7647

Szczegóły
Tytuł 7647
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7647 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7647 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7647 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Syn Jazdona - J�zef Ignacy Kraszewski. Cykl Powie�ci Historycznych Obejmuj�cych Dzieje Polski. Redaguje Komitet Pod Przewodnictwem Profesora Doktora Juliana Krzy�anowskiego. Ludowa Sp�dzielnia Wydawnicza, Warszawa 1969. Cz�� dziesi�ta. Powie�� Historyczna z Czas�w Boles�awa Wstydliwego i Leszka Czarnego. Skanowa�, Opracowa� i B��dy Poprawi� Roman Walisiak. Komitet Redakcyjny: Profesor Doktor Wincenty Danek - Rektor WSP w Krakowie, Profesor Doktor Jan Zygmunt Jakubowski - Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Profesor Doktor Julian Krzy�anowski - Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Cz�onek Polskiej Akademii Nauk. Przygotowa� Do Druku, Pos�owiem i Przypisami Opatrzy� Zygmunt Halawa. Doktorowi W EIGLOWI, WICEPREZYDENTOWI MIASTA KRAKOWA, na pami�tk� z Nim odbytej podr�y ofiaruje Autor. Drezno, Listopad, 1879. Tom pierwszy. Prolog. Rozdzia� 1. Szaro by�o na ziemi i niebo opon� si� szar� oblok�o. Nad �r�dliskami ciep�ymi ledwie gdzie w�t�a, blada majaczy�a zielono�� niby wiosenna, ponad kt�r� stercza�y zesch�e, trupie badyle i wymok�e trawy przesz�ego lata. U strumieni stoj�ce wierzby ju� si� okrywa�y puchem, jak by nim przysz�e li�cie od ch�odu otuli� chcia�y, lecz li�ci jeszcze nie by�o i p�czki sta�y szczelnie otulone i zamkni�te. Wcze�nie przyby�e bociany sm�tne w��czy�y si� po dolinach, sta�y u moczar�w strzepuj�c skrzyd�ami, zm�czonymi d�ug� podr�. Ponad rolami ulatywa� skowronek, patrza� w niebo, a piosnk� mu ch��d w dzi�bku t�umi� i oczy pr�no niebios lazurowych w g�rze szuka�y. Smutno by�o po �wiecie, tylko stada kruk�w unosi�y si� w powietrzu, gwarliwe, krzykliwe, weso�e jakim� strasznym naigrawaniem si� tej �a�obie. Co przysiad�y na suchych drzew ga��ziach, to si� zrywa�y ko�owa� w powietrzu. I wirowa�y niby pijane, to podnosz�c si� do g�ry, to spadaj�c, szukaj�c jakiej� pastwy obiecanej. Aby dojrze�, k�dy ona by�a, zrywa�y si� tak czasem w ob�oki, a nie dojrzawszy jej, spada�y na drzewa i ziemi�. Ze wszech stron nadci�ga�y one chmurami jak na zawo�anie wiecowe, jak po wiciach do wojny. Gdy si� spu�ci�y na ��k�, czernia�a od nich, rusza�a si�, jakby potwora leg�a na niej; a gdy si� zerwa�y w ob�oki, wi�y si� w nich jak smok czarny; a gdy kraka�y, nie s�ycha� by�o ani szumu drzew, ani pochwistu wiatru, ani szczebiotania innego ptactwa, ani mruczenia strumieni, kt�re od deszcz�w i �nie�ysk wezbra�y. Na pustej dolinie u skraju lasu chata sta�a, zamiast p�otu obrzucona ga��mi na kup� nagromadzonymi wysoko, tak wysoko, �e ledwie spoza nich dach s�omiany, okopcony, z odartym dymnikiem wida� by�o. Sama sobie na ustroniu, w�r�d puszczy, sta�a chi�yna niby stra� wysuni�ta, niby zabity k� na znak, �e si� tu �ycie poczyna� mia�o ludzkie, gdzie niedawno zwierz i pustynia panowali sami. Ponad dachem dymi�o, jak opar sz�y wszystkimi szczelinami k��by sine i wisia�y nad nim leniwe, a snu�y si� senne doko�a i k�ad�y a� na dolinie. W g�r� si� im nie chcia�o, aby wiatr nie poszarpa� na sztuki. Wrota sta�y otworem, jakby ju� trzoda wysz�a na pasz� w las, na m�ode ga��zie i p�czki. Kiedy niekiedy mimo wr�t przemkn�a bia�a sp�dnica niewiasty i znik�a. Naprzeciw nich pies kud�aty, du�y siedzia� i patrza� w dal, to ziewaj�c, to burcz�c. Na stada krucze co spojrza�, to drgn��, zrywa� si�, jakby na nie chcia� rzuci�, ale rozum jego psi powiada� mu, �e przeciw nim niemocen by�. Ci�gn�� powietrze nosem. Wiatr mu r�ne wie�ci przynosi�, psisko si� od nich z�yma�o, rozumiej�c t� mow� woni, kt�ra do� przylatywa�a z daleka. Dla niego by�y w niej i od zwierza w lesie wiadomo�ci, i od ludzi wie�ci, i od obcych w��cz�g�w sw�dy, i z g�ry od niebios przestrogi, i z do�u ziemskie j�zyki. Dlatego pies nosa nastawia�, a g�ow� rzuca�. Du�o mu przychodzi�o, nie wszystko rozumia�; z�yma� si� coraz wi�cej, coraz mocniej, a� wsta�, zerwa� si� jak do chodu i siad� znowu, i rzuci� si� ze szczekaniem naprz�d - i cofn��, g�ow� opuszczaj�c, zadumany. Dziewcz� si� wy�lizn�o z chaty, przysz�o go pog�aska�. Odwr�ci� �eb, poliza� r�k�, ale na stra�y pozosta�; mia� poczucie obowi�zku. Uszy mu si� je�y�y i sier�� na grzbiecie pr�giem d�ugim ros�a do g�ry. Wiatr znu�ony przypad� gdzie� w lesie, zrobi�o si� cicho. Kruk�w stado poci�gn�o nad lasy, puszcza szumia�a teraz sama g�ucho i pos�pnie. W�r�d milczenia t�tent i krzyki rozezna� by�o mo�na, t�tent jakby p�dzonej trzody, krzyk jakby ludzki, urywany, to szyderski, to przel�k�y - poza nim �miech i hukanie. Pies sta� i trz�s� si� ca�y, zerwa� si�, odbieg� naprz�d krok�w kilkana�cie, a czuj�c si� bezsilnym, przysiad�, pysk do g�ry podni�s� - zawy�. Wy� urywano, bo s�ucha� razem, oczy mu si� iskrzy�y, sier�� ju� je�y�a ca�a. Z drugiej strony doliny, przesmykiem z lasu bieg�a ku chacie p�dem, rozbita, rozproszona trzoda owiec burych, czarnych i bia�ych. Przodem byd�o z ogonami poddartymi do g�ry. Po dolinie rozsypa�o si� to na wszystkie strony w pop�ochu, jak szalone dr�g szukaj�c ku chacie. Tu� za trzod�, za byd�em, za krzycz�cymi pastuszkami przemkn�� si� konny cz�ek, z nim dwu jeszcze i ps�w zgraja. Psy si� nios�y za owcami, dusz�c je, chwytaj�c, kalecz�c, a co kt�ry zgni�t� i do ziemi przybi� barana, z koni si� odzywa�y weso�e okrzyki. T�tnienie i wrzawa obudzi�y ludzi w chacie, wszystko wybieg�o ku wrotom. Stary z w�osy siwymi, niewiasta w zawiciu bia�ym, dzieweczka w wianku z kosami d�ugimi, ch�opi� ma�e, na p� nagie. Pies jak w�ciek�y ujada�, ale bezsilny cofa� si� te� ku wrotom i wy�. Tu� byd�o sp�oszone, co przodem bieg�o, pocz�o, nie bacz�c na ludzi, jak szalone cisn�� si� we wrota. Owce, kt�re usz�y psich z�b�w, jak pijane na podw�rko wpad�y. Tu� za nimi ogromne molosy z pokrwawionymi paszcz�kami gna�y, za nimi na koniach trzech je�d�c�w. Gonili wesel�c si�, �miej�c, hukaj�c. Pierwszy, co przodem jecha�, panem by� albo pa�skim synem, bo i ko� pod nim ubrany a pi�kny, z nozdrzami rozdartymi, z oczyma pa�aj�cymi, czu�, �e d�wiga� na sobie takiego, co wszystko rozbija� ma prawo. Pani�tko, co na nim siedzia�o, ledwie z lat dzieci�cych do m�odzie�czych dochodzi�o. Wyrostek by� smuk�y, gi�tki, silny, twarz ca�a ze zm�czenia a� krwawa, oczy czarne a ogniste, w�os na ramionach d�ugi, nad czo�em ko�paczek z pi�rami, na nim suknia ca�a bramowana, ca�a szyta, obwieszana w sznury, r�g przez ramiona poz�ocisty, �uk kowany, pas nabijany, n� u boku �wiec�cy. Ca�a ta ozdoba nie sta�a za nic przy obliczu ch�opaka tak zuchwa�ym, tak rozpalonym rado�ci� dzik�, sza�em jakim�, i� zdawa�o si� �wiat do boju wyzywa�. W r�ku �ylastym podnosi� do g�ry oszczepek i macha� nim, psy swe zagrzewaj�c. - A hu�! Z otwartych ust jego z�by bia�e, cho� si� �mia�y, zda�y si� k�sa�, wargi krwawe trz�s�y si�, na m�odych policzkach drga�a krew rozszala�a - pijany by� sob� i m�odo�ci�. Dwaj towarzysze jego lecieli za nim te� bez g��w, krzykiem jego jak psy zagrzewani, ale w�r�d tego sza�u, gdy spojrzeli po sobie, przebiega� ich jaki� strach, nagle im co� usta zatyka�o, obawa czy lito��. Psy, je�d�cy, trzoda, wszystko razem niemal �cisn�o si� we wrotach, kt�re starzec na pr�no chcia� zamkn��. Rzuci� je w ko�cu. I on, i niewiasty zbiega� pocz�li przera�eni do chaty. Dziewcz� tylko, wyrostek, kt�remu owiec �al by�o, a strach nogi podci��, zawi�z�o w progu. Z konia piorunem skoczy� panicz i pochwyci� j� ju� wp�, mdlej�c� i krzycz�c�. Spojrzawszy w oczy za�zawione, niebieskie, porwa� na konia, kt�ry zbywszy pana, otrz�sa� si� w�a�nie. Dwaj towarzysze stali os�upieni, gdy ju� ch�opak ze sw� zdobycz� mdlej�c� a wzywaj�c� ratunku pocz�� zn�w dosiada� siwego. - Hej, to �up! To �up, na kt�rym ja czyha� dawno! - krzykn�� zanosz�c si� dziko. - Do lasa z ni�! Dziewczyna r�ce podnosz�c wo�a�a ratunku, lecz drzwi chaty sta�y zaparte, nikt nie �mia� wybiec na obron�, tylko pies jeden za nog� pochwyci� panicza, ale wnet dwa ogary z krwawymi paszcz�ki pad�y na� i zdusi�y. W podw�rku ju� one du�o nagospodarowa�y. M�ody byczek le�a� rozci�gni�ty na ziemi z oczyma zeszklonymi, a z gard�a mu ciek�c� krew chciwie ch�epta�y psy. Kilka owiec dysza�o i broczy�o. Ch�opak �mia� si� wielkim g�osem: "Do lasu"! wo�aj�c. - Usz�a� ty mi nieraz, gdym ci� gna� na jagodach... przyszed� na ciebie czas. Drzwi chaty otwar�y si� nagle, wypad� z r�kami za�amanymi siwow�osy. - Zlitujcie si�! Zlitujcie! - j�cza�. Na krzyk jego psy pa�skie przybieg�y i pocz�y na nim szarpa� odzienie, pocz�y k�sa� cia�o. Nie czu� tego i wo�a�: - Zlituj si�! M�ody szaleniec nie s�ucha�. Dwaj pacho�kowie pobledli, z ich twarzy zeszed� sza�, strach i groza je �ci�gn�y. Patrzali na pana, to na siebie. Wahali si�. On nie zwa�a� na nic, w silne r�ce uj�wszy dziewcz�, sadza� je ju� na konia i sam za nim si� sadowi�. Stary, kt�rego psy szarpa�y, wlok�c je za sob�, przybieg� i j�cz�c pochwyci� go za nogi. Z chaty zawodz�ca p�aczliwie ukaza�a si� niewiasta, r�ce �ami�c nad g�ow� i wyj�c nieludzkim j�kiem. Wszystkiego tego ch�opak nie s�ysza�, koniowi �ci�gaj�c wodze i ju� do wr�t si� maj�c z dziewczyn�. Wtem we wrotach nagle je�dziec si� ukaza�. Cz�ek by� stary, na silnym koniu, w prostej opo�czy, z g�ow� nie okryt�. Przez plecy mia� sznur z tr�b� my�liwsk� z prostego rogu. Siwe w�osy wiatr mu porozrzuca� i na ramiona i czo�o rozsypa�. Twarz blad� mia� jak trup, oczy zagas�e a straszne, czo�o pomarszczone w grube wa�y, pier� szerok�, dysz�c�. Si�� w nim czu� by�o wielk� i moc jak�� tak�, �e gdy si� jego oczy z wejrzeniem ch�opca spotka�y, czerwony, oszala�y panicz zblad�, z�by mu si� �ci�y, jakby zgrzyta�. - Szatan ci� tu przyni�s�, Wojusz! - zakrzycza� nagle, w�ciekaj�c si� ze z�o�ci i pr�no usi�uj�c si� wrotami wymkn�� z dziewczyn�. Wojusz w poprzek ich sta� jak mur, m�wi� jeszcze nie mog�c, dysza�, a cho� nie m�wi�, oddechem tym by� gro�ny - wrza�o w nim. - Pawlik! Pu�� mi wnet dziewczyn�! - zakrzycza� wre�cie g�osem ogromnym. Co� by�o w tym g�osie rozkazuj�cym takiego, �e r�ce, co trzyma�y pochwycony �up, si�� straci�y i dziewcz�, skorzystawszy z chwili tej, wy�lizn�o si� jak w��, zsun�o na ziemi�, pad�o ku starcowi, kt�ry je pochwyci�, a z nim do chaty. Drzwi jej zawar�y si� z �oskotem ogromnym. Psy, kt�re za uchodz�cymi goni�y, mordami bi�y o drzewo; wewn�trz zapada�a zapora. Pawlik, gdy mu si� zdobycz wymkn�a, ju� nie na ni�, ale na Wojusza w�ciek�y, j�� si� miota� i oczyma b�yska� gro�no. Ten si� nie ul�k�. Patrzali tak na siebie, wojuj�c wejrzeniami piorunuj�cymi, a� ch�opi� g�ow� spu�ci�o. Stary Wojusz dysza� zgroz�, rozpaczliw� bole�� jak�� wida� w nim by�o. - O, ty niegodny synu Jazdona! - pocz�� g�osem grubym i warcz�cym. - Kto by w tobie pozna� ojca? Na to my ci� wypiastowali, na tom ja na r�ku nosi�, aby� na zb�ja wyszed� i zbytnika? Jeszcze ci si� w�s nie wysypa�... Podni�s� pi�� do g�ry. - Za mn�! Na zamek - doda� - za mn�! Tym razem ja nie utaj� przed starym, nie! Dosy� tych psot! My ci� nie utrzymamy; ja stary, na ciebie �elaznej r�ki potrzeba. Popatrza� na krwawe ps�w ofiary. - To twoja zabawa! To twoje �owy! Ma�o ci zwierza w lesie, by� biednemu zagrodnikowi trzod� dusi� psy twoimi, w�ciek�ymi jak ty, i dziecko mu chcia� porywa�! Pawlik jak skamienia�y s�ucha�, ale gniew w nim drga�. Wojusz skin��. - Na zamek! Psy na sznury, s�u�bo ty, pana warta! Odwr�ci� si� do dwu pacho�k�w, kt�rzy wnet skoczyli z koni. Pawlik jeszcze sta� niemy, gdy Wojusz powt�rzy� g�o�niej: - Na zamek! M�ody odwr�ci� g�ow� i zamrucza�: - D�ugo ty mi my�lisz rozkazywa�? Ty? - P�ki mnie ojciec tw�j od tego ci�aru nie zwolni - odpar� Wojusz - dop�ki ja za ciebie odpowiada� musz� Bogu, Jazdonowi i pami�ci twej matki. - Na zamek! - powt�rzy� raz jeszcze. Ale ch�opi� zuchwa�e, uparte nie rusza�o si�. - Zwi�za� ka�� i powioz� jak barana! - krzykn�� stary. - Potem ojcu do n�g padn�, niech z wami robi, co chce. Mnie ju� was dosy�! Wol� �mier� ni� doz�r nad tob�. Na zamek. Psy ju� by�y na sznurach i zm�czone posiada�y, dysz�c a krwawe li��c pyski. Pacho�kowie pos�uszni dosiedli koni, tylko Pawlik si� nie rusza�. Wojusz przybli�y� si� do�, konia mu za uzd� targn��. M�odemu r�ka drgn�a, w kt�rej oszczep trzyma�, jakby si� broni� chcia� - i opad�a. Zamrucza� co�, spu�ci� g�ow� i koniowi da� ostrog�. Milczeli, wyje�d�aj�c z podw�rka, tylko Wojusz gniewem dysza� jeszcze. Pawlik, ze z�o�ci� spogl�daj�c na starego, da� si� koniowi za nim ci�gn��; pacho�kowie wlekli psy za sob�. Wyjechali tak z podw�rza, a drzwi chaty jeszcze si� odemkn�� nie �mia�y; i byli ju� o stai kilkoro, gdy naprz�d okno si� otwar�o i g�owa siwa wysun�a, potem, chwiej�c si� na pokrwawionych nogach, wybieg� siwow�osy r�ce �ami�c, stan��, posok� oblane pobojowisko ogl�da�. U progu le�a� stary druh domowy, pies, z wywieszonym j�zykiem i wysadzonymi spod czaszki oczyma. Przodem Pawlika pu�ciwszy, w �lad za nim jecha� Wojusz; opodal ci�gn�li, szepcz�c z sob�, pacho�kowie, kt�rych odesz�a ochota i wesele. Chmurno spogl�dali to na siebie, to na panicza, to na starego, kt�ry w pole wyjechawszy, gdy powietrza w piersi szerokie wci�gn��, splun�� raz i drugi i gro�no spozieraj�c na milcz�ce ch�opi�, pocz�� wywo�ywa� wp� do niego, p� do siebie: - A! Pi�kny to mi syn m�nego Jazdona, komesa na Przemankowie, co go ksi���ta we czci mieli i do rady przyzywali, kt�rego Leszek, b�ogos�awionej pami�ci, cho� chorego, na ka�dy s�d wyzywa�, a gdy on s�owo rzek�, wa�y�o ono za dziesi�� innych! A! Pi�kny mi syn rodzica s�awnego, dobry wychowanek starego Wojusza, co go od kolebki rozumu uczy� i cnoty! Na co si� to wszystko zda�o? Na co? Groch o �cian�! Jakim �d�b�o by�o, gdy kie�kowa�o, takim i wyros�o: badylem. W kolebce nia�kom w�osy obrywa� i twarze drapa�, psy i koty m�czy�; teraz byd�u i ludziom pokoju nie daje! A! Pi�kny to syn Jazdona! Dobra rodzicowi pociecha! Pu�� go z ocz�w na godzin�, nie wycierpi, �eby krwi nie pokosztowa�, psoty komu nie wyrz�dzi�, biednym ludziom nie zala� za sk�r�! - Syn Jazdona! - powtarza� stary, to �miej�c si� szydersko, to buchaj�c nie mog�cym utamowa� si� gniewem. Burcza� tak, a m�ody jak pod ch�ost� jecha�, z g�ow� zwieszon�, nie odwracaj�c si�, jakby nie s�ucha�. Czasem konia spi��, aby od tych s��w uciec, ale stary go dogania�. Cho� Pawlik si� nie odwraca� i nie chcia� da� pozna� po sobie, �e czu� gor�ce s�owa, kt�rymi go smagano, wydawa� si� z tym mimo woli, i� cierpia�. Drga�y mu ramiona, r�ce �ci�ga�, pi�ci �ciska�, g�ow� rzuca� nie zwracaj�c jej, nogami konia dusi�. Trzyma� tak w sobie m�ody gniew, a� wreszcie buchn��: - E! Ty stary wyw�oko! Milcza�by�! Grzybie zgni�y! W tobie ju� krwi nie ma i kropli, to sied� u ognia, grzej si�, a m�odym tobie nie rozkazywa�. My�lisz, �e mnie ty czy kto s�owem czy pi�ci� strzyma, kiedy we mnie krew zagra i zakipi, albo �e j� klecha za�egna, albo j� strach zastudzi? Roz�mia� si� dziko i szydersko. - A po co by mnie �ycie, gdybym je mia� zwi�zany w k�cie p�dzi�! Mnichem nie jestem, mnie trzeba swobody! Ja musz� wszystkiego pokosztowa� i nacieszy� si� �yciem. Na pokut� i na gnicie do�� b�dzie czasu. - A kt� ciebie b�dzie trzyma� w jamie i ku� w dyby! - zakrzycza� stary sierdzisto. - Puszcz� ci� przecie! Puszcz� w �wiat! Masz ledwie dziewi�tnasty rok. P�jdziesz, p�jdziesz! Aby� tylko powr�ci�... Ano, dzi� ty jeszcze ch�ystkiem! - Nie! - zaprzeczy� Pawlik. - Nie! Krzywoust m�odszy by�, gdy wojowa�, drugim �ony dawali w tym wieku! A ja co? W podw�rku mi ka�� biega� jak koniowi na postronku, za wrota nie rusz! Ksi�dz p� dnia wi�zi nad ksi�g�, trzyma i w �eb k�adzie, co mi na nic! Pisarzem ja nie b�d�, ani kanclerstwa chc�! Ty, ciemi�go, w��czysz si� za mn� jak cie�, abym sam sobie nawet nosa nie utar�. Co za dziw, �e gdy si� wyrw�, to szalej�? E! Ty stary! Niby ty nie wiesz, �e jak haci� wod� zaprzesz, to ci ona ha�, i m�yn, i dom wyniesie! Stary z�ymn�� si�, z�y by� jeszcze, ale wida� by�o, �e wymowa ch�opca na� dzia�a�a, niemal si� ni� cieszy�. Rozbraja�a go. U�miech po ustach mu si� prze�lizn��. Wszelako chcia� by� nieprzeb�aganym i gniewnym. Jechali dalej tak, sporz�c ci�gle. - O, kaznodzieja z ciebie dobry! - m�wi� stary. - Wi�cej u ciebie j�zyka ni� statku! �eby ci�, jako teraz, na gor�cym uczynku z�apa�, potrafisz si� wy�ga�! Ch�ystek, mleko pod nosem, a ju� mu cudzej dziewczyny si� zachcia�o! Co� ty powinien wiedzie� o dziewkach, ty, co� niedawno na pasku chodzi�? Pawlik parskn�� i nic nie odpowiedzia�, a gdy stary zmilk�, mrukn��: - To�bym jej by� nie zjad�! A co wielkiego zagrodnika dziewka, �eby jej panu tkn�� broniono? Jak grzyb wyros�a na mojej ziemi! - Milcza�by�, go�ow�sie jaki�! - przerwa� stary. - Do�� mi tego! My�lisz, �e J�drek nie przyjdzie do mi�o�ciwego naszego na skarg�? A to� mu p� trzody twe psy niepoczciwe wydusi�y, jego pok�sa�y, a dziewka odchoruje ze strachu! Pawlik si� zn�w roz�mia�. - Dziewka ma chorowa� ze strachu?! - krzykn��. - Porzu�e, stary! Widzia�a, �em ni wilk, ni wilko�ak i krwi jej pi� nie b�d�. Jutro by si� by�a �mia�a... Lekcewa�y� coraz bardziej gniew starego, przychodz�c do siebie, i ju� po�wistywa� pocz��. W tej weso�o�ci udanej by�o jednak nieco trwogi. - Staremu J�drkowi - doda� - za trzod� i za strach co� si� da. - Kto da? Co da? - wrzasn�� Wojusz. Ty, ch�ystku, nic nie masz, na �asce ojcowskiej jeste�! Z panem ojcem, ty wiesz, nie �arty! Pawlik za ca�� odpowied� ramionami poruszy�. - Na p� on martwy - ci�gn�� Wojusz dalej - ale tej po�owy, co �ywa zosta�a, dosy� b�dzie, aby ci dobr� da� pami�tk�. - Gdy ty mnie zaskar�ysz! Ty! - wtr�ci� Pawlik. - A ja mam zatai�? Dusz� gubi�? Tobie da� szale�, aby� si� do reszty rozwydrzy�! - zawo�a� stary. - A! Niedoczekanie twe! Mia�em ja lito�� nad tob�, dosy�, nadto... Czas ci� w �elazne kleszcze wzi��! - Czas mi wol� da�! - przerwa� m�ody. - Ufasz w to, �em ja ci� wynia�czy�, twoje psoty pokrywa�, ale ju� tego do��! Do��! Wyje�d�ali z doliny i zaro�li; na polu na wzg�rzu wida� by�o zagrod� du��, wa�y i wod� doko�a, spo�rodka drzew stercz�ce dachy, p�wie�yce i stra�nice. By� to grodek przemankowski. Do niego jad�c, tak jak oni jechali, ju� i p� godziny drogi nie by�o. M�ody musia� wszak ci na ten czasu przeci�g rachowa�, i� on starczy, aby mu si� stary Wojusz wyburzy�. Zwalnia� kroku dla wi�kszej pewno�ci, tak �e jad�cy r�wno z nim stary stan�� obok z koniem i pierwszy raz sobie znowu w oczy spojrzeli. M�ody, w kt�rym ju� ostyg�o, u�miecha� si�, stary burcza�, och�on�wszy te� znacznie. Pot tylko z czo�a ociera�. Jechali dobry czas nic nie m�wi�c do siebie. Ch�opak teraz, gdy si� w nim nami�tno�ci uko�ysa�y, krew wzburzona uspokoi�a, wygl�da� �licznie, rozkwit�y bujn� m�odo�ci�. Samo szale�stwo jego mia�o pewien wdzi�k, kt�remu m�g� si� da� uj�� stary dozorca. �atwo to poj�� by�o. - �ebym by� do stajen nie poszed� chorego konia pa�skiego opatrywa� - odezwa� si� Wojusz - konia, na kt�rym on ju� nigdy siedzie� nie b�dzie, a co dzie� go sobie przyproWadza� ka�e. �eby nie ten ko�, nie by�bym ci ja da� si� wyrwa� ze psy i z tymi psubraty, co za tob� poszli na rozpust�! Co tobie ojciec sprawi, �a�ni� czy ka�ni�, to jego rzecz, ale �e ja - doda�, zwracaj�c si� z pi�ci� do jad�cych z ty�u - �e ja tymi �ozami do krwi sk�r� wygarbuj�, to tak pewna, jak �em dzi� �yw i �e si� zowie Wojusz Sowa, i �em zawo�ania P�koza, i �em ciebie na trutnia wychowa�! - A wiesz, czemu� mnie na trutnia i nicponia wychowa�? - dosy� ch�odno odpar� Pawlik. - Wiem: bom za dobry by�! - hukn�� stary. - Trzeba ci� by�o siec a siec, a t�uc i ducha s�ucha�, nic nie darowa�! Jam g�upi by� i cz�sto �mia� si�, gdy p�aka� by�o trzeba. - A, nie, nie! - przerwa� Pawlik. - Gdyby� ty mnie tak nie nia�czy�, na pasku nie wodzi�, da� mi si� zawczasu wybryka� jak ch�opskim dzieciom, a zakosztowa� swobody i guz�w sobie nabi�, to bym ja teraz na swobod� i guzy tak �akomy nie by�. Stary Wojusz, us�yszawszy te s�owa, z pewnym podziwieniem g�ow� potrz�s�. Mo�e w duszy prawd� im przyznawa�, a potwierdzi� jej nie m�g� i nie chcia�. Zbli�ali si� ju� ku dworowi przemankowickiemu. Wojusz, kt�ry niedawno z niego wyskoczy�, za zatraconym goni�c wychowa�cem, bo wiedzia�, �e gdy si� wyrwie, szalonego co� pocznie, patrz�c z dala na grodek g�ow� trz�s�, bo si� oko�o niego co� dzia�o niezwyczajnego. Pusty to by� k�t, zaszyty w lasy, go�ci�ce wielkie t�dy nie wiod�y, rzadko kto obcy zawita�. Oko�o dworu cudzych ludzi ledwie par� razy do roku spotka� by�o mo�na, i to albo do zawo�ania P�koz�w nale��cych, albo zab��kanych na puszczy. Teraz za� pod wa�ami si� roi�o ludem. Z kilku stron wida� by�o ci�gn�ce kupki zbrojne, pod��aj�ce ku dworowi. Niekt�re si� ju� by�y na podgrodziu porozk�ada�y obozami, jakby dla nich w �rodku miejsca zabrak�o. Widok to by� tak niezwyk�y, �e i Pawlik mu si� zdumia�. - Patrz no! Co to jest?! - zawo�a�. - Co to tam za ludzie naszli?! - Widz��, ale, B�g skar�, nie wiem, jacy - odpar�, ca�y ju� tym zjawiskiem zaj�ty i niespokojny, Wojusz. - Przecie�em niedawno z gr�dka wyjecha�, nie spodziewano si� tam nikogo, o nikim s�uchu nie by�o. To s� jakie� zbrojne kupy! W Pawliku krew zagra�a, oczy mu si� zaiskrzy�y, nie m�wi� nic. Stary odgad�, �e mu si� do tych or�nych chcia�o. Na r�k� te� by�o ch�opcu, i� na grodku co� zasz�o, co porz�dek pomiesza�o i mog�o da� o nim zapomnie�. Wojusz tak by� zdziwiony i zmieszany tym, �e ch�opcu przesta� czyni� wym�wki i zapomnia� go karci�. Ze zmarszczonymi jecha� brwiami, my�l�c a zgaduj�c, co si� sta� mog�o, i� na starego Jazdona tak najechano. Jazdon �w, P�koza, mo�ny sobie pan, za Ka�mierza i Leszka w radzie ksi���cej i na wojnach s�awny, do baron�w i komes�w si� liczy�, p�ki sta�o si�y, oko�o dworu i wojska si� zaprz�taj�c. Po onej G�sawie nieszcz�snej i po zawieruchach a wojnach ksi���cych, kt�re potem niema�o si� lat ci�gn�y, r�ce mu do wszystkiego opad�y. Nie by�o widoku, aby z nich co dobrego wyj�� mog�o. Jazdon mia� jedno na sercu i my�li: znowu ow� monarchi� s�awn� Mieszk�w i Bolk�w przywr�ci� i w�adz� w jedn� d�o� skupi�, a tu si� one ziemie i powiaty coraz bardziej rozpada�y. Dzielili si� ksi���ta, mno�yli, ziemi i grod�w ledwie dla nich sta�o. Ka�dy sobie bra� jaki� sp�ache� i krwawi� si� o� bodaj z rodzonym bratem, bodaj z ojcem, aby co najwi�cej ziemi urwa�, a potem mie� co mi�dzy dzieci dzieli�. Ju� by�o tedy owych dzielnic nie policzy�, a wojen nie powstrzyma�. Nad karkiem wisia�a Ru� i Po�owcy, Prusacy poganie i Litwa, co si� w si�� wzbija�a. Kr�lestwa ros�y doko�a silne, wrog�w zewsz�d wstawa�y zast�py, a w krainie Mieszkowej kot�owa�o i wrza�o, a jad�o si�, co �y�o. Jazdon, cho� z Leszkiem trzyma� wprz�dy, gdy go nie sta�o, a ksi���ta �l�scy, co niemczeli strasznie i tak�e si� ziemi� dzielili, niewiele obiecywali, przysta� by� dusz� i cia�em do Konrada Mazowieckiego. Krwawy to by� pan, straszny cz�ek, ale m�� taki, co m�g� wszystkich zwojowa� i pod jeden p�aszcz ca�� ziemi� zagarn��. Nie by�o mu co wierzy�, bo s�owa �ama�, nie mo�na go by�o kocha�, bo on nie mi�owa� nikogo, ale d�o� mia� �elazist�, pot�n�, i g�ow�, w kt�rej jedna my�l tkwi�a: panowa� szeroko. Wi�c Jazdon mu s�u�y� i wspomaga�, a ca�y by� z nim, nie zsiadaj�c z konia prawie, bo je�li si� nie bi�, to mu szpiegowa�, pos�owa�, chwyta� je�c�w, got�w b�d�c pos�ugi pe�ni� najlichsze, aby si� raz to cia�o na sztuki rozpadni�te znowu zrasta� pocz�o. Lecz �aden zn�j nie pomaga�, bo nie nadesz�a by�a jeszcze godzina, kt�r� Pan naznaczy� mia�, aby si� ten cud sta�, o jakim u grobu m�czennika Stanis�awa powiadano, �e cia�o jego po�wiertowane or�owie znie�li znowu kawa�ami i zros�o si�, jako za �ywota by�o. Jazdon na duchu pad�, patrze� ju� nie chc�c na kalectwo ziemi swej, i jak raz powr�ci� ma�o co ci�ty w rami� z wojny, obieg� ju� doma i wi�cej rusza� si� nie chcia�. - Oczy moje ju� nie zobacz�, czego dusza pragnie - mawia�. Pu�ci� potem brod� stary, aby ros�a, i w Przemankowie swym siad�, a zaraz mu czy od owego ci�cia, czy od tego smutku p� cia�a odj�o, tak �e jedn� po�ow� �y�, a drug� by� jak umar�y. Jedno oko zamkn�o mu si� na wieki, po�owica ust nie rusza�a, r�ka jedna i noga nie mia�y w�adzy. Przecie� le�e� tak, jak k�oda, nie chcia�. Ca�e �ycie sp�dziwszy na koniu i na nogach, i teraz nie m�g� w izbie usiedzie�. Mia� wi�c dwu ludzi barczystych, niewolnik�w Rusin�w czy Po�owc�w, z postrzy�onymi g�owy, silnych jak nied�wiedzie, co by wo�u na barkach unie�li. Tym si� nosi� kaza� czasem po ca�ych dniach. Brali go oni na r�ce, a lewic� jego, kt�ra martw� by�a, jeden sobie wi�za� do szyi, i tak si� ze starym po grodzie, po szopach, po wa�ach w��czy�, d�wigaj�c go, musieli. Mieniali si� tylko, to na prawo, to na lewo z kolei przechodz�c, boby �aden dnia ca�ego nie wytrzyma� po jednej stronie. Stary bowiem z�y by�, porywczy okrutnie, a gdy si� rozsierdzi�, r�k�, kt�ra w�adz� mia�a, t�uk� i bi� lub za w�osy nios�cych go targa�, si�ce nabija�, ba, i do krwi razi� nieraz. Niucha i Mucha, dwaj niewolni, znosili to w milczeniu, ledwie �e kt�ry si� �mia� otrze�, gdy mu krew pop�yn�a. Nawykli byli do tego. Karmi� te� ich i poi�, jak byd�o na rze�, co w nich wlaz�o. Ma�o co przy nim mieli spoczynku, bo i w nocy u proga legiwa� musieli na zawo�anie, a stary, gdy mu co przysz�o do g�owy, budzi� ich po nocach czasem, kaza� pochodnie zapala� i po grodzie si� nasza�. Cz�ek by� srogi, pop�dliwy, ale te� sprawiedliwy. W �yciu domowym m�wiono o nim cicho, �e za dawnych czas�w wi�cej sobie pozwala�, ni� przysta�o: szala� okrutnie i �y� obyczajem poga�skim. Gdy �on� straci�, kt�ra, syna mu dawszy, zmar�a, dw�r by�, jak u dzikich, niewiast r�nych pe�en, kt�re kupowano dla� w dalekich stronach. Pijano te� nad miar� i dokazywano okrutnie. Niejednego ubitego Jazdon mia� na sumieniu, ale za krew p�aci� sowicie i kaja� si�, cho� byle go kto zadrasn��, nazajutrz zn�w �by got�w by� �cina�. Syna jedynego da� chowa� Wojuszowi, kt�ry mu by� powinowatym jakim�. Sowa ojcowizn� pozastawia� i posprzedawa�, potem do Jazdona przyszed� raz odarty i u ognia mu siad� m�wi�c: - Ju� st�d nie p�jd�. Ostatni ch�ape� ziemi da�em za dwa soko�y, dwa psy i opo�cz�. Soko�y mi przepad�y, psy si� pow�cieka�y, opo�cza podar�a. Teraz wy mnie �ywi� musicie, bom swoja krew, zwala� si� jej nie mo�ecie da�. P�koza� jestem! Na to mu Jazdon rzek�: - Sied��e, ale mi syna we� w r�ce dobrze i trzymaj ostro, bo w nim, tak jak ongi we mnie, kipi krew szalona. Ods�u�ysz za chleb, bo ci ta bestia oczy wydrze. Nie strzyma go nikt, chyba drugi P�koza, jako my. A by� dzieciak Jazdon�w istny borsuk m�ody, kt�rego si� nie tkniesz, �eby ci� nie pok�sa�. Mia� z nim Wojusz nieustann� wojn�, czasem zmuszony i siec, i karci� strasznie, chocia� to nie pomaga�o, bo ch�opak zbity, gorszym jeszcze si� stawa�. Dodali mu potem z Krakowa od �wi�tego J�drzeja klech�, p�ksi�dza, co go mia� w religii �wiczy� i do nauki jakiej sposobi�. Zwano go mistrzem Zul�; ten gorzkimi �zy op�akiwa� sw� dol�, tak �w Pawlik nieunoszony by�. Poskar�yli si� czasem ojcu, kaza� siec, wi�zi�, g�odzi�. Pawlik dawa� si� ch�osta�, �ci�wszy z�by, ani pisn��, albo tych, co go trzymali, za r�ce k�sa�. Dawa� si� zamyka�, jad� chleb, wod� pi�, z jamy si� nie wyprasza�. Gdy go puszczono, wnet zn�w broi� tak samo. By�o z nim trudu strasznego niema�o do tych dziewi�tnastu lat, kt�rych teraz doszed�. Stary Jazdon przecie, dziwna rzecz, cho� go sam, bywa�o, zdrow� r�k� za w�osy wytarga� i obi�, nie bra� do serca tej krn�brnej natury. Czasem by by� przysi�g� Wojusz, �e si� z ch�opca �mia� i cieszy�, tak mu w�sy i broda z jednej strony drga�a. Niekiedy mrukn��: - B�dzie z niego cz�ek, z gnoju nie ma nic. Na to Wojusz g�ow� trz�s�, nie dowierzaj�c, cho� i ten go kocha�. Klecha za� �u�a, kt�rego ch�ystek �ywcem zam�cza�, mia� do� przywi�zanie jak do w�asnego dziecka. Takie to by�o stworzenie dziwne, �e ani go znienawidzi�, ani z nim w zgodzie p� dnia prze�y� nie by�o podobna. Rozdzia� 2. Gdy si� ku grodkowi zbli�a� zacz�li, a jechali teraz wolno, Wojusz pierwszy pozna�, i� owymi gromadami zbrojnymi na podzamczu kto inny nie m�g� by�, tylko wojskowe dwory rycerstwa krakowskiej ziemi i okolic ode Szl�ska. Ale po co si� one tu �ci�ga�y i co robi�y, nie pojmowa� ni si� domy�la�. Do Jazdona na rad� nie je�dzi� teraz nikt, bo stary si� ju� tu tak zamkn��, �e o Bo�ym �wiecie nie wiedzia� nic. Wi�c jaka� bieda czy potrzeba tych ludzi zap�dzi� musia�a w lasy. Albo od nieprzyjaciela uchodzili lub tu czyha� na� chcieli, w puszczy si� gromadz�c. Wojna tych lat nie by�a rzecz� osobliw�, ale powszedni�. Od Wis�y i Wieprza pocz�wszy, po Wart� i �ab� niemal ksi���tek siedzia�o Piastowicz�w r�nych, poniemcza�ych, podzicza�ych, k��tliwych tyle, �e ich i policzy� by�o trudno. Jeden drugiemu ziemi zazdro�ci�, grody naje�d�a�, powiaty obrywa�. Chwytali si� po ko�cio�ach na modlitwie, jeden drugiego sadzali do wi�zie�, nie tylko sami, ale �ony i dzieci, zabijali si� i mordowali o dziedzictwa, do kt�rych prawa ro�cili. Nie ten, to �w wojowa� i wichrzy�. Nie sta�o tych wa�ni domowych, naje�d�a�a Ru�, napadali Prusacy, Ja�wierze, Litwa, Po�owcy. Nie by�o ani dnia spokoju, chyba w takich k�tach, do kt�rych przez b�ota, moczary i puszcze dosta� si� nie by�o podobna. A Przemank�w taki by�, m�wili ludzie, �e siedzia� jak u Boga za pazuch�. Podjechawszy pod gr�d, gdy Wojusz si� pocz�� rozpatrywa� w tych kupach, pozdrawiali go przybylcy widz�c, i� domowym by� tu musia�. Ludzie stali wszystko zbrojni mocno, jak na wypraw� gotowi, ale strwo�eni jacy� i niebutni. K�adli si� opieszale, niby obozem, jakby nie wierzyli, �e tu d�ugo potrwaj�. Ju� do wr�t otwartych podje�d�aj�c, stary Wojusz, oczyma rzuciwszy po tych, co go, Boga chwal�c, witali, pozna� podesz�ego jak on rycerskiego cz�eka, z kt�rym niegdy razem w polu bywa�, Rokit�. Hukn�li do siebie z dala. Sowa stan��. - A was co tu przynios�o? - zapyta�. - Nie pytaj! C� by mog�o, je�li nie bieda - pocz��, podchodz�c ku niemu Rokita, kt�ry, �e jeszcze czasu nie mia� nic zdj�� z siebie, jak je� by� ca�y nasro�ony �ukami, ko�czany, oszczepami i no�ami. Zda�o si�, �e co mia� doma �elaza i broni, wszystko na si� wzi��. - Co za bieda? - pyta� Wojusz. - Jak by�cie to nie wiedzieli - m�wi� Rokita. - Cho� wy w lesie siedzicie, ale ju� k�ta nie ma na tej ziemi, gdzie by nie j�kn�o i nie zadrga�o trwog�. Albo�cie to nie s�yszeli o tej t�uszczy, o tej szara�czy, o tej chmurze, co na nas jak potop si� leje, Ru� ju� zawojowawszy ca��? Wojusz z�ymn�� ramiony. - Ju�cim o tych s�ysza�, co ich nasz klecha zowie Gogami i Magogami - rzek� powoli - jakoby si� oni odgra�ali ca�� ziemi� podbi� sobie, jak o nich w Pi�mie ma sta�, i �e chc� ca�e chrze�cija�stwo wygubi�. H�, ale Pan B�g nie dopu�ci�. - Dopu�ci�! - wtr�ci� Rokita gor�co. - Wy�cie tu, widz�, pog�uchli i po�lepli, a tam ju� ziemia si� trz�sie i krew rzekami p�ynie. Oni� ju� u nas, na karkach, ju� w popio�ach ca�e powiaty, bo ta dzicz nie �ywi nikogo! - Drugie Po�owcy - odpar� spokojnie Wojusz - ja ich znam! - Co? Po�owcy? To byli ludzie jeszcze, cho� ludzi zabijali, a to dziki zwierz, co trupami �yje! A idzie tego taka moc straszna, z wozami, z ko�mi, z babami, �e na pi�tna�cie mil szlaki zalegaj� �aw�. Westchn�� m�wi�cy i pot otar�. - Wi�c c�? - spyta� Wojusz dosy� oboj�tnie. - Mamy gin�� - doda� Rokita - pan wojewoda krakowski powiada, gi�my po rycersku, po chrze�cija�sku. Ucieka� ju� i nie ma dok�d; pl�druj� oni wsz�dzie, a p�yn� fal� ogromn� jak woda. Trzeba stan�� i da� �ycie z cz�ci�, nie w jamie si� da� bra�, nie bezbronnym. Westchn�li oba spogl�daj�c ku sobie. Wtem s�uchaj�cy dot�d Pawlik, kt�remu twarz znowu gorze� zaczyna�a, wyrwa� si�: - P�jd� i ja z wojewod�! Wojusz na� spojrza�, ramionami ruszaj�c. - A co po takim chrz�szczu! - odezwa� si� pogardliwie. Pawlik a� za n� pochwyci�, bo mu obcego wstyd by�o. - P�jd�! - powt�rzy�. - P�jd�! Rzek�szy to, nagle z�by �ci�� i zamilk�. Wojusz z Rokit� poszeptali co� jeszcze i stary z ch�opcem, kt�ry mu si� ju� naprz�d wyrywa�, jecha� na zamek. O owym szale�stwie, za kt�re go karci� miano, mowy ju� nie by�o. W podw�rza bardzo przestronne za wa�ami ledwie si� mogli wcisn��, i to wo�aj�c ci�gle, aby ich przepuszczono, bo domowi s�, i to si� im nale�y. Ludu wsz�dzie by�o pe�niusie�ko, a przed dworcem pa�skim starszyzna, co si� ju� w izbie pomie�ci� nie mog�a, ko�em sta�a we zbrojach niemieckich, w he�mach, w szatach jasnych i pstrych, otaczaj�c starego Jazdona, kt�ry si� swoim niewolnym, Niusze i Musze, na dw�r do pan�w braci wynie�� kaza�. Widok by� osobliwy, bo stary pan, kt�rego s�udzy na barkach trzymali, g�rowa� nad t�umem jakby podniesiona chor�giew. Ogromny tu��w jego wisia� na p� bezw�adny na ramionach tych obr�w silnych, z blad� twarz� d�ug�, o jednym zamkni�tym oku, z brod� siw�, co mu, nie kr�c�c si�, ros�a gdyby trawa prostymi, grubymi w�osy, z usty krzywymi, zapad�ymi, z t� jedn� r�k� bia��, jakby trupi�, chust� przywi�zan� do szyi Musze, z drug� w pi�� gulowat� zbit�, ko�cist�, �y�ami grubymi oplecion�. Suknia na nim prosta, we�niana, na piersiach by�a rozwarta i spod brody przegl�da�o wysch�e cia�o ze stercz�cymi �ebry, z pofa�dowan� sk�r� ��t�. S�ucha� opowiadania Jazdon, to usta bezz�bne otwieraj�c na p�, to je zaciskaj�c. Oko zamkni�te drga�o mu, a z otwartego, zakrwawionego p�yn�a �za d�uga po bladym, zmarszczonym policzku. Obok tej twarzy p�umar�ej, a jeszcze �yciem jakim� t�tni�cej, dwa �by ostrzy�one kr�tko, z obliczami �niadymi, bezw�osymi, kr�g�ymi, ze l�ni�cymi bydl�c� t�usto�ci� policzki, obumar�e, zm�czone - sta�y jak dwa kamienne pos�gi. Woko�o rozprawiali przybyli gwarno, przerywaj�c sobie, wtr�caj�c s�owa z b�lem wielkim, z ogniem rozpaczliwym. W�r�d rycerstwa zbrojnego wida� by�o i kilku duchownych. Sta� tu, wcisn�wszy si�, i mistrz �u�a, domownik Jazdona, nauczyciel Pawlika, i kilku ksi�y przyjezdnych z pos�pnymi twarzami, jak gdyby po nich �mier� przesz�a. Gdy Wojusz i ch�opak z koni pozsiadali, a pocz�li si� zbli�a� ku dworowi, co z niema�� przychodzi�o trudno�ci�, bo i koni, i ludzi by�o jak nabito - urywana tylko, kawa�kami dochodzi�a ich rozmowa. Chwilami przerywa�o j� milczenie, to zn�w g�osy si� podnosi�y razem gwarne i jedne drugie g�uszy�y. Ludzie si� wynosili z tego ko�a i cisn�li do�. Zam�t wielki wida� by�o mi�dzy nimi, jakby g�owy potracili i nie wiedzieli, co czyni�. Wojusz, przybli�aj�c si�, postrzeg� tu� obok Jazdona, kt�rego niewolni d�wigali poprawiaj�c mu to r�k�, to nog� bezw�adn�, znanego dawniej Sulis�awa, brata krakowskiego wojewody. Ten jeden mia� oblicze wyg�adzone i spokojne, cho� pos�pne, jako ten, co z Bogiem si� pojednawszy, wie, i� na �mier� idzie, i nie dba o to. Odbija� on sam od wszystkich tych rozp�omienionych, po kt�rych rysach biega�o i m�stwo, i trwoga, i b�l, i co tylko ze zburzonego serca ludzkiego na wierzch krew wynie�� mo�e. Jedni r�kami chwytali si� za w�osy i po czo�ach uznojonych tarli, drudzy podnosili je ku niebu dr��ce, inni za�amywali bezsilnie. U wielu s�owo si� k��ci�o z d�o�mi, a mowa z postaw�. Stary Jazdon s�ucha�, a ju� Wojusz i Pawlik, docisn�wszy si� tu, mogli lepiej chwyta� te rozbujane s�owa, lataj�ce jak wicher czasu burzy. - Koniec z nami! W wi�zy wszyscy p�jdziemy lub pod rzezak ich! Koniec nam - m�wi� ogromny m�� z w�sy szpakowatymi, kt�re zagryza�. - Nie opar�o si� nic tej dziczy, zaleje ona i nas, a po trupach naszych powali si� dalej, het, p�ki �wiata stanie, p�ki ziemi, p�ki pastwy. - Nie zjedli� nas Po�owcy ani drugich Prusacy, a i Ja�wa, cho� nieraz tysi�cami u nas bywali! - przerwa� drugi. - Wszystkich nie po�r� i ci. - Ale bo ich takiej mnogo�ci plugawej nie by�o jak �wiat �wiatem - wtr�ci� inny. - Pos�uchajcie no tych, co od Lublina, od Zawichostu, od Sandomirza zbiegli. Wojsko to nic, t�um nic, �ma nic, ale� ich tyle, �e ode Dniepru, het, zawalili ziemi� jako mrowi�, jako gad. Sta stu tysi�cy wyla�o si� tego ze step�w, kto to zmo�e? W�r�d milczenia pocz�� jeden z duchownych: - Na zagub� posz�o imieniowi chrze�cija�skiemu, jako stoi w Pi�mie! A co wol� Bo�� i dopustem jest, przeciw temu cz�owiek mizerny nie mo�e nic! Ru� w r�ku ich ca�a; kneziowie s�u�y� im musz�, a kt�ry g�owy nie da�, w �ykach strzemiona im podaj�. Ma�o kto z nich ocala�; nie daj� �ycia nikomu, pr�cz m�odzie�y, kt�r� w niewol� na pastw� chuci bydl�cych p�dz�. Starych rzez� wszystkich, niewiasty, m��w, dzieci... a krew ich pij�... trupy jedz�. Sulis�aw s�ucha� milcz�cy i troch� ocz�w spuszczaj�c, rzek� z wolna: - To� nie maj�c ju� przed sob� nic, tylko �mier�, trzeba wa�y� reszt� �ycia, aby poczciwo�ci nie postrada�. Co nas rycerstwa jest, musiemy si� zebra� do kupy i czo�o stawi�, a gin��, to gin��! - B�dzie nas mo�e jeden na ich stu! - zamrucza� kto� z boku. - Cho�by jeden na tysi�c - odpar� ch�odno Sulis�aw - �mier� zawsze r�wna. Albo musiemy sami przeciwko nim i�� lub si� z ksi�ciem Henrykiem ��czy�, kt�ry pod Legnic� zbiera si�y. Oni tam pono, wroc�awskiego grodu nie dostawszy, ci�gn�. - A kt� z ksi�ciem Henrykiem? Ju�ci nie sam? - zamrucza� siwy, w�saty. - Garn� si� ku niemu wszyscy -m�wi� Sulis�aw. - I nam i�� tam potrzeba, a gin�� po rycersku. Niemieckiego �o�nierza b�dzie tam dosy�, bo i na Niemce, i na cesarza strach pad�. Przez nasze ziemie oni na nich id�. Trwoga u nas, ale ogarn�a te� �wiat ca�y, bo ich nie strzyma nic. P�jd�, wywr�c� cesarstwo i Rzym zawojuj�, przepowiedziane im panowanie nad �wiatem! - Tak m�wi�! Tak oni g�osz� - z westchnieniem rzek� duchowny - ale w mocy Bo�ej wszystko. Kto mo�e wiedzie�, azali si� nie nawr�c�, bo do nich Ojciec �wi�ty pos�a� kap�an�w i aposto�uj� u nich bracia nasi, a powiadaj� inni, �e s� mi�dzy nimi, co w Chrystusa uwierzyli i chrztu pragn�. - Wiatry nios� ba�nie i k�amliwe j�zyki - odezwa� si� jeden z ko�a. - Tyle teraz fa�szu, i� w nim odrobiny prawdy nie rozezna�. - Tylko to prawda, �e za nimi pustynia i trupy, �e si� im nie opar� nikt - zamrucza� inny, ruch czyni�c rozpaczliwy. Zacz�to si� sprzecza�. Jedni drugim zadawali strach i trwog�, a� wyrwa� si� Wierzbi�ta i pocz�� na g�os wo�a�: - �eleziec, chod� ino tu, �eleziec! Ten ci by� w Lubelskiem, gdy przyszli, i wie najlepiej, co s�. Patrza� si� na nich, niech opowie. Zacz�li si� ogl�da� i rozst�powa� wszyscy, owego �elezca szukaj�c pilno mi�dzy sob�. Ten si� podczas w drugiej kupie znajdowa�, ju� pono po raz setny prawi�c, jak si� spod miecza i �yk tatarskich wyzwoli� cudem �aski Pa�skiej. Ledwie �elezca z po�rodka ciekawych wydobyto i �ci�gni�to. Wojak to by� niegdy�, stary ju� cz�ek, chudy strasznie, wysoki, �ysy, sk�ra a ko�ci, blady, kaszl�cy tak, �e mu co chwila tchu nie dostawa�o, a piersiami robi� jak miechy i r�k� si� za nie ustawicznie chwyta�. Odzie� mia� na sobie poszarpan� i oplamion�, na kt�r� mu kto� opo�cz� da� z mi�osierdzia, a ta mu ledwie do kolan si�ga�a. Szed� kaszl�c i spluwaj�c, cho� tak mizernie wygl�da�, przecie jako tu jedyny �wiadek czuj�c si� drugim r�wny na teraz i od wielu lepszy. Dawa� si� prowadzi� starszy�nie jakby na stolic�, a gdy wszyscy zamilkli, g�owy ku niemu pozawracawszy, chrz�kn��, pog�adzi� si� po czole i rozpocz��: - Ju� my�my o nich, tych bestiach krwio�erczych, s�uch mieli wprz�dy, nim nadci�gn�li. Co nocy niebo gorza�o. Nie chcia�o si� temu wierzy�, co ludzie przynosili. W powietrzu smr�d by� zgorzelizny i trup�w na trzy dni przed nimi. Krucy niebo zas�aniali. Noc�, gdy cicho by�o, co� czasem przelecia�o z po�wistem, jakby tysi�c p�acz�w i j�czenie konaj�cych. �egnali my i ksi�a krzy�em �wi�tym tamt� stron� - nic nie pomog�o. Z las�w pop�oszony zwierz zacz�� stadami biec jak oszala�y, bo puszcze gorza�y. Pomy�leli�my: przysz�a ostatnia godzina. Trzeba by�o z chaty precz. Wzi�li�my si� �adowa� na wozy... do las�w... na b�ota... By�o rano. Smr�d i dym coraz straszniejszy: wiatr przynosi�. T�tnia�a ziemia, r�ce si� nam ju� trz�s�y. Jedno zbawienie: w las, je�eli go nie zapal�, w g��b, za moczary. My �adujemy tu jeszcze, kiedy za nami trz�sie si�, huczy, �wiszcz�, wyj� g�osy dzikie niby wilcy g�odni. Pochwycili�my na r�ce dzieci, wozy rzucaj�c, aby pr�dzej do lasu z �yciem. Spojrza�em ja na lewo, gdzie dolina by�a. Jak okiem zajrze� rusza�o si� co� jakby jedno wielkie cia�o szare a plugawe... �miji. Ponad nim opary i dym jaki�, a g�os, jakiegom ja w �yciu nie s�ysza�. Gdyby dzikich bestii tysi�c wy�o - nic! W�osy wstawa�y na g�owie. Jakby chmura pad�a na dolin�, nic na niej rozezna� nie by�o mo�na, tylko niby �cierw ogromny, co si� sun�� naprz�d. Przed nim, jakby nogi powyci�ga� spod siebie, sznurkami wysuwa�y si� stworzenia jakie� i rusza�y szybko naprz�d. Wybiegli�my szybko do lasu, bo si� i to bestyjstwo chy�o d�wiga�o i pe�z�o jako gad coraz bli�ej. Co �y�o z nas, p�dzi�o, drudzy padali na drodze, z s�siedniego przysi�ka ludzie tylko co si� dobywa� zacz�li - poniewczasie! My z �on� i dzie�mi, zapomniawszy o wszystkim, jake�my stali, w koszulach jednych, pu�cili�my si� do lasu, a� na drodze z tego pop�ochu bia�og�owie tchu i si� zabrak�o, z dzieckiem na r�ku obali�a si� na ziemi� krzycz�c. Obejrza�em si� ku niej, bo ju� by�a o staj� za mn�, chc�c biec na ratunek. O! Bo�e mi�osierny! Ju� by�o za p�no! Dzicz ta, co przodem przed zgraj� gna�a, przypad�a, jeden strza�� w pier� jej ugodzi�, drugi dziecko moje schwyciwszy za nogi, rozdar� je w sztuki... Inni na czelad� wpadli, rz꿹c i nikomu nie przepuszczaj�c. Sta�em skamienia�y, bom ruszy� si� nie mia� si�y, i nie wiem, jakim cudem �aski Bo�ej nie postrzegli mnie. Ocala�y dobi�em si� do lasu, sam o sobie nie wiedz�c, tylko krew moj� niewinn�, przelan� maj�c przed oczyma. Jakem si� ratowa�, B�g �wiadek, nie wiem, nierych�o oprzytomnia�em. Tak jak zwierz jaki, bez my�li zbawienia �ycia szuka�em, cho� �mier� by mi milsz� by�a! Co mnie do lasu ponios�o? Jaka si�a? Bogu tylko wszechmog�cemu wiadomo. Za sob� s�ysza�em wycie i ziemi trz�sienie, �wist i turkot, jakby s�dny dzie� nadszed�, j�ki i p�acz, to tam ca�� wie� rzezali ju� i palili. Gdym za siebie spojrza�, ju� to czarne mrowi�, wszystko na ma�ych, wo�ochatych koniach, osmolone, z psimi pyski szerokimi, zatacza�o tu� pod skraj lasu. Ledwiem mia� czas, nie pomn�c, co czyni�, zwierzem si� prawie stawszy, krok�w kilkana�cie uskoczy� w g��b. Jakem si� na g�st� choin� dosta� po g�adkim pniu, prawie do wierzcho�ka, Bo�e mnie skar�, je�eli dzi� przypomnie� mog�. Od m�odo�ci nigdym na drzewa nie �azi�, nawet dla w�asnych barci, a ze strachu i b�lu nogi i ca�e cia�o dr�a�y i dygota�y. Opatrzy�em si� za� dopiero, gdym na rosochatych dwu ga��ziach si� opar�. Ju� dalej le�� nie by�o gdzie. Tum dopiero m�j pop�och i g�upot� kl�� pocz��, bom si� wrzekomo zgubi� tym drzewem. Lepiej by�o dalej biec w puszcz�; a tu ju� dobija�a si� ta dzicz, zaje�d�a�a pode drzewa, pocz�a stawa� i mo�ci� si�. Z�azi� nie by�o ju� czasu, boby mnie �acno postrzegli. Poleciwszy wi�c dusz� Bogu, gdym u pasa wisz�cy n� zobaczy�, rzek�em sobie, �e gdyby mnie go bra� chcieli, to go sobie w pier� wra��, abym m�cze�stwa unikn��. Psiarstwo to jednak zwija�o si� na skraju, mnie dotychczas nie widz�c, tylko psy du�e, kosmate, na nogach wysokich, kt�re zaraz za mn� nadbieg�y, pocz�y tropem goni� a� pod sosn�. Tu �by popodnosi�y, poci�gn�y nosami, �apami si� pospina�y i nu� ujada�. B�g �askaw, �e nikt na to nie zwa�a�. One te� troch� tak naujadawszy za mn�, nazad p�dem zawr�ci�y, �er gdzie� czuj�c. Jakom tu dzie� ca�y przetrwa�, �em patrza� i serce mi nie p�k�o, �em nie krzykn��, a nie pad� z b�lu, cud jest, jak to wszystko, co si� ze mn� sta�o, jednym cudem by�o. Pocz�li si� u lasu z wozami ustawia�, a by�y one, jakichem w �yciu nie widzia�, na dwu ko�ach ogromnych, wysokich, ponakrywane woj�okami, jakby namioty, ci�gnione bawo�y i ko�mi. W tych p�nagie baby gospodarzy�y, wygl�da�y z nich, �miej�c si�, wywijaj�c r�kami, gdy rze� zobaczy�y. A tu zacz�li gna� a nap�dza� naszych. O, Jezu mi�osierny! Arkanami za szyj� po�apanych, niewiasty i dziewcz�ta ci�gn�c, bij�c pletniami. Niekt�rzy �ywym uszy i nosy no�ami rzezali, drudzy g�owy uci�te i krwawi�ce jeszcze na dzidy zatykali. Tak mi Bo�e dopom�, jakom widzia�, gdy Salomonowej dziewce piersi poobrzynali i jedli je, a drugi do krwi p�yn�cej przycisn�wszy usta ssa�, p�ki nieszcz�liwa �yw� by�a. Sp�dzili z Dubinek naszych ca�e stado pod las, na koniach za nimi gnaj�c. Dopiero� za w�osy co m�odszych wyrywa� pocz�li na stron� i p�dzi�, a kt�ry si� opiera�, bi� i kaleczy�, potem, kt�ry kalek� by�, dorzyna�. W ostatku, gdy jeno starzy zostali, niewiasty i m�owie, padli na nich mieczami, �by �cinaj�c ze �miechem na wyprz�dki, uszy zasi� wprz�dy im poobrzynawszy, kt�re jeden jad�cy wko�o do wielkiego wora sk�rzanego zbiera�. Com cierpia�, Bo�e jedyny! Na przemiany p�acz mi si� rwa� z wn�trzno�ci, jabym krwi� p�aka� mia�, to szale�stwo napada�o, �e si� chcia�o rzuci� i m�ci�, jednemu przeciw tysi�com, bodaj pa��! Oczy mi chwilami �lep�y. Szlocha�em g�o�no, a �e mnie nie pos�yszeli, nie wiem, jak si� sta�o. Prawda, �e w owym t�umie gwar by� okrutny i z doliny, hen, hucza�o jakby ci�g�ym, g�uchym grzmotem. Czego si� moje oczy napatrzy�y tego dnia... �em nie oszala�! �eleziec umilk� troch�, �zy pocz�� ociera�, drudzy stali pos�pni, wstrzymuj�c �kanie. Ksi�a p�akali wszyscy. Jazdon pi�� zdrow� �cisn�� tak, �e mu d�ugie paznokcie w mi�so si� wbi�y i krew kapa�a na rami� Niusze; Pawlik z�by �ci��, oczy mu si� pali�y jako dwa w�gle �arzyste. - Com z sob� pocz�� mia�? - ci�gn�� dalej �eleziec. - Powali�em si� mi�dzy ga��mi, oczy zas�oniwszy, ale co wrzask si� da� s�ysze�, tom musia� jakby gwa�tem powieki otwiera� i patrze�. Rozwiera�y mi si� same. W ko�cu i one jakby skostnia�y, patrza�em jak trup, nie widz�c. Zdawa�o mi si�, nie mierz�c, jakbym ju� nie by� �yw, tylko �ni� krwawo, i nie na �wiecie by�, ale k�dy� w otch�ani za grzechy rzucony, szatan�w maj�c przed sob�. Anibym przysi�g�, czy to ludzie byli, czy tylko podobne do ludzkiego lice pobrali, zwierz�ty b�d�c, bo tam �adnej ludzkiej lito�ci nie pokaza� ni jeden. Na trupach si� wylegali �miej�c, a kt�ry nie dobity drgn��, biegli go, chichocz�c, dorzyna� i zn�ca� si� nad konaj�cym. Na tym miejscu pod lasem, gdzie wszystek lud sp�dzili z wiosek okolicznych, aby z niego przebra� wyrostki, gdy pocz�li starszych zabija�, krew pop�yn�a strumieniami. Jakbym widzia� j� jeszcze, krew t� nasz�, gdy pieni�c si� bieg�a i b�blami a szumowinami si� okrywa�a, do kt�rej psi si� zbiegali i ch�eptali j� chciwie. Le�a�y doko�a poobcinane r�ce i nogi. Poznawa�em ludzi, com ich wczoraj �ywych widzia�, dzi� po�wiertowanych. Siad�o potem to bestyjstwo je�� i pi�, jakie� mi�sa surowego sztuki dobywaj�c spod woj�ok�w, na kt�rych na koniach siedzieli, i jaki� nap�j ze sk�rzanych wor�w nalewali sobie. Baby im podawa�y drewniane miski z tych woz�w, na kt�rych jecha�y, a drugie stare, na p� nagie widzia�em mi�dzy nimi na koniach si� up�dzaj�ce zar�wno z m�ami, strzelaj�ce jak oni, tak rz꿹ce jak tamci. Te uszy te� obcina�y trupom i �ywym, innym g�owy, a cieszy�y si� nimi, nosz�c i podrzucaj�c jak zabawk�. Sp�dzili pod las do kupy, co pobrali ludu z okolicy, rycerstwo, duchownych i ch�op�w poodzieranych na p�, pokrwawionych i powi�zanych, wszystk� m�odzie� krzepk�, bo innym �y� nie dawali. Ci, posinieli z zimna, strachu i g�odu, tylko �e si� obraca� mogli. Niekt�rzy padali i ju� si� nie podnosili. Najbli�ej mnie wozy te ich stan�y, za kt�rymi bym nic nie widzia�, gdyby nie owa sosna wysoka, na kt�rej wierzcho�ek si� wdrapa�em. Po owej rzezi i p�dzaniu pocz�li si� na ziemi k�a��, ognie palili gdzieniegdzie, kot�y stawiali i zbierali si� kupkami, ka�dy pod dozorc� czy setnikiem, kt�ry pletnie maj�c w r�ku, rozkazywa� i �wiczy�. Zaraz za wozy tymi, co jak chaty okr�g�e i namioty wygl�da�y, le�eli je�ce obok trup�w i na nich. Dalej nieco zatoczy� si� ogromny w�z, o kt�rym domy�la�em si�, �e wodza ich musia� by�, bo poobszywany by� �wiecide�kami r�nymi i chwosty. Ale same w nim baby jecha�y, bo wodza onego zobaczy�em zaraz na koniu, jak drudzy przed nim padali na kolana i na twarz, a on ich siec kaza� i dwu �by �ci��, na com patrza�. Sami szyje nastawili, przyszed� kat i zamachem jednym postr�ca� im z kad�ub�w g�owy, a �cierwa wnet sprz�tni�to. Tchn�� znowu �eleziec, a jeden z duchownych wtr�ci� pytanie: - C�e�cie m�wili, i� do ludzi ma�o podobni s�? - Bom takich mord, jakom �yw, nie widzia� - rzek� �eleziec. - Wszyscy do siebie podobni jako rodzeni: �niade, blade, na twarzy w�osa ma�o albo i nic, policzki szerokie i wypuk�e, oczy ma�e, g��boko wci�ni�te, nosy p�askie a szerokie, twarze bydl�ce i straszne, z�by gdyby u zwierza k�y, ostre i bia�e. Nie olbrzymy to, cho� na koniach si� zdadz� duzi, bo nogi kr�tkie maj�, przecie si�a ich straszna. Widzia�em, jako naszymi ciskali tak, �e si� o ziemi� rozbijali. W g��bokim milczeniu s�uchali wszyscy; szmer usta�. �eleziec, zakaszlawszy si�, ju� m�wi� nie m�g�, gdy jeszcze go s�uchano. - A jak�e� si� stamt�d ocali�? - zapyta�, zwracaj�c si� ku niemu Sulis�aw. - Jak i po co? Albo ja wiem? - j�kn�� �eleziec. - Wszystko, co si� ze mn� tego dnia i nocy dzia�o, sta�o si� nie�wiadomo. Ani wiem, czym sob� w�ada�, czy si�a jaka obca. Osch�y mi oczy patrzaj�c, w g�bie i gardle ogniem piek�o, g�owa p�ka�a. Tylem przytomny by�, �em pacierz jeden zaczyna� ci�gle, doko�czy� go nie mog�c. Gdy mrok nadchodzi� pocz��, nie wiedzia�em, czy si� noc we mnie poczyna