7689

Szczegóły
Tytuł 7689
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7689 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7689 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7689 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marian Butrym Go�� z tamtego �wiata Obejrza�em si�. Kilkana�cie par oczu wpatrywa�o si� w przybysza. W�a�ciwie nie powinienem si� specjalnie dziwi�: obcy w tak ma�ej mie�cinie jak Powder Valley zawsze b�dzie wzbudza� sensacj�. Tote� si� nie dziwi�em. Doskonale wiem, �e ciekawo�� jest stara jak �wiat, a ma�e nawet jeszcze starsza. I w og�le ,wszystko by�o w porz�dku. Najlepszym. Poza jednym - tym obcym by�em ja, a w�a�nie ja chcia�bym, �eby wszyscy przestali si� mn� interesowa� i to od zaraz. I �eby zaj�li si� uprzejmie w�asnymi sprawami. Ale nie mog�em im tego powiedzie�. Poczu�em si� nieco gorzej, ale jeszcze nie ca�kiem �le. Zreszt� sprawa, kt�ra mnie sprowadzi�a do Powder Valley, by�a zbyt powa�na, bym mia� si� denerwowa� drobiazgami. Czasem jednak drobiazgi decyduj� o powodzeniu spraw nawet tak wa�nych, jak ta, kt�ra mnie tutaj sprowadzi�a. A nie mog�em sobie pozwoli� na ryzyko. Najmniejsze. Dom sta� na przedmie�ciu, je�eli w og�le miasteczko wielko�ci Powder Valley mo�e posiada� przedmie�cie. Ale t� spraw� niech si� martwi� jego mieszka�cy. Zapuka�em do drzwi. Nic. Odczekawszy wi�c przepisowe kilkana�cie sekund, kt�re po�wi�ci�em studiowaniu zaciek�w na suficie korytarza, zapuka�em ponownie, tym razem mocniej. Cisza. Odczeka�em jeszcze chwil� sprawdzaj�c tym razem dyskretnie, czy kto� nie interesuje si� mn� ponad zwyk�� miar�, i poczuwszy si� uwolnionym od ludzkiego szacunku dla cudzego mieszkania, otworzy�em drzwi bez zaproszenia. W pokoju panowa� p�mrok. Ale nawet zas�oni�te stary okien pozwala�y dostrzec siedz�cego w fotelu cz�owieka. Nie widzia�em w tym momencie jego nie ogolonej twarzy, jego ponurej miny desperata; nie dostrzeg�em pustej butelki po whisky stoj�cej obok na pod�odze. Nie widzia�em nic poza czarn� luf� colta 45 skierowanego z niepokoj�c� wpraw� w miejsce, gdzie ludzie maj� serce. Nie by�o to przywitanie godne kr�l�w, ale nie zaskoczy�o mnie. Raczej wprost przeciwnie: wiedzia�em, �e tak si� stanie. Wiem r�wnie� o wielu innych sprawach, ale to nie nale�y do tematu. Lubi� dobr� bro�, a tak� jest niew�tpliwie szybkostrzelny colt kalibru 45. Lubi� poza tym wiele innych rzeczy. Ale jednego cholernie nie lubi�. Nie lubi�, gdy kto� mierzy do mnie z rewolweru, zw�aszcza takiego jak colt 45. Mo�ecie mi wierzy�. - Dobry wiecz�r, Barnes - powiedzia�em uprzejmie. Lufa nie zni�y�a si� ani o milimetr. - Czego?! - warkn�� niskim g�osem z nalotem chronicznej chrypki. - Czego? - Nie jeste� zbyt uprzejmy - stwierdzi�em bez �alu, wpatruj�c si� w oksydowan� czer� spluwy. - Wyno� si� st�d! - Jestem Jones. Mike Janes z Chicago Tribune - doda�em, ci�gle jeszcze najuprzejmiej. - Jeszcze jeden gryzipi�rek! - Siedz�cy w fotelu nie mia� zbyt wyg�rowanego mniemania o zawodzie dziennikarskim. - Z nikim nie b�d� gada� - wyja�ni� �agodniejszym tonem, a lufa czterdziestki pi�tki spojrza�a w pod�og�. Poczu�em si� ra�niej. Wieloletni instynkt m�wi� mi, �e strza� i tak by nie pad�. Cz�owiek z rewolwerem mia� dosy�. U�wiadomi�em to sobie i dlatego poczu�em si� ra�niej. Barnes by� wyko�czony. Stanowi� jeden popl�tany k��bek nerw�w. Barnes si� ba�. Cholernie si� ba� i zdawa� sobie z tego spraw�. - Szkoda, bo chcia�em z tob� pogada�, Barnes - powiedzia�em �agodnie jak panna na wydaniu. Nie pomyli�em si�. Cz�owiek w fotelu szarpn�� si� gwa�townie, a czterdziestka pi�tka upad�a na pod�og�. Widzia�em ju� takich ludzi: byli wyko�czeni oczekiwaniem na co�, czego si� panicznie obawiali, i wiedzieli, �e przyjdzie, ale nic nie mogli zrobi�. Mo�e nawet nie chcieli nic zrobi�, pod�wiadomie czuj�c, �e tak b�dzie najlepiej. Barnes te� nic nie zrobi�. Barnes nale�a� do takich ludzi. - Ja mam was dosy� - wykrztusi� - ja chc�... - Spok�j!!! - m�j g�os zawibrowa� d�wi�kiem co najmniej o trzy oktawy- wy�szym. Krzykn��em wiedz�c, jak post�powa� z facetami w takim stanie nerw �w. - Spok�j powiedzia�em ju� �agodniej, starannie moduluj�c g�os. Opanuj si�, Barnes... Co z twoimi nerwami?!... WTEDY mia�e� mocniejsze nerwy... Barnes milcza�. Ja te� taktycznie milcza�em, nie maj�c zreszt� nic do powiedzenia. Nie -mog�em przecie� g�o�no powiedzie� - a przynajmniej teraz - �e guzik mnie obchodz� jego nerwy i nerwy kilku innych, podobnych facet�w. Obchodzi�o mnie tylko TAMTO i chcia�em sprowokowa� Barnesa do wynurze�. Ca�� reszt� Barnes m�g� si� kaza� wytapetowa�. Od pi�t do kapelusza. - Masz racj� - zacz�� prawie szeptem, ale w miar� wypowiadania s��w g�os mu pot�nia� i m�wi� coraz szybciej, z wyra�nymi nutkami histerii - masz racj�, ale WTEDY si� nie ba�em!... Rozumiesz?! Nie ba�em si�... A teraz si� boj�! - Rozumiem, Barnes. Rozumiem. - K�ama�em jak z nut, naprawd� bowiem nie rozumia�em dot�d ani s�awa. Wiedzia�em, �e od dawna dusi w sobie pragnienie wygadania si� przed kim� i musi jako� zacz��. Nie chcia�em mu tego u�atwia�, ale chcia�em by� tym "kim�". Dlatego przecie� tu by�em i dlatego Mike'a Jonesa nazywano reporterem o nieprawdopodobnym szcz�ciu albo jak m�wi� niekt�rzy - farcie. Oznacza to w�a�ciwie to samo i nie robi mi specjalnej r�nicy. Up�ywaj�cy czas mog�em zaliczy� na straty. Na Ziemi nikt jak dot�d nie potrafi go rozci�ga�. A szkoda. Szkoda, bo poci�giem z Chicago p�dzi� jeszcze kto� i to p�dzi� w�a�nie tutaj, a ja nie mia�em najmniejszej ochoty spotyka� si� w tym mieszkaniu z kimkolwiek, nie m�wi�c ju� o nim, i nie m�wi�c o tym, �e takie spotkanie nie by�oby najprzyjemniejsze. - Spokojnie, Barnes - doda�em ciep�o, podaj�c siedz�cemu w fotelu szklank� z odrobin� whisky. Nosi�em ten sw�j �elazny zapas w kieszeni na sercu i niech bogowie doceni� wysi�ek wyrzeczenia si� jego cz�ci. Wiedzia�em jednak, �e whisky w takich sytuacjach dzia�a lepiej ni� jakikolwiek eliksir. - Napij si� - powiedzia�em przyja�nie - to ci ukoi sko�atane nerwy!... - Nawet je�eli w ostatnich s�owach zabrzmia�a nutka szyderstwa, a zabrzmia�a, o ile siebie znam, to by�a ona bardzo nik�a i chyba a� nadto usprawiedliwiona moj� nienaturaln� cierpliwo�ci� przez tak d�ugi czas. Wypi� skwapliwie i trudno si� dziwi�, �e do dna. Sam zrobi�bym to samo. - Nie musia�e� si� ba�, Barnes - zaryzykowa�em atak w ka�dym razie nie a� tak i... jeszcze nie teraz. - Te trzy kropki przed s�owami "jeszcze" stawiam doskonale: w�a�nie w tym miejscu zawiesi�em g�os i delikatnie stonowa�em gro�b�. Zaczyna�em si� niecierpliwi�: czas szybko ucieka�, a na Ziemi, jak dot�d, nikt nie umie go rozci�ga�. Wiem o tym najlepiej. Jestem przecie� reporterem dzia�u naukowego Chicago Tribune i mam, jak zapewne pami�tacie, nies�ychany fart do wyczuwania sensacji na odleg�o��. Nie chwal� si�, bo jest tak w rzeczywisto�ci. Zapytajcie, kogo chcecie, je�li b�dzie okazja ku temu i je�li ten kto� b�dzie chcia� gada� na m�j temat. - S�uchaj - zacz�� nagle - ty znasz ca�� spraw�? - Czytam gazety - wyja�ni�em cierpko - a poza tym w moim fachu s�yszy si� to i owo. Ale nie o wszystkim wiem, Barnes, nie o wszystkim, a to cholernie ciekawa historia. Ja w�a�nie lubi� takie ciekawe historie, i przyjecha�em, �eby us�ysze� co� od ciebie. Rozumiesz, Bannes - od ciebie!... Uff, ale si� nagada�em. My�l�, �e zrozumia� nareszcie, �e nie przyjecha�em cz�stowa� go maj� whisky, ale po to, aby co� z niego wyci�gn��. Bo je�li przez chwil� ko�ata�o si� w g�owie jemu lub komukolwiek innemu, �e jest inaczej, to obaj si� mylili. - Janes, - ty mi wierzysz? - spyta� z tak� nadziej� w g�osie, �e trudno by�o zdecydowa� si� na zaprzeczenie, tym bardziej �e m�wi� prawd�. Inaczej nigdy bym nawet nie pomy�la�, aby tu przyjecha� marnuj�c na podr� kilka zielonych papierk�w o mi�ym wygl�dzie, �e w og�le nie wspomn� o mojej whisky. - Jedno jest pewne, Barnes - ty TEGO nie mog�e� wymy�li�. Za g�upi jeste�. Przyjecha�em, bo jest w tej historii co� niezwyk�ego, co�, co mo�e si� przyda�... Opowiedz! Chicago Tribune nie zapomina o swoich wsp�pracownikach. A to z kolei mo�e by� kiedy� tobie potrzebne, przyjacielu... Chyba po raz pierwszy powiedzia�em tutaj prawd�. Nie m�wi� tego, aby si� chwali� ani by powiedzie�, �e nie lubi� k�ama�. Zreszt� w moim zawodzie przyzwyczai�em si� do codziennych bujd i k�amstewek jak do swojej dziewczyny i r�wnie przykro by�aby mi z nich zrezygnowa�. Nie s�dz� jednak, znaj�c ludzi, abym szybka musia� prze�ywa� takie rezygnacje; ostatnie zdanie by�o prawd� r�wnie� z inszego powodu, ale Barnes o tym wiedzia� a� za dobrze. - Co?! - poderwa� si� gwa�townie - chcesz powiedzie�, �e o n i mnie... - Jego cia�o sflacza�o i z powrotem opad�o w g��b fotela. - Nie wiem. Nic nie wiem... Przede wszystkim opanuj si�, Barnes, opanuj si� i opowiedz, jak to WTEDY by�o. - Wszyscy si� tu ze mnie �miej�... Uwa�aj� mnie za wariata, pomyle�ca. Nikt mi nie wierzy... nikt!... - gorycz� zawart� w tych s�owach mo�na by spokojnie obdzieli� tuzin samob�jc�w i jeszcze by zosta�o jej troch� na p�niej. Ale wiedzia�em, �e jestem na najlepszej drodze. Barnes by� gotowy do zwierze�. Nareszcie. Czas p�dzi� nieub�aganie na prz�d, a na Ziemi jak dot�d nikt nie nauczy� si� rozci�ga� go jak gum� do �ucia. Szkoda. Musia�em si� spieszy�. Cholernie nie lubi� by� ,poganianym. Zreszt�, kto lubi. - Opowiedz, Barnes. Jeszcze raz opowiedz. - Dobrze. Opowiem jeszcze raz. Ostatni. Ale potem dasz mi ju� spok�j. Rozumiesz: �wi�ty spok�j!... - histeryczne nutki w jego g�osie wystawi�y moj� cierpliwo�� na ci�k� pr�b�. - OK, Barnes! - powiedzia�em kr�tko - b�dziesz mia� spok�j. Naj�wi�tszy... Gwarantuj� ci to, Barnes! By�a to nieprawda a obaj o tym wiedzieli�my, ale nie ma to nic do rzeczy... Barnes lubi� swoj� prac� i za nic nie chcia� jej utraci�. Nie dlatego, �eby by�a nadzwyczajna - by� najni�szym rang� pracownikiem w ca�ym Instytucie - ale by�a to praca bez k�opot�w. Ka�dy przecie� chcia�by mie� na staro�� jaki� spokojny k�cik, w kt�rym guzik obchodzi�yby go wielkie problemy, a nawet je�li kto� m�wi inaczej, to buja - wierzcie mojemu do�wiadczeniu. Barnes mia� w�a�nie tak� spokojn� prac�: nie przejmowa� si� naukowymi k�opotami wszystkich pozosta�ych pracownik�w, od profesora Ruckleya pocz�wszy, a na m�odszym asystencie O'Hara sko�czywszy. Barnes nie pi� w pracy. Zawsze kr�cili si� .tu smutni ludzie w bia�ych fartuchach, o sko�atanych problemami nerwach, na widok kt�rych Barnes odczuwa� zadowolenie, �e nie zosta� naukowcem, i �e jest tyran, kim jest, cho� nie by� specjalnie nikim. Interesowa�y go sprawy Instytutu, ale nie na tyle, �eby o nich �ni� po nocach lub traci� apetyt. Druga przyczyna by�a wa�niejsza: Barnes by� cz�onkiem ochrony Instytutu. Wiedzia�, �e mo�e by� potrzebny w ka�dej chwili i nie pi�, bo alkohol os�abia refleks. Co jak co, ale refleks mia� doskona�y; wyci�ga� z kabury swoj� czterdziestk� pi�tk� tak szybko, �e zupe�nie niedostrzegalnie. A jak strzela�!... W ca�ym Teksasie nie by�o lepszego strzelca, a nie musz� chyba dodawa�, �e ch�opc�w z Teksasu trudno w tym fachu zadziwi�. I w�a�nie Barnes ich zadziwi�. By�a jeszcze trzecia przyczyna, je�eli ju� rozwodzimy si� nad nadzwyczajnym post�powaniem naszego bohatera. Barnes lubi� dobrze wykonywa� swoj� robot�. Jednak w dzisiejszych brutalnych czasach jest to do tego stopnia podejrzane, �e lepiej o tym nie wspomina�. Dlatego wi�c Barnes nie pi� w pracy. Przynajmniej do wczoraj. Wczoraj wszyscy wyjechali na urlop. Instytut by� pusty jak niepotrzebna butelka whisky. Tylko Barnes nie wiadomo po co siedzia� w �rodku. Nie wiadomo po co, bo dooko�a Instytutu zabezpieczonego wysokim p�otem kr�ci�o si� wielu zdolnych ch�opc�w, kt�rzy podobnie jak Barnes ubrani byli w bielutkie kombinezony stra�nik�w z wydrukowan� na plecach wielk� liter� "E", a przy prawym boku w kaburach nosili bro�, kt�r� potrafili wyci�gn�� bardzo szybko, cho� mo�e nieco wolniej ni� Barnes. Do znudzenia powtarzam, �e Barnes nie pi�. Dzisiaj jednak by� tropikalny upa�. Pawie 40 stopni. Klimatyzacja zaczyna�a nawala�, nic wi�c dziwnego, �e dla pokrzepienia ducha powoli s�czy� whisky z wod� sodow�. Nie by�o mu z tego powodu najprzyjemniej. "Z tego powodu" - oczywi�cie oznacza fakt, �e Barnes lubi� by� w porz�dku w stosunku do szef�w, a nie, �e nie lubi� whisky, o czym chyba ju� wiecie, bo powtarzam zdanie o piciu jak zepsuta p�yta. Lubi� si� napi�, a jednocze�nie chcia� by� OK, a w tej chwili wymaga�o to podejmowania decyzji, co nie jest przyjemne, je�li decyzje stanowi� sprzeczno�� pomi�dzy przyjemno�ci� i obowi�zkiem, a wszystkim wiadomo, �e cz�sto stanowi�. Barnes czu� si� nieswojo w pustej nastawni Generatora. W zasadzie powinien by� si� cieszy�, �e jest pusta i �e nie ma nic do roboty, ale i to wymaga�o wysi�ku. I na to by�o stanowczo za gor�co. A na dodatek ta whisky. Wiedzia�, �e nikt go nie skontroluje, ale mo�e w�a�nie dlatego czu� si� g�upio: posiada� co�, co jedni nazywaj� instynktem samozachowawczym, a inni uczciwo�ci�. Ani jednego, ani drugiego posiada� nie warto. Wie o tym ka�de dziecko i mog� da� na to s�owo honoru. Nudzi�o mu si� troch�, wi�c �eby si� rozgrzeszy� za whisky i nieco rozrusza�, rozmawia� sam ze sob�: Nie by� zbyt interesuj�cym partnerem do pogaw�dki, ale po pierwsze nie m�g� wybiera�, a po drugie tajemnica takiej rozmowy jest na pewno zachowana. Zreszt� ka�dy czasem lubi porozmawia� ze sob� i nie mnie opowiada�, �e jest inaczej. - Uff... Co za upa�... �eby nie ta whisky z wod�, chyba bym wyparowa�... I na dodatek wentylator szlag trafi�! -r powiedzia� i dla zademonstrowania swej absolutnej pogardy dla rzeczy martwych dola� wody z syfonu. - A m�wi�em ci, Barnes - indagowa� samego siebie - odpocznij troch�. Nie bierz tej roboty. Ale sam profesor Ruckley powiedzia�: "Joe, pilnuj tego jak oka w g�owie!"... Hey.. Pilnuj!... A kto by chcia� ukra�� Generator?!... I naprawd� tak powiedzia�: "Joe", po imieniu! S�owo skauta!... W gazecie, kt�r� wzi�� do r�ki, czerwonym o��wkiem by� zakre�lony pewien fragment. Barnes czyta� go ju� wiele razy i cho� niewiele rozumia� z termin�w fachowych, to sama �wiadomo��, �e bierze udzia� w czym� tak wa�nym, dzia�a�a na niego niemal jak nowy kapelusz na kobiet�. Albo i jeszcze bardziej. "...Instytut Elektroniki Do�wiadczalnej w Powder Valley dokona� pr�bnego uruchomienia nowego generatora energii plazmowej. Energia otrzymywana w generatorze si�ga� ma rz�du kilkuset milion�w jednostek �beta�. Wytwarzana b�dzie przy zastosowaniu pola magnetycznego ogromnej mocy, tworzonego i unicestwianego w milionowym u�amku sekundy. Po raz pierwszy zostanie dokonana pr�ba teoretycznych oblicze� profesora Ruckleya: przy zastosowaniu specjalnych inwariant�w pola magnetycznego istnieje mo�liwo�� uzyskania w generatorze cz�stek antymaterii. Patronat nad badaniami obj�o Ministerstwo Obrony. W wypadku powodzenia eksperymentu przed ludzko�ci� stoj� ol�niewaj�ce perspektywy..." Barnes od�o�y� gazet�, uznaj�c, �e wysi�ek intelektualny po�wi�cony na jej przeczytanie w taki upa� nale�y czym� zrekompensowa�. Szybko te� znalaz� spos�b. - No to ciach, pod te perspektywy ludzko�ci! - zach�ci� sam siebie - chocia�, je�li interesuje si� tym Ministerstwo Obrony, to perspektywy wcale nie wygl�daj� zach�caj�co. Wiadomo, �e w naszym kraju nazwa tego ministerstwa zosta�a pomy�lana na zasadzie przekory... - dedukowa� Barnes i doprawdy niewiele si� myli�, mo�ecie mi wierzy�. - No, ale stary Ruckley to fachowiec - kontynuowa� swoje naukowe dywagacje. - Wie, co robi. A tutaj o wypadek �atwo: niech si� kto� pomyli z t�... antymateri�... i witajcie anielskie ch�ry! Zamy�li� si� g��boko nad t� kwesti� i nad nast�pn�, bowiem w butelce zauwa�y� dno. Trudno�ci aprowizacyjne zaj�y go do tego stopnia, �e to, co us�ysza� w nast�pnej sekundzie, nie dotar�o od razu do jego sko�atanej m�zgownicy, a gdy dotar�o, nie chcia� w TO uwierzy�. - Barnes!!!... - gdzie� z ty�u, z baku, z przodu jednocze�nie dobieg� go g�os cichy, dziwnie metaliczny i odkszta�cony. - Co jest?! Kto� do mnie m�wi?!... Przecie� tu nie ma nikogo! - informowa� si� na wszelki wypadek. Jednocze�nie jego prawa r�ka wykona�a delikatny, odmierzony ruch w kierunku biodra, raczej zreszt� z przyzwyczajenia, ni� z aktualnej potrzeby. - Nie rozgl�daj si�, Barnes, nie zobaczysz mnie - m�wi� �piewny g�os. - Nasz �wiat wygl�da troch� inaczej... - Jaki nasz �wiat! Panie dowcipny, ja celnie strzelam, wypraszam sobie takie �arty - podtrzymywa� konwersacj� Barnes, jednocze�nie dyskretnie rozgl�daj�c si� doko�a. Wiedzia�, �e przez system drzwi - stref ochronnych - mo�e si� przedosta� jedynie szef ochrony, pu�kownik McDonald. Ale jemu nie w g�owie by�y jakiekolwiek �arty. Nie interesowa�a go ju� zreszt�, kto i w jaki spos�b si� tutaj dosta�. By� pewien, �e we w�a�ciwym czasie wyja�ni� mu t� kwesti� i mia� nadziej�, �e jeszcze na tym �wiecie. Zastanawia� si� jedynie, czego chcia� �w nieproszony go��. Kl�� siebie w �ywy kamie�, �e przybra� tak niewygodn� pozycj�: siedzia� na nowoczesnym fotelu i trzyma� nogi na l�ni�cym niepokalan� biel� stole. By�o to do�� wygodne w czasie relaksu, ale nie w jego sytuacji. By� pewien, �e go�� stoi sobie swobodnie za jego plecami, trzymaj�c go na muszce swojej broni. Oboj�tnie, czy to by� colt czy Smith and Wesson; ten za plecami na pewno skierowa� w niego luf� i Barnes niemal fizycznie czu�, jak w tym miejscu zaczyna mu si� robi� ciep�o. A Barnes zna� takie miejsce na plecach, w kt�re kieruje si� bro�. Doskonale. Przez g�ow� przelatywa�y mu tysi�ce sposob�w wybrni�cia z tej sytuacji, ale mo�e w�a�nie dlatego, �e by�y ich tysi�ce, �aden nie wyda� mu si� odpowiedni. Sytuacja fatalna, nie ma co ukrywa� i Barnes zda� sobie z .tego spraw�. Trzeba by�o co� zrobi�, bo typ za plecami nie przejawia� jako� inicjatywy. D�u�ej nie m�g� zwleka�. Facet z ty�u milcza�. Zwlekanie w tej sytuacji by�oby b��dem. Karygodnym. - Wstaj� - o�wiadczy� Barnes z min� desperata, cho� nie kiwn�� nawet palcem w bucie. Cisza. - Wstaj� - powt�rzy� i zacz�� powoli, niemal niedbale unosi� si� z fotela. Wsta�. Chwil� sta� nieruchomo zastanawiaj�c si�, co w�a�ciwie robi tamten. Nie dos�ysza� jednak ani szmeru. Zgarbi� si�, nieco opu�ci� r�k� i jeszcze tym samym, a ma�e ju� nast�pnym, niedostrzegalnym ruchem wyci�gn�� z kabury ci�ar czterdziestki pi�tki. Jego cia�o jednocze�nie wykona�o w powietrzu starannie wytrenowany p�obr�t. W powietrzu - bo u�amek sekundy wcze�nie uskoczy� w bok. Gdyby tamten chcia� w tym momencie strzeli�, by�oby ju� za p�no. Barnes doskonale znak takie i podobne sztuczki. Le�a� na pod�odze nastawni kilka metr�w od poprzedniego miejsca, a �e strzela� szybko - ju� wiecie. I teraz te� nadusi� jadowity j�zyczek colta o podpi�owanym z�bie zaczepu, �eby strzela� jak najszybciej. Strza� jednak nie pad�. Barnes mia� �wietny refleks. Le�a� na pod�odze, a jego twarz wyra�a�a bezbrze�ne zdumienie. Sala by�a pusta. Nikogo tu nie by�o. Ani z broni�, ani bez. Barnes u�wiadomi� to sobie z ca�� jaskrawo�ci� i zrobi�o mu si� g�upio. Halucynacje. Za du�o wypi�. Powoli podni�s� si� z pod�ogi i z leniw� rezygnacj� wrzuci� colta do kabury. - Spi�em si� - pomy�la� - spi�em si� jak �winia. By�o mu jednak s�dzone zdziwi� si� dzisiaj jeszcze raz i to nie ostatni. Nim zd��y� domy�le� poprzedni� kwesti� do ko�ca, wyda�o mu si� nagle, �e zwariowa�. - Spokojnie, Barnes, nie zobaczysz mnie - �piewnie poinformowa� go g�os. A wi�c to nie by�y halucynacje. Teraz nie mia� najmniejszej w�tpliwo�ci. Ale kto u diab�a m�g� do niego przemawia� w zamkni�tym na cztery spusty Instytucie, strze�onym jak nic w �wiecie. To nie by� kawa�, a je�li nie by�... Barnes poczu�, �e koszula na plecach zwilgotnia�a mu wcale nie od upa�u. T�sknie spojrza� na czerwony przycisk z napisem ALARM. - Do cholery - zakl��, staraj�c si� doda� sobie animuszu - do ci�kiej cholery, co to ma znaczy�? - Pos�uchaj, Barnes: przybywam z uk�adu Alfa Centauri. Jest to widoczna z Ziemi gwiazda Galaktyki - �piewnie informowa� g�os. W�a�ciwie powinien si� z tego roze�mia� jak z dobrego �artu, ale nie m�g� si� zmusi� do �miechu. TO nie wygl�da�o na �art i nigdy nim nie by�o. - We� gazet�, Barnes. Czytaj! Na pierwszej stronie... komenderowa� g�os. Barnes nie zastanawiaj�c si� wzi�� gazet�. Wykonywa� przy tym odmierzone, spazmatyczne ruchy, jakie mog�aby wykonywa� maszyna, gdyby by�a oczywi�cie troch� nadpsuta. Nic z tego nie rozumia� i by�o mu wszystko jedno. ..."Jak donosi nasz korespondent z Grevson - literki k��bi�y si� jak stado pijanych mr�wek - w dniu wczorajszym zauwa�ono tam Lataj�cy talerz. W godzin� p�niej na po�udniowy zach�d od miasta spad� meteoryt, wywo�uj�c panik� miejscowej ludno�ci. Na miejsce upadku przybysza z Kosmosu uda�a si� specjalna ekipa naukowa z Instytutu w Powder Valley". Powoli zaczyna� pojmowa�. - To TY jeste�... - wyszepta�. - Jestem przybyszem z Kosmosu. Nasza cywilizacja wyprzedza wasz� o wiele lat. Dlatego potrafi� rozmawia� z tob�. Uczucie strachu zmala�o. Barnes b�yskawicznie wydedukowa�, �e nic mu nie grozi, przynajmniej dop�ki niewidzialny go�� chce rozmawia�. Postanowi� dzia�a� rozwa�nie. - A po co tu przyjecha... to znaczy... przyby�e�? - uda� zainteresowanie, ale jego szare kom�rki zastanawia�y si� nad sposobem wyj�cia z opresji. - Profesor Ruckley wynalaz� co�, o znaczeniu czego nie wie nawet on sam - spos�b wytwarzania antymaterii. Ta mog�oby by� gro�ne dla NAS, Barnes!... To by� zdolny cz�owiek ten Ruckley, niestety - tylko cz�owiek. - Co to znaczy: by�? - Profesor Ruckley zgin�� dzi� rano w wypadku samochodowym - bezbarwnie wy�piewywa� g�os - by� cz�owiekiem, a ludzie s� �miertelni, Barnes. - To... to niemo�liwe!... Wy�cie go... - Tak, Barnes. To jest nasza robota. M�g� wymy�li� jeszcze wiele, ale za du�o jak na wasze stadium rozwoju. Nie wolno tak wyprzedza� w�asnej epoki. Nie dali�cie sobie rady z bombami "A" i "H", a ju� bawicie si� antymateri�. To dla NAS mog�oby by� niebezpieczne. Dop�ki na waszej planecie istniej� konflikty, dop�ki ludzie si� nienawidz�, dop�ki tw�j rz�d chce wszystko rozstrzyga� si��, nie mo�emy dopu�ci�, aby detonator materii, jakim s� antycz�stki, dosta� si� w wasze r�ce. U�ycie antymaterii mo�e spowodowa� chaos w Galaktyce. To gro�na bro�, Barnes. I MY nie dopu�cimy do jej u�ycia, nawet za cen� interwencji, kt�rej unikali�my dot�d. Dlatego Ruckley zgin��... - Mia� pojutrze uruchomi� sw�j Generator... - do �wiadomo�ci Barnesa dopiero teraz dotar�o, �e profesor nie �yje. Zacz�a go ogarnia� w�ciek�o�� na kogo�, kto zabi� "starego" Ruckleya, kto relacjonuje o tym �piewnym, spokojnym g�osem i na kim nie mo�na si� zem�ci�. - Ty go uruchomisz, Barnes, wed�ug moich wskaz�wek. - Ja?!... - zdziwienie by�o ca�kiem naturalne. - Wybuch meteorytu, o kt�rym czyta�e�, to by�a eksplozja naszego transformatora energii, przetwarzaj�cego materi� w antymateri� potrzebn� nam do poruszania si�. My te� jeste�my omylni i �le obliczyli�my ziemskie wektory sterownicze. Nasz transformator nie wytrzyma� przeci��enia. Nie mo�emy si� zmaterializowa�, Barnes. Nie mo�emy dzia�a�. Nie mo�emy si� st�d wydosta�. Po prostu brak nam energii. - I ja wam jestem do tego potrzebny? - Musisz uruchomi� Generator, Barnes. Jako istota niematerialna - przynajmniej w waszym poj�ciu i przynajmniej na razie - nie mog� tego zrobi�. - A je�li odm�wi�? - Barnes zawsze lubi� zna� ca�o�� zagadnienia. Kie�kowa�a w nim pewna my�l i by� z niej niemal zadowolony. To "niemal" wola� jednak sprawdzi�... - Nie mo�esz odm�wi� - beznami�tnie kwili� g�os antymateria jest nam potrzebna od zaraz. Je�eli natychmiast nie uruchomisz Generatora - zginiemy. - Wy zabili�cie Ruckleya. Pomyli�e� si�, panie niewidzialny! Ja nie w��cz� Generatora, cho�by mia� was szlag trafi�, a mo�e w�a�nie dlatego!... - W��czysz, Barnes! - g�os straci� nagle swoj� bezbarwno��. Widocznie ONI te� si� denerwuj�, zarejestrowa� Barnes bez wzruszenia. - Nie w��cz�! Nie w��cz�!... - je�eli nie potrafi� uruchomi� Generatora, to co mu mog� zrobi�? Przez chwil� panowa�a cisza. - Zginiemy, Barnes, ale starczy nam energii na nadanie p�czka informacji dla naszego �wiata. Pomszcz� nas. Tu, na Ziemi, mamy jeszcze co� do za�atwienia. Zginiesz, Barnes! g�os wyra�nie os�ab�, co Barnes stwierdzi� nie bez cynicznego zadowolenia. - Nie boj� si� - powiedzia�. - Nie potrafi� si� ba� czego�, czego nie widz�... A je�eli zgin�, to ju� po was... jego bezczelno�� by�a rozbrajaj�ca. G�os os�ab� zupe�nie. - W��czaj... w��czaj, Barnes!... - zawodzi� coraz s�abiej. Zabrz�cza� nagle dzwonek alarmowy. Barnes stwierdzi�, �e liczniki przyrz�d�w na olbrzymiej tablicy pulpitu sterowniczego ta�czy�y jak oszala�e. Nad gro�nym napisem PRZECI��ENIE pali�a si� rubinowa �ar�wka. Jednocze�nie zawy�a syrena alarmowa, rozleg� si� potworny wybuch i pogas�y �wiat�a. Rzuci� si� do ucieczki, byle dalej i dalej... Ucieka� przed po�arem rozprzestrzeniaj�cym si� z piekieln� szybko�ci�... Teraz dopiero rozumia� zaj�ca, kt�ry tylko w nogach ma jak�� strategi�. Instytut Elektroniki Do�wiadczalnej w Powder Valley pali� si� jak st�g siana. A mo�e i jeszcze lepiej. Sko�czy� opowiada�. Z podziwem stwierdzi�em, �e Barnes ma doskona�� pami��. W pewnych okoliczno�ciach jest to jednak wad�. - Prasa pisa�a, �e nie dopilnowa�e� Generatora, Barnes. Podobno by�o to zwarcie szyn wysokiego napi�cia. - Nikt mi nie chcia� uwierzy�, nikt! Uwa�ali mnie za wariata - rzek� po chwili. - Ja ci wierz�, Barnes - powiedzia�em zgodnie z prawd�. - Zanim tu przyjecha�em, przestudiowa�em wszystkie materia�y dotycz�ce ca�ej hecy. Twoje opowiadanie trzyma si� kupy. Nie rozumiem jednak, co si� dzieje z twoimi nerwami?!... Czy�by� naprawd� wierzy� w pogr�ki tego "g�osu"? Barnes ruchem g�owy wskaza� na le��c� pod sto�em gazet�. A wi�c wiedzia�... Nie musia�em jej podnosi�, �eby dowiedzie� si�, o co chodzi. Sam napisa�em t� notatk�. Zna�em j� doskonale na pami��. Tylko dlatego tu jestem. Milce Jones zawsze mia� fart do wyczuwania sensacji - zapytajcie kogo chcecie. "...Mieszka�cy Grevson po raz drugi w ci�gu ostatniego miesi�ca mieli okazj� ogl�da� lataj�cy talerz, kt�ry podobnie jak i pierwszy ukaza� si� nad po�udniowo-wschodnim kra�cem horyzontu..." - i tak dalej. Wiem, bo sam to pisa�em. Jak Boga kocham. - My�lisz, �e to zapowiedziani "m�ciciele"? - zapyta�em bez �adnej intonacji. - To na pewno ONI - odpar� z ponur� rezygnacj� - na pewno. Ale nie wiedz�... cha... cha... - nie by� to �miech godny szampa�skiego humoru, ale w mig z�apa�em szans�; warto by�o przez tyle czasu s�ucha� jego gl�dzenia, �eby wreszcie doczeka� si� tego momentu; Mike Jones b�yskawicznie idzie za ciosem w takich momentach. Kwestia rutyny i refleksu zawodowego..: - O czym? - zapyta�em kr�tko. - Badania prowadzi si� dalej... - odpar� Barnes bez zastanowienia, a o to tylko chodzi�o. Sensacja, na kt�r� czeka�em. Barnes by� w�ciek�y, �e si� wygada� z najs�odszego sekretu, ale nic mu na to nie mog�em poradzi�. Zreszt� nic radzi� nie chcia�em. - Psiakrew!... Co� tam usi�uje skleci� asystent profesora, doktor Taylor. To nic wa�nego, ale prosz�, zachowaj to w tajemnicy. Obiecaj mi. Barnes usi�owa� zbagatelizowa� spraw�. Nie robi� tego najlepiej. Popatrzy�em na niego z sympati�; lepsi ju� pr�bowali mnie zaczarowa� i im si� nie udawa�o, co wynika cho�by z tego, �e o tym wiem. Czy zachowam to w tajemnicy?... M�j Bo�e, postaw si� w moje po�o�enie! Na twarzy Barnesa wykwit� u�miech satysfakcji. - ONI si� o tym nigdy nie dowiedz�... U�miech na mojej twarzy przypomina� u�miech Barnesa, ale by� inny. Musia�em go rozczarowa� i w tej kwestii. - ONI JU� WIEDZ�! Ju� wiedz�, Barnes!!! Widzisz ja nie jestem dziennikarzem i nie nazywam si� Jones. Ja, czyli LBY 027, jestem cz�onkiem drugiej ekspedycji z "Alfa Centauri" ...Podr�ujemy metod� b�yskawicznych styk�w mi�dzygwiezdnych, dlatego przybyli�my tak szybko. Ten str�j, to cia�o?!... Och, Barnes: my potrafimy wiele, no i uczymy si� na b��dach. A pierwsza ekspedycja pope�ni�a ich kilka. Co najmniej o kilka za du�o. - Ty... ty przyszed�e�... - wykrztusi� Barnes. - Tak. Przyszed�em ci� zlikwidowa�. Ale dobrze si� sta�o, �e porozmawiali�my o aktualnych badaniach nie wiedzia�em i ciesz� si�, �e wiem. Jeszcze raz mog�em si� przekona�, �e Barnes nic a nic nie przesadzi� reklamuj�c swoj� strzeleck� zr�czno��; chwyci� bro� tak szybko, �e zorientowa�em si� dopiero, gdy czarna lufa czterdziestki pi�tki wysy�a�a �mierciono�ny pocisk dok�adnie w miejsce, w kt�rym cz�owiek ma serce. Na szcz�cie nie jestem cz�owiekiem... I to ju� w�a�ciwie wszystko, co wam chcia�em opowiedzie�. Do za�atwienia pozosta�a tylko jedna sprawa - doktor Taylor, ten asystent profesora. Nieprzyjemna, ale nikt nie wybiera w�asnych obowi�zk�w. Taki ju� porz�dek tego �wiata. Bo w�a�ciciel cia�a, m�j sobowt�r, �w prawdziwy Mike Jones. p�dzi tu poci�giem, ale nigdy do Powder Valley nie dojedzie. S�owo skauta! Tym zaj�� si� kto� inny. A musicie wiedzie�, �e po�yczy�em sobie cia�o Jonesa, razem z wiedz�, my�lami i k�opotami.. To inteligentny facet... My�l�, �e Ziemia zyskuje w mojej osobie niez�ego dziennikarza... Oto raport, jaki wys�a�em na "Alfa Centauri". "Zadanie wykonane. Pozostawiamy na planecie kilku naszych, kt�rzy b�d� czuwali nad realizacj� planu SIGMA..." I to ca�a historia. A naj�mieszniejsze w niej jest to, �e wydarzy�a si� naprawd�. Mog� j� spokojnie opowiedzie� - i tak nikt w ni� nie uwierzy. Przeczytacie moje opowiadanie, zastanowicie si� chwilk�, albo i nie, od�o�ycie ksi��k� na p�k� i wr�cicie do w�asnych spraw. Dlatego mog� wam udzieli� bez obaw jednej rady: wrogiem numer jeden ludzi - s� ludzie, a nie przybysze z obcych �wiat�w. Czy wiecie, jaka jest moc zmagazynowanych na Ziemi �adunk�w nuklearnych? Oby�cie si� nie dowiedzieli za p�no! Ale w uporz�dkowaniu waszych ziemskich spraw nikt wam nie pomo�e. Musicie to zrobi� sami... powr�t