7547

Szczegóły
Tytuł 7547
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7547 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7547 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7547 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Mato Grosso Wac�aw Korabiewicz Czytelnik Warszawa 1989 Opracowanie graficzne Teresa Kawi�ska Zdj�cia ze zbior�w autora Redaktor techniczny Alina Szubert-Jaros�awska � Copyright by Wac�aw Korabiewicz, Warszawa 1959 ISBN 83-07-01818-8 Nie�yj�cemu ju� Tadeuszowi to nowe wydanie po�wi�cam Rio de Janeiro W g��bokiej a w�skiej zatoce Atlantyku le�y poszarpana ska�ami dolina. Na niej niby ogromna bia�a o�miornica rozpo�ciera si�, wplecione pomi�dzy g�rskie zbocza, najpi�kniejsze miasto �wiata: Z ka�dego punktu wida� tutaj albo rozleg�y lazur oceanu, albo zmierzwion� we�n� tropikalnych g�szczy pn�cych si� ku skalistym szczytom. Te wiecznie zielone, mi�kkie od ro�linno�ci �a�cuchy g�rskie stanowi� najbardziej charakterystyczn� cech� brazylijskiego krajobrazu. Kiedy statek zbli�a si� do brzeg�w Afryki, wida� przede wszystkim r�wn� lini� ��tej gliny, tutaj, w Brazylii, l�d wynurza si� z oceanicznej toni asymetri� �agodnie zaokr�glonych, nak�adaj�cych si� wzajemnie, wysokich wzg�rz, pokrytych a� po sam czubek puszyst� we�n� szmaragdowych odcieni. Rio de Janeiro wy�ania si� w�a�nie spomi�dzy takich g�szczy, aby szeregiem p�ksi�ycowatych pla� zst�pi� w otch�a� oceanu. Kilkunastopi�trowe drapacze chmur, rzucone refleksem zachodz�cego s�o�ca na powierzchni� wody, �ami� si� tu w kompleks jakiej� bajkowej dekoracji spl�tanych ze sob� kwadrat�w i tr�jk�t�w, poprzecinanych gdzieniegdzie plamami k�pielowych kostium�w. Trzy g��wne, parokilometrowe pla�e, naje�one bagnetami latar�, ��cz� �redniowieczne mury pionierskich jeszcze fort�w. Pla�e te rozpostar�y si� szerokimi p�okr�gami niby ostrza ogromnych kos nastawionych w obronie l�du przed atakiem morskiego przyp�ywu. Skr�powane w swoim rozwoju g�rami, pow�drowa�o sobie miasto wzd�u� ich grzbiet�w i rozros�o si� w ten spos�b do nieprawdopodobnie kolosalnych rozmiar�w. Bez samochodu trudno tutaj �y�. Z biura do domu jedzie si� godzin� albo i dwie. �r�dmie�cie to dzielnica handlowa. Elita spo�ecze�stwa zamieszkuje owe d�ugie, zamkni�te z obu stron prze��cze, tylko �posp�lstwo� pnie si� ku szczytom. Par� wzg�rz, dzi�ki wcze�nie zbudowanej tu kolei elektrycznej, zdoby�o sobie wyj�tkowo szlachetne prawo obywatelstwa, reszta zas�uguje na pogardliwy ruch ramion. Tam mieszkaj� najubo�si Murzyni, stawiaj�c domki z blaszanek od benzyny i innego �miecia. Wzg�rza te le�� przewa�nie w �rodku najwytworniej szych dzielnic. St�d takie kontrasty, taka rozmaito�� widok�w. Obok luksusowego drapacza chmur, tu� pod jego dachem, �wiec� w s�o�cu zbite z desek i obwini�te drutem sza�asy z puszek od konserw. Najbardziej wymy�lna architektura ostatnich czas�w obok najskrajniejszej n�dzy i prymitywu. Wystarczy dziesi�� minut spaceru, aby spod kryszta�owych lampion�w mahoniowej windy trafi� w otoczenie najn�dzniejszych murzy�skich kurnik�w. Te dzielnice s� tak brudne i opuszczone, �e chyba tylko �ar brazylijskiego s�o�ca zapobiega epidemiom i ratuje ludno�� przed masow� �mierci�. S�o�ce te� wybiela tu cudownie bielizn�, dzielnice te bowiem utrzymuj� si� przewa�nie z prania. Dlatego na klombach i trawnikach wsz�dzie wida� kolorowe szmaty porozwieszane i porozk�adane, gdzie si� tylko da. �adne chyba miasto na �wiecie nie wrzeszczy tak klaksonami aut, motorami samochod�w i klekotem zardzewia�ych, rozpadaj�cych si� tramwaj�w, jak Rio de Janeiro. Istne piek�o ruchu i zgie�ku. Ambicj� bowiem ka�dego szofera jest jak najwi�cej tr�bi� i je�dzi� po wariacku. Tote� wci�� zdarzaj� si� nieszcz�liwe wypadki. Architektura miasta, jak ju� wspomnia�em, jest ogromnie zr�nicowana. Drapacze nieba, czyli tak zwane edyficja, godne pierwszej nagrody na �wiatowych konkursach. P�nocnoameryka�ska edukacja przy po�udniowym temperamencie da�a Brazylii doskona�ych in�ynier�w. Tak pi�knie rozwi�zanych, marmurem wyk�adanych hall�w i klatek schodowych nie spotka�em nigdzie na �wiecie. Ponadto Rio jest ojczyzn� �elaznych krat plecionych na wz�r krat �redniowiecznych. Kraty w oknach, kraty w bramach i w ogrodzeniach, pe�no asymetrycznych wygibas�w, uk�adaj�cych si� w orientalne arabeski. Bez w�tpienia przysz�o to niegdy� od Maur�w, jak wiele innych cech miejscowego budownictwa. Rio rozbudowuje si� z du�� swobod�. Kto chce wymalowa� sobie okna na pomara�czowo, ten maluje. Kto chce mie� p�ot fioletowy, ten go ma. A �e gust po�udniowca nie zna regu�, kakofonia barw i form prywatnych willi jest bardziej ni� okropna. Zdarzaj� si� pr�cz tego wybryki indywidualne w rodzaju s�ynnego Pa�acu Wdowy. Oto pewnej niewie�cie przy�ni� si� kt�rej� nocy rodzony m��-nieboszczyk. Biedaczysko j�cza� przera�liwie, jako �e wszystkie lucypery piek�a zn�ca�y si� nad nim srodze. Wo�a� o pomoc, b�aga� wiern� swoj� ma��onk� o natychmiastowe wystawienie takiego domu, kt�ry by odtworzy� dok�adnie groz� piek�a � dopiero wtedy dusza jego b�dzie mog�a by� wyzwolona. Dobra kobieta mia�a wi�cej pieni�dzy ni� oleju w g�owie, przeto bez trudu pokona�a op�r zdumionych architekt�w. Jako wynik snu i pieni�dzy wyros�o przy chodniku jednej z najwytworniejszych dzielnic miasta monstrum, jakiego �wiat nie widzia�. Pe�no tam rze�b alegorycznych, nieforemnych a straszliwych, pe�no gzyms�w i nie doko�czonych wie�yczek, wyst�p�w i fantastycznych wygibas�w. Co kraj to obyczaj, a wi�c i w Rio swoistych obyczaj�w nie braknie. Na przyk�ad w tramwajach bilet�w nie daj�. Pono przyczyn� tego jest nadmierna wra�liwo�� Brazylijczyka, kt�ry nie m�g�by znie�� kwitowania p�aconych przez siebie pieni�dzy. W rezultacie licznych a burzliwych protest�w bilety zniesiono. Zamiast nich konduktor odbieraj�c got�wk� poci�ga za sznur od licznika, a ten wydzwania odpowiedni� cyfr�. Oczywi�cie, dla uproszczenia roboty, konduktor dzwoni hurtowo. Nieszcz�liwy jest ten pasa�er, co usiad� pod dzwoni�cym zegarem. Jak odbywa si� kontrola czynno�ci konduktora, tego �aden z tubylc�w wyt�umaczy� nie potrafi. W autobusach sprawa ma si� troch� inaczej. Tu wsiadaj�cy pasa�er otrzymuje z r�k szofera ebonitowy kr��ek, kt�rego kolor odpowiada danemu odcinkowi jazdy. Przy wysiadaniu kr��ek oddaje si� z powrotem szoferowi, wrzucaj�c jednocze�nie do skarbonki pieni�dze. Ta do�� skomplikowana czynno�� znakomicie gimnastykuje umys�. W Brazylii nie wolno by� roztrzepanym. Zanim si� Europejczyk przyzwyczai, wysiada zazwyczaj zamy�lony z got�wk� w kieszeni i ebonitowym kr��kiem w r�ku. Dopiero gdzie� na trzecim skr�cie ulicy �apie go zasapany szofer b�agaj�c o zwrot nale�no�ci. Poza tym obliczanie kurs�w autobusowych jest fenomenalnie ciekawe. Oto jad�c, dajmy na to, z punktu A do B, mo�emy zap�aci� trzykrotnie mniej, ani�eli wracaj�c t� sam� drog� z punktu B do A. Zale�y to od numeru autobusu. Tak wi�c sta�y mieszkaniec Rio mo�e �y� taniej od naiwnego turysty. Za dnia ma�o si� widuje kobiet. Zjawiaj� si� one dopiero oko�o godziny pi�tej po po�udniu. Wychodz� ju� wtedy na ulice miasta stuprocentowo gotowe, czyli wymalowane i wyg�adzone jak lalki. Bez my�li i bez wyrazu. Id� krokiem statecznym, pe�nym gracji. Manekiny mody. Wbrew s�o�cu i upa�owi. Wbrew zreszt� opinii, jak� si� o nich wys�uchuje na ka�dym niemal rogu. Wydaj� si� sztywne, bezduszne i nieczu�e. Pr�cz w�asnego wygl�du i... wystaw sklepowych nie interesuje ich zgo�a nic. Patrz�c na pi�kn� twarz Brazylijki, niby na kolorow� reklam� pachn�cego myd�a, mimo woli szuka si� pod jej brod� jakowego� sznurka, za kt�rego poci�gni�ciem umalowane wargi rozchyli�yby si� wreszcie do �ywszego u�miechu. Kobieta brazylijska podczas ulicznego spaceru stanowi uosobienie cnoty. Jest to zapewne wp�yw tradycji hiszpa�sko-portugalskiego katolicyzmu. Towarzyskie �ycie Rio wydaje si� natomiast znacznie uproszczone. Na przyk�ad nie s� tu wcale potrzebne dzwonki domowe � �atwiej i przyjemniej stan�� przed drzwiami lub oknem i klaska� w d�onie dop�ty, dop�ki zbudzony gospodarz si� nie odezwie. Takie post�powanie ma t� dodatni� stron�, �e po kilku ju� kla�ni�ciach we wszystkich okolicznych drzwiach i oknach zjawiaj� si� pr�niaczo u�miechni�te twarze i z pustej ciekawo�ci zaczynaj� wypytywa�, sk�d przychodzisz i do kogo, wiele masz lat i co jad�e� na obiad. Po paru wizytach w r�nych dzielnicach miasta ma si� ju� obszerne znajomo�ci. Id�c chodnikiem, k�aniasz si� na wszystkie strony licznym �serdecznym przyjacio�om�. Chc�c wynaj�� pok�j mo�na da� og�oszenie w miejscowym �Jornal do Brasil�. Ale og�oszenie kosztuje. Istnieje wi�c inna, lepsza i bezp�atna droga. Oto trzeba i�� chodnikiem z g�ow� zadart�, pilnie zwa�aj�c, co dzieje si� w g�rze. Tam, na sznurkach wywieszonych z okien, fruwaj� najprzer�niejsze �mieci: pude�ka od papieros�w, kawa�ki patyk�w, szmatki do pod�ogi... W ten spos�b gospodarz mieszkania, bez op�acania podatku, informuje przechodni�w, �e ma co� do wynaj�cia, a co? � wejd� i spytaj. Kawa brazylijska nie zna konkurencji, tote� zyska�a sobie zas�u�on� popularno��. W co trzecim domu (bez przesady) znajduje si� kawiarnia. Organizacja obs�ugi doskona�a. Mo�na na siedz�co, mo�na na stoj�co, jak kto woli. Cena ustabilizowana w ca�ym kraju i nie zale�y od klasy lokalu. Czeka� na kelnera nie trzeba � kr��y bez przerwy pomi�dzy stolikami z dwoma imbrykami w r�ku. Z p�aceniem tak�e nie ma k�opotu. Zostawia si� na stole standardow� kwot� i wychodzi z kawiarni. Mieszkam w dzielnicy murzy�skiej. Co prawda nie w chatce z blaszanek, tylko w przyzwoitym domu � bo i takie tu s� � w dobrym punkcie, to znaczy nie za wysoko i nie za nisko, a przede wszystkim za przyzwoit� cen�. Otwarte drzwi mego mieszkania wychodz� na publiczne schody, stanowi�ce dla mnie nie byle jak� rozrywk�. Niby na ekranie egzotycznego filmu przesuwaj� si� t�dy najprzer�niejsze typy, ale uwag� moj� zawsze przyci�ga m�oda Mulatka. Od dziecka wida� nawyk�a do d�wigania ci�ar�w, p�ynie bowiem po stromych schodach, z wiadrem pe�nym wody na g�owie, zupe�nie bez wysi�ku. Ko�ysze biodrami, ale jej g�owa wraz z ca�� g�rn� cz�ci� cia�a pozostaje nieruchoma. Sta�a mieszkanka Rio de Janeiro nazywa si� potocznie: carioca (st�d pochodzi nazwa ta�ca), ta dziewczyna nie nale�y do sosjety, wi�c nie zas�uguje na nazw� carioca. Zreszt� carioca to malowana lala, moja Mulatka jest istot� �yw�. Jak m�wi�em, Rio otaczaj� �a�cuchy g�r i aby trafi� w inne zak�tki Brazylii, trzeba przeby� t� naturaln� zapor�. Kilka zaledwie stacji kolejowych w g�r� � a upa� ju� znika i l�ej jest oddycha�. Tote� miejscowa plutokracja tutaj w�a�nie posiada swoje wytworne wille, a najbardziej wzi�t� i modn� miejscowo�ci� wypoczynkow� jest Petropolis. Z otaczaj�cych miasto skalistych szczyt�w dwa zdoby�y ju� sobie s�aw� wszech�wiatow�: Corcovado i Pao de Acucar (G�owa Cukru). Corcovado wyr�nia si� spo�r�d otoczenia ostro�ci� i wysoko�ci�. Dominuje nad ca�� okolic�. Na jego szczycie stoi olbrzymia figura Chrystusa z ramionami roz�o�onymi na kszta�t krzy�a. G�owa Cukru jest pojedyncz�, nawis�� nad oceanem ska��, otoczon� doko�a zielon� ��k�. Z tej ��ki w�a�nie a� na sam szczyt prowadzi linowa kolejka. Trzeba tam jecha� tu� przed zachodem s�o�ca, wtedy bowiem wszystkie okna ogromnego miasta zapalaj� si� odbiciem gorej�cych p�omieni i po chwili niebo ca�e zaczyna szkar�atnie�, a na jego t�o wyst�puje bia�a posta� Chrystusa z Corcovado. Widok podnios�y i uduchowiony, jedyny chyba na �wiecie: Misterium, kt�re potrafi nawet rozflirtowanym parkom brazylijskim nakaza� cisz� i szacunek. Nikt o tej porze nie krzyczy i nikt si� nie �mieje. Stoj�c z kapeluszem w r�ku na szczycie Cukrowej G�owy zamierasz mimo woli, wpatrzony w szkar�atn� dal, jakby urzeczony nadziemskim zjawiskiem. Doko�a pr�nia. Pod tob� b��kit oceanu. Jeste� zawieszony w przestrzeni. Z dalekiego horyzontu na wprost ciebie, troch� wy�ej, ro�nie �una przecudnym kontrastem purpury, seledynu i szmaragdu. Granice tych barw tworz� z�by wzg�rz i z nich w�a�nie idzie ku tobie, b�ogos�awi�c wyci�gni�tymi ramionami, bia�y Chrystus, symbol pokoju. Przybyszowi z dalekiej Europy, ogarni�tej wojenn� po�og�, ca�e Rio de Janeiro wydaje si� symbolem pokoju. Fale oceanu g�usz� echa strza��w z odleg�ego kontynentu. Przewra�liwiony, zgor�czkowany, nerwowo chory uchod�ca europejski biega chodnikami upalnego miasta miesi�c i drugi, dziwi�c si� ludziom tutejszym, �e chodz� powoli i zawsze maj� czas... A manhd (do jutra) � to charakterystyczny zwrot brazylijski. �Poczekaj. Nie �piesz si�... A manha�. I oto biedny, chory Europejczyk przeobra�a si� z dnia na dzie�. Coraz wolniej chadza ulicami, coraz leniwiej ociera pot z czo�a, coraz cz�ciej si� u�miecha. Coraz mniej wymaga dok�adno�ci w pracy i coraz mniej widzi tragedii w pr�niactwie... Pi�kno miasta prze�amuje wreszcie wszelkie lody. Jego urok zniewala. Rio de Janeiro � bajka realnego �ycia. Bajka, urzekaj�ca ka�dego, kto tu przybywa. Do�� ju� miasta �Jak�e to pan, ze swoj� w��cz�gowsk� natur�, mo�e tak d�ugo usiedzie� na miejscu?� � pyta mnie kt�rego� dnia jeden z miejscowych Polak�w. Ma racj�. Ju� mi si� ckni od dawna. Ju� mam po uszy widoku zbola�ych twarzy naszych uchod�czy�, obnosz�cych siebie niby symbol narodowego cierpienia. Ju� mam dosy� dyrektorskich brzuszk�w utyskuj�cych przy piwie na brak got�wki. Mam obrzydzenie do kompanii zdetronizowanych ksi���t i hrabi�w albo w�a�cicieli latyfundi�w lub koncern�w sukna. Dziwnym zbiegiem okoliczno�ci ta w�a�nie kategoria rodak�w najdalej uciek�a. Mniejsze rybki nie potrafi�y przecisn�� si� poprzez oczka formalistycznych sit: wizowo-paszportowych �ap�wek, transportowych op�at i... komitetowych zasi�k�w. Ma�e rybki zosta�y po bytno�ci w obozach koncentracyjnych w Hiszpanii albo we Francji. Tylko najgrubsze da�y sobie rad� i.... dop�yn�y do Brazylii. �le si� czuj� w�r�d nich i obco. Pomaga mi przypadek. Oto pewnego wieczoru w pewnym polskim domu ogl�dam fotografie. W�r�d nich trafiaj� si� cz�sto zdj�cia z dzikiego lasu: upolowane pumy, jaguary i krokodyle, a na ich tle, w bohaterskiej zawsze pozie, z r�k� na karabinie, powtarza si� jaki�, wci�� ten sam, jegomo�� o spiczastym nosie. � Kto to taki? � pytam ciekawie. � O, to wielki my�liwy-samotnik. Mieszka stale w g��bi dziewiczej puszczy. Ma tam podobno swoje �odzie, na kt�rych poluje. � A z czego �yje? � Podobno od czasu do czasu zaprasza milioner�w ameryka�skich i ci p�ac� mu za przewodnictwo. Zreszt� nie potrafi� poinformowa� dok�adnie. Je�eli ta posta� interesuje pana bli�ej, prosz� uda� si� do pana L. To jego wielki przyjaciel. Oczywi�cie zaraz nazajutrz udaj� si� na poszukiwania. Zreszt� nietrudno odnale�� pana L., jest bowiem urz�dnikiem naszego konsulatu. � Chodzi panu o Stanis�awa? Ma pan szcz�cie. W�a�nie bawi w Rio, co si� rzadko zdarza. Niech pan idzie do niego zaraz, bo jeszcze got�w zwia�. Podobno szykuje jak�� now� wypraw�. Nie trac� czasu, p�dz� na Praca da Republica. Nie znam dok�adnie adresu, wiem tylko, �e �w Stanis�aw mieszka w podrz�dnym, ma�ym hoteliku. Ale tych hotelik�w tutaj bez liku i wszystkie bli�niaczo do siebie podobne. Przy ka�dym piwiarnia z t�umem obdartus�w. Klepi� ich po �opatkach, wypijam kilka szklanic piwa, byle poci�gn�� za j�zyk i trafi� na trop. W rezultacie takiego post�powania, po godzinie albo i wi�cej, mocno trzymaj�c kieszenie, znalaz�em si� w w�skim i mrocznym korytarzu. Pukam we wskazane drzwi. � Entra! Otwieram. Spod �mieci nie wida� pod�ogi. Dwa nie zas�ane ��ka. Na jednym z nich pe�no skrzynek i tobo��w, drugie puste. Par� strzelb opartych o �cian�. Du�y st� zarzucony papierami i resztkami chleba. Kilka pustych puszek od konserw. Zza sto�u zrywa si� jaka� posta� w p��ciennym ubraniu khaki i podci�ga opadaj�ce spodnie. Rozpi�ta niechlujnie koszula, zmierzwione w nie�adzie blond w�osy. Nie pierwszej ju� m�odo�ci, mocno opalona twarz zdradza objawy za�enowania. � Pan Stanis�aw? � Czym mog� s�u�y�? � S�ysza�em, �e si� pan wybiera wkr�tce w g��b puszczy na polowanie. Chcia�em si� dowiedzie�, jak si� to robi? Czy takie same mo�liwo�ci istniej� dla mnie? Mo�e mi pan �askawie co� doradzi? Stanis�aw podskakuje z wyra�nym ukontentowaniem. W og�le zdradza niepohamowan� nerwowo�� i chaotyczno��. � Czy szanowny pan ma pieni�dze i chce za przyjemno�� p�aci�, czy te� odwrotnie: pieni�dzy nie ma i chce jeszcze zarobi�? Ale� oczywi�cie pieni�dzy nie ma. Natomiast jest �ona i dziecko. Ostatni zaoszcz�dzony grosz musz� im zostawi�. W paru s�owach okre�lam swoje po�o�enie: uchod�ca, lekarz bez pracy i... �eglarz bez statku. W miar� mego opowiadania Stanis�aw zapala si�. Szeroko gestykuluj�c biega wszerz i wzd�u� pokoju. M�wi o cudach Mato Grosso, o tym, �e on jeden jest prawdziwym znawc� tych dzikich, nie deptanych jeszcze teren�w. �e jest naukowcem-przyrodnikiem, szanowanym przez miejscowe uniwersytety. �e Muzeum Narodowe Brazylii chce mu w�a�nie powierzy� kierownictwo wielkiej naukowej ekspedycji. Proponuje znakomite warunki materialne. Pr�cz tego wszystkie gimnazja daj� zam�wienia na ptaki. Lekk� r�k� mo�na zarobi� tysi�ce. W ci�gu paru lat mo�na sta� si� bogatym cz�owiekiem i w�a�nie ja, doktor Wac�aw Korabiewicz, jestem tym wybra�cem szcz�liwego losu. Mog� oto natychmiast jecha� razem z nim jako zawodowy taksidermista, czyli wypychacz zwierz�t. � Ale� � protestuj� � ja nie mam poj�cia o wypychaniu ! � Nic nie szkodzi. To �adna sztuka. Jako lekarz kraja� pan chyba niejednego cz�owieka, a wi�c i bydl� potrafi pan skroi�. Zreszt� ja naucz� pana, bo jestem mistrzem tej sztuki. Poza tym we�mie pan kilka lekcji w Museu Nacional, a�eby wypycha� modern, rozumie pan: classico. Z dalszego potoku s��w wynika�o, �e Stanis�aw czeka na got�wk� od jakiego� przyjaciela. Przyjaciel ten r�wnie� ma wybra� si� z nami, jako finansuj�cy ca�e przedsi�wzi�cie. � Pieni�dzy, panie, u niego, jak lodu... Najwi�kszy jednak k�opot z tym, �e wyjecha�, a tu czas leci i got�wka potrzebna. Najlepszy okres my�liwski mija. Ka�dy dzie� drogi. Stanis�aw jest zdenerwowany zw�ok�. Ca�a impreza mo�e wzi�� w �eb. Gdyby tak sk�d� wytrzasn�� osiem tysi�cy! Najlepszy interes zrobi ten szcz�liwiec, kt�ry t� sum� po�yczy. Tu Stanis�aw chwyta o��wek i g�o�no robi kalkulacj�. Z kalkulacji wynika zupe�nie jasno, �e po pi�ciu miesi�cach polowania i po sprzedaniu wypchanej kolekcji ka�dy wr�ci z pi�ciu tysi�cami w kieszeni, a wierzyciel otrzyma swoje osiem, plus drugie tyle jako procent od kapita�u. � Powiadam panu: kokosowy interes. Nie trzeba z�ota szuka�. A tymczasem musimy czeka� bezczynnie, bo got�wki tej brak. Zanim przyjaciel wr�ci, najlepszy okres polowania przeminie. Gor�czkowo obmy�lam, ile jeszcze zosta�o oszcz�dno�ci. Perspektywa kolosalnych zarobk�w w uchod�czych warunkach, a do tego niesamowicie romantyczne przygody w puszczy zupe�nie ju� mnie otumani�y. � To tylko pocz�tek � ci�gnie Stanis�aw w zapale. � To tylko skromny pocz�tek. Ja jestem dobrym araigo, wi�c gdy z�yjemy si� ze sob�, b�dziemy organizowali wypraw� za wypraw�. Otrzymamy patent na wypychanie i dostaw� ptak�w dla wszystkich muze�w �wiata. Otworzymy wielki interes, wielk� firm�. Pr�cz tego nabierzemy od czasu do czasu jakiego� milionera, niech p�aci. A gdy pan raz pozna Mato Grosso, ju� wi�cej pan do Europy nie wr�ci. Zar�czam panu... Co to za kraj, co to za cudowny kraj! Ju� obliczy�em. Mam sze�� tysi�cy. Dotychczas nie bra�em ani grosza z pomocy spo�ecznej, skoro wi�c teraz mam a� tak pewn� sposobno�� zarobku, mog� zabezpieczy� rodzin� w Komitecie, a po powrocie z lasu zwr�ci� po�yczk�. Pokusa jest zbyt wielka, �eby si� waha�. � W�a�ciwie to ja mam... sze�� tysi�cy � b�kam nie�mia�o � ale, widzi pan, to jest moje ca�e bogactwo. Nie mog� ryzykowa�. �ona, dziecko... Je�li b�d� mie� stuprocentow� gwarancj� zwrotu przynajmniej tej sumy... Czy mo�e mi pan da� tak� gwarancj� na pi�mie? � Ale� nie ma nawet o czym gada�! Mnie tu ka�dy zna. Prosz� tylko zapyta�, kto to jest Stanis�aw. Zreszt�, m�j panie, z o��wkiem w r�ku udowodni�em zyski. Ja si� na tej robocie znam. Ju� mnie w butelk� nie nabij�. To pana naj�wi�tszy obowi�zek da� te pieni�dze, aby je podwoi�. Po trzech miesi�cach zaczn� ju� panu sp�aca�, a w grudniu otrzyma pan zamiast sze�ciu... dwana�cie tysi�cy. I jeszcze pr�cz tego b�dzie pan mia� regularny zarobek miesi�czny za wypychanie: jeden tysi�c. Wszystkie w�tpliwo�ci pierzch�y. Czu�em si� po prostu wniebowzi�ty. Urok przyg�d zabarwi� wszystko na kolor r�owy. Co prawda nie znam si� na cenach ptak�w ani na robocie, ale Stanis�aw jest najlepszym taksidermist� i s�ynnym my�liwym, wi�c jego obliczenia musz� by� wiarygodne. Zreszt� na w�asne oczy widzia�em zam�wienia szk�. Powiada, �e pi�tna�cie ptak�w wypcham dziennie, co � licz�c minimalnie po trzy milrejsy od sztuki � wyniesie 45 milrejs�w, czyli miesiecznie 1350. �aden urz�dnik brazylijski tak dobrze nie zarabia. Uk�ad wi�c staje. Wr�czam pieni�dze Stanis�awowi, a on mi daje kwit, z kt�rego najzupe�niej jasno wynika, �e w grudniu otrzymam got�wk� podwojon�. Jutro przyst�pimy do organizowania wyprawy. Tymczasem dumny jak paw i z sercem na d�oni wracam do domu. � Dzie� dobry panu � wo�a kto� po polsku. Staj� zdumiony. Ma�o mam tutaj znajomych i trudno jest kogo� spotka� w tak du�ym mie�cie. To pan W., jeden z weselszych i milszych rodak�w na obczy�nie. Serdecznie �ciskamy sobie d�onie. � Sk�d bogowie prowadz�? Opowiadam ca�� przygod�. M�wi� z zapa�em o nowej, szcz�liwej znajomo�ci. Oczywi�cie spraw� po�yczki przezornie ukrywam. Po co maj� o tym ludzie tr�bi�? � Wi�c widzi pan, b�d� zarabia� tysi�c milrejs�w miesi�cznie i przy tym zwiedz� ca�e Mato Grosso. Naucz� si� nowego fachu. Co pan na to? Dobry interes? Pan W. patrzy na mnie z serdecznym politowaniem i kiwa g�ow�: � Tak. Zrobi pan interes, i to nawet doskona�y, je�eli jako pierwszy okaz do wypchania wybierze pan samego Stanis�awa. Obawiam si� jednak, �e to on pana wypcha. Z niejednym ju� to zrobi�. Niech pan b�dzie z nim ostro�ny. Radz�, panu trzyma� si� jak najdalej od finansowych z nim interes�w. Jestem w�ciek�y. Nie chc� wierzy�. W Brazylii wszyscy Polacy s� ze sob� sk��ceni. Widocznie i pan W. ma jakie� osobiste porachunki ze Stanis�awem. Normalne zjawisko. Nie ma si� czym przejmowa�. A zreszt�... ju� za p�no. Nast�pnego dnia od wczesnego ranka przyst�pujemy do zakup�w. Przede wszystkim hamaki, potem brezentowe marynarskie worki do pakowania rzeczy, latarki elektryczne itp. Prowiant zakupimy na ostatnim postoju. St�d zabierzemy tylko amunicj�. Pakujemy j� w ma�e worki, a�eby nie kazali oddawa� na baga�. Podczas zakup�w Stanis�aw gada bez przerwy. M�wi wy��cznie o sobie, o swojej s�awie my�liwskiej, o swych szalonych stosunkach, o tym, jak go wszyscy szanuj� i jak bogato zaopatrzony jest w sprz�t. Na fazendzie Jose Velh�, ostatniej siedzibie ludzkiej przed puszcz�, ma flotyll� w�asnych doskona�ych �odzi motorowych oraz arsena� broni. Tam te�, pod opiek� wiernego s�ugi compadre Lino, kt�ry pracuje u senhora Rodri�ueza (w�a�ciciela fazendy), hoduje si� psiarnia, jakiej nie ma w ca�ej szerokiej okolicy. � A konie, m�j panie! Co za konie! B�dziemy na nich robili ekskursje w g��b Pantanalu (cz�� nizinna stanu Mato Grosso). Siode� nie zabraknie, mam ich ca�� kolekcj�. Kt�rego� wieczoru wyj�� Stanis�aw spod poduszki gruby skoroszyt i zacz�� z niego czyta� urywki pami�tnika. Czyta� patetycznie, zas�uchany w melodi� w�asnego g�osu niby g�uszec na tokowisku. Mimo napuszonego stylu tre�� istotnie niesamowita. Znajomo�� przyrody g��boka. Dosadno�� wyra�e� doskona�a. Jednym s�owem, troch� pracy korektorskiej, a mo�na z tego zrobi� pierwszorz�dnej warto�ci dzie�o podr�nicze. G��wn� wad� pami�tnika s� ci�g�e makaronizmy. Widocznie pod wp�ywem przebywania w�r�d kabokli (mieszka�cy puszczy, zwykle miesza�cy bia�ych z Indianami) zatraci� autor czysto�� j�zyka. Przynajmniej jedna czwarta pami�tnika pisana jest po portugalsku. � Przed drukiem musia�by pan przet�umaczy� to wszystko na j�zyk polski. � Gdzie tam! Nie mo�na! Straci�oby na warto�ci. Jak�e kaboklo mo�e m�wi� po polsku? Niech�e pan we�mie na przyk�ad tutaj; compadre Lino u mnie powiada: �O, senhor esta muito trabalhando�. Jak�e inaczej to wyrazi�? Mo�e: �Pan jest du�o pracuj�cy?� To g�upio brzmi. To nie oddaje charakteru. Trudno przekona� Stanis�awa, a widz�c jego zapa� do odczytywania tych makaronizm�w o�wiadczy�em pewnego dnia, �e wol� tego dalej nie s�ucha�, mimo woli bowiem mog� ulec wp�ywowi stylu i pope�ni� p�niej plagiat. Patrzy� na mnie d�ugo i badawczo, po czym od�o�y� skoroszyt z powrotem pod poduszk�. � Pan jest cz�owiekiem uczciwym. To dobrze. Na kilka dni przed startem w drog� Stanis�aw zakomunikowa� mi, �e nie �yczy sobie, abym zabiera� ze sob� aparat fotograficzny. � Mato Grosso, m�j panie, to moja w�asno��. Nikt do niego nie ma prawa, tylko ja. Ja mam aparat i fotografuj�. Nie k��c� si�. Daj� spok�j. Jako� tam b�dzie, ale moja sympatia do towarzysza z wolna zaczyna przygasa�. Przyja�� z nim wygl�da coraz mniej zach�caj�co. Pr�cz nas dw�ch jedzie jeszcze Tadeusz � instruktor pilota�u z Krakowa. Nie znam go bli�ej. Wygl�da �miesznie: chudy, przygarbiony, ofermowato poczciwy. Boj� si�, aby nam w drodze nie po�ama� si� w kawa�ki. Jedzie jako si�a pomocnicza w wypychaniu. Pono ju� w Polsce tym si� trudni�. W przeciwie�stwie do Stanis�awa nic o sobie nie m�wi. Zobaczymy, co z tej pomocy wyniknie. Wygl�da, jakby do trzech zliczy� nie umia�. Nareszcie � w�r�d dwudziestu dw�ch pakunk�w � znale�li�my si� na peronie. Wszystko to trzeba �przeszmuglowa� do wagonu, �eby nie p�aci� baga�owego. Najdrobniejszy z pakunk�w obrywa swoim ci�arem r�k�, s� to bowiem naboje do karabin�w. Stanis�aw wydaje rozkazy: �Zanie� no pan te paczki w lewo! Tamte w prawo, a pr�dko!� My biegamy pos�usznie jak poci�gowe os�y. Trwa to dobre p� godziny. Wreszcie udaje si� nam, zasapanym i zziajanym, spocz�� na laurach. Zdobywamy przedzia�. W tym�e momencie przychodzi mi do .g�owy dziwna my�l: dlaczego Stanis�aw wci�� tylko dyryguje, a my nosimy ci�ary? Mamy wszak�e by� towarzyszami jednej i tej samej ekspedycji, na r�wnych prawach. Ba, jestem nawet jej finansist�. Gdzie� wi�c owa zapowiadana kole�e�sko��? Gdzie� �w dobry amigo? Dalej tak by� nie mo�e. Trzeba si� solidarnie broni�. Poci�g niemi�osiernie trz�sie. Do m�zgu nap�ywaj� przer�ne refleksje. Niepokoj� mnie moje nik�e wiadomo�ci z zakresu wypychania. Czy aby podo�am trudnemu zadaniu? Dwa tylko razy pr�bowa�em tej roboty w muzeum. Dali mi raz �wink� morsk�, innym razem ptaka. Siedzia�em nad nimi po kilka godzin i co� tam ostatecznie ku og�lnej uciesze wysz�o. Wed�ug s��w Stanis�awa sama dyrektorka muzeum zachwyca�a si� moimi zdolno�ciami, rokuj�c �wietn� przysz�o��. Jednak�e, opieraj�c si� na tym pierwszym smutnym do�wiadczeniu, oblicza�em dochody ju� nieco inaczej. W ci�gu dwunastu godzin intensywnej pracy m�g�bym przygotowa� najwy�ej cztery ptaki, ale nigdy... pi�tna�cie, st�d i projektowany dzienny zarobek nagle zmala� z czterdziestu pi�ciu milrejs�w na... dwana�cie. Dziel� si� tymi refleksjami ze Stanis�awem. � Ale� co pan gada! To tylko pocz�tek! Pierwsze pana kroki. Sama dona Eliza (dyrektorka muzeum) jest pe�na uznania dla pa�skiej pracy. A je�eli ja panu m�wi�: pi�tna�cie, to znaczy pi�tna�cie! � doda� z�y. Nie wypada�o mie� w�tpliwo�ci. Podr� tymczasem zaczyna�a si� doskonale. Pogoda ani za gor�ca, ani za zimna. Co prawda wagonem rzuca bezlito�nie, jakby maszynista uczy� si� dopiero swojego zawodu. Ale mamy gdzie siedzie�, tote� ca�� noc siedzimy, cho� na sztywno, t�umoki bowiem z nabojami nie pozwalaj� na wyprostowanie kolan i zmian� pozycji. Nie ma gdzie n�g wepchn��. Jedziemy drug� klas�, co na miejscowe stosunki stanowi wielkie jaux pas. P� drzemi�, p� �ni�. Wyobra�am ju� siebie w hamaku pomi�dzy drzewami. W�e dusiciele zagl�daj� pod moskitier�, a puma porykuje tu� obok. I oto nagle uderza mnie wielka niesprawiedliwo��. Dlaczego Stanis�aw ma spa� we wn�trzu du�ej �odzi na spr�ynowym ��ku, a my � niedo�wiadczeni Europejczycy � mamy dynda� pomi�dzy drzewami, nara�eni na wszelkie niebezpiecze�stwa puszczy? Do Stanis�awa poprzez wod� nie trafi �adne zwierz�, podczas gdy do nas droga otwarta. Pragnienie przyg�d i awantur zag�usza jednak wkr�tce te niepokoje. Niech b�dzie, co ma by�... � Panie Stanis�awie! � odzywam si� sennym g�osem. � A czego? A czego? � zrywa si� przera�ony. � Czy aby b�dzie pan mia� wystarczaj�c� ilo�� broni dla nas wszystkich? Czy dostan� dobry karabin? � Niech pan teraz �pi i nie zawraca g�owy. M�wi�em ju� panu, �e w Jose Velho wszystko jest, czego tylko dusza zapragnie. � Oby tak nie by�o jak z tym kole�e�stwem! � mruczy Tadeusz, a �wiat roztapia si� nam w jakow�� ojr�-mojr�. Co� szarpie mn� i targa, ale ju� nie wiem, czy to wagon kolejowy, czy onca (jaguar). Mniejsza z tym. Jako� tam b�dzie. Majaczy mi si� znowu hamak. Okropne! Taka wisielcza pozycja nie odpowiada memu poj�ciu o wypoczynku. �G�upi! � upominam sam siebie � wszak�e nie b�dzie ci gorzej ani�eli teraz na paczkach z amunicj�.� Racja. Zasypiam wreszcie. Ale nie na d�ugo. Czarne niemowl� drze si� wniebog�osy. Rozgl�dam si�. Publiczno�� �ywcem przeniesiona z ulic Rio de Janeiro, mo�e nawet troch� bielsza. Wi�c czemu uwa�a si� klas� drug� za upo�ledzenie? W tej chwili odpowied� przychodzi sama: poci�g wpada w pierwszy tunel, a potem ju� bez przerwy z jednego tunelu w drugi. Okien nie ma. Gryz�cy dym wciska si� do wn�trza. Robi si� szaro i duszno. Oczy bol�. Dostaj� ataku kaszlu. Ju� przestaj� dziwi� si� czarnemu dziecku, ja dar�bym si� na jego miejscu jeszcze rozpaczliwiej. Gdzie� z mglistej oddali dobiega g�os Stanis�awa: � W klasie pierwszej s� okna, tam mo�na wytrzyma�... Tak. Teraz rozumiem. Dop�aci�bym ka�d� cen�, byleby tej m�czarni nadszed� kres. Tchu ju� nie mog� z�apa�. Ucieczka od cywilizacji Mato Grosso jest drugim z kolei, co do wielko�ci stanem Republiki Brazylijskiej. Nie byle co: oko�o milion trzysta tysi�cy kilometr�w kwadratowych powierzchni. Tylko niewielka cz�� tego stanu jest zaludniona. Olbrzymi� reszt� stanowi las zamieszka�y przez zwierz�ta albo dzikie szczepy Indian. M�wi�c �ci�le, tak zwany Wielki Las (Mato Grosso) pokrywa jedynie p�nocn� cz�� stanu o tej nazwie, granicz�c ze stanem Amazonas. Na po�udniu rozpo�cieraj� si� moczary i tak zwane Compos Cerrados, czyli suche stepy. Klimat Mato Grosso � ze wzgl�du na olbrzymi teren � jest niejednolity: na p�nocy, blisko r�wnika � podr�wnikowy, tropikalny, w centrum � zwrotnikowy, a ku po�udniowi � umiarkowany. Zreszt� na ca�ej przestrzeni zale�ny od dw�ch p�r roku: tempo seco (pora sucha) i tempo das aguas (pora deszczowa). Z chor�b endemicznych trzy s� najbardziej rozpowszechnione: malaria, tr�d i choroba Chagasa. Ta ostatnia stanowi prawdziw� plag�. Roznosi j� pluskwiak zwany tu popularnie barbeiro (golarzem), jako �e przewa�nie gryzie w okolic� brody. �yje w szparach pod�ogi i glinianych �cian tubylczych kaboklerskich ranchos. Roznoszony przez te pluskwiaki paso�yt wywo�uje objawy kretynizmu. Chorob� t� kabokle nazywaj� papo albo papudo. Stolic� Mato Grosso jest dzisiaj miasto Cuiaba. Za�o�one zosta�o przed dwoma wiekami przez poszukiwaczy z�ota. Do niedawna jeszcze by�o skromn� osad� i dopiero w ostatnich latach nagle d�wign�o si� dzi�ki przeniesieniu tu sto�ecznych urz�d�w. Dawniejsza stolica, Villa Bella de Mato Grosso, za�o�ona zosta�a w 1752 roku nad brzegami rzeki Guapore. Ju� wtedy w epoce kolonizacji liczy�a dziesi�� tysi�cy mieszka�c�w, posiada�a pi�kne ko�cio�y i bogate wille. Wszystko to nagle zamar�o. Na rozkaz wszechw�adnego dyktatora-prezydenta przeniesiono stolic�. Powodem tych przenosin by� zab�jczy klimat i wielka odleg�o�� od centrum kraju. Dzi� Villa Bella znajduje si� w kompletnej ruinie. Bujna ro�linno�� zaleg�a porzucone domy. W�e i ma�py sta�y si� g��wnymi mieszka�cami. Mo�na tam kupi� wytworny pa�ac dos�ownie za par� groszy. Z ludno�ci zosta�o ledwie kilkuset Murzyn�w. W �yciu potocznym Villa Bella nosi nazw�: Cidade Morta, czyli Martwe Miasto. P�nocno-wschodni r�g prowincji Mato Grosso to jedna z ostatnich bia�ych plam mapy �wiata. Tereny jeszcze nie badane, le��ce pomi�dzy Rio das Mortes i rzek� Xingu. W tych to olcolicach znajduj� si� podobno owe legendarne, a mo�e naprawd� istniej�ce stare kopalnie z�ota, porzucone przez pierwszych eksploatator�w z powodu Indian i klimatu. Kr��� o tym niesamowite historie: o jakich� ruinach miast i �wi�ty�, o niewyczerpanych bogactwach. Niejeden ju� awanturnik przyp�aci� ciekawo�� �yciem. Do dzi� wyruszaj� w tamt� stron� wyprawy i najcz�ciej �lad po nich ginie. Rzeka �mierci poch�ania wszelkie tajemnice. Zamieszka�y nad ni� szczep Indian Chawantes nie znosi bia�ych i morduje ka�dego, kto si� odwa�y zapu�ci� w tamte strony. Tam w�a�nie zagin�� przed kilkunastu laty pu�kownik Fawcett, w poszukiwaniu kt�rego organizowano a� trzy wielkie wyprawy � na pr�no (patrz: Peter Fleming �Przygoda brazylijska�). Rio das Mortes wyp�ywa spod Cuiaba i biegnie na p�noc. Nie warto pr�bowa� �eglugi t� rzek�, znane jest bowiem przypisywane Indianom szczepu Chawantes powiedzenie: �Biali nas nie interesuj�, ciekawi nas jedynie kolor ich krwi�. Indianie tego szczepu nie poddaj� si� cywilizacji. Pojmani w niewol� szybko umieraj�. Niedaleko zamieszkuje inny szczep: Bororo. Ten, w ca�o�ci ju� ujarzmiony, dogorywa w rezerwatach. Nikt o tych Indian nie dba. Nikt tu nie chroni wymieraj�cej rasy. Przeciwnie, Brazylia wstydzi si� swoich praojc�w. Pragnie jak najszybciej oczy�ci� si� z zarzutu �dzikiego pochodzenia�. Zakazano nawet wysy�a� za granic� poczt�wki z fotografiami Indian. Murzyni s� bardziej bliscy sercu Brazylii. Przeznaczeniem wyprawy naszej nie jest Rio das Mortes ani w og�le Wielki Las. D��ymy do szerokiego Pantanalu, czyli do nizinnego dorzecza rzeki Paragwaj, uj�tego w klamry g�rami Serra do Amolar od zachodu i p�askowy�em Planalto Central od wschodu. Ca�y ten olbrzymi obszar w porze deszcz�w stoi pod wod� i dopiero teraz, gdzie� w kwietniu, mo�na tu p�yn�� �odzi� i rozkoszowa� si� polowaniem, jakiego si� nie spotka w �adnym innym zak�tku �wiata. G�ste lasy Amazonki t�umi� zwierzostan, nie ma tam tego rozmachu co w Pantanalu. Zwierz�ta kochaj� wod� i przestrze� � tu w�a�nie tego nie braknie. Wcale nie jest �atwo trafi� z asfaltowej jezdni Rio de Janeiro w dziki teren Pantanalu. Trzeba si� wpierw solidnie namordowa� w straszliwie nat�oczonych poci�gach, na prymitywnych rzecznych statkach, wreszcie na prywatnych motor�wkach Tak� w�a�nie mord�g� rozpocz�li�my dzisiaj. Stosy wykarczowanych pni zalegaj� tory kolejowe. Lokomotywy poch�aniaj� niezliczon� ilo�� drzewa, ale na szcz�cie zawsze jest go tu w br�d. Ponad czuprynami las�w pniemy si� ci�gle pod g�r�. Temperatura opada szybko. Na rozgrzewk� ma�e letniskowe stacyjki poj� nas czarn� kaw�. Znowu gwizd i znowu jazda. Coraz d�u�sze tunele. Coraz bardziej dusz�ce dymem. Dopiero rano zaczynamy zje�d�a� w d� na kawowe plantacje stanu Sao Paulo. Oczy moje, nawyk�e do zbo�owej szachownicy polskich p�l, obco si� jako� czuj� po�r�d tego labiryntu jednostajnie zielonych, rz�dami p�yn�cych ku horyzontowi, nie owocuj�cych ju� drzewek. Plantacje z czas�w niewolnictwa. � To ziemia zupe�nie ju� wyja�owiona � t�umaczy Stanis�aw. � Tysi�cami akr�w ci�gnie si� a� do samej granicy Mato Grosso. Plantacje kawy przeniesiono dalej, na nowe tereny. Tu si� tylko pasie byd�o. � Jak�e mo�na pozwoli� na tak� rabunkow� gospodark�? � oburzam si�. � W ostatnich czasach rz�d zapobiega temu energicznie, ale przedtem nikt si� o ziemi� nie troszczy� � t�umaczy dalej Stanis�aw. � Kawa rodzi przeci�tnie lat trzydzie�ci, kiedy wi�c przestawa�a owocowa�, �kupowa�o si� nowe tereny. Trzydzie�ci lat zbior�w tysi�ckrotnie amortyzuje kupno ziemi. Po co wi�c �ama� sobie g�ow� nad p�odozmianami, nad jak�� racjonaln� gospodark�? �atwiej kupi� nowy teren i wyja�owi� go jak poprzedni. Ju� drugi dzie� jazdy poci�giem dobiega ko�ca � pora opowiedzie� co� wi�cej o swych towarzyszach. Stanis�aw jest agronomem z wykszta�cenia. Przyby� do Brazylii przed szesnastu laty wprost z belgijskiego uniwersytetu. Przyby� z got�wk� w r�ku, broni� my�liwsk� i... psami. Zamierza� polowa� na grubego zwierza. Ale pi�kne Rio zatrzyma�o go na czas d�u�szy. Zacz�� robi� �szalone� interesy. Straci� na nich po kolei: psy, strzelby i got�wk�. Potem dobrn�� wreszcie do interioru i rozkocha� si� w sertonie (dzikie tereny). Odt�d nie porzuca ju� �ycia koczowniczego. Z cywilizacj� zerwa� zupe�nie. Za ojczyzn� obra� sobie Pantanal, a rzek� Piquiri za swoje udzielne kr�lestwo. W ostatnich latach wpad� na doskona�y spos�b zdobywania got�wki zapraszaj�c ameryka�skich milioner�w na polowania. Niew�tpliwie dorobi�by si� na tym fortuny, gdyby nie wojna. Milionerzy zrzekli si� udzia�u w ostatniej wyprawie, motywuj�c to potrzeb� pilnowania zagro�onych business�w. Prawdopodobnie ze zmartwienia Stanis�aw ci�ko �zachorowa� i ca�y rok sp�dzi� w okolicy Rio na farmie. Mam zwyczaj por�wnywania ludzi do zwierz�t. Stanis�aw nale�y do ptakopodobnych. Jego ostry a d�ugi nos, ma�e oczka i zawsze sko�tuniony czub �udz�co przypominaj� srok�. Poza tym du�e rogowe okulary, male�ki wzrost i wiecznie opadaj�ce spodnie przypominaj� jakiego� krasnoludka z filmu �Kr�lewna �nie�ka�. Drugi m�j towarzysz, Tadeusz, to raczej chomik albo inny gryzo� z tych najpoczciwszych, co to nikomu krzywdy nie czyni�. Nos, usta, w�siki i broda � wszystko do kupy. Wygl�da jednym s�owem jak kr�lik podczas jedzenia kapusty. Charakter jego odpowiada wygl�dowi. Ch�op najlepszego serca i najczystszej duszy. Podczas gdy Stanis�awa a� rozsadza samochwalstwo, ten jest uosobieniem skromno�ci. Podczas gdy pierwszy jest przedstawicielem egoizmu, ten stanowi przyk�ad kole�e�skiego altruizmu. Tak wi�c kompan�w mam dobranych: doskonale si� nawzajem uzupe�niaj�. Dwa kontrasty po��czone my�liwsk� mani�. Na tym tle nast�puje ca�kowite porozumienie. O polowaniu m�wi� zawsze z wielkim zapa�em, energicznie przy tym gestykuluj�c. Nie potrzebuj� s�ysze� s��w, �eby zrozumie� temat rozmowy. W mimice i gestach obaj s� niezr�wnani. Stanis�aw trzyma prym w gadulstwie. Je�eli jakim� cudem nie ma nic do gadania, w�wczas z r�kami w kieszeniach i z zadartym na potylic� kapeluszem kiwa si� na pi�tach. Jedynym strojem, jaki toleruje, s� d�ugie spodnie khaki i taka� marynarka. Ma dwa takie garnitury: jeden na co dzie�, drugi od �wi�ta. Nie ma zreszt� pomi�dzy nimi �adnej r�nicy: oba jednakowo pogniecione i jednakowo brudne. Jedyne, co Stanis�aw myje i myje starannie, to z�by. Poza tym bojkotuje zar�wno czysto��, jak porz�dek. Kobiet nie uznaje z zasady. Od jedenastu lat, wzorem Podbipi�ty, �yje w absolutnej cnocie, chocia� z�o�liwe j�zyki m�wi� inaczej. Co do zoologii mog� powiedzie� �mia�o, �e Stanis�aw nadaje si� r�wnie dobrze na wyk�adowc�-profesora, jak i na muzealny okaz. Od dziecka pono siedzi po uszy w katalogach. Ka�de zwierz� ukazuj�ce si� na horyzoncie zostaje natychmiast ochrzczone mianem �aci�skim. Mimo to, jako cz�owiek o ciasnym zakresie zainteresowa� i jako odludek sp�dzaj�cy wi�ksz� cz�� �ycia po�r�d kabokli, Stanis�aw nie robi wra�enia inteligenta. Mo�e przyczynia si� do tego owa zewn�trzna i wewn�trzna niechlujno��, bo w g�owie u niego wieczny chaos sprzeczno�ci. Jaka� przedziwnie ra��ca dysharmonia: z jednej strony czuje g��bok� pogard� dla cywilizacji i id�cego stamt�d zak�amania, z drugiej za� strony jest najp�ytszym snobem. Niby samotnik stroni�cy od ludzi, a dba o opini� najg�upszego z kabokli. Dumny indywidualista w marzeniach � p�aszczy si� jak lokaj przed ka�dym ziemskim autorytetem. Gardz�c formami zewn�trznymi � lubi tanie efekty. Fotografuje si� w bohaterskich pozach w specjalnie na ten cel przechowywanym kolonialnym czaku. Im dalej poci�giem, tym coraz dziwniejsze typy wsiadaj� na stacjach: coraz szersze kapelusze na g�owach, coraz smrodliwszy tyto� w fajkach. Ju� czwarty dzie� i czwart� noc tak jedziemy i dopiero jutro przekroczymy granic� stanu Sao Paulo. Coraz wi�cej pasa�er�w o rysach india�skich. Czasami wsi�dzie Indianin czystej krwi i ten odbija swym wygl�dem od otoczenia. Zw�aszcza pi�kny by� starzec o nieco przyp�aszczonym, ale orlim nosie, ubrany w szkar�atny p�aszcz z we�ny. G�ow� nosi� wysoko i patrzy� na nas z g�ry. � Z jakiego szczepu? � spyta�em Stanis�awa. � Terranos. Z tego plemienia rekrutowali si� s�ynni Indianie Cavalheiros, kt�rzy atakowali bia�ych, gdy ci l�dowali na wybrze�u morskim. Dzi� pracuj� przewa�nie przy budowie i naprawie kolei, chocia� to oni w�a�nie przez d�u�szy czas uniemo�liwiali swymi napadami budow� tej�e kolei. Losy si� odmieniaj�. Pan nawet nie wyobra�a sobie, w jakim tempie wyros�y tutaj cywilizacyjne o�rodki. We�my jako przyk�ad miasto Bauru, gdzie jutro zmienimy poci�g. Przed trzydziestu laty by�a to jeszcze nieprzyst�pna puszcza. W�a�nie tutaj �yli ci niezwalczeni Indianie, kt�rzy wymieraj� dzi� w okolicznych rezerwatach. � A co to? � wykrzykuj� nagle z wyci�gni�tym przed siebie palcem. � Osada poszukiwaczy diament�w � odpowiada Stanis�aw. � Kiedy� omal�e i mnie nie wci�gni�to w ten hazard. Nieszcz�liwi ludzie. Na�ogowcy. �yj� stale w n�dzy, podsycani nadziej� lepszego jutra. � Czy jeden drugiego nie okrada? � Gdzie� tam! Zlinczowano by takiego momentalnie. Tu panuje samorz�d i samos�d. Prawa ostre i bezwzgl�dne. A gdy zdarzy si�,, �e kt�ry� znajdzie wi�kszy diament, my�li pan, �e starczy na d�ugo? Par� miesi�cy bumblowania w Sao Paulo i ju� wraca w �achmanach. Kt�rego� roku by� jeden taki u mnie. Przysi�ga�, �e wi�cej tu nie wr�ci. A po miesi�cu ju� uciek� do swoich diament�w. Tacy oni wszyscy. To jakby miejscowe Monte Carlo. Znowu kawa. Bezkresne rz�dy krzew�w, tym razem jeszcze owocuj�cych. Troch� dalej wypalone obszary las�w, przygotowane pod kaw� karczowiska. Chatynki ubogich pionier�w ton� w bananowych gajach. To mr�wki, kt�re oczyszczaj� pole dla nadci�gaj�cych krezus�w. Im dalej w g��b, tym wi�cej stoj�cego jeszcze lasu. Strusie podchodz� pod sam poci�g. Wiele drzew obsypanych kwieciem zamiast li�ci. Nareszcie mijamy rzek� Parane � naturaln� granic� stanu Mato Grosso. Majestatyczna, szeroka, podobna do naszej Wis�y, tyle �e le�y pod Krzy�em Po�udnia. Rozpoczyna si� �w s�ynny Pantanal. K�dy okiem si�gn��, a� po daleki horyzont pokurczone drzewa na ubogiej ��ce. � O, patrzcie, panowie, ten s�p z czerwon� g�ow� to cacador (my�liwy), inaczej zwany: minister. Je�eli on kr��y, to znak, �e tutaj jest dobra zwierzyna. To najlepszy, nieomylny wska�nik dla my�liwego � krzyczy Stanis�aw, a oczy mu przy tym b�yszcz�. Ju� go zaczyna bra�. Tadeusz coraz dzielniej sekunduje. Obaj przywarli do szyby, rozp�aszczyli na niej nosy i czekaj�. Jeszcze moment, a zaczn� chyba strzela� z okien. Ja nie mog� niestety odda� si� bezpo�redniej obserwacji przyrody, bowiem najbli�szy m�j s�siad pluje mi wci�� pomi�dzy buty i nie zawsze trafia w woln� przestrze�. Za chwil� ten�e jegomo�� bierze si� do obierania pomara�cz i sk�rki rzuca mi wprost na kolana. By�bym z�y, gdyby nie sko�ne, a wielom�wi�ce spojrzenia jakiej� �adnej blondynki. W�a�nie zamierzam przenie�� si� na jej �awk�, gdy wtem... wielki rumor, wstrz�s i poci�g staje. Nic nie zdradza potrzeby tego nag�ego przystanku. Wysiadamy t�umnie, by odby� d�u�sz� debat� z konduktorem. � Zamiast pyta� o przyczyn�, niech senhor idzie i sam zobaczy � odpowiada konduktor z flegm�. � Ciekawe zobaczy�. Na przestrzeni kilometra wszystkie mutry �ci�te. Rzeczywi�cie. P�ug ochronny, kt�ry pcha przed sob� lokomotywa, spad� z szyn i wlok�c si� obok, po�cina� �ruby przy podk�adach. � Mogli�my �atwo skozio�kowa�, to nie �arty � zauwa�am. � I jeszcze jak � odpowiada konduktor. � Ale to tutaj zwyk�a rzecz � dodaje Stanis�aw. Tracimy p� dnia i jako� przepychamy si� do najbli�szej stacji. Miasteczko bardzo ciekawe i typowe. Dwie uliczki pod ostrym k�tem wybiegaj� od dworca, aby uton�� zaraz w dzikim stepie, Nic wi�cej. Owszem, s� jeszcze dwie kawiarnie, ale brak jajek, jarzyn i chleba. Brak w og�le wszystkiego poza jeijao, czyli czarn� fasol�, i suszonym mi�sem. Nazajutrz p�dzimy innym poci�giem i now� lokomotyw�. P�dzimy naprawd� szybko. Widocznie maszynista chce nadrobi� stracony czas. Wagon a� si� zatacza. Nawet strusie uciekaj�. � No, no... � mruczy Stanis�aw i kiwa g�ow�. Jakby w odpowiedzi na to pow�tpiewanie rozlega si� okropny pisk hamulc�w, walizki spadaj� z siatek, Tadeusz wali g�ow� w m�j brzuch i poci�g staje. � Ano � powiada flegmatycznie nowy konduktor � podobno resor p�k� w lokomotywie. � To zwyk�a tutaj rzecz � uspokaja Stanis�aw.� Bez katastrofy trudno jest przecie przebywa� takie przestrzenie. Zgoda i na katastrofy, ale jaka� u licha mo�e by� gwarancja, �e nast�pnym razem nie p�knie ca�y wagon? Patrzymy z Tadeuszem na siebie jak oberwani ze stryczka wisielcy. Mo�e si� jeszcze kilka razy uda. Rzecz zaczyna by� diabelnie ciekawa. Znowu tracimy w polu ca�y dzie�, a� pod wiecz�r przychodzi nowa lokomotywa z nowym prawdopodobnie resorem. Gdzie� ko�o p�nocy docieramy do rzeki Paragwaj. Odt�d pop�yniemy ju� statkiem. Kapitan statku jest z�y jak szersze�, bo z powodu op�nienia poci�gu zmuszony by� do wydania pasa�erom kolacji. W�ciekle zimno. Szcz�kamy z�bami. � To jeszcze nic � powiada Stanis�aw � pewnego razu o tej samej porze wyniesiono z wagonu kilka kobiet zamarz�ych na �mier�. Im dalej od Rio, tym wi�cej niesamowitych historii opowiada nam Stanis�aw. Wygl�da, jakby nas chcia� teraz odstraszy�. Mia�o by� tak ciep�o, �e projektowali�my spa� nago. Dzi� zapytuje mnie nagle, czy zabra�em ze sob� wystarczaj�c� ilo�� koc�w. � W hamaku bardzo zimno � powiada � straszliwie po plecach mrozi. � Panie doktorze � zaczyna szeptem Tadeusz � obawiam si�, �e mi papieros�w nie starczy. Kupi�em ich du�y zapas, ale tyle mi ich Stanis�aw wypala. � Niech�e pan nie b�dzie g�upi i niech mu pan nie daje. � Jak�e mog� odm�wi�, je�li si� sam tego nie domy�la? W tym momencie w otwartych drzwiach kabiny staje nasz mi�y amigo. � Panie Tadeuszu, ma pan papierosika? Zapomnia�em rozpakowa� waliz�. � Niech�e pan j� rozpakuje � wtr�cam zirytowanym g�osem � na to nigdy nie jest za p�no. Spojrza� na mnie z�ym wzrokiem. Czuj�, �e walka pomi�dzy nami zaczyna si� na dobre. Stanis�aw My�liwiec Wygnani z ojczystego kraju, wodami rzeki Paragwaju p�yniemy bez celu i przed siebie, wpatrzeni w Krzy�, ten Krzy� na niebie. Na rzeki obcej wst�g� d�ug� ksi�yc srebrzyst� rzuca smug�, od brzeg�w leci cykad skrzek, jak �abi ch�r od polskich rzek. By�my nie byli tacy sami z nasz� t�sknot� i my�lami, ksi�yc tu przyszed� � stary druh od polskich miedz i polskich dr�g. PIE�� PARAGWAJU Kabina wcale wygodna. Cztery ��ka na trzech. Jedno wi�c zamieniamy w sk�ad amunicji. W kr�g zielono. �adne wy�sze drzewo nie wystrzeli ponad zmierzwion� p�aszczyzn�. Krokodyle stanowi� tu jeszcze sensacj�, tote� pasa�erowie wypatruj� ich ciekawie. Rzeka szeroka. P�yniemy samym jej �rodkiem. Kapitan gdzie� z g�rnego mostku strzela do krokodyli i wci�� pud�uje. Stanis�aw podekscytowany lata od burty do burty, wykrzykuj�c na widok ka�dego nowego ptaka. Rozumiem go doskonale. Nie by� w tych stronach od dwu lat i oto teraz wraca. Ceni� w nim to przywi�zanie do pierwotnej natury i to go w moich oczach wybiela. W�a�nie mijamy dwa krokodyle wygrzewaj�ce si� na b�otnistym wyst�pie. Le�� od nas w odleg�o�ci mo�e stu, mo�e wi�cej metr�w. Tadeusz chwyta karabin i strzela od oka. Jeden z gad�w podrzuca komicznie �eb w g�r� i zostaje w miejscu, drugi zsuwa si� pospiesznie do wody. Na pok�adzie wybucha entuzjazm. Najbli�sza Brazylijka omal �e nie zawisa Tadeuszowi na szyi. Tylko Stanis�aw jest w�ciek�y, �e to nie on zabi�. Nie potrafi ukry� swojej dziecinnej zazdro�ci. A� mu szcz�ki lataj�. � Widz�, �e pan umie strzela� � m�wi do Tadeusza protekcjonalnie �askawym tonem. � B�d� mia� z pana pociech�. Chocia� to by� bardzo �atwy strza�, ale zawsze� wymaga� troch� umiej�tno�ci. Na drugi dzie� dobijamy do portu rzecznego Corumba � jednego z wi�kszych miast stanu Mato Grosso. Mamy tu sp�dzi� trzy dni na zakupach. S� to ostatnie sklepy na naszym szlaku. Stanis�aw oczywi�cie gdzie� ginie. Widocznie odwiedza przyjaci�, my z Tadeuszem �azimy noga za nog� w poszukiwaniu jakowych� przyg�d. Trudno tu jednak co� ciekawszego znale��. Typowa kolonizacyjna tandeta: ko�ci�ek w standardowym, dominika�sko-barokowym stylu, klasztor ze szko��, no i wrzeszcz�ca dzieciarnia. W�ciek�a nuda wci�ga nas do �rodka. Mo�e co� zobaczymy? Mo�e z kim� pogadamy? Zakonnik w bia�ym habicie szablonowo si� u�miecha. Trzeba go pozdrowi�, ale jak? S�owa obcego j�zyka z trudem si� nam jeszcze uk�adaj�. � Senhores estrangeiros? (panowie cudzoziemcy?) � zapytuje. Co� b�kamy z onie�mieleniem g�uchoniemych. � Niemcy? � Nie. � Anglicy? � Ale� nie! � Wi�c? � Polacy. I oto zachodzi rzecz niebywa�a, zjawisko, jakie potrafi wycisn�� �zy u najodporniejszego cz�owieka. Ksi�dz wyci�ga ramiona i serdecznie, po bratersku nas �ciska. � A bodajby was, niech�e was nie znam! � wo�a najczystsz� polszczyzn�. � Sk�d�e a� w takim zapad�ym k�cie? Okazuje si�, �e jest ich tutaj trzech: ks. P�onka, ks. Paczkowski i ks. Walaszek. W Cuiaba pono pracuje jeszcze jeden. W przyjacielskiej atmosferze w�drujemy do saloniku-poczekalni, gdzie gaw�dzimy weso�o. Ks. Paczkowski rwie si� do wojska na kapelana. Jest pe�en patriotycznego zapa�u. Nie wie tylko, czy go zakon pu�ci. Opowiadaj� nam jeden przez drugiego wiadomo�ci z radia. Ka�da kl�ska aliant�w cieszy, �e to niby nie my jedni doznali�my pora�ki, �e i silniejsi uciekaj�. Odchodzimy z �alem, niby z rodzinnego domu. Obiecujemy odwiedzi� go w drodze powrotnej. � Dlaczego pan nic nam nie m�wi� o polskich zakonnikach w Corumba? � pytamy Stanis�awa przy kolacji. � Bo nie mam z nimi nic wsp�lnego � pada odpowied� sucha i kr�tka. P�niej stwierdzili�my, �e Stanis�aw wyra�nie zapobiega naszym spotkaniom z jego znajomymi, jakby si� ba� ich opinii o sobie. Podobno z misjonarzami tak�e mia� jakie� przykre historie. Po przespaniu si� w obskurnym hotelu idziemy na zakupy. Nie s� one zbyt skomplikowane: cukier, ry�, fasola i farinha (tu: m�ka maniokowa). Patrzymy na siebie z Tadeuszem coraz mniej weso�o. Wreszcie zbieram si� na odwag� i prosz� Stanis�awa o kupienie suchar�w. � Kabokle tego nie jedz� � pada odpow