b�yszcza� symbol ''T'', starannie i pi�knie wymalowany bia�� emali�. Tu� obok wmontowany by� malutki oscylograf, na kt�rego ekranie ja�nia�a jaskrawozielona figura podobna w zarysie do spinacza biurowego:
Klimow od�o�y� przyrz�d na miejsce. Poruszy� kable. Jeden, cienki, prowadzi� od generatora w g�r�, do pulpitu, drugi, gruby - do aparatury. Nagle ogarn�a go przemo�na ch�� wyszarpni�cia owego grubego kabla, wyrwania go, zepsucia tajemniczej pracy Rubcowa! Pracy, o kt�rej ten ani s�owa nie m�wi� swoim najbli�szym kolegom i kt�r� zapewne prowadzi� bez wiedzy szefa.
- Andrzej, gdzie jeste�? - g�o�no spyta� Joss niespodziewanie wszed�szy do pokoju.
Klimow drgn��, wyprostowa� si�.
- A co? - zapyta� dr��cym g�osem.
- To �wi�stwo, wtyka� nos w cudz� robot�, diabli wiedz�, po co... Wyjd� st�d!
Joss zbli�y� si� w momencie, kiedy Klimow tr�ci� nog� szuflad� i zatrzasn�� j�. Ale zaraz schyli� si� i otworzy� j� znowu. Czarny generator zn�w za�wista�, zabulgota�, na ekraniku zamigota�a zielona p�tla. W szufladzie nie by�o nic opr�cz przyrz�du. Jedynie z boku, w szparze le�a�a zwini�ta w rulon gazeta. Klimow wyci�gn�� gazet�.
- Na co ci to potrzebne? - odezwa� si� Joss. - To pod�e!
- O... gazetk� sobie poczytamy - paln�� Klimow, co mu �lina na j�zyk przynios�a. - A gazetk�...
- Nie wyg�upiaj si�. Dra� jeste� i koniec, a ja nawet nie wiedzia�em.
Klimow demonstracyjnie rozwin�� gazet�.
- Poczytamy, dowiemy si� nowin - m�wi� z nienaturaln� brawur�.
- Jakie tam u diab�a nowiny - powiedzia� Joss zagl�daj�c przez rami� Klimowa.- To zesz�oroczna gazeta.
- Zobaczymy... - zacz�� Klimow, ale utkn��. Przez p� minuty os�upia�y gapi� si� w gazet�, wreszcie wykrztusi� ochryple:
- Miko�aju, kt�ry dzi� jest?
- Dwudziesty �smy. Dwudziesty �smy wrze�nia. A gazeta jest z dwudziestego dziewi�tego ubieg�ego roku.
- Ubieg�ego? Zobacz tu! - Klimow d�gn�� palcem w dat� wydrukowan� grubo obok nag��wka.
Joss spojrza�, popatrzy� na Klimowa, spojrza� znowu... - To gazeta z jutrzejszego dnia tego roku! - wyszepta� Klimow.
FATALIZM
Maj post�pi� tak, jak radzi� Sobowt�r. Wybieg� z pracowni, zszed� po schodach na pierwsze pi�tro. Korytarz by� pusty. Cicho otworzy� okno, rozejrza� si� i ostro�nie wlaz� na gzyms podokienny. Okno by�o wysoko. Musia� zsun�� si� w d� zwisaj�c na �elaznej futrynie i dopiero potem skoczy�.
Z ma�ego dziedzi�ca prowadzi�a na ulic� otwarta brama. Odwr�cony do Maja plecami dozorca ci�gn�� ku bramie w�a do wody. Nagle po�o�y� w�a na ziemi i obejrza� si�. Maj powa�nie kroczy� ku wyj�ciu czuj�c l�k i uciech� jak ch�opiec, kt�ry wkrad� si� do cudzego ogrodu. Dozorca podejrzliwie patrzy� na Maja, a kiedy ten go mija�, zawo�a�:
- Obywatelu, chwileczk�!
Maj zatrzyma� si�, przybra� oboj�tn� min�.
Dozorca obejrza� go od st�p do g��w i zapyta�:
- Nie ma pan co zapali�?
Maj skwapliwie si�gn�� do kieszeni.
- Gdzie si� pan tak zabrudzi�, m�odzie�cze? - spyta� dozorca wyjmuj�c papierosa z podanej paczki i wskazuj�c ruchem g�owy w d�.
Maj spojrza� na swoje nogi i przestraszy� si�: buty i spodnie mia� ochlapane wapnem.
- Potkn��em si�, wie pan - wyja�nia� - i upad�em... Tam... - wskaza� w stron� beczki z wapnem, kt�r� na szcz�cie w�a�nie zauwa�y� na dziedzi�cu.
- A po co pan tu wchodzi�?
- A tak - Maj u�miechn�� si� wstydliwie.
- Wi�cej prosz� nie wchodzi� - surowo rzek� dozorca i doda� z godno�ci� - tu jest instytut naukowy.
- Ju� nie b�d�! - zapewni� Maj i �piesznie zrejterowa� obawiaj�c si�, �e dozorca zauwa�y otwarte okno.
Ten b�ahy epizod, kt�ry m�g� spowodowa� awantur i zdemaskowanie,, nie m�g� jednak sko�czy� si� powa�n� kl�sk�. Maj rozumia� to doskonale. W przeciwnym razie program dzia�ania Sobowt�ra by�by inny. Wiedzia� on, �e na pewno da si� unikn�� niebezpiecze�stw bie��cego dnia, nawet tych, co wydaj� si� nieodwracalne. A jednak si� l�ka�. Ba� si� niezwyk�o�ci sytuacji, tajemnicy, kt�ra nagle sta�a si� namacaln� rzeczywisto�ci�. Jutro, kiedy sam stanie si� Sobowt�rem, b�dzie �atwiej: b�dzie wiedzia� wszystko. Czy zreszt� wszystko? Tego nie by� pewien.
Z pierwszego napotkanego po drodze automatu zadzwoni� do redakcji Lity.
- Po pierwsze, wybacz mi niegrzeczno�� - powiedzia�. - Po drugie, musz� si� dzi� koniecznie z tob� widzie�.
Lita milcza�a.
- S�yszysz? Musz� si� z tob� zobaczy�.
- I ja... - wyszepta�a wreszcie.
- Dlaczego ty? - bez sensu zapyta� Maj.
- A dlaczego ty?
- O Bo�e! - westchn��. - Nie szczebiocz!
- Co si� sta�o? Czemu jeste� taki?
- Wiesz, zjawi� si� dzi� pewien cz�owiek... Jakby si� urodzi� doros�ym.
- Urodzi� si�?
- No tak. To ja.
- Masz urodziny?
- Ale� nie! - w jego g�osie zad�wi�cza�a nuta rozdra�nienia.
- Czeg� ty si� wci�� z�o�cisz..'
- Lito - powiedzia� prosz�co - kiedy si� spotkamy? Wola�bym jak najszybciej.
- Dobrze - odpowiedzia�a cicho. - Za dwie godziny przeczytam korekt�. Czekaj na skwerze, tam gdzie zawsze... a Maj wyszed� z budki telefonicznej wprost w zgie�k uliczny. Spogl�da� nad g�owami przechodni�w. Przypatrywa� si� w roztargnieniu, jak trolejbusowe pa��ki �lizgaj� si� po przewodach, jak obracaj� si� d�wigi budowlane. Patrzy� na profile dach�w, na wysokie okna, na poznaczone smugami � dym�w niebo, po kt�rym ci�gn�y ob�e waciane chmurki. Rozmy�la� o tym, �e wszystkie te widzialne i niewidzialne ruchy powt�rz� si� dla niego jutro co do mikrona. �e je�li zapragnie, znowu powstanie w jego oczach ten dziwaczny strz�pek, co na sekund� zawis� nad kominem fabrycznym. Albo tamto powiewaj�ce na wietrze prze�cierad�o z zagi�tym rogiem na balkonie si�dmego pi�tra.
Ale p�niej pomy�la�, �e cho� nawet si� wszystko powt�rzy, to jednak nie dla niego, gdy� jutro go tu nie b�dzie. Prawdziwe jutro, jego subiektywne pojutrze, wyro�nie z jego dzisiejszych czynno�ci... Sobowt�r to tylko podpowied�...
Przede wszystkim rozmowa z Lit� - my�la� Maj. Pierwszy raz poprosi j� o pomoc, a ona na pewno pomo�e. P�niej trzeba porozmawia� z Sasz�, z Briggem; teraz ju� nie go�os�ownie...
- Baranie! - zarycza� kierowca wywrotki, kt�ry omal nie najecha� zamy�lonego Maja. - �ycie ci zbrzyd�o?
Maj odskoczy�. Jeszcze tego brakowa�o! Lecz nagle ogarn�� go nieoczekiwany atak fatalistycznego szale�stwa.
- A mo�e zbrzyd�o! - wrzasn�� w �lad za odje�d�aj�c� wywrotk� i na o�lep rzuci� si� na jezdni� w wir pojazd�w. Krzycza�:
- No, potr��cie! Potr��cie nietykalnego!... Mnie zabi� nie mo�na!...
Krzyki jego zlewa�y si� z wyciem klakson�w, piskiem hamulc�w i wymy�laniem kierowc�w. Samochody skr�ca�y gwa�townie i zatrzymywa�y si�. W jednej chwili zrobi� si� korek, ruch w obu kierunkach usta�. W wywo�an� niebezpiecze�stwem kakofoni� uliczn� wdar�y si� trele gwizdk�w milicyjnych.
...Maj le�a� na wznak na asfalcie. Obok przykucn�� blady, wystraszony kierowca malutkiego ''Zaporo�ca'', kt�ry nie zdo�a� ju� zahamowa� przed p�dz�cym wprost pod w�z cz�owiekiem. Doko�a gromadzi� si� t�um. Kierowca ''Zaporo�ca'' pl�t� bez�adnie:
- Szuka� biedy... Skoczy�... C� mog�em zrobi�...
- Wariat - wyja�ni� inny kierowca. - Takich si� nie pozb�dziesz.
- Samob�jca - potwierdzi� trzeci. - Tch�rz!....
Do miejsca wypadku dobrn�� milicjant.
- Nie rusza� poszkodowanego! - rozkaza�, chocia� le��cego Maja nikt nawet nie dotkn��, i zwr�ci� si� do kierowcy ''Zaporo�ca'': - Pa�skie papiery.
Ten dygoc�cymi r�kami si�ga� do kieszeni b�kaj�c usprawiedliwienie:
- Nie da�o si� w �aden spos�b, panie sier�ancie. Z prawej by�a tamta furgonetka, z lewej tramwaj...
- Zobaczymy - przerwa� milicjant.
Maj przewr�ci� si� na bok, podni�s� si� na czworaki, wsta�.
- Co tu si� sta�o? - spyta� go milicjant.
- Nic - odpowiedzia� Maj - moja wina...
Rozleg�o si� wycie karetki pogotowia.
- Zej�� z jezdni! - krzykn�� milicjant do gapi�w.
Do karetki pogotowia, kt�ra w�a�nie nadjecha�a, podbieg Maj:
- Na pr�no was wzywano. Zdr�w jestem jak byk.
- Panie sier�ancie! - zawo�a� lekarz.
- Witam - rzek� milicjant. - Ten potr�cony le�a� w�a�nie...
Lekarz z trudem wygramoli� si� z samochodu.
- Niech pan poka�e g�ow�.
Maj pochyli� g�ow�, lekarz j� obmaca�, poklepa� Maja po r�kach, nogach, piersi. Nic nie bola�o. Lekarz zapyta� Maja o nazwisko, wyci�gn�� jaki� papier, co� tam napisa�, da� do podpisu milicjantowi, a potem powiedzia� do Maja:
- Dobrze, niech pan idzie. Na przysz�o�� prosz� uwa�a�. - Dzi�kuj�, przepraszam - wymamrota� Maj id�c w kierunku chodnika. Zrobi�o mu si� wstyd wobec starszego lekarza, sier�anta-s�u�bisty i wyl�knionego kierowcy ''Zaporo�ca''.
- Kolego poszkodowany! - zawo�a� za nim milicjant.
- Co? - Maj si� zatrzyma�.
- W�a�nie to - z naciskiem odrzek� milicjant. - P�aci pan mandat za chodzenie po jezdni arterii komunikacyjnej.
- Ile?
- P� rubla.
- Nie - powiedzia� Maj. - Co najmniej dwa i p�. Przecie� tyle ludzi zaniepokoi�em. - Poda� milicjantowi trzyrubl�wk�.
- Prosz� nie wydziwia� - bez cienia oburzenia powiedzia� milicjant, odliczy� reszt�, wyrwa� pokwitowanie. Lepiej niech si� pan otrzepie.
- Dobrze, przepraszam.
- Prosz� wi�cej nie narusza� przepis�w.
Maj wszed� do bramy i chustk� do nosa oczy�ci� ubranie. D�ugo �ciera� plamy kurzu ze spodni i marynarki. Przysiad� na stopniu. Wci�� jeszcze dygota�. ''Przecie� to nonsens! my�la�. - Co za idiota ze mnie... Ohydny fatalista... Wstyd!'' Szok powoli ust�powa�.
D�u�sz� chwil� siedzia� bez ruchu, nim odzyska� spok�j.
LITA NIE WIERZY
Lita si� sp�nia�a. Z p� godziny Maj niecierpliwie spacerowa� po skwerze, par� razy dzwoni� do niej z automatu, ale nie otrzyma� po��czenia. Zatelefonowa� da Sobowt�ra 1 Zapyta�, czy Lita wreszcie przyjdzie. Sobowt�r odpowiedzia�, �e trzeba czeka�, bo Lita przyjdzie oko�o trzeciej.
Znowu chodzi� po skwerze i,patrzy�, jak kozio�kuj� spadaj�c ��te i br�zowe li�cie, jak pod drzewami przesuwaj� si� nieliczni przechodnie. Po g�upim wyczynie z samochodami Maj wyzwoli� si� od pod�wiadomego pragnienia, by w spos�b samob�jczy eksperymentowa� z w�asnym losem.
Lita przybieg�a po trzeciej. Zarumieniona przywar�a policzkiem do jego twarzy.
- Niedobry jeste�. - Maj zrozumia�, �e to pojednanie i przebaczenie. - Wiesz. co si� u nas sta�o? Naczelny usun�� dwa zdj�cia i trzecia kolumna zrobi�a si� ca�kiem pusta. W tece te�, jak na z�o��, pustki...
- Si�d�my - przerwa� Maj.
Usiedli. Lita przysun�a si� do Maja.
- St�skni�e� si�?
- Nie, to znaczy tak... Przepraszam - u�miechn�� si�. Wiesz, ze mn� dzieje si� teraz co� bardzo powa�nego i niezwyk�ego. Czy chcesz pos�ucha�?
Lita nieco si� odsun�a.
- Dostaniesz teraz pierwszej klasy sensacj� dla swojej gazety - powiedzia� Maj.
- Taak? - w jej g�osie kry�a si� nuta rozczarowania.
- Ale� prosi�a� o to!
- Nno tak, oczywi�cie...
- Wiesz, Lito, jaki by�em w ostatnich czasach. Nerwowy, niegrzeczny, prawda?
- Troch�... prawda.
- To dlatego, �e mia�em trudno�ci... M�czy�a mnie jedna my�l. A dzisiaj nieoczekiwanie odby�o si� decyduj�ce do�wiadczenie, rozumiesz?
- Nie bardzo - odpowiedzia�a naje�ona. Maj obj�� j�.
- Nie, nie o tym chc� m�wi�. Widzisz, dzi� eksperyment uda� si� w niebywa�ej skali. To niemal cud. Nawet tw�j brat w to nie wierzy. I Brigge nie wierzy... W og�le nie wierz� mi koledzy fizycy, kt�rzy wiedzieli o mojej pracy i brali w niej udzia�. I jeszcze co�: ten eksperyment si� nie sko�czy�, trwa i teraz, nawet w tej chwili. A jego pocz�tek b�dzie jutro rano.
- Koniec?
- Pocz�tek... O Bo�e, no dobrze, koniec, to niewa�ne. Znowu nie o tym chcia�em... Wa�ne jest co innego, pos�uchaj. P�ki trwa eksperyment, mam sobowt�ra.
Lita drgn�a.
- Jaki zn�w sobotw�r?
- Zwyk�y sobowt�r. Dok�adnie taki sam cz�owiek jak ja.
Dziewczyna z niepokojem spojrza�a mu w oczy.
- Nie b�j si� - rzek� Maj. - Nie my�l, �e zbzikowa�em. Mo�esz ju� przygotowa� publikacj� o moim do�wiadczeniu. Z kr�tkim opisem i zdj�ciem moim i Sobowt�ra. �eby to ju� jutro ukaza�o si� w dzienniku... Wtedy nie b�dzie mo�na przemilcze� do�wiadczenia...
Lita opu�ci�a g�ow�... Dosz�a do wniosku, �e nie nale�y mu si� sprzeciwia�. Lepiej chyba si� zgodzi�.
Maj m�wi� dalej:
- Wierzysz mi, Lito? Wierzysz?
- Czy mog� ci� o co� zapyta�?
- Ale� oczywi�cie.
- Czy wiedz� o tym...
- Rozumiem - przerwa�. - Czy wiedz� o tym moi zwierzchnicy w instytucie. Tak?
- Tak.
- Kierownik zak�adu nawet s�ysze� nie chce o tej idei. Pracowa�em na w�asn� r�k� i w�asne ryzyko. Na dobitek nic nie zdo�a�em przygotowa�, zorganizowa�. To przecie� do�wiadczenie na cz�owieku, na mnie. Chyba nigdzie koledzy by na to nie pozwolili, a gdyby si� to ju� zdarzy�o, a sprawdziliby wszystko - ale po tygodniu, nie wcze�niej.
Wszyscy by w�tpili, bali si�, nie wierzyli. Dobrze ich rozumiem. W nauce sprawy nie tocz� si� szybko. Zrozum, �e mnie ten tw�j artyku� potrzebny jest bardziej ni� tobie sensacyjna gratka. I to natychmiast!...
- A dlaczego natychmiast?
- Jutro fenomen ustanie, ju� go nie b�dzie. Nie b�dzie Sobowt�ra. A to do�wiadczenie z ca�� pewno�ci� jedyne w swoim rodzaju. A nawet powiedzia�bym, niepowtarzalne.
Jutro za p�no, poniewa� Sobowt�ra ju� nie b�dzie, a raczej nie b�dzie mnie...
- Coo?
- No tak. Zrozum, �e �ci�le m�wi�c on - to prawdziwy ja, a ja - to sobowt�r, poniewa� on pozostanie, by �y� dalej, ja za� powinienem znikn��.
- Znikn��?
- Tak, w�a�nie znikn�� - powiedzia� zafrasowany. To konieczne i nast�pi niechybnie, ale ty musisz mi pom�c, aby by�o wiarygodne, aby do�wiadczenia nie przemilczano...
Lita z wyt�eniem zastanawia�a si�, co robi�. Co robi�, kiedy ukochany cz�owiek najwidoczniej traci rozum?! Podnios�a si� z �awki i poci�gn�a Maja za r�k�.
- Dobrze, chod�my.
Ruszyli w alej�, a Maj odczu� wyra�nie, �e Lita mu nie wierzy i uwa�a go za wariata. Przed drzwiami redakcji powiedzia�a:
- Na mnie ju� czas. B�dziesz w domu?
- Nied�ugo przyjd� do redakcji z Sobowt�rem. Ja i Sobowt�r. Przepraszam ci�...
A W GAZECIE...
Joss wzi�� gazet� z r�k wstrz��ni�tego Klimowa. Ponownie przeczyta� dat�. Uwa�nie wpatrywa� si� w ka�d� liter�. W�tpliwo�ci by� nie mog�o - obok nag��wka wydrukowano dat� jutrzejsz�. Nie ma �adnych �lad�w wycierania czy retuszu.
Gazeta by�a �wie�a, jak wida�, jeszcze nie czytana. Joss rozwin�� j� i obejrza�, wodz�c wzrokiem po pierwszej stronie. Artyku� wst�pny '',Chlubne miano'' o budowniczych, jaki� artyku� pod tytu�em ''Wielki krok'', fotografia pot�nego traktora. Joss przewr�ci� stronic� - ''Inicjatywa nabra�a rozp�du'', ''Wierno�� sprawie'' - nic nadzwyczajnego. Dalej - ''Czterdziestolecie zespo�u Barszaja'', felieton ''Plamy na s�o�cu''. Wreszcie jakby pr�d elektryczny przeszy� Jossa: ujrza� w gazecie zdj�cie nader dobrze znanej sobie twarzy. Kt� to? Przecie� to Klimow! Klimow we w�asnej osobie!
Joss nie zd��y� u�wiadomi� sobie tego, co zobaczy�, nie zd��y� dalej obejrze� gazety (a tam, jak m�g� si� zorientowa� na pierwszy rzut oka, by�o co� dziwnego), kiedy gazeta wyfrun�a mu z r�k. Klimow zagl�daj�cy przez rami� Jossa wyrwa� j�, zmi�� i wylecia� z pokoju.
- Nie wzi��e� p�aszcza, Andrzeju! - krzykn�� Joss, ale nie s�ysz�c �adnej odpowiedzi machn�� r�k�.
Zebrawszy my�li Joss doszed� do wniosku, i� najrozs�dniej by�oby pokaza� gazet� temu, komu j� ukradziono Rubcowowi. I za��da� wyja�nie�. Ale gazety nie ma, nie wiadomo dok�d zabra� j� rozw�cieczony Klimow. Rzecz prosta - nie do Rubcowa. Co robi�? Nale�y jednak, zdaje si�, zadzwoni� do Maja, cho�by po to, by zawiadomi� go o stracie dziwnej gazety.
Ju� po pierwszym dzwonku us�ysza�:
- Dobry wiecz�r, Joss.
- Sk�d pan wie, kto m�wi? Nie powiedzia�em jeszcze ani s�owa!
- Jest mi mi�o, �e z pana taki szlachetny cz�owiek.
- Co takiego?
- Wiem, �e Klimow wykrad� z mojego gabinetu gazet� - powiedzia� Rubcow. - Prosz� przyj�� do mnie, panie Miko�aju, a wszystko panu wyja�ni�.
- �adne rzeczy! - westchn�� Joss. - Prosz� mi poda� adres...
Klimow tymczasem p�dzi� taks�wk� na drugi koniec miasta. Serce mu wali�o. Jak�e nienawidzi� Rubcowa! Klimow widzia� w nim g��wn� przyczyn� ha�by, kt�ra - jak w obecnym nastroju paniki przewidywa� - nieuchronnie mu grozi�a. Instynktownie szuka� poparcia podobnie my�l�cego cz�owieka, kt�ry by si� z nim zgadza�, nie dostrzega� jego egoizmu, ale by� silniejszy i obdarzony wi�kszym autorytetem. Tote� Klimowowi nawet w g�owie nie posta�o, by si� usprawiedliwia� przed Majem z kradzie�y gazety i prosi� o wyja�nienia. Jecha� do profesora Bark�aja.
Drzwi do mieszkania otworzy� sam profesor:
- Dobry wiecz�r, panie profesorze - powiedzia� Klimow. - Najmocniej przepraszam za niestosowne naj�cie, ale przyczyna jest niezwyk�a i wymaga niezw�ocznego dzia�ania. - Klimow wyci�gn�� gazet� z kieszeni i poda� j� profesorowi. - Prosz� �askawie spojrze�...
Bark�aj popatrzy� na nag��wek i rzek� z niezadowoleniem: - Poranne dzienniki czytuj� rano.
- Ale to, �e tak powiem, gazeta jutrzejsza, kt�rej pan jeszcze nie czyta�. Prosz� zobaczy� dzie�, miesi�c, rok. �lad�w wycierania nie ma �adnych.
- To niemo�liwe - powiedzia� Bark�aj bezapelacyjnie. - Oczywi�cie, oczywi�cie - �piesznie potwierdzi� Klimow - niew�tpliwie.
- Wobec tego le�y przed nami falsyfikat. Co jeszcze? Klimow osi�gn�� to, do czego d��y� - w�a�ciwe okre�lenie wynikaj�ce z �elaznej logiki wnioskowania. Jasne: falsyfikat! Po�a�owa�, �e tak prosta i celna my�l nie przysz�a mu do g�owy. Skoro jednak falsyfikat, pomy�la� b�yskawicznie Klimow, to... Zacz�� szybko m�wi�:
- Tego fa�szerstwa dokona� nie kto inny, tylko s�awetny Maj Rubcow, w celu skandalicznego zwr�cenia uwagi publicznej na swoje bzdurne idee, w celu zdyskredytowania naszego zak�adu, kt�rego pan jest kierownikiem. T�, �e tak powiem, gazet� zdo�a� on prawdopodobnie jakim� sposobem wydrukowa�, �miem przypuszcza�, �e w wi�kszej ilo�ci, i b�dzie j� rozpowszechnia� w�r�d naszych pracownik�w, a tak�e poza instytutem... Wystarczy, by pan spojrza�, co tu wydrukowano na trzeciej stronie. Prosz�, panie profesorze... - I znowu poda� gazet� Bark�ajowi.
Z do�u trzeciej kolumny wprost na profesora patrzy�a twarz Klimowa sfotografowanego w ca�ej okaza�o�ci, z portfelem w r�ku i zdetonowan� min�. Pod zdj�ciem widnia� napis: ''Z�odziej tajemnic'', a obok reprodukcja tej kolumny dziennika, kt�r� w�a�nie Bark�aj trzyma� przed sob�. Podpis: ''Oto cud''. Z prawej za� jeszcze jedno zdj�cie - dw�ch identycznych Rubcow�w, a mi�dzy nimi mi�a dziewczyna wszyscy troje u�miechni�ci. I podpis: ''Sprawca niezwyk�ego zdarzenia, doktor nauk matematyczno-fizycznych M. Rubcow, jego sobowt�r i autorka reporta�u, reporter A. Uskowa''.
Wszystko to Bark�aj ogl�da� spokojnie i w milczeniu. B�yskaj�c z�ot� opraw� w�o�y� okulary i zacz�� czyta� artyku�, umieszczony pod fotografiami i zatytu�owany ''Pami�tka z przysz�o�ci''. Podtytu� brzmia�: ''Reporta� o zdumiewaj�cym wydarzeniu naukowym''.
Dop�ki profesor czyta�, Klimow nie spuszcza� szefa z oka po�o�ywszy pokornie d�onie na kolanach.
Bark�aj zdj�� okulary i schowa� je do futera�u.
- A wi�c jest pan przekonany, �e to falsyfikat?
- W�a�nie! - odpowiedzia� Klimow - w�a�nie falsyfikat.
Bark�aj zastanawia� si� przez chwil�, potem rzek�:
- Poniewa� jest to falsyfikat dotycz�cy nie tylko nas, ale i gazety, redakcja zapewne odpowie na� morderczym felietonem, i to bezzw�ocznie, po prostu jutro, w dzie� fa�szerstwa. Kr�tko m�wi�c, niech pan dzia�a.
- Zgadzam si� zupe�nie. Co mam zrobi�, panie profesorze?
- Nie trac�c ani chwili biec do redakcji.
- Rozumiem - Klimow nie zdradza� szczeg�lnego entuzjazmu. - Mo�e pan popar�by to swym autorytetem?...
- Wi�cej samodzielno�ci, panie Klimow. Ale, ale, sk�d j pan ma t� gazet�?
- Ee... e... Rubcow zgubi� przechodz�c przez nasz pok�j. - Aha! No to.., �ycz� powodzenia. - Bark�aj otworzy� przed Klimowem drzwi na schody.
SOBOWT�R W DOMU
Maj wr�ci� do domu. Skrzypienie drzwi wej�ciowych wyda�o mu si� dalekie i na wp� zapomniane, jak gdyby od rana up�yn�� miesi�c. Przygotowa� kilka kanapek, nakry� do sto�u na dwie osoby, zagotowa� wod� na kaw�. Troch� ju� zmierzcha�o. Maj z przykro�ci� stwierdzi�, �e dzie� min�� bez sensu, �e dopu�ci� si� tego niepotrzebnego wyskoku, a p�niej prowadzi� bezp�odne rozmowy. Przed nim tylko wiecz�r i noc... Nieoczekiwanie wszed� Sobowt�r.
- Wiem, czym si� martwisz. I to niepotrzebnie...
- No, pociesz mnie - rzek� Maj i nala� sobie i Sobowt�rowi kawy.
- Jedz - Sobowt�r odsun�� kanapki. - Niedawno jad�em obiad, a ty ca�y dzie� biegasz g�odny.
- Tak jak ty wczoraj.
- Pociesza� ci� nie zamierzam - Sobowt�r poci�gn�� �yk kawy.
Zadzwoni� telefon. Sobowt�r podni�s� s�uchawk�.
- Dobry wiecz�r, Joss... - Maj ze zdumieniem us�ysza�, jak Sobowt�r nazwa� rozm�wc� szlachetnym cz�owiekiem, jak powiedzia�, �e Klimow pope�ni� jak�� kradzie�... Dopytywa� si� nie mia� ochoty, wszystkiego dowie si� p�niej. Z pewno�ci�. Taki jego los. Los...
Maj pogryza� kanapki z serem i rozmy�la�, czym�e ostatecznie jest los. W jakim stosunku do siebie pozostaj� prawid�owo�� i przypadek, fatalizm i tw�rczo��?...
- W bardzo prostym stosunku - odezwa� si� Sobowt�r. - Pami�tasz swoje my�li?
- A jak�e! Teraz przypominasz sobie, �e w lod�wce masz pasztetow�.
- A rzeczywi�cie! - Maj wyci�gn�� pasztetow�, zdj�� sk�r�, pokraja� i zacz�� je�� bez chleba. - No, a jaki jest stosunek fatalizmu do tw�rczo�ci?
- G�upie pytanie. Nie ma �adnego fatalizmu, jest wy��cznie tw�rczo��. W przeciwnym razie my obaj nie mordowaliby�my si� z t� spraw�, tylko wylegiwali na tapczanie. - A mo�e by rzeczywi�cie pole�e�?
- Ja ci pole��! Ko�cz�e wreszcie swoj� w�trobian� uczt�. - M�g�by� si� nie rz�dzi�! - Maj lekko uderzy� w kark Sobowt�ra, kt�ry si� natychmiast zrewan�owa�.
- Daj r�k�! - rzek� Sobowt�r.
Oparli �okcie na stole i sczepili d�onie. Ich twarze nabieg�y krwi�, mi�nie napr�y�y si� do ostateczno�ci. Wreszcie i Maj nie wytrzyma�, jego r�ka powoli opad�a na st�.
- Ch�opaczku! - u�miechn�� si� Sobowt�r. - No dobrze.
Znowu,zadzwoni� telefon. To Sasza Greczysznikow.
- Dlaczego nie dzwonisz? Zaraz b�dziemy, ja i Brigge. - Instytut Przestrzeni jest poruszony - szepn�� Sobowt�r do Maja i powiedzia� do telefonu: - P�d�cie do redakcji dziennika ''�ycie'', odb�dzie si� tam konferencja prasowa!... Tak, tak, b�dziemy obaj.
- Maj - rzek� Maj, kiedy Sobowt�r po�o�y� s�uchawk� - przecie� nic nie uda�o mi si� zorganizowa�. Lita nie uwierzy�a, wiesz?
- Wiem. Ale mimo wszystko jest przygotowana i to wystarczy. Jedziemy.
Wstali niemal r�wnocze�nie, niemal r�wnocze�nie poprawili w�osy rzucaj�c takie same spojrzenia w lustro, sk�d spojrza�y na nich dwie identyczne pary oczu. Dw�ch m�czyzn o dw�ch jednakowych twarzach, jednakowych postaciach, w jednakowych ciemnoszarych garniturach. Pozy, jakie przybrali, tak�e by�y jednakowe. Maj po raz pierwszy zobaczy� to na w�asne oczy. Zrobi�o mu si� nieswojo.
- Okropne!... - Potrz�sn�� g�ow�. - Koszmar!
- Nic okropnego - powiedzia� Sobowt�r. - Wszystko normalnie.
Maj si�gn�� po p�aszcz.
- Zostaw - rzek� Sobowt�r. - Ja nie mam palta. Albo raczej ty.
- Cholera!...
- Dobra. Bez palta bardziej efektownie.
Przed bram� sta�a taks�wka. Siedzia� w niej Joss i rozlicza� si� z kierowc�.
- Poczekajcie! - krzykn�� Sobowt�r. - Zaraz pojedziemy dalej.
Joss odwr�ci� si� i zamar�. Monety wypad�y mu z r�k. - Nic, nic, panie Miko�aju - doda� mu otuchy Sobowt�r. - Nie uleg� pan halucynacji i nie by�o jej rano. Prosz� nam wybaczy�. To wszystko bardzo proste: dzi� rano wr�ci�em z dnia jutrzejszego...
W REDAKCJI
Lita by�a zgn�biona. Nie rozumia�a, co si� sta�o z Majem. Praca lecia�a jej z r�k, tekst, kt�ry powinna czyta�, straci� dla niej sens. Zbiera�o si� jej na p�acz.
- Kole�anko Uskowa, odcinek na trzeci� kolumn�! wrzeszcza� wbiegaj�c dy�urny redaktor.
- Zaraz, zaraz - odpowiedzia�a Lita i znowu zag��bi�a si� w korekcie.
Ale nadal nie rozumia�a czytanych zda�.
Wysz�a na korytarz. Zatrzyma�a si� przy oknie. By�o zimno. Z uchylonego okna wia�o. Tam, u wej�cia na skwer, przed godzin� spotka�a si� z Majem. Czu�a, i� �le si� sta�o, �e tak szybko i �atwo odesz�a od niego... Trzeba by�o wypyta� go, spr�bowa� zrozumie�.
W roztargnieniu patrzy�a w d�. Spostrzeg�a, jak przed bram� redakcji zatrzyma�a si� taks�wka. Wysz�y z niej trzy osoby. Na,przedzie dw�ch ludzi, z kt�rych ka�dy by� Majem. Jej Majem! Tkn�o j� wspomnienie tego, co przed godzin� m�wi� Maj. A wi�c prawda? Brednia o sobowt�rach to te� prawda? I prawda, �e razem tu przyszli?
Pierwszy z Maj�w ukaza� si� w korytarzu. Ujrzawszy Lit� bezsilnie opart� o �cian�, podbieg� ku niej.
- Tylko si� nie b�j - rzek� w podnieceniu - wszystko w porz�dku... To moja wina, �e nie uwierzy�a�. M�wi�em bez�adnie i niezrozumiale... Widzisz, nas jest dw�ch...
- Tak, jest nas dw�ch - potwierdzi� S�bowt�r, a Lita drgn�a jak wtedy na skwerze.
- Dw�ch, dw�ch! - Maj si� denerwowa�. - Mo�esz nas dotkn��. We� j� za r�k�, Maj.
Sobowt�r ostro�nie uj�� jej opuszczon� d�o�. - Nie b�j si�!
- Nie b�j si�! - tym samym g�osem powt�rzy� Maj i tak�e wzi�� j� za r�k�. - S�uchaj! On to ja, kt�ry wr�ci� z jutrzejszego dnia. Wiesz, jest taki aparat przesuni�� podpr�niowych. Zrobi�em go ze zwyk�ej komory kondensacyjnej. Rozumiesz...
- Nie rozumiem... - Wyrwa�a r�k�. - Nie rozumiem, nie rozumiem! - Zas�oni�a twarz d�o�mi.
Joss podsun�� jej krzes�o.
- Uspok�j si�, Lito - odezwa� si� Sobowt�r. - Uspok�j si�... - Pog�aska� j� po g�owie.
Lita szlocha�a dygoc�c.
- Wi�c wyobra� sobie - powiedzia� cicho Sobowt�r - �e wchodzisz do takiego malutkiego pakoiku, zasypiasz, a potem si� budzisz. Pokoik zostaje otwarty, a ty wychodzisz z niego i jeste� tam, gdzie� by�a, ale o dob� wcze�niej. Wczoraj, rozumiesz?
Lita milcza�a, ale ju� nie dr�a�a. Maj rzuci�:
- Powt�rz.
Sobowt�r powt�rzy�. Przekonywa� j� jak ma�e dziecko. Kiedy zamilk�, Lita spyta�a cicho:
- Wehiku� czasu?
- �wietnie - ucieszy� si� Sobowt�r. - Niech b�dzie wehiku� czasu.
- Ale bez zak��cania przyczynowo�ci - wtr�ci� szybko Maj. - Aby komora zosta�a otwarta jutro, trzeba j� w��czy� dzisiaj, przedtem za� przygotowa� prognoz�, ponadto masa warunk�w...
- Na razie nie trzeba - przerwa� Sobowt�r - to b�ahostki. Istotne jest to, �e wchodzisz jutro, wychodzisz dzisiaj.
Lita otar�a �zy.
- On - Maj wskaza� na Sobowt�ra - to ja, kt�ry dzi� rano wyszed� z tej maszyny.
- Widzia�em to na w�asne oczy - potwierdzi� Joss. Rzeczywi�cie co� niesamowitego!
- Tak, tak - powiedzia�a Lita i g�o�no westchn�a. Zrozumia�am... Ale wydaje mi si�, �e �ni�...
- A w�a�nie - potwierdzi� Maj. - I mnie te� tak si� wydaje...
Lita raptownie wsta�a, chwyci�a Maja za r�k�.
- Chod�my!
W korytarzu ukaza� si� redaktor dy�urny.
- Ptaszynko, trzecia kolumna!...
- Z ca�� pewno�ci� b�dzie nowa kolumna, panie Marku - odpar�a Lita rozgor�czkowana.
- Co, co takiego? Nowa? Dlaczego... - W tej chwili ujrza� sobowt�r�w...
Do gabinetu redaktora naczelnego pierwsza wbieg�a Lita. Poczekawszy, a� zwierzchnik zako�czy rozmow� telefoniczn�, o�wiadczy�a, �e ma sensacyjny materia� do natychmiastowej publikacji.
- Jaki? Z Agencji Telegraficznej? Z Prasowej Agencji Nowo�ci? Od w�asnego korespondenta? - w roztargnieniu dopytywa� si� naczelny.
- Nie, samorzutny.
- Skontrolowany?
- Pewien cz�owiek wr�ci� dzi� z dnia jutrzejszego.
- Tak - bez najmniejszego zdziwienia odrzek� zwierzchnik - co jeszcze?
- I pojawi�y si� sobowt�ry. Jeden prze�ywa dzisiejszy dzie� po raz pierwszy, drugi za�, powr�ciwszy z jutra, prze�ywa dzie� dzisiejszy powt�rnie. To eksperyment naukowy. - W jakim instytucie?
- W Instytucie Badania Pr�ni.
- Ot�, kole�anko e...
- Uskowa - podpowiedzia�a Lita.
-...kole�anko Uskowa. Mo�e pani przygotowa� wywiad z tymi sobowt�rami, porozmawia� z tym i owym spo�r�d ich koleg�w, a tak�e ze specjalistami z pokrewnej instytucji naukowej. Nale�y si� zabezpieczy� przed fa�szerstwem i dezinformacj�. Nie�le by�oby znale�� i napi�tnowa� konserwatyst�w, kt�rzy przeszkadzali nowatorom, dzi� bowiem wesz�o w �ycie zarz�dzenie zmierzaj�ce do usuni�cia rutyny z dzia�alno�ci naukowej. Musimy zareagowa�... Ponadto materia� musi mie� akceptacj� Akademii. Trzeba na to czasu.'' - naczelny pstrykn�� palcami. - Tydzie� starczy?
- Materia� powinien p�j�� do numeru jutrzejszego dzi�. W przeciwnym razie zestarzeje si� i znajdziemy si� na szarym ko�cu. Sobowt�ry s� ju� tu, czekaj�. Notatk� napisz� za kwadrans. Koniecznie dzi�. Jutro pozostanie tylko jeden z sobowt�r�w, drugi natomiast odejdzie w dzie� dzisiejszy, to znaczy z jutrzejszego punktu widzenia - we wczoraj. A teraz mo�na da� zdj�cie bezpo�rednio st�d, z redakcji, mamy przecie� pust� trzeci� kolumn�... To bombowy materia�!...
- Hm - oczy naczelnego ukryte za szk�ami okular�w przybra�y rozmarzony wyraz - nie brak kole�ance dziennikarskiej werwy... - Po�o�y� sw� ma�� d�o� na r�ce Lity. Rzeczywi�cie materia� obiecuj�cy, �wie�y... Mo�e pani poprosi sobowt�r�w do mnie. I prosz� powiedzie� Lusi, by wezwa�a tu innych koleg�w z redakcji i oddzia��w.
ZEBRANIE
Lita odrodzona i o�ywiona przybieg�a do Maj�w.
- Wybacz - odezwa� si� Sobowt�r - zapomnieli�my ci przedstawi� in�yniera z naszej pracowni, Miko�aja Jossa. Poznajcie si�. To porz�dny ch�op.
- Cudownie! - Lita mocno u�cisn�a d�o� Jossa. W�a�nie kolega jest nam potrzebny! Teraz biegiem do naczelnego.
- Jeszcze co� - m�wi� po drodze Sobowt�r. - Lada chwila przyjdzie tu jeszcze trzech ludzi zwi�zanych z t� spraw�: tw�j kuzyn, Jura Brigge, a trzeciego nie znasz...
- Wspaniale! - wykrzykn�a Lita. - Specjali�ci z pokrewnych instytucji!
...Naczelny wsta� i u�ciskiem r�ki przywita� sobowt�r�w, kt�rzy si� przedstawili:
- Rubcow dzisiejszy.
- Rubcow jutrzejszy.
Do gabinetu wesz�o kilku redaktor�w, korespondent�w, fotoreporter�w. Usiedli, zapalili papierosy. Naczelny powiadomi� obecnych o przyczynie zebrania. Dobiera� s��w nader ostro�nie, ubezpieczaj�c si� wyra�eniami w rodzaju:.''jak zapewniaj� nasi go�cie'', ''s�dz�c z tego, co twierdz�'', potem za� udzieli� g�osu Majowi jutrzejszemu, dodaj�c na zako�czenie:
- By�oby dobrze, gdyby pan, szanowny panie Rubcow, zademonstrowa� nam jak��, e... materialn� pami�tk� dostarczon� z jutrzejszego dnia.
Sobowt�r wsta�.
- Drodzy towarzysze, najlepiej zacz�� od pami�tki dla redaktora naczelnego