7652
Szczegóły |
Tytuł |
7652 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7652 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7652 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7652 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JEFFERY DEAVER
PANIE�SKI GR�B
(Prze�o�y�: �ukasz Praski)
Pr�szy�ski i s-ka
2001
Dla Diany Keene,
kt�ra jest moim natchnieniem,
wnikliwym krytykiem,
cz�ci� moich ksi��ek,
cz�ci� mojego �ycia,
z wyrazami mi�o�ci
PODZI�KOWANIA
Szczeg�lnie gor�co chcia�bym podzi�kowa� Pameli Dormant z wydawnictwa Viking, kt�rej up�r i cierpliwo�� (nie m�wi�c o odwadze) mobilizuj� pisarzy, by jej wzorem d��yli do perfekcji. Czuj� te� g��bok� wdzi�czno�� wobec Debory Schneider, mojej przyjaci�ki i najlepszego agenta na �wiecie. Dzi�kuj� r�wnie� ca�ej ekipie Vikinga/NAL, a zw�aszcza Barbarze Grosman, Elaine Koster, Michaeli Hamilton, Joemu Pittmanowi, Cathy Hemming, Matthew Bradleyowi (kt�ry wielokrotnie zas�u�y� sobie na tytu� Publicysty Walcz�cego) oraz Susan Hans O�Connor. Lista by�aby niekompletna bez innych �yczliwych mi os�b: wspania�ych ludzi z Curtisa Browna w Londynie, szczeg�lnie Diany Mackay i Vivienne Schuster, a tak�e przedstawicieli pierwszorz�dnego brytyjskiego wydawcy Hodder Headline: mego redaktora Carolyn Mays, Sue Fletcher i Petera Laver�ego. Dzi�kuj� Cathy Gleason z Gelfmana-Schneidera, dzi�kuj� i pozdrawiam moj� babk� Ethel Rider oraz siostr� Julie Reece Deaver, tak�e pisark�. Serdeczne dzi�ki nale�� si� r�wnie� Tracey, Kerry, Davidowi, Taylor, Lisie (wielbicielce ludzi X), Casey, Chrisowi oraz Bryanom Du�emu i Ma�emu.
1
Ubojnia
8:30
Osiem ptaszk�w dr�y w ciemno�ciach.
Ch�odny wiatr wieje, odesz�o ju� ciep�o.
Ma�y ��ty autobus szkolny, wdrapa� si� na strome wzniesienie autostrady i przez chwil� widzia�a tylko przypominaj�ce ogromn� ko�dr� pole jasnej pszenicy szeroko�ci kilku tysi�cy mil, kt�ra okrywa�a wszystko a� po horyzont, faluj�c pod szarym niebem. Potem zn�w zacz�li zje�d�a� i linia horyzontu znikn�a.
- Rozpo�cieraj� swe szare skrzyde�ka
I odlatuj� w g�ste ob�oki.
Urwa�a, by spojrze� na dziewczynki, kt�re z aprobat� pokiwa�y g�owami. Zorientowa�a si�, �e ignoruj�c swoj� publiczno��, ca�y czas patrzy�a na dywan pszenicy.
- Denerwujesz si�? - zapyta�a Shannon.
- Nie pytaj - ostrzeg�a j� Beverly. - To przynosi pecha.
Nie, wyja�ni�a im Melanie, wcale si� nie denerwuje. Zn�w spojrza�a na przesuwaj�ce si� za oknem pola.
Trzy dziewczynki drzema�y, lecz pi�� pozosta�ych czeka�o na dalszy ci�g. Melanie zacz�a od pocz�tku, ale przerwano jej, nim zd��y�a sko�czy� pierwsz� linijk� wierszyka.
- Chwileczk�, co to za ptaszki? - Kielle zmarszczy�a brwi.
- Nie przerywaj. - To siedemnastoletnia Susan. - Ludzie, kt�rzy przerywaj� innym, to prostacy.
- Wcale nie! - zaprotestowa�a gwa�townie Kielle. - A kto to?
- Prymitywni g�upole - wyja�ni�a Susan.
- Co to znaczy �prymitywny�? - Kielle by�a nieust�pliwa. - Pozw�l jej sko�czy�!
Melanie ci�gn�a:
- Osiem ptaszk�w lata noc ca��,
A� s�once odnajdzie.
- Zaraz. - Susan za�mia�a si�. - Przecie� wczoraj by�o pi�� ptaszk�w.
- Teraz ty przerywasz - zauwa�y�a szczup�a i ch�opi�ca Shannon. - Prostawko.
- Prostaczko - poprawi�a Susan.
Puco�owata Jocylyn pokiwa�a z zapa�em g�ow�, jak gdyby te� zauwa�y�a t� pomy�k�, ale by�a zbyt nie�mia�a, by j� wytkn��. Nie�mia�o�� nie pozwala�a jej robi� wielu innych rzeczy.
- Ale was jest osiem, wi�c troch� zmieni�am wierszyk.
- Mo�na tak zrobi�? - zdziwi�a si� czternastoletnia Beverly. By�a druga pod wzgl�dem starsze�stwa w grupie uczennic.
- To m�j wiersz - odpowiedzia�a Melanie. - I ja decyduj�, ile w nim b�dzie ptaszk�w.
- Ilu tam b�dzie ludzi? Na wyst�pie?
- Sto tysi�cy. - Melanie wydawa�a si� zupe�nie powa�na.
- Nie! Naprawd�? - O�mioletnia Shannon by�a pe�na entuzjazmu, a jej r�wie�nica Kielle przewr�ci�a oczami z min� o wiele starszej osoby.
Wzrok Melanie zn�w pow�drowa� w stron� smutnego krajobrazu �rodkowowschodniego Kansas. Szaro�� o�ywia� jedynie b��kit stoj�cych tu i �wdzie silos�w zbo�owych. Mimo �e by� ju� lipiec, na niebie wisia�y ci�kie chmury i panowa� ch��d; w ka�dej chwili m�g� spa�� deszcz. Mija�y wielkie kombajny i wioz�ce sezonowych pracownik�w autobusy, kt�re ci�gn�y za sob� przewo�ne toalety. Widzia�y rolnik�w prowadz�cych wielkie deery, masseye i IH. Melanie zdawa�o si�, �e spogl�daj� nerwowo w niebo; by� czas zbioru oziminy, a burza mog�a zniweczy� osiem miesi�cy �mudnej pracy.
Melanie odwr�ci�a si� od okna i z zak�opotaniem obejrza�a paznokcie, kt�re co wiecz�r przycina�a i pieczo�owicie opi�owywa�a. Przypomina�y b�yszcz�ce per�owe p�atki. Unios�a d�onie i ponownie wprawi�a je w ruch, recytuj�c jeszcze kilku wierszyk�w i znacz�c ka�de s�owo starannym gestem. �adna z dziewczynek ju� nie spa�a, cztery spogl�da�y za okno, trzy wpatrywa�y si� w palce Melanie, a pulchna Jocelyn Weiderman uwa�nie obserwowa�a ka�dy ruch nauczycielki.
Te pola nigdy si� nie sko�cz�, pomy�la�a Melanie. Susan pod��y�a spojrzeniem za jej wzrokiem.
- Czarne - powiedzia�y jej r�ce. - To wrony.
Tak. Nie pi�� ani osiem, ale z tysi�c, ca�e stado. Ptaki obserwowa�y pola, autobus i zachmurzone, szarofioletowe niebo.
Melanie spojrza�a na zegarek. Jeszcze nie dotar�y nawet do autostrady. Do Topeki zosta�y trzy godziny drogi.
Autobus wjecha� w nast�pny pszeniczny kanion.
Wyczu�a, �e co� si� �wi�ci, zanim jeszcze zd��y�a pomy�le�. P�niej dosz�a do wniosku, �e nie by� to �aden impuls psychiczny ani przeczucie; to widok grubych, zaczerwienionych palc�w pani Harstrawn, kt�re zacisn�y si� nerwowo na kierownicy.
Ruch d�oni.
Oczy starszej pani zmru�y�y si� nieznacznie. Ramiona drgn�y. O milimetr przechyli�a si� g�owa. Ledwie dostrzegalne oznaki napi�cia.
- Dziewczynki �pi�? - zapyta�a tylko, po czym ponownie chwyci�a kierownic�. Melanie przypad�a do niej i da�a znak, �e nie, nie �pi�.
Bli�niaczki Anna i Suzie, delikatne jak pi�rka, wyci�ga�y g�owy, usi�uj�c co� zobaczy� zza szerokich ramion starszej nauczycielki. Pani Harstrawn odp�dzi�a je ruchem r�ki.
- Nie patrzcie. Sied�cie i popatrzcie przez drugie okno. Ju�! Patrzcie w lewo.
Melanie ujrza�a samoch�d. I krew. Mn�stwo krwi. Zagoni�a dziewczynki z powrotem na miejsca.
- Nie patrzcie - poleci�a. Serce wali�o jej jak m�ot, r�ce sta�y si� nagle bardzo ci�kie. - I zapnijcie pasy. - Gestykulowa�a z trudem.
Jocelyn, Beverly i dziesi�cioletnia Emily od razu spe�ni�y polecenie. Shannon skrzywi�a si�, zerkaj�c ciekawie w stron� zakazanego okna. Kielle otwarcie zignorowa�a Melanie. Susan patrzy�a, zauwa�y�a Kielle. Czemu ja nie mog�?
Anna, jedna z bli�niaczek, siedzia�a bez ruchu, z d�o�mi na kolanach, bledsza ni� zwykle i przez to bardzo niepodobna do opalonej na br�z siostry. Melanie pog�aska�a dziewczynk� po w�osach. Pokaza�a za okno autobusu.
- Patrz na pszenic� - poradzi�a jej.
- Strasznie ciekawe - odpar�a sarkastycznie Shannon.
- Biedni ludzie. - Dwunastoletnia Jocelyn ociera�a �zy obficie p�yn�ce po jej puco�owatych policzkach.
Ciemnoczerwony cadillac wjecha� prosto w metalowe stawid�o. Spod maski unosi�a si� para. Samoch�d prowadzi� starszy m�czyzna. Jego cia�o do po�owy wystawa�o z wozu, g�owa le�a�a na asfalcie. Po chwili Melanie dostrzeg�a drugi samoch�d, szarego chevroleta. Do kolizji dosz�o na skrzy�owaniu. Wszystko wskazywa�o na to, �e pierwsze�stwo mia� cadillac, ale zderzy� si� z chevroletem, kt�ry nie zatrzymuj�c si�, min�� znak stopu. Szary samoch�d znios�o z drogi na pole wysokiego zbo�a. Wewn�trz nie by�o nikogo; w�z mia� pogi�t� mask�, a z ch�odnicy unosi� si� s�up pary.
Pani Harstrawn zatrzyma�a autobus i wyci�gn�a d�o� do wys�u�onej chromowanej klamki u drzwi.
Nie! - pomy�la�a Melanie. Jed� dalej! Sta� przy jakim� sklepie spo�ywczym, Seven-Eleven, jakim� domu. Od wielu mil nie by�o �adnego budynku, ale co� musia�o si� w ko�cu pojawi�. Nie zatrzymuj si�. Jed� dalej. M�wi�a to tylko w my�lach, ale jej d�onie musia�y si� mimowolnie porusza�, bo Susan odpowiedzia�a:
- Nie, musimy stan��. On jest ranny.
Ale krew, pomy�la�a Melanie. Musz� uwa�a� na jego krew. Jest tyle chor�b, jest AIDS.
Ci ludzie potrzebowali pomocy, lecz pomocy specjalist�w.
Osiem ptaszk�w dr�y w ciemno�ciach...
Susan, m�odsza od Melanie o osiem lat, pierwsza wyskoczy�a z autobusu i podbieg�a do rannego m�czyzny. Jej d�ugie, ciemne w�osy ta�czy�y na wietrze.
Potem wysiad�a pani Harstrawn.
Melanie zosta�a z ty�u, przygl�daj�c si�. Kierowca le�a� jak wype�niona trocinami lalka, mia� w okropny spos�b skrzywion� nog�. Zwisaj�ca bezw�adnie g�owa, blade i grube d�onie.
Nigdy wcze�niej nie widzia�a nieboszczyka.
Ale ten cz�owiek na pewno �yje. Przecie� to tylko lekka rana. Po prostu zemdla�.
Dziewczynki po kolei odwraca�y si� i wygl�da�y przez okna; pierwsze oczywi�cie Shannon i Kielle - para psotnic, Power Rangersi, ludzie X. Potem krucha Emily, z d�o�mi z�o�onymi jak do modlitwy. (Jej rodzice nalegali, by co wiecz�r si� modli�a, �eby wr�ci� jej s�uch. Powiedzia�a o tym tylko Melanie i nikomu wi�cej). Beverly instynktownie przyciska�a r�ce do piersi. Jeszcze nie mia�a ataku.
Melanie wysiad�a i zacz�a i�� w kierunku cadillaca. W po�owie drogi zwolni�a. Na tle szarego nieba, szarych p�l pszenicy i jasnej wst�gi autostrady krew wydawa�a si� bardzo czerwona; by�a wsz�dzie - na �ysinie i piersi m�czyzny, na drzwiach samochodu i ��tej tapicerce.
Zadr�a�a z l�ku. Odnios�a wra�enie, jakby jej serce pomkn�o w d� niczym wagonik kolejki g�rskiej.
Pani Harstrawn mia�a dw�ch nastoletnich syn�w. By�a pozbawion� poczucia humoru, cho� bystr� kobiet�, na kt�rej mo�na by�o polega� i kt�ra by�a niezawodna jak wulkanizowany kauczuk. Spod swego kolorowego swetra wyszarpn�a po�� bluzki i oderwa�a z niej szeroki pas, obwi�zuj�c tym prowizorycznym banda�em g�ow� m�czyzny, w kt�rej widnia�o g��bokie rozci�cie. Pochyli�a si� nad nim, m�wi�a mu co� do ucha, a potem naciska�a mu klatk� piersiow� i wdmuchiwa�a powietrze w usta.
A potem nas�uchiwa�a.
Ja nie s�ysz�, pomy�la�a Melanie, wi�c nie mog� pom�c. Nic nie mog� zrobi�. Lepiej wr�c� do autobusu i przypilnuj� dziewczynek. Serce nieco si� uspokoi�o. Dobrze, ju� dobrze.
Susan te� przycupn�a obok m�czyzny, tamuj�c krwotok z rany na szyi. Zerkn�a zatroskana na pani� Harstrawn. Poruszaj�c zakrwawionymi palcami, zapyta�a na migi:
- Dlaczego tak krwawi? Prosz� popatrze� na jego szyj�.
Pani Harstrawn obejrza�a j� i r�wnie� zmarszczy�a brwi.
- Ma dziur� w szyi - odpowiedzia�a zdumiona nauczycielka. - Jak po kuli.
Melanie niemal zatka�o ze strachu. Serce jak wagonik zn�w ruszy�o w d�, a �o��dek podjecha� wysoko, bardzo wysoko. Przystan�a, poniewa� nie mog�a dalej i��.
Potem ujrza�a torebk�.
Le�a�a dziesi�� st�p od niej.
Wdzi�czna, �e znalaz�a co�, co mog�o odwr�ci� jej uwag� od rannego, podesz�a do torebki i dok�adnie j� obejrza�a. Kunsztowny �cieg �a�cuszkowy �wiadczy�, �e musi to by� wyr�b drogiego projektanta. Melanie Charrol - dziewczyna ze wsi, zarabiaj�ca rocznie szesna�cie i p� tysi�ca dolar�w jako praktykantka ucz�ca nies�ysz�cych - w ci�gu dwudziestu pi�ciu lat swego �ycia nie dotyka�a przedmiot�w pochodz�cych od znanych projektant�w. Torebka by�a ma�a, wskutek czego wydawa�a si� jeszcze cenniejsza. Jak �wietlisty klejnot. Tak� torebk� mog�a nosi� na ramieniu jaka� kobieta, wchodz�c do biur w Kansas City albo nawet na Manhattanie i w Los Angeles. Stawia�a tak� torebk� na biurku, wyjmowa�a z niej srebrne pi�ro, by zapisa� kilka s��w, po kt�rych przeczytaniu sekretarki i asystenci zaczynali biega� we wszystkie strony.
Ale gdy Melanie przygl�da�a si� torebce, zacz�a jej kie�kowa� w g�owie my�l, kt�ra ros�a i ros�a, by wreszcie zakwitn��: gdzie podziewa si� w�a�cicielka torebki?
Wtedy pad� na ni� jaki� cie�.
M�czyzna nie by� wysoki ani pot�ny, lecz wydawa� si� atletyczny: by� muskularny - mi�nie, podobnie jak u koni, drga�y tu� pod sk�r�. Widz�c jego m�od� i g�adk� twarz, przera�ona Melanie wstrzyma�a oddech. Mia� l�ni�ce, kr�tko przyci�te w�osy, jego ubranie by�o szare jak sun�ce po niebie chmury. U�miecha� si�, ukazuj�c bia�e z�by, ale Melanie ani przez chwil� nie wierzy�a w szczero�� tego u�miechu.
W pierwszej chwili wyda� si� jej podobny do lisa. Potem jednak dosz�a do wniosku, �e bardziej przypomina �asic� albo gronostaja. Za paskiem workowatych spodni dojrza�a zatkni�ty pistolet. Melanie przera�ona unios�a d�onie na wysoko�� piersi. Bezwiednie powiedzia�a na migi:
- Prosz�, nie r�b mi krzywdy.
Popatrzy� na jej gestykuluj�ce r�ce i za�mia� si�.
K�tem oka dostrzeg�a Susan i pani� Harstrawn, kt�re zaniepokojone sta�y z boku. W ich kierunku szed� drugi m�czyzna, wysoki i pot�nie zbudowany. Ubrany by� w podobne rzeczy koloru spranej szaro�ci. Mia� zmierzwione w�osy. U�miecha� si� jak kto� wyg�odnia�y; brakowa�o mu z�ba na przodzie. Nied�wied�, pomy�la�a bezwiednie Melanie.
- Jedziemy - da�a znak do Susan. - Natychmiast.
Z oczyma utkwionymi w ��ty bok autobusu, ruszy�a w stron� przylepionych do okien siedmiu wystraszonych twarzyczek.
Gronostaj chwyci� j� za ko�nierz. Melanie trzepn�a go w r�k�, ale ostro�nie, boj�c si� uderzy� go za mocno, �eby si� nie rozgniewa�.
Potrz�sn�� ni� i krzykn�� co�, lecz nic nie zrozumia�a. Przesta� si� u�miecha�, mierz�c j� zimnym, surowym spojrzeniem.
Twarz mu pociemnia�a. Melanie ogarn�� obezw�adniaj�cy strach. Opu�ci�a r�ce.
- Co... jest? - odezwa� si� Nied�wied�. - Wydaje mi si�... z tym.
Melanie kiedy� s�ysza�a. S�uch zacz�a traci� w wieku o�miu lat, kiedy mia�a ju� ukszta�towane zdolno�ci j�zykowe. Umia�a czyta� z ruchu warg o wiele lepiej ni� jej podopieczne. Czytanie z ruchu ust jest jednak sztuk� naje�on� pu�apkami, polegaj�c� na znacznie bardziej skomplikowanych zasadach ni� uwa�ne obserwowanie samych warg. Trzeba r�wnocze�nie interpretowa� ruchy ust, j�zyka, z�b�w, oczu i innych cz�ci cia�a. Najlepsze efekty mo�na uzyska� tylko w�wczas, gdy zna si� osob�, kt�rej s�owa pr�buje si� rozszyfrowa�. Nied�wied� by� z innego �wiata ni� Melanie, kt�rej �yciem by�y staroangielskie wn�trza, herbata Celestial Seasoning i szko�y w ma�ych miasteczkach �rodkowego Zachodu. Nie mia�a poj�cia, co m�wi� ten m�czyzna.
Pot�ny cz�owiek wybuchn�� �miechem i splun�� bia�� stru�k�. Jego wzrok przesun�� si� po jej ciele - zatrzymuj�c si� na piersiach ukrytych pod zapi�t� pod szyj� ciemnowi�niow� bluzk�, na czarno-popielatej d�ugiej sp�dnicy i czarnych rajstopach. Niezr�cznym ruchem skrzy�owa�a na piersi r�ce. Nied�wied� ponownie skupi� uwag� na Susan i pani Harstrawn.
Gronostaj pochyla� si� w ich stron�, m�wi�c co� - zapewne krzycza�, jak wi�kszo�� ludzi w kontaktach z g�uchymi (i bardzo dobrze, bo wtedy m�wili wolniej i �atwiej by�o odczyta� ruchy ich warg). M�czyzna pyta�, kto jest w autobusie. Melanie ani drgn�a. Nie potrafi�a. Zaciska�a wilgotne palce na w�asnym ramieniu.
Nied�wied� spojrza� na zmasakrowan� twarz rannego i bezmy�lnie tr�ci� czubkiem buta jego g�ow�, przygl�daj�c si�, jak bezw�adnie odchyla si� na bok. Melanie zamar�a; przerazi�a j� zupe�na bezcelowo�� tego kopniaka, zadanego od niechcenia, jak gdyby zwalisty cz�owiek kopa� kamyk. Zacz�a p�aka�. Nied�wied� popchn�� Susan i pani� Harstrawn w stron� autobusu.
Melanie zerkn�a na Susan i b�yskawicznym ruchem unios�a d�onie.
- Nie, nie r�b tego! - powiedzia�y jej palce.
Ale by�o ju� za p�no.
Susan wprawi�a w ruch swe fantastycznie wysportowane cia�o.
Sto dwana�cie funt�w mi�ni.
Mocne r�ce.
Gdy jej d�o� wystrzeli�a w kierunku twarzy Nied�wiedzia, ten uchyli� si� zaskoczony, chwytaj�c jej pi�� kilka cali od swoich oczu. Zaskoczenie przerodzi�o si� w rozbawienie i m�czyzna opu�ci� rami�, nie rozlu�niaj�c u�cisku i zmuszaj�c Susan, by ukl�k�a. Wtedy popchn�� j�, a� wyl�dowa�a w pyle i ziemi, brudz�c czarne spodnie i bia�� bluzk�. Nied�wied� odwr�ci� si� do Gronostaja i zawo�a�.
- Susan, nie! - powt�rzy�a na migi Melanie.
Dziewczyna by�a zn�w na nogach. Lecz tym razem Nied�wied� przygotowa� si� na jej atak. Chwyci� j� i przez chwil� trzyma� r�k� na jej piersi. Nagle znudzi�a mu si� ta zabawa. Mocno uderzy� Susan w �o��dek i dziewczyna pad�a na kolana, zwijaj�c si� z b�lu i z trudem �api�c powietrze.
- Nie! - da�a jej znak Melanie. - Nie pr�buj walczy�.
Gronostaj zawo�a� do Nied�wiedzia:
- Gdzie...?
Nied�wied� wskaza� pszeniczn� �cian�. Mia� dziwn� min� - jak gdyby czego� nie pochwala�, ale ba� si� otwarcie wyrazi� swoj� dezaprobat�.
- Nie... g�owy... pierdo�ami - mrukn��. Melanie powiod�a wzrokiem w stron�, w kt�r� patrzy� - w �any zbo�a. Nie widzia�a zbyt dobrze, ale dostrzeg�a cie� i zarys sylwetki pochylonego cz�owieka. M�czyzna by� drobny i muskularny. Chyba unosi� r�k�, jak w nazistowskim pozdrowieniu. Rami� na d�ug� chwil� zawis�o w powietrzu. Na ziemi le�a�a jaka� posta�, ubrana chyba na zielono.
W�a�cicielka torebki, przemkn�o przez my�l Melanie.
Nie, b�agam, nie...
R�ka m�czyzny opu�ci�a si� wolno i spokojnie. Przez faluj�c� pszenic� Melanie zauwa�y�a niewyra�ny b�ysk metalu.
G�owa Gronostaja lekko drgn�a; us�ysza� jaki� d�wi�k. Skrzywi� si�. Na twarzy Nied�wiedzia zjawi� si� natomiast u�miech. Pani Harstrawn zas�oni�a d�o�mi uszy. By�a przera�ona. Mia�a doskona�y s�uch.
Melanie, p�acz�c, wpatrywa�a si� w zbo�e. Zobaczy�a cie� ludzkiej postaci przycupni�tej nad tamt� kobiet�. Wysoka pszenica ko�ysa�a si� wdzi�cznie na niespokojnym lipcowym wietrze. Rami� m�czyzny powoli wznosi�o si� i opada�o, raz, drugi. Przygl�da� si� uwa�nie le��cemu przed nim cia�u.
Pani Harstrawn utkwi�a nieruchome spojrzenie w Gronostaju.
- ...nam spok�j... nie b�dziemy wam przeszkadza�...
Zaciska�a mocno szcz�ki. Jej gniew i zdecydowanie doda�y Melanie otuchy.
Gronostaj z Nied�wiedziem w og�le nie zwr�cili na ni� uwagi. Zacz�li pop�dza� pani� Harstrawn, Susan i Melanie w stron� autobusu.
Dziewczynki st�oczy�y si� z ty�u. Nied�wied� wepchn�� do �rodka pani� Harstrawn i Susan, pokazuj�c bro� wypychaj�c� mu spodnie. Melanie wsiad�a jako ostatnia przed Gronostajem, kt�ry pchn�� j� na ty� autobusu. Potkn�a si�, l�duj�c na pochlipuj�cych bli�niaczkach. Przytuli�a je mocno, a potem przygarn�a do siebie Emily i Shannon.
�wiat Zewn�trzny, z�apa� je straszny �wiat Zewn�trzny.
Zerkn�wszy na Gronostaja, Melanie zauwa�y�a, �e m�wi:
- G�ucha jak... reszta.
Nied�wied� wcisn�� si� z trudem na fotel kierowcy i uruchomi� silnik. Spojrza� w lusterko wsteczne, zmarszczy� brwi, a potem si� odwr�ci�.
W oddali, na ko�cu asfaltowej wst�gi, wida� by�o b�yskaj�cy punkcik. Nied�wied� wdusi� klakson i Melanie poczu�a wibracje sygna�u d�wi�kowego.
- Stary, co ty, kurwa... my�lisz... - Odwr�ci� g�ow� i nie mog�a zrozumie� pozosta�ych s��w.
Gronostaj krzykn�� w stron� zbo�a. Potem pokiwa� g�ow�, us�yszawszy zapewne odpowied�. W chwil� p�niej z pola wyjecha� szary chevrolet. Cho� by� mocno uszkodzony, m�g� jeszcze jecha�; skr�ci� na pobocze i zatrzyma� si�. Melanie pr�bowa�a dojrze� przez zbo�e twarz kierowcy, ale odblask s�o�ca w szybie by� zbyt ostry. Wydawa�o si�, �e samochodu w og�le nikt nie prowadzi.
Zaraz potem chevrolet wyskoczy� na jezdni�, zarzucaj�c ty�em. Autobus ruszy� za nim, wje�d�aj�c w rzadki ob�ok b��kitnego dymu, kt�ry wzbi� si� spod opon. Nied�wied� r�bn�� d�oni� w kierownic�, odwr�ci� si� na moment i warkn�� co� z w�ciek�o�ci� do Melanie. Nie mia�a jednak poj�cia, co do niej m�wi.
B�yskaj�ce jasno �wiat�a zbli�a�y si� - czerwone, niebieskie i bia�e. Przypomina�y pokaz sztucznych ogni z okazji �wi�ta Czwartego Lipca, kt�ry zorganizowano dwa tygodnie temu w parku w Hebronie. Melanie ogl�da�a wtedy przecinaj�ce niebo barwne strumienie i czu�a na sk�rze �wietliste wybuchy.
Spojrza�a wstecz na radiow�z policyjny. Wiedzia�a ju�, co si� stanie. Przed nimi zgromadzi si� setka radiowoz�w. Zatrzymuj� autobus i zmusz� tych ludzi, by wysiedli. Ci wyjd� z podniesionymi r�kami. Uczennice i nauczycielki pojad� na jaki� posterunek, �eby z�o�y� zeznania. Tym razem nie b�dzie wyst�pu w Teatrze Nies�ysz�cych w Topece - gdyby nawet uda�o im si� zd��y� - po tym wszystkim nie potrafi�aby wyj�� na scen� i recytowa� poezji.
A drugi cel wyprawy?
Mo�e to by� znak, �e nie powinna jecha�, nie powinna tego planowa�. Omen.
Teraz chcia�a tylko wr�ci� do siebie. Do domu, kt�ry wynajmowa�a, zamkn�� drzwi na klucz i wypi� herbat�. No dobrze, i kieliszek porzeczkowej brandy. Wys�a� faks do brata do szpitala w St. Louis i opowiedzie� mu wszystko. Rodzicom tez. Melanie nerwowo owija�a lok jasnych w�os�w wok� zgi�tego �rodkowego palca, rozczapierzaj�c pozosta�e palce. Uk�ad d�oni oznacza� �blask�.
Nagle poczu�a szarpni�cie. Jad�c za szarym samochodem, Nied�wied� skr�ci� z asfaltu w poln� drog�. Gronostaj zmarszczy� brwi. Zapyta� o co� Nied�wiedzia, ale Melanie nie widzia�a jego twarzy. Zwalisty m�czyzna w odpowiedzi splun�� tylko przez okno. Autobus skr�ci� raz i jeszcze raz, wje�d�aj�c w bardziej pag�rkowaty teren. Zbli�ali si� do rzeki.
Przejechali pod drutem wysokiego napi�cia, na kt�rym siedzia�a setka du�ych ptak�w. Wrony.
Melanie spojrza�a na jad�cy przed nimi samoch�d. Wci�� nie widzia�a kierowcy - cz�owieka, kt�ry by� na polu pszenicy. Raz zdawa�o si� jej, �e ma d�ugie w�osy, potem, �e kr�tkie albo �e jest zupe�nie �ysy lub ma kapelusz.
Szare auto gwa�townie skr�ci�o w prawo i podskakuj�c, ruszy�o poro�ni�t� chwastami dr�k�. Melanie domy�li�a si�, �e kierowca zobaczy� przed sob� kilkadziesi�t policyjnych radiowoz�w, kt�re p�dzi�y im na ratunek. Zmru�y�a oczy, wypatruj�c �wiate�. Nie, nic nie jecha�o w ich stron�. Autobus skr�ci� za chevroletem. Nied�wied� mrucza� co� pod nosem. Gronostaj patrzy� w ty� na jad�cy ich �ladem w�z policyjny.
Melanie odwr�ci�a si� i zobaczy�a, dok�d zmierzaj�.
Nie! - pomy�la�a.
B�agam, tylko nie tam.
Nadzieja, �e m�czy�ni poddadz� si� �cigaj�cemu ich policjantowi, okaza�a si� s�odk� fantazj�. Zrozumia�a, dok�d jad�.
Do najgorszego miejsca na �wiecie.
Szary samoch�d wpad� nagle na wielkie zaro�ni�te chwastami pole. Na jego ko�cu, nad brzegiem rzeki, sta� niski, opustosza�y od dawna budynek przemys�owy z czerwonej ceg�y. By� ciemny i mocny jak �redniowieczna twierdza. Przed budynkiem wci�� znajdowa�o si� kilka ogrodze� i pali pozosta�ych po zagrodach, w kt�rych dawno temu trzymano zwierz�ta, ale pole odzyska�a ju� preria Kansas, znacz�c obszar swego posiadania turzyc� oraz bawol� traw�.
Chevrolet pomkn�� prosto przed budynek, a autobus za nim. Obydwa pojazdy zahamowa�y ostro tu� na lewo od drzwi.
Melanie wpatrywa�a si� w czerwonaw� ceg�� �ciany.
Gdy mia�a osiemna�cie lat i uczy�a si� jeszcze w szkole Laurenta Clerca, przywi�z� j� tu pewien osiemnastoletni ch�opak, podobno na piknik, ale w rzeczywisto�ci po to, by robi� to, co robi� osiemnastolatki - ona te� tego chcia�a, jak si� jej w�wczas wydawa�o. Ale kiedy wyekwipowani w koc w�lizn�li si� do �rodka i Melanie zobaczy�a ponure pomieszczenia, wpad�a w pop�och. Uciek�a i ju� nigdy wi�cej nie zobaczy�a ani zmieszanego ch�opaka, ani tego budynku.
Dobrze go jednak pami�ta�a. Opuszczona rze�nia, miejsce �mierci. Surowe, zimne i niebezpieczne.
Poza tym ciemne. Melanie nienawidzi�a ciemno�ci - mia�a dwadzie�cia pi�� lat, a w nocy w jej sze�ciopokojowym domu pali�o si� pi�� lampek.
Gronostaj otworzy� na o�cie� drzwi autobusu i wywl�k� na zewn�trz Susan i pani� Harstrawn.
Radiow�z - w kt�rym siedzia� tylko jeden policjant - zatrzyma� si� przy wje�dzie na pole. Cz�owiek w mundurze wyskoczy� z samochodu z pistoletem w r�ku, ale znieruchomia�, gdy Nied�wied� chwyciwszy Shannon, przystawi� jej bro� do g�owy. O�miolatka zaskoczy�a go, bo obr�ci�a si� gwa�townie i mocno kopn�a go w kolano. Skrzywi� si� z b�lu, a potem potrz�sn�� dziewczynk�, kt�ra przesta�a si� szarpa�. Nied�wied� spojrza� przez pole na policjanta, kt�ry pokaza�, �e chowa bro� do kabury, a potem wsiad� z powrotem do radiowozu.
Nied�wied� i Gronostaj popchn�li dziewczynki w kierunku wej�cia do rze�ni. Nied�wied� uderzy� kamieniem w �a�cuch, na kt�ry zamkni�to drzwi, i przerdzewia�e ogniwa pu�ci�y. Gronostaj wyci�gn�� kilka du�ych work�w z baga�nika szarego samochodu, w kt�rym nadal siedzia� kierowca, przygl�daj�c si� budynkowi. Odblask wci�� nie pozwala� Melanie zobaczy� jego twarzy, ale zdawa�o si�, �e spokojnie ogl�da wie�yczki i ciemne okna.
Nied�wied� otworzy� drzwi frontowe i razem z Gronostajem wepchn�li dziewczynki do �rodka. Panowa� tu zapach charakterystyczny bardziej dla jaskini ni� budynku. Ziemia, naw�z, ple��, jaka� md�a wo� rozk�adu i zje�cza�ego t�uszczu zwierz�cego. Wn�trze stanowi�o labirynt w�skich przej��, zagr�d, ramp i zardzewia�ych urz�dze�. Kana��w otoczonych balustradami i cz�ciami starych maszyn. Wysoko ci�gn�y si� d�ugie rz�dy zardzewia�ych hak�w na mi�so. I panowa�a taka ciemno��, jak� zapami�ta�a Melanie.
Nied�wied� zagoni� uczennice i nauczycielki do p�okr�g�ego, wilgotnego pomieszczenia, wy�o�onego kafelkami i pozbawionego okien. Na �cianach i cementowej pod�odze widnia�y ciemnobr�zowe plamy. Na lewo prowadzi�a zniszczona drewniana rampa. Z prawej znajdowa� si� przeno�nik z hakami na mi�so, a po�rodku odp�yw na krew.
Tu w�a�nie zabijano zwierz�ta.
Ch�odny wiatr wieje, odesz�o ju� ciep�o.
Kielle chwyci�a Melanie za rami� i przycisn�a si� do niej. Pani Harstrawn i Susan przytuli�y pozosta�e dziewczynki. Susan spogl�da�a z prawdziw� nienawi�ci� na obu m�czyzn, ilekro� kt�ry� zatrzyma� na niej wzrok. Jocylyn i bli�niaczki szlocha�y. Beverly z trudem chwyta�a oddech.
Osiem ptaszk�w nie mia�o gdzie lecie�.
Zbi�y si� w gromadk� na zimnej i wilgotnej posadzce. Obok przemkn�� szczur - ciemny kszta�t o matowym kolorze, jak kawa�ek starego mi�sa. Po chwili drzwi ponownie si� otworzy�y. O�lepiona ostrym �wiat�em Melanie przys�oni�a oczy.
Sta� w drzwiach na tle zimnego blasku.
Niski i chudy.
Nie by� ani �ysy, ani d�ugow�osy; mia� zmierzwione ciemno-blond w�osy i wymizerowan� twarz. Inaczej ni� tamci dwaj, mia� na sobie koszulk� z napisem �L. Handy�, kt�ry namalowano przy u�yciu szablon�w liter. Dla Melanie nie by� to jednak �aden Handy - Lou czy Larry. Od razu przyszed� jej na my�l aktor z Teatru Stanowego Kansas, kt�ry gra� Brutusa w �Juliuszu Cezarze�.
Wszed� do �rodka i ostro�nie postawi� na pod�odze dwa ci�kie p��cienne worki. Drzwi zamkn�y si� i gdy tylko znikn�o szaroblade �wiat�o, zobaczy�a jego jasne oczy i w�skie usta.
Melanie dostrzeg�a, jak Nied�wied� m�wi:
- Czemu... tutaj? St�d nie ma wyj�cia.
Potem, jak gdyby odzyska�a s�uch, w g�owie wyra�nie zad�wi�cza�y jej s�owa Brutusa. Czasem g�usi s�ysz� nierzeczywisty g�os - ludzki, ale brzmi�cy zupe�nie inaczej.
- To nie ma znaczenia - powiedzia� wolno. - �adnego.
M�wi�c to, spojrza� na Melanie. Pos�a� jej s�aby u�miech, a potem wskazuj�c kilka zardzewia�ych �elaznych sztab, kaza� swoim dw�m ludziom zabarykadowa� drzwi.
9.10
Od dwudziestu trzech lat nigdy nie zapomnia� o rocznicy.
To dopiero m��.
Arthur Potter odwin�� papier, w kt�ry opakowano r�e - w pe�ni rozwini�te kwiaty o du�ych, mi�kko opadaj�cych p�atkach, ��te i pomara�czowe. Pow�cha�. Ulubione kwiaty Marian. Jaskrawe, nigdy bia�e ani czerwone.
Zmieni�y si� �wiat�a. Ostro�nie od�o�y� bukiet na siedzenie obok i przemkn�� przez skrzy�owanie. Jego r�ka pow�drowa�a na rozsadzaj�cy spodnie brzuch. Skrzywi� si�. Jego barometrem by� pasek, zapi�ty na przedostatni� dziurk� w zniszczonej sk�rze. W poniedzia�ek dieta, nakaza� sobie p�artem. Wtedy b�dzie ju� w Waszyngtonie, zd��y strawi� wszystkie pyszno�ci przyrz�dzone przez kuzynk� i zn�w b�dzie si� m�g� skupi� na liczeniu funt�w w�asnej wagi.
Wszystko przez Linden. Bo tak... wczoraj wieczorem poda�a mu peklowan� wo�owin�, ziemniaki z mas�em, kapust� z mas�em, sucharki (kt�re mo�na by�o posmarowa� mas�em i skwapliwie t� mo�liwo�� wykorzysta�), fasol�, pomidory z grilla i ciasto czekoladowe z lodami waniliowymi. Linden by�a kuzynk� Marian, z linii McGillis, rodziny dziadka Seana, kt�rego dwaj synowie, Eamon i Hardy, stan�li na czele rodu, o�enili si� tego samego roku i kt�rym urodzi�y si� c�rki, jednemu dziesi��, a drugiemu jedena�cie miesi�cy po �lubie.
Arthur Potter, jedynak osierocony w wieku trzynastu lat, dziecko jedynak�w, z rado�ci� zosta� cz�onkiem rodziny �ony i wiele lat opracowywa� genealogi� rodu McGillis�w. Na wykwintnym papierze listowym (nie mia� komputera) prowadzi� szczeg�ow� korespondencj� i niemal z zabobonn� dba�o�ci� tropi� wszystkie zawi�o�ci pokrewie�stw klanu.
Najpierw drog� ekspresow� Kongresu na zach�d. Potem na po�udnie. Z d�o�mi u�o�onymi na kierownicy w przepisowej pozycji �za dziesi�� druga� i okularami nasadzonymi na mi�sisty nos, Potter jecha� przez robotnicze dzielnica Chicago, mijaj�c bloki, kamienice czynszowe i bli�niaki zalane letnim blaskiem s�o�ca przys�oni�tego chmurami.
W r�nych miastach s�o�ce wygl�da inaczej. Arthur Fotter objecha� ju� �wiat par� razy i zgromadzi� niema�o spostrze�e�, kt�re mog�yby si� znale�� w artyku�ach o tematyce podr�niczej, ale pewnie nigdy ich nie napisze. Jedyn� spu�cizn� literack� Pottera zostan� wi�c prawdopodobnie notatki o genealogii, kt�rych pisanie i tak niebawem mia� zarzuci�.
Skr�ci� raz, potem drugi. Prowadzi� machinalnie, a nawet niedbale. Z natury by� niecierpliwy, lecz dawno ju� przezwyci�y� t� wad�, je�li istotnie to wada, i nigdy nie przekracza� wyznaczonego sobie limitu.
Skr�caj�c wynaj�tym fordem w Austin Avenue, zerkn�� w lusterko wsteczne i zauwa�y� ten samoch�d.
M�czy�ni jechali niebieskoszarym sedanem, zupe�nie nijakim. Siedzieli mu na ogonie. Byli to dwaj m�odzi ludzie, g�adko ogoleni, prowadz�cy zapewne higieniczne �ycie i dbaj�cy o czysto�� w�asnych sumie�.
Na czo�ach mieli wypisane, �e s� agentami federalnymi.
Serce Pottera za�omota�o.
- Cholera jasna - mrukn�� swym niskim barytonem. Z w�ciek�o�ci� skubn�� zwisaj�cy podbr�dek, a potem szczelniej owin�� kwiaty papierem, jak gdyby przewidywa�, �e za chwil� b�dzie musia� przyspieszy�. Jednak gdy znalaz� ulic�, kt�rej szuka�, i skr�ci� w ni�, utrzymywa� pr�dko�� siedmiu mil na godzin�. Bukiet dla �ony potoczy� si� i opar� o jego grube udo.
Nie, nie przyspieszy�. Chcia� sprawdzi�, czy si� nie pomyli� i czy ludzie w samochodzie nie s� po prostu biznesmenami, kt�rzy jad� gdzie� sprzedawa� komputery lub us�ugi drukarskie i zaraz pojad� swoj� drog�.
Zostawiaj�c mnie w spokoju.
Lecz samoch�d nie zrobi� niczego takiego. M�czy�ni utrzymywali bezpieczn� odleg�o��, jad�c z tak� sam� pr�dko�ci� jak ford Pottera.
Skr�ci� w znajomy podjazd i po pewnej chwili zatrzyma� samoch�d. Szybko wysiad� z auta i przyciskaj�c do piersi kwiaty, pocz�apa� �cie�k� - krokiem w swoim przekonaniu zaczepnym, prowokuj�c agent�w, by go zatrzymali.
Jak go znale�li?
By� taki sprytny. Parkowa� samoch�d trzy ulice od domu Linden. Prosi� j�, �eby nie odbiera�a telefon�w i wy��cza�a sekretark�. Pi��dziesi�ciojednoletnia kobieta, zupe�nie niepodobna do Marian, mimo pokrewie�stwa (po niewielkich zmianach genetycznych mog�aby by� Cygank�), ochoczo spe�nia�a jego polecenia. By�a przyzwyczajona do zagadkowych poczyna� kuzyna. Wierzy�a, �e takie zachowanie Pottera jest spowodowane jakim� niebezpiecze�stwem, a on nie potrafi� odwie�� jej od tego przekonania, bo istotnie czyha�o na niego niebezpiecze�stwo.
Agenci zatrzymali w�z za jego fordem i wysiedli. Potter us�ysza� za sob� ich kroki na �wirze.
Nie spieszyli si�; dobrze wiedzieli, �e mog� go znale�� wsz�dzie. Nigdy nie uda mu si� uciec.
Macie mnie, wy pewne siebie sukinsyny.
- Pan Potter?
Nie, dajcie mi spok�j! Nie dzisiaj. Dzi� jest szczeg�lny dzie�. Moja rocznica �lubu. Dwadzie�cia trzy lata. Zrozumiecie, kiedy b�dziecie mie� tyle lat co ja.
Zostawcie mnie w spokoju.
- Pan Potter?
Obu m�odych ludzi mo�na by�o traktowa� wymiennie. Ignoruj�c jednego, ignorowa�o si� obydwu.
Przeci�� trawnik i podszed� do �ony. Marian, pomy�la�, przepraszam za to. Ci�gn� si� za mn� k�opoty. Przepraszam.
- Dajcie mi spok�j - szepn��. I nagle, jak gdyby us�yszawszy jego s�owa, m�czy�ni przystan�li - ponurzy, bladzi, ubrani w ciemne garnitury. Potter ukl�k� i po�o�y� kwiaty na grobie. Zacz�� odwija� z nich zielony papier, lecz k�tem oka wci�� widzia� dwie sylwetki, wi�c zostawi� bukiet, zacisn�� oczy i zas�oni� twarz d�o�mi.
Nie modli� si�. Arthur Potter nigdy si� nie modli�. Kiedy� tak. Od czasu do czasu. Mimo �e rodzaj pracy dawa� mu prawo do ukrywanych przed innymi osobistych przes�d�w, przesta� si� modli� trzyna�cie lat temu, w dniu, kiedy �ywa Marian sta�a si� Marian umar��, odchodz�c w chwili, gdy on ze z��czonymi d�o�mi toczy� skomplikowane negocjacje z Bogiem, w kt�rego istnienie mniej lub wi�cej wierzy� przez ca�e �ycie. Adres, pod kt�ry s�a� b�agania, okaza� si� zupe�nie z�y. B�agania pozosta�y bez odpowiedzi. Wcale go to nie zdziwi�o ani nie rozczarowa�o. A jednak przesta� si� modli�.
Teraz z zamkni�tymi oczami uni�s� r�k� i odp�dzi� gestem m�czyzn, kt�rych trudno by�o od siebie odr�ni�.
A agenci federalni, zapewne zdj�ci l�kiem przed Bogiem (wielu z nich by�o wierz�cych), stali tam, gdzie przedtem.
Nie modli� si�, ale szepta� co� do swojej oblubienicy, kt�ra le�a�a w tym samym miejscu przez d�ugie lata. Jego usta porusza�y si�. Zna� my�li Marian lepiej ni� w�asne, dlatego nie mia� problem�w w porozumiewaniu si� z ni�. Obecno�� ludzi w garniturach przeszkadza�a im jednak w rozmowie. Wreszcie podni�s� si� wolno, spogl�daj�c na marmurowy kwiat wyryty w granicie tuz nad nagrobkiem. Zam�wi� r��, ale kwiat bardziej by� podobny do chryzantemy. By� mo�e kamieniarz pochodzi� z Japonii.
Nie by�o sensu d�u�ej zwleka�.
- Pan Potter?
Z westchnieniem odwr�ci� si� od grobu.
- Agent specjalny McGovern, a to agent specjalny Crowley.
- Tak.
- Przykro mi, �e zak��camy pana spok�j. Mogliby�my porozmawia�?
- Mo�e chod�my do samochodu - doda� McGovern.
- Czego chcecie?
- Chod�my do samochodu. Prosz�. - Nikt na �wiecie nie m�wi �prosz� tak jak agenci FBI.
Potter poszed� z nimi do wozu, maj�c agent�w po obu bokach. Dopiero staj�c przy aucie, zda� sobie sprawy, �e jak na lipiec, wiatr jest do�� silny i dziwnie ch�odny. Spojrza� na gr�b. Zielony papier, w kt�ry opakowano kwiaty, �opota� targany podmuchami wiatru.
- S�ucham. - Zatrzyma� si� raptownie, postanowiwszy, �e dalej nie p�jdzie.
- Przykro nam, �e przerywamy panu urlop. Pr�bowali�my dzwoni� pod podany przez pana numer, ale nie odpowiada�.
- Wys�ali�cie tam kogo�? - Potter martwi� si�, �e wizyta agent�w mog�aby zdenerwowa� Linden.
- Tak jest, ale gdy pana znale�li�my, dali�my im zna� przez radio.
Potter skin�� g�ow�. Spojrza� na zegarek. Dzi� wieczorem mieli je�� zapiekank� mi�sno-ziemniaczan�. Z zielon� sa�at�. On mia� si� postara� o co� do picia. Piwo Samuel Smith Nut Brown dla siebie, dla - nich owsiany porter. Po kolacji karty z Holbergami z s�siedztwa. Na og� kierki.
- Bardzo �le? - spyta� Potter.
- Jest zaj�cie w Kansas - rzek� McGovern. - Sytuacja jest bardzo z�a. Ma pan zorganizowa� sztab grupy operacyjnej. W Glenview czeka na pana odrzutowiec. Szczeg�y ma pan tutaj.
Potter wzi�� �d m�odego cz�owieka zaklejon� kopert� i ze zdziwieniem stwierdzi�, �e ma na kciuku plamk� krwi - zapewne �lad po uk�uciu jakim� kolcem �odygi r�y, kt�ra mia�a p�atki jak opadaj�ce rondo letniego damskiego kapelusza.
Otworzy� kopert� i przeczyta� faks. Na dole widnia� pospiesznie skre�lony podpis dyrektora Federalnego Biura �ledczego.
- Kiedy si� zabarykadowa�?
- Pierwsze zg�oszenie by�o o �smej czterdzie�ci pi��.
- Jest z nim jaka� ��czno��?
- Jeszcze nie.
- Otoczeni?
- Tak jest. Stanowi z Kansas i kilku agent�w z naszego biura w Wichicie. Nie wydostan� si�.
Potter zapi��, a potem rozpi�� swoj� sportow� marynark�. Spostrzeg�, �e agenci patrz� na niego ze zbyt du�ym szacunkiem, co troch� go zirytowa�o.
- Chc�, �eby moim wywiadowc� by� Henry LeBow, a ��czno�ciowcem Tobe Geller. Pisze si� przez �e�, ale wymawia si� �Toby�.
- Tak jest. Je�eli nie uda si� do nich dotrze�...
- Tylko oni wchodz� w gr�. Znajdziecie ich, gdziekolwiek s�. Za p� godziny maj� by� przy barykadzie. Sprawd�cie, czy mo�na sprowadzi� Angie Scapello. Powinna by� w centrali albo w Quantico. To specjalistka od behawioryzmu. Jej te� dajcie samolot.
- Tak jest.
- Co z HRT?
Nale��cy do FBI oddzia�, sk�adaj�cy si� z czterdziestu o�miu agent�w, by� najwi�ksz� w kraju jednostk� bojow� u�ywan� w akcjach antyterrorystycznych.
Crowley uzna�, �e z�e wiadomo�ci przeka�e Potterowi McGovern.
- Z tym b�dziemy mieli k�opot. Jeden zesp� zosta� wys�any do Miami. Akcja przeciw handlarzom narkotyk�w. Pojecha�o tam dwudziestu dw�ch agent�w. Drugi zesp� jest w Seattle. Napad na bank, po kt�rym z�odzieje wzi�li zak�adnik�w. Pojecha�o dziewi�tnastu. Pozbieramy ludzi i zrobimy trzeci oddzia�, ale trzeba b�dzie �ci�gn�� paru agent�w z tamtych dw�ch. Troch� to potrwa.
- Zadzwo�cie do Quantico i zorganizujcie wszystko. Z samolotu zadzwoni� do Franka. Gdzie jest?
- Przy akcji w Seattle - odrzek� agent. - Um�wimy si� z panem pod domem, je�eli chce si� pan spakowa�...
- Nie, pojad� od razu do Glenview. Macie syren� i koguta?
- Tak jest. Ale pa�ska kuzynka mieszka tylko pi�tna�cie minut st�d...
- Gdyby kt�ry� z was by� tak mi�y i zdj�� papier z kwiat�w na grobie. I u�o�y� je porz�dnie, �eby wiatr ich nie zdmuchn��, by�bym wdzi�czny.
- Tak jest. Zrobi� to - powiedzia� szybko Cowley. Potter domy�li� si�, �e mimo wszystko jest mi�dzy nimi pewna r�nica; McGovern nie potrafi� uk�ada� kwiat�w.
- Bardzo dzi�kuj�.
Potter ruszy� alejk� za McGovernem. W drodze na lotnisko b�dzie si� musia� jednak zatrzyma�, �eby kupi� gum� do �ucia. Wojskowe odrzutowce wznosi�y si� tak szybko, �e gdyby w chwili, w kt�rej ko�a maszyny odrywa�y si� od asfaltu, nie wpakowa� do ust ca�ej paczki wrigleya, jego uszy zamieni�yby si� w dwa szybkowary ci�nieniowe. Nie cierpia� lata�.
Jestem zm�czony, pomy�la�. Tak cholernie zm�czony.
- Wr�c�, Marian - szepn��, nie patrz�c w stron� grobu. - Wr�c�.
2
Regu�y akcji
10.35
Jak zawsze by�o w tym wszystkim co� z cyrku.
Arthur Potter sta� za najlepszym samochodem miejscowego biura FBI, fordem taurusem, i przygl�da� si� sytuacji. Radiowozy policyjne ustawiono w ko�o, jak wozy pionier�w; obok sta�y furgonetki dziennikarzy, reporterzy biegali uzbrojeni w masywne kamery, kt�re trzymali jak r�czne wyrzutnie rakiet. Wsz�dzie sta�y wozy stra�ackie (ka�dy mia� w pami�ci Waco).
Nadjecha�a karawana z�o�ona z trzech s�u�bowych samochod�w, a wi�c liczba federalnych wzros�a do jedenastu. Po�owa ludzi by�a ubrana w granatowe polowe stroje, a reszta w garnitury - podr�bki Brooks Brothers.
Samolot wojskowy z Potterem na pok�adzie, przeznaczony do cel�w cywilnych, wyl�dowa� w Wichicie przed dwudziestoma minutami, a Potter przesiad� si� do helikoptera, kt�rym mia� pokona� osiemdziesi�t mil dziel�cych lotnisko od ma�ego miasteczka Crow Ridge.
Kansas by�o p�askie, tak jak si� spodziewa�, cho� �mig�owiec wybra� tras� wzd�u� szerokiej rzeki okolonej drzewami, gdzie teren by� w wi�kszo�ci pag�rkowaty. Pilot poinformowa� go, �e w�a�nie tu przebiega granica mi�dzy preri� wysokotrawiast� a preri� niskotrawiast�. Na zach�d rozci�ga�a si� kiedy� kraina bizon�w. Pilot wskaza� ma�� kropk� na horyzoncie - Larned, w kt�rym sto lat temu widziano czteromilionowe stado. M�wi� o tym z wyra�n� dum�.
Lecieli nad wielkimi farmami, rozci�gaj�cymi si� na przestrzeniu stu i dwustu tysi�cy akr�w. Lipiec wydawa� si� zbyt wczesn� por� na �niwa, lecz na polach pszenicy uwija�y si� setki czerwonych i ��to-zielonych kombajn�w.
A teraz, stoj�c w ch�odnym wietrze i maj�c nad g�ow� niebo zaci�gni�te g�stymi chmurami, Potter stwierdzi�, �e bez wahania zamieni�by to wyj�tkowo ponure miejsce na dzielnic� Chicago, kt�r� nie tak dawno opu�ci�. W odleg�o�ci stu jard�w wida� by�o podobny do zamku budynek przemys�owy z czerwonej ceg�y, kt�ry prawdopodobnie liczy sobie oko�o stu lat. Przed nim sta� szkolny autobus i poobijany szary samoch�d.
- Co to za budynek? - spyta� Potter Hendersona, agenta specjalnego kieruj�cego biurem FBI w Wichicie.
- Stara rze�nia - odpar� agent. - P�dzono tu byd�u z zachodniego Kansas i Teksasu, zabijano, a mi�so barkami transportowano do Wichity.
Podmuch wiatru zdzieli� ich z si�� atakuj�cego boksera. Potter zupe�nie si� tego nie spodziewa� i musia� da� krok do ty�u, by utrzyma� r�wnowag�.
- Ch�opcy ze stanowej po�yczyli nam to. - Wysoki i przystojny m�czyzna wskaza� ruchem g�owy pomalowan� na zgni�ozielony kolor furgonetk�, kt�ra przypomina�a w�z kurierski UPS. Zaparkowano j� na lekkim wzniesieniu naprzeciw rze�ni. - Urz�dzili�my tam stanowisko dowodzenia.
Poszli w kierunku samochodu.
- Za �atwy cel - zauwa�y� Potter. Nawet strzelec amator nie mia�by k�opotu z trafieniem w furgonetk� z odleg�o�ci stu jard�w.
- Nie ma obawy - uspokoi� go Henderson. - To pancerny w�z. Szyby maj� grubo�� jednego cala.
- Naprawd�?
Spogl�daj�c jeszcze raz na mroczn� rze�ni�, otworzy� rozsuwane drzwi furgonetki i wszed� do �rodka. Przestronne wn�trze by�o ciemne, o�wietlone tylko nik�ym blaskiem g�rnych lampek, monitor�w wideo i wska�nik�w diodowych. Potter poda� r�k� m�odemu policjantowi, kt�ry stan�� na baczno��, zanim agent zd��y� wej�� do wozu.
- Nazwisko?
- Derek Elb. Sier�ant. - Rudow�osy funkcjonariusz w nienagannie zaprasowanym mundurze wyja�ni�, �e jest technikiem ruchomego stanowiska dowodzenia. Zna� agenta Hendersona i zg�osi� si� na ochotnika, by zosta� i pom�c w miar� swoich mo�liwo�ci. Obrzucaj�c bezradnym spojrzeniem skomplikowane panele, ekrany i rz�dy prze��cznik�w, Potter wyrazi� mu sw� szczer� wdzi�czno��. Po�rodku furgonetki sta�o du�e biurko z czterema krzes�ami. Potter usiad� na jednym z nich, a Derek z entuzjazmem akwizytora przyst�pi� do prezentacji urz�dze� pods�uchowo-podgl�dowych i ��czno�ci.
- Mamy te� ma�� szafk� z broni�.
- Miejmy nadziej�, �e nie b�dzie potrzebna - rzek� Arthur Potter, kt�ry w ci�gu trzydziestu lat pracy w FBI nigdy nie u�y� broni w akcji. - Mo�na tu odbiera� sygna� satelitarny?
- Tak jest, mamy anten�. Jeste�my w stanie odbiera� ka�dy sygna� analogowy, cyfrowy i mikrofalowy.
Potter skre�li� na kartce kilka liczb i poda� Derekowi.
- Zadzwo� pod ten numer i popro� Jima Kwo. Powiedz, �e m�wisz w moim imieniu i podaj mu ten kod.
- Ten?
- Tak, ten. Powiedz, �e chcemy mie� na... - machn�� r�k� w kierunku monitor�w - na tym obraz z podgl�du satelitarnego SatSurv. Razem z tob� b�dzie koordynowa� stron� techniczn�. Ja si� w tym gubi�, szczerze m�wi�c. Podaj mu wsp�rz�dne szeroko�ci i d�ugo�ci geograficznej rze�ni.
- Tak jest - powiedzia� Derek, notuj�c z zapa�em. By� w si�dmym niebie, w raju technik�w. - Jak to si� dok�adnie nazywa? SatSurv?
- System podgl�du satelitarnego CIA. Dzi�ki niemu b�dziemy mieli normalny i podczerwony obraz terenu.
- Chyba o tym gdzie� czyta�em. Mo�e w �Popular Science�. - Derek odwr�ci� si�, �eby zadzwoni�.
Potter pochyli� si� i wycelowa� szk�a lornetki w rze�ni�, kt�r� by�o wida� przez grube szyby. Czerep budynku, nagi na tle wypalonej s�o�cem trawy jak zakrzep�a krew na ��tej ko�ci. Takie by�o wra�enie Arthura Pottera - by�ego studenta literatury angielskiej. Lecz zaraz potem zn�w by� Arthurem Potterem - starszym negocjatorem FBI i wicedyrektorem specjalnego oddzia�u dochodzeniowo-operacyjnego - kt�rego bystre oko zarejestrowa�o istotne szczeg�y: grube �ciany z cegie�, ma�e okna, lokalizacj� przewod�w elektrycznych, brak linii telefonicznych, pusty teren wok� budynku oraz drzewa, k�py traw i pag�rki, kt�re mog�y pos�u�y� za os�on� dla snajper�w - swoich albo wroga.
Ty� rze�ni przylega� do rzeki.
Rzeka, zamy�li� si� Potter. Mo�e da si� j� jako� wykorzysta�?
Da si�?
Dach je�y� si� attykami, jak w �redniowiecznej twierdzy. Poza tym stercza� z niego wysoki, cienki komin i wystawa�a du�a budka windy, kt�re mog�yby utrudni� l�dowanie helikopterowi, przynajmniej w tym porywistym wietrze. Mimo to z zawieszonego w powietrzu �mig�owca funkcjonariusze oddzia�u szturmowego bez wi�kszych trudno�ci mogli opu�ci� si� na dach po linie. Potter nie zauwa�y� �adnych �wietlik�w.
Uzna�, �e niedzia�aj�ca od dawna firma przetw�rcza Webber & Stoltz bardzo przypomina krematorium.
- Pete, macie szczekaczk�?
- Jasne. - Henderson wysiad� z furgonetki i skulony pobieg� do swojego samochodu po megafon.
- Ale �azienki chyba nie macie? - spyta� Dereka Potter.
- Mamy - odpar� Derek, dumny jak paw z zaawansowanej techniki Kansas. Wskaza� ma�e drzwi. Potter wszed� tam i w�o�y� pod koszul� kamizelk� kuloodporn�. Pieczo�owicie zawi�za� krawat i narzuci� z powrotem granatow� marynark�, zauwa�y�, �e na pasie kamizelki zosta�o niewiele luzu, ale jego my�li zaprz�ta�y teraz inne sprawy ni� w�asna waga.
Wysiad�, owia�o go ch�odne popo�udniowe powietrze, wzi�� z r�k Hendersona czarny megafon i skulony ruszy� �cie�k� biegn�c� mi�dzy wzg�rzami a radiowozami, ka��c policjantom, w wi�kszo�ci m�odym i pe�nym zapa�u ch�opakom, schowa� pistolety i nie wychodzi� z ukrycia. Kiedy by� ju� sze��dziesi�t jard�w od rze�ni, po�o�y� si� na szczycie wzniesienia, przyk�adaj�c do oczu szk�a lornetki. Wewn�trz nie dostrzega� �adnego ruchu ani �wiate� w oknach. Nic. Zauwa�y�, �e we frontowych oknach nie ma szyb, ale nie wiedzia�, czy wybili je ci ludzie, �eby u�atwi� sobie celowanie, czy te� miejscowi ch�opcy �wiczyli tu rzucanie kamieniami i strzelanie z dwudziestkidw�jki.
W��czy� megafon, przypominaj�c sobie w my�lach, �eby nie krzycze�, bo to zniekszta�ci d�wi�k, i powiedzia�:
- M�wi Arthur Potter. Jestem z Federalnego Biuru �ledczego. Chcia�bym z wami porozmawia�. Kaza�em sprowadzi� telefon kom�rkowy, kt�ry dostaniecie za dziesi�� albo pi�tna�cie minut. Nie zamierzamy was atakowa�. Nie grozi wam niebezpiecze�stwo. Powtarzam, nie chcemy was atakowa�.
Nie spodziewa� si� �adnej odpowiedzi i rzeczywi�cie odpowiedzia�o mu milczenie. Pochylony wr�ci� do furgonetki, gdzie spyta� Hendersona:
- Kto z miejscowych tu dowodzi?
- Tamten.
Za drzewem chowa� si� wysoki jasnow�osy m�czyzna w bladoniebieskim garniturze. Mia� nienagann� postaw�.
- Kto to? - zapyta� Potter, przecieraj�c okulary po�� marynarki.
- Charles Budd. Kapitan policji stanowej. Ma do�wiadczenie �ledcze i w akcjach bojowych. Brak mu natomiast w negocjacjach. Konto ma czyste jak �za.
- Jak d�ugo jest w s�u�bie? - Budd wydawa� si� Potterowi m�ody i niedo�wiadczony. Bardziej by pasowa� do dzia�u wyposa�enia u Searsa, gdzie powoli cz�apa�by po linoleum, by z za�enowaniem przek�ada� na p�kach gwarancje na jakie� urz�dzenia.
- Osiem lat. Do�� szybko zdoby� takie stanowisko.
- Kapitanie? - zawo�a� Potter.
M�czyzna popatrzy� na niego niebieskimi oczami, po czym zbli�y� si� do furgonetki. U�cisn�li sobie mocno d�onie i przedstawili sobie nawzajem.
- Cze��, Peter - powiedzia� Budd.
- Hej, Charlie.
- A wi�c to pan jest tym pistoletem z Waszyngtonu? - zwr�ci� si� do Pottera. - Mi�o mi pana pozna�. To prawdziwy zaszczyt.
Potter u�miechn�� si�.
- Z tego, co wiem, sytuacja wygl�da nast�puj�co. - Budd wskaza� rze�ni�. - W tamtych dw�ch oknach zauwa�yli�my jaki� ruch. B�ysk, jakby �wiat�o odbi�o si� od lufy albo lunety. Nie jestem pewien. Potem...
- Zaraz do tego wr�cimy, kapitanie Budd.
- Prosz� mi m�wi� Charlie.
- Zgoda, Charlie. Ilu macie ludzi?
- Trzydziestu siedmiu funkcjonariuszy, pi�ciu miejscowych zast�pc�w szeryfa. Plus ch�opcy Pete�a. To znaczy - teraz pana.
Potter zapisa� to w ma�ym czarnym notesie.
- Kto� z twoich ludzi ma do�wiadczenie w akcjach z zak�adnikami?
- Z funkcjonariuszy? Kilku prawdopodobnie mia�o do czynienia z typowym napadem na bank albo sklep.