7829

Szczegóły
Tytuł 7829
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7829 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7829 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7829 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Neil Gaiman Ameryka�scy Bogowie (American Gods) Prze�o�y�a Paulina Braiter Data wydania oryginalnego 2001 Data wydania polskiego 2002 Dla nieobecnych przyjaci� - Kathy Acker, Rogera Zelazny�ego i wszystkich pomi�dzy nimi. CAVEAT I OSTRZE�ENIE DLA W�DROWC�W Ta ksi��ka jest powie�ci�, nie przewodnikiem. A cho� przedstawiona w niej geografia Stan�w Zjednoczonych nie jest do ko�ca fikcyjna - mo�na odwiedzi� wiele opisanych tu miejsc, w�drowa� �cie�kami, nakre�li� przebieg dr�g - to pozwoli�em sobie na pewn� swobod�. Mniejsz�, ni� mo�na by s�dzi�, ale jednak. Nie prosi�em o pozwolenie wykorzystania w ksi��ce prawdziwych miejsc, wi�c go nie otrzyma�em, i przypuszczam, �e w�a�ciciele Rock City i Domu na Skale czy my�liwi, do kt�rych nale�y motel w �rodkowych Stanach, zdziwi� si� niezmiernie, znajduj�c je tutaj. �wiadomie ukry�em po�o�enie innych miejsc, cho�by miasta Lakeside i farmy z jesionem, godzin� jazdy na po�udnie od Blacksburga. Je�li chcecie, mo�ecie ich poszuka�. Mo�e nawet uda si� wam co� znale��. No i rzecz jasna wszyscy ludzie, �ywi, martwi i inni obecni w tej historii s� wymy�leni b�d� wyst�puj� w zmy�lonych okoliczno�ciach. Tylko bogowie s� prawdziwi. Jest jedno pytanie, kt�re nie daje mi spokoju: Co dzieje si� z istotami nadprzyrodzonymi, gdy imigranci porzucaj� swe ojczyzny i przybywaj� tutaj? Irlandzcy Amerykanie pami�taj� wr�ki, norwescy - nissery, greccy - vrykolaki, lecz tylko w powi�zaniu ze starymi krajami. Gdy kiedy� spyta�em, czemu w Ameryce nie widujemy podobnych demon�w, moi rozm�wcy za�miali si� niem�drze i rzekli: �Boj� si� przep�yn�� ocean; to dla nich za daleko�, po czym dodali, �e Chrystus i aposto�owie tak�e nie odwiedzili Ameryki. - Richard Dorson, �Spojrzenie teoretyczne na ameryka�ski folklor�, Ameryka�ski folklor w oczach historyka, (University of Chicago Press, 1971) Cz�� Pierwsza Cienie ROZDZIA� PIERWSZY Granice naszego kraju, panie? Na p�nocy graniczymy z Zorz� Polarn�, na wschodzie ze wschodz�cym s�o�cem, na po�udniu zamyka nas R�wnik, a na zachodzie Dzie� S�du Ostatecznego. - Ksi�ga dowcip�w ameryka�skich Joe Millera Cie� odsiedzia� w wiezieniu trzy lata. A �e by� dostatecznie ros�y i wygl�da� dostatecznie gro�nie, jego najwi�kszym problemem pozostawa�o zabijanie czasu. �wiczy� zatem, uczy� si� sztuczek z monetami i wiele rozmy�la� o tym, jak bardzo kocha sw� �on�. Najlepsz� - i w opinii Cienia by� mo�e jedyn� dobr� - stron� pobytu w wi�zieniu by�o poczucie ulgi, �wiadomo��, �e upad� ju� tak nisko, �e ni�ej si� nie da. Osi�gn�� dno. Nie obawia� si�, �e go z�api�, bo ju� go z�apali. Nie l�ka� si�, co przyniesie jutro, bo zdarzy�o si� to ju� wczoraj. Szybko uzna�, �e fakt, czy pope�ni�o si� dane przest�pstwo, czy nie, nie mia� �adnego znaczenia. Wszyscy ludzie, kt�rych pozna� w wi�zieniu, piel�gnowali w sobie �al do w�adz. Zawsze co� by�o nie tak. Zarzucali cz�owiekowi co�, czego nie zrobi�, albo przynajmniej nie zrobi� tego dok�adnie tak, jak twierdzili. Najwa�niejsze jednak, �e ci� za�apali. Zauwa�y� to ju� w ci�gu pierwszych kilku dni, gdy wszystko, od wi�ziennego slangu po kiepskie �arcie, by�o czym� nowym. Mimo przejmuj�cego, wszechogarniaj�cego przera�enia i �alu czu� te�, �e oddycha z ulg�. Cie� stara� si� nie m�wi� zbyt wiele. Gdzie� w po�owie drugiego roku wspomnia� o swej teorii Lokajowi Lyesmithowi, koledze z celi. Lokaj, oszust z Minnesoty, u�miechn�� si�, wykrzywiaj�c przeci�te szram� usta. - Ano - rzek�. - To prawda. A jeszcze lepiej, kiedy ska�� ci� na �mier�. To wtedy przypominasz sobie dowcipy o go�ciach, kt�rzy w chwili, gdy za�o�yli im stryczek, zrzucali buty, bo kumple stale im powtarzali, �e co jak co, ale umr� w butach. - To �art? - spyta� Cie�. - Ano tak. Wisielczy humor. Najlepszy, jaki istnieje. - Kiedy ostatnio powiesili cz�owieka w tym stanie? - Sk�d u diab�a mam wiedzie�? - Lyesmith starannie goli� g�ow�, nie pozwalaj�c odrosn�� jasnorudym w�osom. Pod sk�r� wida� by�o linie czaszki. - Ale powiem ci co�. Kiedy przestali wiesza� ludzi, ca�y ten kraj poszed� w diab�y. Koniec dowcip�w. Koniec uk�ad�w. Cie� wzruszy� ramionami. Nie widzia� niczego romantycznego w karze �mierci. Uzna�, �e je�li nie ma si� na g�owie wyroku �mierci, wi�zienie w najlepszym razie stanowi jedynie czasowy urlop od �ycia. Z dw�ch powod�w: po pierwsze, �ycie zakrada si� nawet do celi. Zawsze co� si� dzieje. �ycie trwa dalej. A po drugie, je�li po prostu czekasz, kt�rego� dnia musz� ci� wypu�ci�. Na pocz�tku my�l o wolno�ci by�a zbyt nik�a, by m�g� si� na niej skupi�. Potem sta�a si� odleg�ym promyczkiem nadziei i nauczy� si� powtarza� sobie: �to te� minie�, gdy co� posz�o nie tak, bo w wi�zieniu zawsze co� sz�o nie tak. Kt�rego� dnia magiczne drzwi otworz� si� szeroko i przekroczy pr�g. Zacz�� zatem skre�la� dni na kalendarzu z wizerunkami ptak�w �piewaj�cych Ameryki P�nocnej, jedynym kalendarzu sprzedawanym w wi�ziennym sklepiku. S�o�ce zachodzi�o, ale on tego nie widzia�. Wschodzi�o gdzie� i tak�e tego nie dostrzega�. �wiczy� sztuczki z monetami, czerpi�c wiedz� z ksi��ki odkrytej na pustkowiu wi�ziennej biblioteki. �wiczy� i sporz�dza� w g�owie list� rzeczy, kt�re zrobi, gdy tylko wyjdzie z wi�zienia. Z czasem lista Cienia stawa�a si� coraz kr�tsza. Po dw�ch latach skurczy�a si� do trzech punkt�w. Po pierwsze, zamierza� si� wyk�pa�. Wzi�� porz�dn�, d�ug�, prawdziw� k�piel w wannie. W pianie. Mo�e przeczyta te� gazet�, mo�e nie. Czasami mia� na to ochot�, czasami niekoniecznie. Po drugie, wytrze si�, w�o�y szlafrok, mo�e kapcie. Podoba�a mu si� wizja kapci. Gdyby pali�, w tym momencie zapali�by fajk�. Ale nie. Chwyci w ramiona �on�, a ona krzyknie z udanym przera�eniem i prawdziw� rado�ci�: piesku, co ty wyprawiasz!; zaniesie j� do sypialni i zamknie drzwi. Je�li zg�odniej�, zam�wi� pizz�. Po trzecie, potem, gdy wyjd� ju� z Laur� z sypialni, jakie� dwa dni p�niej, b�dzie siedzia� cicho i przez reszt� �ycia trzyma� si� z da�a od k�opot�w. - I wtedy b�dziesz szcz�liwy? - spyta� Lokaj Lyesmith. Pracowali razem w wi�ziennym warsztacie, montuj�c karmniki dla ptak�w. By�o to zaj�cie tylko odrobin� ciekawsze od przebijania tablic samochodowych. - Nie nazywaj cz�owieka szcz�liwym, p�ki �yje - odpar� Cie�. - Herodot - mrukn�� Lokaj. - Hej, uczysz si�! - Kto to, kurwa, jest Herodot? - spyta� Sopel, sk�adaj�c �cianki karmnika i podaj�c je Cieniowi, kt�ry mocno dokr�ca� �ruby. - Martwy Grek - odpar� Cie�. - Moja ostatnia dziewczyna by�a Greczynk� - rzuci� Sopel. - Nie uwierzyliby�cie, jakie g�wniane rzeczy jada�a jej rodzina. Ry� zawini�ty w li�cie i takie r�ne. Sopel sylwetk� i wzrostem przypomina� automat do coca-coli. Mia� niebieskie oczy i w�osy tak jasne, �e wydawa�y si� niemal bia�e. Porz�dnie pobi� faceta, kt�ry pope�ni� b��d i zacz�� obmacywa� jego dziewczyn� w barze, gdzie ta�czy�a, a Sopel sta� na bramce. Przyjaciele tamtego wezwali policj�, kt�ra zaaresztowa�a Sopla, sprawdzi�a jego dane i odkry�a, �e osiemna�cie miesi�cy wcze�niej urwa� si� z programu resocjalizacyjnego. - To co mia�em zrobi�? - spyta� ze z�o�ci� Sopel, gdy po raz pierwszy opowiada� Cieniowi ca�� sw� smutn� histori�. - M�wi�em, �e to moja dziewczyna. Mia�em pozwoli� na taki brak szacunku? Widzia�em na niej jego �apska! - Dobrze powiedziane - odpar� jedynie Cie� i zostawi� ten temat. Bardzo wcze�nie nauczy� si�, �e w wi�zieniu ka�dy odsiaduje w�asny wyrok. Nie nale�y przejmowa� si� innymi. Nie wychyla� si�. Dba� o w�asne sprawy. Kilka miesi�cy wcze�niej Lyesmith po�yczy� Cieniowi sfatygowany egzemplarz �Historii� Herodota. - To nie jest wcale nudne. Bardzo fajna rzecz - rzek�, gdy Cie� zaprotestowa�, �e nie czytuje ksi��ek. - Najpierw sam zobacz, a potem te� przyznasz, �e fajna. Cie� wykrzywi� si�, ale zacz�� czyta�. I odkry�, �e wbrew jego woli lektura go wci�gn�a. - Grecy - rzuci� z niesmakiem Sopel. - A do tego to nieprawda, co o nich m�wi�. Pr�bowa�em wsadzi� go mojej panience w ty�ek i ma�o nie wydrapa�a mi oczu. Kt�rego� dnia Lyesmitha przeniesiono bez ostrze�enia. Zostawi� Cieniowi sw�j egzemplarz Herodota; mi�dzy kartkami ukry� pi�ciocent�wk�. W wi�zieniu monety by�y zakazane - mo�na wyostrzy� je o kamie� i w walce rozci�� komu� twarz. Cie� jednak nie chcia� broni. Potrzebowa� czego�, by zaj�� r�ce. Nie by� przes�dny. Nie wierzy� w nic, czego nie m�g� zobaczy�, lecz przez ostatnich kilka tygodni wyczuwa� wisz�c� w powietrzu katastrof�. Tak samo czu� si� w dniach przed napadem. �o��dek �ciska� mu si� z l�ku i cho� Cie� powtarza� sobie, �e to jedynie obawa przed powrotem do �wiata zewn�trznego, nie mia� pewno�ci. Ogarn�a go paranoja, jeszcze wi�ksza ni� zwykle - a w wi�zieniu jej zwyk�y poziom jest bardzo wysoki. To pozwala przetrwa�. Cie� sta� si� cichszy, spokojniejszy. Odkry�, �e starannie �ledzi j�zyk cia�a stra�nik�w i innych wi�ni�w, szukaj�c czego�, co mog�oby stanowi� znak, zapowied� czekaj�cych go z�ych wydarze�. By� pewien, �e nadejd�. Miesi�c przed dat� zwolnienia Cie� usiad� w zimnym gabinecie naprzeciwko niskiego m�czyzny, na kt�rego czole widnia�o du�e ciemnoczerwone znami�. Rozdziela�o ich biurko. M�czyzna mia� przed sob� otwarte akta Cienia. W d�oni trzyma� d�ugopis o paskudnie przygryzionej ko�c�wce. - Zimno ci, Cie�? - Tak - odpar� Cie�. - Odrobin�. M�czyzna wzruszy� ramionami. - Witaj w krainie biurokracji. Piece w��cza si� pierwszego grudnia i wy��cza pierwszego marca. Nie ja ustalam zasady. - Przesun�� palcem po kartce przypi�tej zszywaczem do wewn�trznej cz�ci teczki. - Masz trzydzie�ci dwa lata? - Tak. - Wygl�dasz m�odziej. - Zdrowe �ycie. - Pisz� tu, �e by�e� wzorowym wi�niem. - Dosta�em ju� nauczk�. - Naprawd�? - Rozm�wca spojrza� uwa�nie na Cienia. Znami� na czole obni�y�o si� lekko. Cie� mia� ochot� zdradzi� m�czy�nie cz�� swych teorii dotycz�cych wi�zienia. Nie odezwa� si� jednak. Zamiast tego przytakn�� i skupi� si� na utrzymaniu skruszonej miny. - Pisz� te�, �e masz �on�. - Nazywa si� Laura. - Co u niej? - Mmm. Nie�le. Odwiedza mnie, kiedy tylko mo�e. To d�uga podr�. Pisujemy do siebie. Je�li si� da, dzwoni�. - Czym zajmuje si� twoja �ona? - Pracuje w biurze podr�y. Rozsy�a ludzi po ca�ym �wiecie. - Jak si� poznali�cie? Cie� nie wiedzia�, czemu tamten o to pyta. Mia� ochot� odpowiedzie�, �e to nie jego sprawa, ale... - By�a najlepsz� przyjaci�k� �ony mojego najbli�szego kumpla. Urz�dzili nam randk� w ciemno. Zaskoczy�o. - I czeka na ciebie praca? - Tak, prosz� pana. M�j kumpel, Robbie, ten o kt�rym m�wi�em, ma swoj� w�asn� si�owni�. By�em tam trenerem. M�wi, �e ma dla mnie dawn� posad�. Uniesienie brwi. - Tak? - Twierdzi, �e powinienem przyci�gn�� klient�w. Tych z dawnych czas�w. I nowych. Twardzieli, kt�rzy chc� sta� si� jeszcze twardsi. M�czyzna wydawa� si� usatysfakcjonowany. Przygryz� ko�c�wk� d�ugopisu i przewr�ci� kartk�. - Co my�lisz o swoim wybryku? Cie� wzruszy� ramionami. - By�em g�upi - odpar�. I m�wi� szczerze. M�czyzna ze znamieniem westchn�� ci�ko. Odhaczy� kilka punkt�w na li�cie. Potem przerzuci� papiery w teczce Cienia. - Jak chcesz si� dosta� do domu? Autobusem? - Samolotem. Dobrze mie� �on� pracuj�c� w biurze podr�y. Jego rozm�wca zmarszczy� czo�o. Znami� zafalowa�o. - Przys�a�a ci bilet? - Nie musia�a. Tylko numer potwierdzenia. Bilet elektroniczny. Wystarczy, �e za miesi�c zjawi� si� na lotnisku, poka�� dokumenty i ju�. M�czyzna skin�� g�ow�, zapisa� co� jeszcze, po czym zatrzasn�� teczk� i od�o�y� d�ugopis. Dwie d�onie spocz�y na szarym biurku niczym ma�e r�owe zwierz�tka. Po chwili uni�s� je, spl�t� palce i spojrza� wprost na Cienia wodnistymi, br�zowymi oczami. - Szcz�ciarz z ciebie - rzek�. - Masz do kogo wr�ci�. Czeka na ciebie praca. Mo�esz zostawi� to wszystko za sob�. Dano ci drug� szans�. Nie zmarnuj jej. Kiedy Cie� wsta�, m�czyzna nie poda� mu r�ki. Cie� zreszt� wcale tego nie oczekiwa�. Ostatni tydzie� by� najgorszy. Pod pewnymi wzgl�dami by� gorszy ni� ca�e poprzednie trzy lata. Cie� zastanawia� si�, czy nie wp�ywa na to pogoda: ci�ka, nieruchoma, mro�na. Zupe�nie jakby zbiera�o si� na burz�, kt�ra jedna nie nadchodzi�a. A� go nosi�o. Trz�s�o. �ciska�o w �o��dku. Czu�, �e co� jest nie tak. Na podw�rzu powia� wiatr i Cieniowi wyda�o si�, �e wyczuwa w powietrzu nadchodz�cy �nieg. Zadzwoni� do �ony na jej koszt. Wiedzia�, �e firmy telefoniczne doliczaj� dodatkowe trzy dolary do ka�dej rozmowy z wi�ziennego telefonu. To dlatego operatorzy s� tacy uprzejmi dla ludzi dzwoni�cych z wi�zienia - uzna�. Wiedz�, kto im p�aci. - Mam wra�enie, �e co� jest nie tak - powiedzia� Laurze. Nie by�y to jego pierwsze s�owa. Pierwsze brzmia�y: �kocham ci�, poniewa� dobrze si� to m�wi, zw�aszcza gdy m�wi si� szczerze, tak jak Cie�. - Cze�� - odpar�a Laura. - Ja te� ci� kocham. Co jest nie tak? - Nie wiem. Mo�e pogoda. Gdyby tylko w ko�cu nadesz�a burza, mo�e wszystko wr�ci�oby do normy. - Tu jest �adnie - odpar�a. - Ostatnie li�cie jeszcze nie spad�y. Je�li nie b�dzie burzy, zobaczysz je po powrocie. - Za pi�� dni - mrukn�� Cie�. - Sto dwadzie�cia godzin i jeste� w domu. - U was wszystko w porz�dku? Nic si� nie dzieje? - Wszystko super. Dzi� wiecz�r b�d� widzia�a si� z Robbiem. Planujemy urz�dzi� ci przyj�cie-niespodziank�. - Niespodziank�? - Oczywi�cie. Nic o nim nie wiesz. - Absolutnie nic. - Grzeczny m��. - Za�mia�a si� i Cie� u�wiadomi� sobie, �e tak�e si� u�miecha. Trzy lata siedzia� w wi�zieniu, lecz ona wci�� potrafi�a wywo�a� u niego rado��. - Kocham ci�, skarbie - rzek�. - Kocham ci�, piesku - odpar�a Laura. Cie� od�o�y� s�uchawk�. Gdy si� pobrali, Laura wyzna�a Cieniowi, �e chcia�aby mie� pieska, lecz w�a�ciciel domu przypomnia�, �e umowa najmu nie pozwala na trzymanie w mieszkaniu zwierz�t. - Hej - rzuci� w�wczas Cie� - ja b�d� twoim pieskiem. Co mam robi�? Gry�� ci kapcie? Sika� na pod�og� w kuchni? Liza� ci� po nosie? Obw�chiwa� pup�? Za�o�� si�, �e potrafi� to robi� r�wnie dobrze, jak ka�dy psiak. Podni�s� j�, jakby nic nie wa�y�a, i zacz�� liza� po nosie, nie zwa�aj�c na chichoty i okrzyki, a potem zani�s� do ��ka. W jadalni Cie� ujrza� drepcz�cego ku niemu Sama Fetishera, kt�ry u�miechn�� si�, ukazuj�c stare z�by. Usiad� obok niego i zacz�� pa�aszowa� makaron z serem. - Musimy pogada� - oznajmi�. Sam Fetisher by� jednym z najczarniejszych Murzyn�w, jakich Cieniowi zdarzy�o si� ogl�da�. Na oko s�dz�c, m�g� mie� r�wnie dobrze sze��dziesi�t, jak osiemdziesi�t lat. Z drugiej strony Cie� spotyka� ju� trzydziestoletnich �pun�w wygl�daj�cych starzej ni� Sam. - Uhmm - mrukn�� teraz. - Nadci�ga burza - oznajmi� Sam. - Te� to czuj� - powiedzia� Cie�. - Mo�e wkr�tce spadnie �nieg. - Nie taka burza. Znacznie wi�ksza. M�wi� ci, ch�opcze. Kiedy nadejdzie, lepiej ci b�dzie tutaj ni� tam, na ulicach. - Odsiedzia�em ju� swoje, w pi�tek wychodz�. Sam Fetisher spojrza� na niego z ukosa. - Sk�d jeste�? - spyta�. - Eagle Point w Indianie. - Pieprzony k�amca. Tak w og�le? Sk�d s� twoi rodzice? - Z Chicago - mrukn�� Cie�. - Matka mieszka�a tam, b�d�c dzieckiem i umar�a p� �ycia temu. - Jak ju� m�wi�em, nadci�ga wielka burza. Nie wychylaj si�, m�j ch�opcze. To jak... Jak si� nazywaj� te rzeczy, na kt�rych spoczywaj� kontynenty? Jakie� p�yty? - Tektoniczne? - zaryzykowa� Cie�. - Zgadza si�. P�yty tektoniczne. To zupe�nie jak wtedy, gdy si� zderzaj�. Kiedy Ameryka P�nocna uderza w Po�udniow�. Nie chcesz wtedy by� w �rodku. Kapujesz? - Ani troch�. Br�zowe oko zamkn�o si� w powolnym mrugni�ciu. - Nie m�w tylko, �e ci� nie ostrzega�em - oznajmi� Sam Fetisher, unosz�c do ust �y�k� trz�s�cej si� pomara�czowej galaretki. - Nie powiem. Tej nocy Cie� p�drzema�, co chwila budz�c si� i osuwaj�c w mrok, s�uchaj�c pomruk�w i pochrapywa� nowego wsp�lokatora, �pi�cego na dolnej pryczy. Kilka cel dalej jaki� cz�owiek zawodzi�, skowycza� i szlocha� jak zwierz�. Od czasu do czasu kto� wrzeszcza�, by si� do kurwy n�dzy zamkn��. Cie� usi�owa� nie s�ucha�. Pozwala�, by puste minuty op�ywa�y go: powolne, samotne. Jeszcze dwa dni. Czterdzie�ci osiem godzin. Pocz�wszy od owsianki i wi�ziennej kawy, oraz stra�nika nazwiskiem Wilson, kt�ry stukn�� Cienia w rami� mocniej ni� trzeba i rzek�: - Cie�? T�dy. Cie� pospiesznie przyjrza� si� swemu sumieniu. By�o czyste. Co oczywi�cie nie znaczy�o, �e nie m�g� znale�� si� po uszy w g�wnie. Tak ju� bywa w wi�zieniu. Obaj szli obok siebie. Ich kroki odbija�y si� echem w�r�d metalu i betonu. Cie� czu� w g��bi gard�a strach, gorzki niczym stara kawa. Nadesz�o to, czego si� l�ka�. Gdzie� w jego g�owie odezwa� si� g�os. Szepta�, �e do�o�� mu rok do wyroku. Wsadz� do karceru. Odetn� r�ce. Odr�bi� g�ow�. Powtarza� sobie, �e to g�upie, ale serce wali�o mu tak mocno, jakby lada moment mia�o rozsadzi� pier�. - Nie rozumiem ci�, Cie� - powiedzia� Wilson. - Czego pan nie rozumie? - Ciebie. Jeste� za cichy, za grzeczny. Czaisz si� jak starzy, a ile masz lat? Dwadzie�cia pi��? Dwadzie�cia osiem? - Trzydzie�ci dwa. - I kim jeste�? Latino? Cyganem? - Nic mi o tym nie wiadomo. Mo�e. - Mo�e cz�ciowo czarnuchem? Masz w sobie czarn� krew, Cie�? - Mo�liwe, prosz� pana. - Cie� szed� naprz�d, patrz�c wprost przed siebie. Ca�� uwag� skupi� na tym, by nie da� si� podpu�ci�. - Ach, tak. Ja wiem tylko, �e co� mi si� w tobie nie podoba. - Wilson mia� wyblak�e jasne w�osy, wyblak�� jasn� twarz i wyblak�y jasny u�miech. - Wkr�tce nas opuszczasz? - Tak� mam nadziej�. Przeszli przez kilka bramek. Za ka�dym razem Wilson pokazywa� swoj� kart�. Jeszcze schody i stan�li przed gabinetem naczelnika wi�zienia. Na drzwiach czarnymi literami wypisano jego nazwisko - G. Patterson. Obok wisia�a miniaturka drogowych �wiate�. G�rne �wiat�o p�on�o czerwieni�. Wilson nacisn�� guzik. Kilka chwil czekali w milczeniu. Cie� powtarza� sobie, �e wszystko b�dzie dobrze, �e w pi�tek rano b�dzie ju� siedzia� w samolocie do Eagle Point, ale sam w to nie wierzy�. Czerwone �wiat�o zgas�o. Zap�on�o zielone. Wilson otworzy� drzwi. Weszli do �rodka. W ci�gu ostatnich lat Cie� kilka razy widzia� naczelnika. Raz, kiedy tamten oprowadza� po zak�adzie jakiego� polityka, raz, gdy podczas Dni Zamkni�tych przemawia� do nich, stoj�cych w grupach po sto os�b, m�wi�c, �e wi�zienie jest przepe�nione i, �e poniewa� zostanie przepe�nione, lepiej by do tego przywykli. Z bliska Patterson wygl�da� gorzej. Mia� owaln� twarz i siwe w�osy przystrzy�one kr�tko po wojskowemu. Pachnia� Old Spi-cem. Za jego plecami Cie� widzia� p�k� pe�n� ksi��ek. Ka�da z nich mia�a w tytule s�owo �wiezienie�. Na idealnie czystym biurku sta� tylko telefon i kalendarz Far Side ze zrywanymi kartkami. W uchu m�czyzny widnia� aparat s�uchowy. - Usi�d�, prosz�. Cie� usiad�. Wilson stan�� tu� za nim. Naczelnik otworzy� szuflad� biurka, wyj�� teczk� i po�o�y� j� na blacie. - Pisz� tu, �e zosta�e� skazany na sze�� lat za napa�� i pobicie. Odsiedzia�e� trzy lata. Mia�e� zosta� zwolniony w pi�tek. �Mia�e�?�. Cie� poczu�, jak �ciska mu si� �o��dek. Zastanawia� si�, ile jeszcze b�dzie musia� odsiedzie� - kolejny rok? Dwa? Ca�e trzy? G�o�no jednak powiedzia� tylko: - Tak, prosz� pana. Naczelnik obliza� wargi. - Co powiedzia�e�? - Powiedzia�em tak, prosz� pana. - Cie�, wypu�cimy ci� dzi� po po�udniu. Zostaniesz zwolniony par� dni wcze�niej. - Cie� skin�� g�ow�, czekaj�c na reszt�. Naczelnik spojrza� na le��c� przed nim kartk�. - Dostali�my wiadomo�� ze szpitala Johnsona w Eagle Point. Twoja �ona zmar�a dzi� nad ranem. Zgin�a w wypadku samochodowym. Bardzo mi przykro. Cie� ponownie skin�� g�ow�. Wilson w milczeniu odprowadzi� go do celi. Otworzy� drzwi i wpu�ci� Cienia. Dopiero wtedy rzek�: - Zupe�nie jak ten dowcip z dobr� i z�� wiadomo�ci�, co? Dobra wiadomo��: wychodzisz wcze�niej. Z�a wiadomo��: twoja �ona nie �yje.. Za�mia� si�, jakby powiedzia� co� zabawnego. Cie� milcza�. * * * Jak odr�twia�y spakowa� swoje rzeczy. Wi�kszo�� rozda�. Zostawi� w celi Herodota Lokaja i ksi��k� o sztuczkach z monetami, a tak�e, mimo chwilowego �alu, g�adkie metalowe dyski, przemycone z warsztatu, s�u��ce mu za monety. Na zewn�trz b�dzie mia� mn�stwo prawdziwych monet. Ogoli� si� i przebra�. Przechodzi� przez kolejne drzwi, wiedz�c, �e nigdy wi�cej w nich nie stanie. Czu� tylko pustk�. Zacz�o pada�. Z szarego nieba la� si� zamarzaj�cy deszcz. Grudki lodu k�u�y twarz Cienia. Cienki p�aszcz przem�k� b�yskawicznie podczas kr�tkiego marszu do ��tego, dawniej szkolnego autobusu, kt�ry zawiezie ich do najbli�szego miasta. Nim do niego dotarli, byli kompletnie przemoczeni. O�miu odje�d�a�o, p�tora tysi�ca zosta�o w �rodku. Cie� usiad� w autobusie, dygocz�c, p�ki nie zadzia�a�o ogrzewanie. Zastanawia� si�, co teraz zrobi, dok�d p�jdzie. Jego g�ow� wype�ni�y widmowe obrazy. W wyobra�ni dawno temu opuszcza� inne wi�zienie. Bardzo d�ugo tkwi� w pozbawionym �wiat�a pomieszczeniu: brod� mia� bujn�, w�osy zmierzwione. Stra�nicy sprowadzili go szarymi kamiennymi stopniami na plac pe�en barw i kszta�t�w, ludzi i przedmiot�w. By� dzie� targowy. Oszo�omi� go ha�as i kolory. Mru�y� oczy w zalewaj�cym plac blasku s�o�ca. W nozdrzach czu� s�on� wilgo�, kt�r� by�o przesycone powietrze, zapach towar�w z targu. Po lewej stronie woda migota�a w s�o�cu... Autobus trz�s� si� ca�y podczas jazdy. Wok� nich zawodzi� wiatr. Wycieraczki porusza�y si� ci�ko tam i z powrotem na szybie, rozmazuj�c obraz miasta, zmieniaj�c go w plamy ��ci i neonowej czerwieni. By�o wczesne popo�udnie, zza szyby jednak wydawa�o si�, �e zapad�a noc. - Niech to szlag - rzek� m�czyzna siedz�cy za Cieniem, przecieraj�c zaparowane okno i przygl�daj�c si� mokrej postaci spiesz�cej chodnikiem. - Widz� tu cipki. Cie� prze�kn�� �lin�. Nagle przysz�o mu do g�owy, �e jeszcze si� nie rozp�aka� - w og�le niczego nie czu�. Ani �ez, ani �alu. Niczego. Przypomnia� sobie o znajomym go�ciu, Johnniem Larchu. Mieszka� z nim w jednej celi. Johnnie opowiedzia� Cieniowi, jak kiedy� wyszed� po pi�ciu latach za kratami z setk� dolar�w w kieszeni i biletem do Seattle, gdzie mieszka�a jego siostra. Johnnie Larch dotar� na lotnisko, wr�czy� kobiecie za lad� bilet, a ona poprosi�a o pokazanie prawa jazdy. Zrobi� to. Wa�no�� prawa wygas�a par� lat wcze�niej. Kobieta oznajmi�a, �e nie jest to wa�ny dokument. Odpar�, �e mo�e nie jako prawo jazdy, ale pozostaje dokumentem, a zreszt� kim innym niby jest, je�li nie go�ciem ze zdj�cia, do diab�a. Poprosi�a, by zni�y� ton g�osu. Odpar�, �eby da�a mu pieprzon� kart� pok�adow�, bo po�a�uje. Powinna potraktowa� go z szacunkiem. W wi�zieniu nie pozwala si� innym na okazywanie braku szacunku. Wtedy kobieta nacisn�a przycisk. Kilka chwil p�niej zjawili si� ludzie z ochrony, pr�buj�c przekona� Johnniego Larcha, by spokojnie opu�ci� lotnisko. On jednak nie chcia� i dosz�o do utarczki. W rezultacie Johnnie Larch nie dotar� do Chicago. Nast�pnych kilka dni sp�dzi� w miejskich barach, a gdy wyda� ju� sto dolar�w, napad� na stacj� benzynow� z plastikowym pistoletem-zabawk�, �eby zdoby� pieni�dze na dalsze picie. W ko�cu zosta� aresztowany za sikanie na ulicy. Wkr�tce zn�w trafi� za kraty, odsiaduj�c reszt� wyroku plus niewielki dodatek za napad na stacj�. A mora� ca�ej tej historii, wed�ug Johnniego Larcha, brzmia�: nie nale�y wkurza� ludzi pracuj�cych na lotnisku. - Jeste� pewien, �e nie chodzi raczej o to, i� �zachowanie sprawdzaj�ce si� w niezwyk�ym otoczeniu, takim jak wi�zienie, nie sprawdza si�, a nawet wi�cej, mo�e szkodzi�, gdy znajdziemy si� poza podobnym �rodowiskiem�? - spyta� Cie�, gdy Johnnie Larch opowiedzia� mu swoj� histori�. - Nie. S�uchaj mnie. S�uchaj tego, co m�wi�, stary - odpar� Johnnie Larch. - Nie wkurzaj suk z lotniska. Cie� u�miechn�� si� lekko na to wspomnienie. Jego w�asne prawo jazdy b�dzie wa�ne jeszcze przez kilkana�cie miesi�cy. - Dworzec autobusowy! Wszyscy wysiada�! Budynek cuchn�� moczem i sple�nia�ym piwem. Cie� wgramoli� si� do taks�wki i kaza� kierowcy zawie�� si� na lotnisko. Powiedzia�, �e dorzuci pi�� dolar�w napiwku, je�li tamten b�dzie milcza�. Po dwudziestu minutach znale�li si� na miejscu. Kierowca nie odezwa� si� ani s�owem. A potem Cie�, potykaj�c si�, w�drowa� ju� przez jasno o�wietlony terminal. Martwi� si� troch�, co b�dzie z elektronicznym biletem. Wiedzia�, �e ma miejsce na lot w pi�tek, ale czy uda mu si� odlecie� dzisiaj? Cieniowi wszystko, co elektroniczne, przypomina�o magi�. Obawia� si�, �e w ka�dej chwili mo�e znikn��. Mia� jednak sw�j portfel - po raz pierwszy od trzech lat trzyma� go w r�ku - a w �rodku kilka niewa�nych kart kredytowych i jedn� Vise, kt�rej wa�no��, co odkry� z mi�ym zdumieniem, ko�czy�a si� dopiero w styczniu. Mia� te� numer rezerwacji. Nagle u�wiadomi� sobie te�, i� jest dziwnie pewien, �e je�li tylko dotrze do domu, wszystko jako� si� u�o�y: Laura wr�ci. Mo�e to podst�p, aby wyci�gn�� go kilka dni wcze�niej? Albo nast�pi�a pomy�ka: z wraku na autostradzie wyci�gni�to cia�o jakiej� innej Laury Moon. Na zewn�trz, za oszklonymi �cianami lotniska zaja�nia�a b�yskawica. Cie� odkry�, �e wstrzymuje oddech, czeka na co�. Odleg�y grzmot. Odetchn�� g��boko. Zza lady spojrza�a na niego zm�czona bia�a kobieta. - Dzie� dobry - powiedzia� Cie�. Jeste� pierwsz� kobiet�, z kt�r� rozmawiam od trzech lat. - Mam numer biletu elektronicznego. Mia�em lecie� w pi�tek, ale musz� dzisiaj - �mier� w rodzinie. - Mmm, bardzo mi przykro. - Wystuka�a co� na klawiaturze, spojrza�a na ekran, zn�w zacz�a pisa�. - Nie ma problemu. Wpisa�am pana na trzeci� trzydzie�ci. Lot mo�e si� op�ni� z powodu burzy, wi�c prosz� uwa�a�. Jaki� baga�? Uni�s� torb�. - Nie musz� tego zdawa�, prawda? - Nie - rzek�a. - Nie musi pan. Ma pan dokument ze zdj�ciem? Cie� pokaza� jej prawo jazdy. Lotnisko nie by�o du�e, lecz zdumia�o go, ile kr�ci�o si� po nim ludzi. Patrzy�, jak od niechcenia odk�adaj� torby, wsuwaj� niedbale portfele do tylnych kieszeni, zostawiaj� torebki pod krzes�ami. I wtedy na dobre poj��, �e ju� nie jest w wi�zieniu. Zosta�o p� godziny do otwarcia bramki. Cie� kupi� sobie kawa�ek pizzy i oparzy� warg� gor�cym serem. Odebra� reszt�, podszed� do telefonu. Zadzwoni� do Robbiego, do si�owni. Odebra�a jednak automatyczna sekretarka. - Cze��, Robbie. Powiedzieli, �e Laura nie �yje. Wypu�cili mnie wcze�niej. Wracam do domu. A potem, poniewa� ludzie pope�niaj� b��dy - sam cz�sto to widywa� - zadzwoni� do domu i wys�ucha� g�osu Laury. - Cze�� - rzek�a. - Nie ma mnie albo nie mog� podej�� do telefonu. Zostaw wiadomo��, a ja oddzwoni�. Mi�ego dnia. Nie m�g� si� zmusi�, by cokolwiek powiedzie�. Usiad� na plastikowym krze�le obok bramki, �ciskaj�c torb� tak mocno, �e rozbola�a go d�o�. My�la� o swym pierwszym spotkaniu z Laur�. Wtedy nie zna� nawet jej imienia. By�a przyjaci�k� Audrey Burton. Siedzieli z Robbiem w kabinie w Chi-Chi. Laura wmaszerowa�a tam tu� za Audrey i Cie� nie m�g� oderwa� od niej wzroku. Mia�a d�ugie kasztanowe w�osy i oczy tak niebieskie, i� z pocz�tku s�dzi�, �e za�o�y�a barwne szk�a kontaktowe. Zam�wi�a truskawkowe daiquiri i upar�a si�, by go spr�bowa�. A kiedy to zrobi�, za�mia�a si� rado�nie. Laura uwielbia�a, gdy ludzie kosztowali tego, co ona. Tego wieczoru poca�owa� j� na dobranoc. Smakowa�a truskawkowym daiquiri. Ju� nigdy nie mia� ochoty poca�owa� kogo� innego. Kobiecy g�os oznajmi�, �e rozpoczyna si� przyjmowanie na pok�ad pasa�er�w, i Cie� znalaz� si� w�r�d pierwszych wywo�anych nazwisk. Siedzia� na samym ko�cu obok pustego miejsca. Deszcz b�bni� o �cian� samolotu. Cie� wyobra�a� sobie ma�e dzieci, ciskaj�ce z nieba gar�ciami wysuszony groszek. Tu� po starcie zasn��. By� w mrocznym miejscu. Patrz�ca na niego istota mia�a g�ow� bawo�u, paskudn�, w�ochat�, o wielkich wilgotnych oczach. G�owa tkwi�a na ciele m�czyzny: szczup�ym i naoliwionym. - Zbli�aj� si� zmiany - oznajmi� baw�, nie poruszaj�c ustami. - Trzeba podj�� pewne �decyzje. Na wilgotnych �cianach jaskini zal�ni�o odbicie b�yskawicy. - Gdzie jestem? - spyta� Cie�. - W ziemi i pod ziemi� - odpar� cz�owiek-baw�. - Tam gdzie czekaj� zapomniani. - Jego czarne oczy l�ni�y niczym szklane kulki. G�os przypomina� grzmot z g��bin �wiata. Pachnia� mokrym zwierz�ciem. - Uwierz - rzek� baw�. - Je�li masz prze�y�, musisz wierzy�. - Wierzy�? W co? - spyta� Cie�. - W co mam uwierzy�? Cz�owiek-baw� patrzy� na Cienia. Wyprostowa� si� i jakby nagle ur�s�. W jego oczach zap�on�� ogie�. Otworzy� za�liniony pysk. Jego wn�trze tak�e by�o czerwone. P�on�o ogniem wn�trza cia�a spod ziemi. - We wszystko! - rykn�� cz�owiek-baw�. �wiat pochyli� si� i zawirowa� - i Cie� zn�w siedzia� w samolocie. Lecz wszystko wok� wci�� si� ko�ysa�o. Na przedzie samolotu jaka� kobieta krzykn�a. Wok� nich zaja�nia�y b�yskawice. Przez interkom us�yszeli g�os kapitana, kt�ry informowa�, �e spr�buje nabra� wysoko�ci, by uwolni� si� od burzy. Samolot ko�ysa� si� i dygota�. Cie� zastanowi� si� przelotnie, czy wkr�tce zginie. Uzna�, �e to mo�liwe, lecz ma�o prawdopodobne. Wygl�da� przez okno, patrz�c na horyzont roz�wietlony jasnymi b�yskawicami. A potem zn�w zasn��. �ni�o mu si�, �e wr�ci� do wi�zienia, a Lokaj szepcze w kolejce po �arcie, �e kto� wykupi� kontrakt na jego �ycie. Cie� jednak nie m�g� si� dowiedzie� kto ani dlaczego. A kiedy si� obudzi�, podchodzili do l�dowania. Wygramoli� si� z samolotu, mrugaj�c w oszo�omieniu. Wszystkie lotniska w gruncie rzeczy wygl�daj� tak samo - niewa�ne gdzie jeste�, jeste� na lotnisku. Kafelki, korytarze, toalety, bramki, kioski z gazetami, jarzeni�wki. To lotnisko tak�e wygl�da�o typowo; niestety, jednak nie by�o miejscem, do kt�rego zmierza�. By�o stanowczo za du�e. Zbyt wiele ludzi, zdecydowanie zbyt wiele bramek. - Przepraszam pani�? Kobieta spojrza�a na niego znad papier�w. - S�ucham? - Co to za lotnisko? Przyjrza�a mu si�, zaskoczona, jakby pr�buj�c stwierdzi�, czy z niej �artuje. - St. Louis - odpar�a w ko�cu. - My�la�em, �e samolot leci do Eagle Point. - Bo lecia�. Skierowali go tutaj z powodu burzy. Nie og�osili tego? - Pewnie tak. Spa�em. - Musi pan porozmawia� z tamtym cz�owiekiem w czerwonej kurtce. M�czyzna niemal dor�wnywa� mu wzrostem. Wygl�da� jak ojciec z sitkomu z lat siedemdziesi�tych. Wpisa� co� w komputer i kaza� Cieniowi ruszy� - biegiem! - do bramki po drugiej stronie terminalu. Cie� przebieg� przez lotnisko. Gdy jednak dotar� na miejsce, drzwi ju� si� zamyka�y. Patrzy� przez szyb� na startuj�cy samolot. Kobieta na stanowisku pomocy (niska, br�zowosk�ra, z pieprzykiem na nosie) naradzi�a si� z jeszcze jedn� kobiet�, gdzie� zatelefonowa�a (�Nie, to niemo�liwe. W�a�nie go odwo�ali�.), po czym wydrukowa�a kolejn� kart� pok�adow�. - To dla pana - oznajmi�a. - Zadzwonimy na bramk� i uprzedzimy, �e ju� pan idzie. Cie� czu� si� jak groszek przerzucany mi�dzy trzema kupkami. Jak karta wtasowywana w tali�. Zn�w bieg� przez lotnisko, by trafi� w pobli�e miejsca, w kt�rym wysiad�. Drobny m�czyzna przy bramce odebra� od niego kart� pok�adow�. - Czekali�my na pana - powiedzia�, oddzieraj�c pasek z numerem miejsca 17D. Cie� wbieg� do samolotu. Drzwi zamkn�y si� tu� za nim. Przeszed� przez przedzia� pierwszej klasy - zaledwie cztery fotele, trzy z nich zaj�te. Brodaty cz�owiek w jasnym garniturze, siedz�cy przy pustym miejscu z przodu, u�miechn�� si� szeroko, po czym uni�s� r�k� i gdy Cie� przechodzi� obok, postuka� w zegarek. Tak, tak, przeze mnie si� sp�nisz - pomy�la� Cie�. - Oby� nie mia� wi�kszych zmartwie�. W�drowa� mi�dzy fotelami. Uzna�, �e samolot jest prawie pe�ny, kiedy jednak dotar� na koniec, odkry� jak bardzo - na miejscu 17D siedzia�a ju� kobieta w �rednim wieku. Cie� pokaza� jej kupon z karty. Ona wyj�a sw�j. By�y identyczne. - Zechce pan zaj�� miejsce - poprosi�a stewardesa. - Niestety - odpar�. - Nie mog�. Stewardesa mlasn�a j�zykiem, sprawdzi�a karty pok�adowe, potem poprowadzi�a go na prz�d samolotu i wskaza�a pusty fotel w pierwszej klasie. - Chyba ma pan dzi� szcz�cie - powiedzia�a. - �yczy pan sobie co� do picia? Mamy do�� czasu przed startem. Jestem pewna, �e po tym wszystkim ma pan ochot� na drinka. - Poprosz� piwo - powiedzia� Cie�. - Jakie pa�stwo maj�. Stewardesa odesz�a. M�czyzna w jasnym garniturze, siedz�cy obok Cienia, postu-ka� paznokciem w zegarek - czarny Rolex. - Sp�ni�e� si� - oznajmi� i u�miechn�� si� szeroko. W tym u�miechu nie by�o ani krzty ciep�a. - S�ucham? - Powiedzia�em, �e si� sp�ni�e�. Stewardesa wr�czy�a Cieniowi szklank� piwa. Przez chwil� zastanawia� si�, czy jego s�siad przypadkiem nie oszala�. Potem uzna�, �e zapewne chodzi mu o samolot czekaj�cy na ostatniego pasa�era. - Przepraszam, �e was zatrzyma�em - rzek� uprzejmie. - Spieszy si� pan? Samolot cofn�� si� od bramki. Stewardesa wr�ci�a i odebra�a Cieniowi piwo. M�czyzna w jasnym garniturze u�miechn�� si� do niej, m�wi�c: �Nie martw si�, moja droga, b�d� jej pilnowa��, a ona pozwoli�a mu zatrzyma� szklank� Jacka Danielsa, protestuj�c bez przekonania, �e stanowi to naruszenie przepis�w. (Pozw�l, �e ja to os�dz�, moja droga). - Czas jest tu niew�tpliwie istotny - oznajmi� m�czyzna. - Ale nie, martwi�em si� po prostu, �e nie zd��ysz na samolot. - To bardzo uprzejme z pa�skiej strony. Samolot tkwi� niespokojnie na ziemi, dr��c z niecierpliwo�ci. Silniki rycza�y, gotowe do startu. - Uprzejme, akurat - mrukn�� m�czyzna w jasnym garniturze. - Mam dla ciebie prac�, Cie�. G�o�niejszy ryk silnik�w. Ma�y samolot szarpn�� si� naprz�d, wciskaj�c Cienia w siedzenie - a potem byli ju� w powietrzu. �wiat�a lotniska gas�y w dole. Cie� przyjrza� si� uwa�nie siedz�cemu obok cz�owiekowi. M�czyzna mia� rudosiwe w�osy, brod� bardzo kr�tk�, siwo-rud�. Kanciasta, kwadratowa twarz, jasnoszare oczy. Garnitur wygl�da� na kosztowny. Mia� barw� stopionych lod�w waniliowych. Do tego krawat z ciemnoszarego jedwabiu i spinka w kszta�cie srebrnego drzewa: pie�, ga��zie, g��bokie korzenie. Podczas startu trzyma� szklank� Jacka Danielsa. Nie uroni� ani kropli. - Nie spytasz, jak� prac�? - rzek�. - Sk�d pan wie, kim jestem? M�czyzna za�mia� si�. - Odkrycie tego, jak nazywaj� si� ludzie, to naj�atwiejsza rzecz pod s�o�cem. Troch� wiedzy, troch� szcz�cia, odrobina pami�ci. Spytaj, jak� prac�. - Nie - odpar� Cie�. Stewardesa przynios�a mu kolejn� szklank� piwa. Poci�gn�� �yk. - Czemu nie? - Wracam do domu. Czeka tam ju� na mnie praca. Nie chc� innej. Szeroki u�miech m�czyzny w zasadzie si� nie zmieni�. Teraz jednak Cie� dostrzeg� w nim rozbawienie. - W domu nie czeka na ciebie �adna praca. Nic tam na ciebie nie czeka. Ja tymczasem proponuj� ci ca�kowicie legalne zaj�cie - niez�� p�ac�, niez�e zabezpieczenie, imponuj�ce premie. Je�li po�yjesz do�� d�ugo, dorzuc� nawet plan emerytalny. Masz na to ochot�? - Pewnie przeczyta� pan moje imi� na nalepce na torbie - powiedzia� Cie�. Tamten milcza�. - Kimkolwiek pan jest, nie m�g� pan wiedzie�, �e polec� tym samolotem. Sam tego nie wiedzia�em. I gdyby m�j lot nie zosta� skierowany do St. Louis, w og�le by mnie tu nie by�o. Podejrzewam, �e robi pan sobie dowcip. Mo�e to jaki� numer, ale b�dzie lepiej, je�li zako�czymy nasz� rozmow�. Cie� wzi�� magazyn lotniczy. Ma�y samolocik podskakiwa� na niebie, utrudniaj�c koncentracj�. S�owa p�ywa�y w jego umy�le niczym mydlane ba�ki, gdy je czyta�, by po sekundzie znikn�� bez �ladu. S�siad pi� w milczeniu swojego Jacka Danielsa. Mia� zamkni�te oczy. Cie� odczyta� list� kana��w muzycznych dost�pnych na pok�adzie samolot�w transatlantyckich. Potem obejrza� map� �wiata, pokre�lon� czerwonymi liniami tras linii lotniczej. Przejrza� do ko�ca magazyn, zamkn�� go z wahaniem i wsun�� do kieszeni. Nieznajomy m�czyzna otworzy� oczy. Jest w nich co� dziwnego - pomy�la� Cie�. Jedno wydawa�o mu si� ciemniejsze ni� drugie. Spojrza� na Cienia. - A przy okazji - rzek� - przykro mi z powodu twojej �ony, Cie�. To wielka strata. W tym momencie Cie� o ma�o go nie uderzy�. Zamiast tego odetchn�� g��boko (gdzie� w jego umy�le odezwa� si� g�os John-niego Larcha: �Jak ju� m�wi�em, nie wkurzaj tych suk z lotniska, bo wr�cisz tu szybciej ni� zd��y�by� splun��). Policzy� do pi�ciu. - Mnie tak�e - odpar�. M�czyzna pokr�ci� g�ow�. - Gdyby tylko da�o si� co� zrobi� - westchn��. - Zgin�a w wypadku samochodowym - powiedzia� Cie�. - Istniej� gorsze rodzaje �mierci. Tamten zn�w pokr�ci� g�ow�. Przez chwil� Cie� mia� wra�enie, jakby jego s�siad sta� si� niematerialny, jakby samolot nabra� rzeczywisto�ci, podczas gdy m�czyzna j� utraci�. - Pos�uchaj, Cie�, to nie jest �art ani dowcip. Mog� zap�aci� ci lepiej ni� ktokolwiek inny. Jeste� by�ym wi�niem. Nie s�dzisz chyba, �e ustawi si� do ciebie d�uga kolejka pracodawc�w? - Panie, kimkolwiek pan jest, do diab�a! - odpar� Cie� dostatecznie g�o�no, by by�o go s�ycha� ponad rykiem silnik�w. - Na ca�ym �wiecie nie istnieje do�� forsy. U�miech tamtego sta� si� jeszcze szerszy. Cie� przypomnia� sobie ogl�dany kiedy� dokument o szympansach. M�wiono w nim, �e ma�py i szympansy u�miechaj� si� tylko po to, by zademonstrowa� z�by w grymasie agresji, przera�enia b�d� nienawi�ci. Kiedy szympans si� u�miecha, oznacza to gro�b�. - Pracuj dla mnie. Oczywi�cie, istnieje pewne ryzyko, ale je�li prze�yjesz, dostaniesz wszystko, czego tylko zapragniesz. Mo�esz zosta� nowym kr�lem Ameryki. Kto inny zap�aci a� tyle? Hmm? - Kim pan jest? - spyta� Cie�. - A, tak. Era informacji. M�oda damo, zechcesz nala� mi kolejn� szklaneczk� Jacka Danielsa? Nie za du�o lodu. Nie, �eby oczywi�cie kiedykolwiek istnia�a inna era. Informacja i wiedza: oto dwie waluty, kt�re nigdy nie wyjd� z mody. - Pyta�em, kim pan jest? - Pomy�lmy. Dzi� mamy �rod�, a �e to m�j dzie�, nazywaj mnie Wednesday, Panem Wednesday. Cho�, zwa�ywszy na pogod�, r�wnie dobrze m�g�bym nazywa� si� Thursday. - A jak nazywa si� pan naprawd�? - Popracuj dla mnie do�� d�ugo i do�� dobrze - odpar� m�czyzna - a mo�e nawet ci powiem. Prosz�. Propozycja pracy. Zastan�w si� nad ni�. Nie oczekuj�, �e zgodzisz si� natychmiast. Nie wiesz w ko�cu, czy nie wskakujesz w�a�nie do zbiornika z piraniami albo klatki pe�nej nied�wiedzi. Mam czas. - Zamkn�� oczy i odchyli� si� w fotelu. - Raczej nie - powiedzia� Cie�. - Nie podoba mi si� pan. Nie chc� dla pana pracowa�. - Jak ju� m�wi�em - odpar� tamten, nie otwieraj�c oczu - nie spiesz si�. Przemy�l spraw�. Samolot wyl�dowa� z lekkim podskokiem i kilkoro pasa�er�w ze� wysiad�o. Cie� ujrza� niewielkie lotnisko na pustkowiu. Od Eagle Point dzieli�y go jeszcze dwa l�dowania. Zerkn�� na m�czyzn� w jasnym garniturze - pana Wednesdaya? Zdawa�o si�, �e �pi. Wiedziony nag�ym impulsem Cie� wsta�, z�apa� torb� i zbieg� po stopniach samolotu na �liski mokry asfalt. Miarowym krokiem ruszy� w stron� �wiate� terminalu. Na twarzy czu� krople deszczu. Ju� na progu zatrzyma� si� i obr�ci�. Nikt wi�cej nie wysiad� z samolotu. Obs�uga lotniska odsun�a ju� schodki, drzwi zamkn�y si� i samolot wystartowa�. Cie� wszed� do �rodka i wynaj�� samoch�d. Na parkingu okaza�o si�, �e to ma�a czerwona toyota. Roz�o�y� na fotelu obok map�, kt�r� dosta� w punkcie wynajmu. Od Eagle Point dzieli�o go oko�o dwie�cie pi��dziesi�t mil. Burze min�y, je�li w og�le dotar�y tak daleko. By�o zimno i jasno. Ob�oki przemyka�y przed tarcz� ksi�yca; przez moment Cie� nie wiedzia�, czy to one si� poruszaj�, czy te� ksi�yc. Przez p�torej godziny jecha� na p�noc. Robi�o si� p�no. Poczu� g��d i gdy u�wiadomi� sobie, jak bardzo jest g�odny, skr�ci� na nast�pnym zje�dzie do miasteczka Nottamun (1301 mieszka�c�w). Nape�ni� bak na stacji Amoco i spyta� znudzon� kobiet� za kas�, gdzie m�g�by dosta� co� do zjedzenia. - Krokodylowy bar Jacka - oznajmi�a. - Na zach�d od drogi N. - Krokodylowy bar? - Tak. Jack twierdzi, �e krokodyle dodaj� charakteru. - Narysowa�a mu mapk� na odwrocie liliowej broszurki, reklamuj�cej zabaw� z pieczeniem kurczak�w i zbi�rk� pieni�dzy dla dziewczynki oczekuj�cej na przeszczep nerki. - Hoduje kilka krokodyli, w�a i jedn� z tych wielkich jaszczurek. - Iguan�? - W�a�nie. Przejecha� przez miasto, most, pokona� par� mil i w ko�cu zatrzyma� si� przy niskim prostok�tnym budynku ze �wiec�cym neonem Pabsta. Parking by� pusty. Wewn�trz baru wisia� w powietrzu g�sty dym. Z szafy graj�cej dobiega�y d�wi�ki �Walking After Midnight�. Cie� rozejrza� si� w poszukiwaniu krokodyli, ale ich nie dostrzeg�. Zastanowi� si� przelotnie, czy kobieta ze stacji benzynowej przypadkiem go nie nabra�a. - Co pan sobie �yczy� - spyta� barman. - Piwo i hamburgera ze wszystkimi dodatkami. Frytki. - Talerz chili na pocz�tek? Mamy najlepsze w stanie. - Brzmi nie�le - rzek� Cie�. - Gdzie jest toaleta? M�czyzna wskaza� drzwi w k�cie baru. Na ich �rodku powieszono g�ow� wypchanego aligatora. Cie� nacisn�� klamk�. By� w jasnej czystej �azience. Najpierw rozejrza� si� wiedziony przyzwyczajeniem (Pami�taj, Cie�, kiedy sikasz, nie mo�esz si� bi�, odezwa� si� w jego g�owie Lokaj, jak zwykle cicho). Zaj�� pisuar po lewej, rozpi�� rozporek i z ogromn� ulg� sika� ca�� wieczno��. Odczyta� oprawiony w ramk� po��k�y wycinek z gazety, wisz�cy na �cianie na poziomie oczu, okraszony zdj�ciem Jacka i dw�ch aligator�w. Znad pisuaru tu� obok rozleg�o si� uprzejme chrz�kni�cie, cho� Cie� nie widzia�, by ktokolwiek wchodzi� do toalety. M�czyzna w jasnym garniturze by� wy�szy, ni� my�la� Cie�, widz�c go siedz�cego w fotelu obok. Prawie dor�wnywa� mu wzrostem, a Cie� by� naprawd� wysoki. Patrzy� wprost przed siebie. Sko�czy� sika�, strz�sn�� ostatnie kilka kropel i zapi�� rozporek. Potem u�miechn�� si� szeroko, niczym lis wy�eraj�cy przyn�t� ze zwoju kolczastego drutu. - Mia�e� czas, �eby si� zastanowi�, Cie� - powiedzia� pan Wednesday. - Chcesz t� prac�? *** GDZIE� W AMERYCE LOS ANGELES, 23.26 W ciemnoczerwonym pokoju - barwa �cian przywodzi na my�l surow� w�tr�bk� - stoi wysoka kobieta ubrana w karykaturalne, zbyt ciasne jedwabne szorty. ��ta, wi�zana pod piersiami bluzka, unosi je i �ciska. Kobieta ma czarne w�osy, zaczesane do g�ry i spi�te w w�ze�. Obok niej czeka niski m�czyzna w oliwkowym podkoszulku i drogich niebieskich d�insach. W prawej d�oni trzyma portfel i telefon kom�rkowy Nokia w czerwono-bia�o-niebieskiej obudowie. G��wnym meblem w czerwonym pokoju jest ��ko, zas�ane bia�� po�ciel� ze sztucznej satyny i krwistoczerwon� kap�. U st�p ��ka stoi ma�y drewniany stolik, na nim niewielki kamienny pos��ek kobiety o potwornie szerokich biodrach i �wiecznik. Kobieta wr�cza m�czy�nie wielk� czerwon� �wiec�. - Prosz�, zapal j�. - Ja? - Tak. Je�li chcesz mnie mie�. - Trzeba by�o kaza� ci obci�gn�� w wozie. - Mo�e. Nie chcesz mnie? - Kobieta przesuwa d�oni� po ciele, od ud po piersi, jakby demonstrowa�a nowy produkt. Czerwony jedwabny szalik zarzucony na lamp� w rogu nadaje barw� �wiat�u. M�czyzna patrzy na ni� g�odnym wzrokiem, bierze �wiec� i wsuwa do �wiecznika. - Masz czym zapali�? Wr�cza mu pude�ko zapa�ek, a on wyjmuje jedn� i zapala knot. Przez moment p�omyk mruga, potem rozjarza si� i uspokaja. Jego migotanie sprawia, �e pozbawiona twarzy figurka, z�o�ona z bioder i piersi, sprawia wra�enie, jakby zaczyna�a si� porusza�. - Wsu� pieni�dze pod pos��ek. - Pi��dziesi�t dolc�w. - Tak. A teraz chod�, kochaj si� ze mn�. M�czyzna rozpina d�insy i zdejmuje koszulk�, a ona masuje br�zowymi palcami jego bia�e ramiona, po czym obraca go i zaczyna pie�ci� r�kami, palcami i j�zykiem. M�czyzna ma wra�enie, �e �wiat�a w czerwonym pokoju przygas�y. Jedyny blask daje p�on�ca jasno �wieca. - Jak si� nazywasz? - pyta. - Bilquis - odpowiada kobieta, unosz�c g�ow�. - Przez q. - Jak? - Niewa�ne. M�czyzna zaczyna dysze�. - Chc� ci� pieprzy� - m�wi. - Musz� ci� pieprzy�. - W porz�dku, z�otko, zrobimy to. Ale czy ty zechcesz przy okazji co� dla mnie zrobi�? - Hej - rzuca on z nag�� irytacj�. - To ja ci p�ac�! Kobieta dosiada go jednym p�ynnym ruchem. - Wiem, kochanie - szepce - wiem, �e mi p�acisz, a przecie� popatrz tylko na siebie. To ja powinnam ci zap�aci�, mam takie szcz�cie... On �ci�ga wargi, pr�buj�c pokaza�, �e kurewskie gadanie na niego nie dzia�a, nie da si� nabra�. Na mi�o�� bosk�, to w ko�cu tylko uliczna dziwka, a on jest producentem filmowym. Doskonale zna si� na naci�ganiu. Ona jednak nie prosi o pieni�dze, zamiast tego m�wi: - Z�otko, kiedy mi go dasz, kiedy wsadzisz mi swego wielkiego i twardego, czy m�g�by� mnie wielbi�? - Co takiego? Teraz podskakuje na nim; napuchni�ta g��wka penisa trze coraz mocniej o jej mokry srom. - Czy zechcesz nazwa� mnie bogini�? Modli� si� do mnie? Oddawa� mi cze�� ca�ym swym cia�em? M�czyzna u�miecha si�. Tylko tego jej potrzeba? W ko�cu ka�dy ma swoje odchylenia. - Jasne - m�wi. Ona si�ga d�oni� mi�dzy nogi i wsuwa go do �rodka. - Dobrze ci, moja bogini? - wyst�kuje. - Oddawaj mi cze��, z�otko - m�wi Bilquis, dziwka. - Tak - szepcze m�czyzna. - Wielbi� twoje piersi, w�osy i cip�. Wielbi� twoje uda, oczy i wi�niowe usta... - Tak... - j�czy kobieta. - Wielbi� twoje sutki, z kt�rych wyp�ywa mleko �ycia. Tw�j poca�unek to mi�d, tw�j dotyk pali niczym ogie�, a ja go wielbi�. - Jego s�owa staj� si� coraz bardziej rytmiczne, podkre�laj� tempo, w kt�rym ko�ysz� si� i podskakuj� ich cia�a. - Rankiem daj mi sw� ��dz�, a wieczorem ulg� i b�ogos�awie�stwo. Pozw�l, bym nietkni�ty w�drowa� przez ciemno�� i zn�w przyby� do ciebie, by spa� u twego boku i kocha� si� z tob�. Wielbi� ci� wszystkim, co mam w sobie, wszystkim wewn�trz mego umys�u, tym gdzie by�em, czym �ni�em... - Urywa, dysz�c, gwa�townie. - Co ty ze mn� robisz? To zdumiewaj�ce, wspania�e... - Patrzy w d� ku biodrom miejscu, w kt�rym s� z��czeni, lecz jej palec wskazuj�cy si�ga do jego brody i unosi g�ow�. Zn�w widzi wy��cznie jej twarz i sufit. - M�w dalej, z�otko. Nie przestawaj. Czy nie jest ci dobrze? - Lepiej ni� kiedykolwiek w �yciu - odpowiada m�czyzna szczerze. - Twoje oczy s� jak gwiazdy p�on�ce - o �esz! - na firmamencie, twoje wargi to �agodne fale, li��ce piasek, a ja je wielbi�. - Teraz wchodzi w ni� coraz g��biej, czuje si� jak naelektryzowany, jakby ca�� doln� po�ow� jego cia�a przepe�nia�a energia seksualna; olbrzymi, napuchni�ty, zachwycony. - Obdarz mnie swym darem - mruczy, nie wiedz�c ju� sam, co m�wi - twym prawdziwym darem. I spraw, by zawsze by�o tak... Zawsze... Modl� si� o to... Ja... I wtedy rozkosz osi�ga szczyt i przechodzi w orgazm. Jego umys� osuwa si� w otch�a�, g�owa, my�li, ca�a istota pogr��aj� si� w pustce, a on wnika coraz g��biej i g��biej, i g��biej... Z zamkni�tymi oczami, wstrz�sany dreszczem, napawa si� t� chwil�, a potem czuje szarpni�cie. Ma wra�enie, jakby wisia� g�ow� w d�, cho� rozkosz nie ustaje. Otwiera oczy. Przez sekund� rozpaczliwie poszukuj�c logiki, my�li o narodzinach, a potem, w chwili idealnego postkoitalnego ol�nienia zas