7496

Szczegóły
Tytuł 7496
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7496 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7496 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7496 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MARIA RODZIEWICZ�WNA DEWAJTIS I. S�o�ce zachodzi�o za gaj d�bowy, wtulony w wid�y Dubissy i Ejni, w starym cichym kraju �wi�tych d�b�w, w�y i bursztynu. Za chmur� siw� si� kry�o, ostatni� wi�zk� z�otych blask�w �egnaj�c stary �mujdzki za�cianek szlachecki, do brzegu potoku przyparty i otulony secin� lip niebotycznych, wi�ni i jarz�biny. By� to sobotni wiecz�r, rozkoszny dla pracowitego ludu i dobytku. Z p�l �ci�ga�y na nocleg starodawne sochy, robocze wo�y, wozy drabiniaste i niewielkie �wawe koniki; schodzili si� smukli m�odzie�cy z kosami na ramieniu, smag�e z�otow�ose dziewcz�ta ze �piewk� na ustach, dziatwa zap�dzaj�ca pod strzechy stada byd�a i owiec. A� wreszcie uciszy� si� za�cianek, skupi�o �ycie po izbach i podw�rzach, gdzieniegdzie ozwa�y si� tony skrzypiec i fujarki, �miechy m�odzie�y, gwar nawo�ywania, a bociany wstawa�y na gniazdach i jak kaznodzieje prawi�y co� do tej rzeszy ludzkiej� Najciszej by�o w zagrodzie starego Piotra Wojnata, znacznej w�r�d innych dobrobytem i zamo�no�ci�. Czworo os�b obsiad�o st�, na kt�rym dymi�a wieczerza w wielkich polewanych misach, wo� cebuli i �wie�ego chleba roztaczaj�c na ca�� izb�. Gospodarz siedzia� w rogu, mi�dzy dwoma oknami, w siwej kapocie, suchy, zgi�ty w kab��k starzec. Wodzi� powoli �y�k� do ust i powoli gderliwym tonem wi�d� rozmow� z s�siadem na prawo. By� to �redniego wzrostu m�odzian, ciemnow�osy, mizerny, ubrany, jak Womat, w str�j za�cianka, na p� ch�opski, na p� szlachecki. Opowiada� co� w przerwach jedzenia sm�tnym cichym g�osem, wygl�da� zal�k�y, zgn�biony, oczy tylko podnosi� co chwila i spogl�da� nie wiadomo: w okno czy na siedz�cych naprzeciw. Tamci nie odzywali si� wcale. Dziewczyna, z�otow�osa, rumiana, zwraca�a profil do �wiat�a i przechylaj�c si� za otwarte okno, obrywa�a swawolnie purpurowe owoce z wi�ni rosn�cej pod sam� �cian�. Na kolanach trzyma�a kapelusz m�ski i za tasiemk� nawleka�a wianeczek z wi�ni, u�miechaj�c si� do swej psoty. Siedz�cy obok niej m�ody cz�owiek przypatrywa� si� jej r�kom opalonym, ale zgrabnym, czasem g�ow� jej i �adne rysy obj�� wzrokiem i milcza�. (Olbrzymiego by� wzrostu i ubrany z pa�ska w cienkie ciemne sukno; w mroku siedzia�, zgarbiony, a d�ugie spadaj�ce na czo�o w�osy zakrywa�y mu po�ow� twarzy) Niekiedy dziewczyna, znudzona t� milcz�c� obserwacj�, rzuca�a mu owoc dojrza�y. Wtedy spod jasnej grzywy strzela�o co� niby iskra w jej b��kitne oczy i znowu gas�o. Wi�nie bra� w opalone d�onie i nie jad�, jakby �a�owa�! Jedzenie znika�o ze sto�u. Nareszcie stara s�uga sprz�tn�a resztki, m�czy�ni dobyli fajki i gospodarz raz pierwszy zwr�ci� si� do milcz�cego biesiadnika. � A nie masz tam czasem zagranicznego tytuniu, go�ci�ca dla wuja? � Za granic� gorszy pal�! � odpar� zagadni�ty, pomimo to dobywaj�c z kieszeni wzorzysty, sk�rzany woreczek. Stary ko�ciste palce zanurzy� we� i napychaj�c fajk�, � Familijne sk�pstwo Czertwan�w. Woli z�b wyrwa�, jak grosz wyda�! At! Dziewczyna od�a usta �a�o�nie. � Dziadek my�li, �e on o mnie pami�ta�? Uchowaj Bo�e! Winowajca milcza�, za to smutny m�odzieniec uj�� si� za nim. � Nie w�asny towar sprzedawa�. Byki z po�wickich gorzelni, to i nie mia� za co kupowa� prezent�w, ledwie starczy�o na przekarmienie tego, co pan Czertwan wyznaczy�. Dobry i stary, i m�ody. Dobrali si� w korcu maku! Stary zwariowa� na wielki rozum, a on taki ca�kiem g�upi. Orz� nim jak wo�em. Rych�o przestan�, jak si� o�eni i do naszych Sandwil�w, do was przyjdzie � m�wi� dalej obro�ca u�miechaj�c si� smutnie, jak na stypie. Dziewczyna pokra�nia�a jak wi�nie u kapelusza, a stary �ysin� pog�adzi� i troch� udobruchany spojrza� na mruka. � Aha! C�? Ratuj� ja go, ratuj�, ile mocy. Siostrzany syn, sierota, chcia�em za dziecko wzi�� kiedy�, ojciec nie da�. Ha! co robi�, nie da�, to on i sam do mnie przyszed�. Dziewczyna zrobi�a grymas m�wi�cy jasno: �Prawda! obaczy�by� go beze mnie!� Ale stary nie zwa�a�. � Oho, oho! Rada jest na wszystko, byle si� nie spieszy�! �Po�piech to z�odziej�, m�wili ojcowie. Na jesie� niech Czertwan szuka sobie innego ekonoma do Skomont�w albo sam si� we�mie, bo Marek na swoje p�jdzie. Ju� mu czas. Ile masz lat? � Dwadzie�cia osiem min�o na wiosn�! � Strach! Co to si� dzieje teraz. Ja w tym wieku czworo dzieci ju� mia�em, tylko �e mi umiera�y jak na komend�, a� �adnego nie zosta�o! No, ma si� rozumie�, mia�em olej w g�owie, nie ba�em si� macochy ani s�ucha�em ka�dego! Tote� i wyszed�em na cz�owieka. � I Marek wyjdzie, dziadusiu! � upomnia�a si� dziewczyna. � On taki du�y! � G�upia�! � mrukn�� stary, gro�nie brwi marszcz�c. Za�mia�a si� swawolnie. � A dziadu� co dzie� s�siadom prawi: �Niech no mi na jesieni Marek osi�dzie na gospodarce, to zobaczycie, co potrafi m�oda g�owa i r�ce�. Pan Gral �wiadkiem. Spojrza�a przekornie na m�odego ch�opca, a on pod tym spojrzeniem wzrok spu�ci� i westchn�� nieznacznie. � G�upia�! � powt�rzy� Wojnat, wstaj�c z miejsca. Ruszyli si� wszyscy. Ona pierwsza wybieg�a z izby i po chwili z ogr�dka dolecia� jej cienki g�osik s�owami piosenki: Za lasami, Za polami Stoi domek przy ruczaju, Tam dziewczyna, Jak malina, Mieszka by anio�ek w raju. Marek podni�s� si� z �awy opieszale. � P�jd� ju� � rzek�. � Czy ci do macochy t�skno? � zamrucza� Wojnat. � Zmitr�yli�my trzy dni. Ojciec pewnie niespokojny. � Ani troch�. S�ysz�, ju� na wakacje przyjecha� Witold, a i dziewczyna pewnie wr�ci�a z Rygi. � Ju� byli, jak odje�d�a�em! � Ot� to. Dosy� ich tam bez ciebie. A jutro niedziela. Odpocznij ze swoimi. � Dzi�kuj�, wuju! W chwili gdy siadali na powr�t u okna, skrzypn�y wrota od ulicy i na podw�rzu rozleg� si� obcy g�os. � Tepul buas pagarbientas Jezus Chrystus. � At am�iu am�ius! � odpar�a dziewczyna z ogr�dka i spyta�a natychmiast: � Czy pan Marka szuka, panie Ragis, tutaj? � A gdzie� by on by�! � rzek� nowo przyby�y. Marek porwa� si� z �awy i wyszed� na podw�rze. Go�� szuka� go oczyma oko�o dziewczyny, kt�ra opar�szy si� o p�ot ogr�dka, rozmawia�a plot�c wianek z p�ka malw i stokroci. By� to cz�owiek male�ki, szczup�y, kaleka, z kul� u nogi, ubrany w surducin� sin�, krojem �o�nierskim, i tak�� wyp�owia�� czapk�. Twarz mia� okr�g��, rumian�, szw�w i blizn pe�n�, stercza�y z niej jak szyd�a siwe w�siki i �wieci�y figlarne, zmru�one szare oczki. � Dobry wiecz�r, Rymko Ragis! � pozdrowi� go Marek od progu. � Wr�ci�e� przecie! Ho, ho! My�leli, �e� drapn�� w �wiat jak Kazio! � Mieli�my kwarantann�. Na granicy pad� byk Grala! � Aha! Szkoda ch�opca! Dawno wr�cili�cie? � B�dzie dwie godziny. � Dobrze trafi�em! Chod�my! Zawr�ci� i pokula� za wrota, kiwn�wszy g�ow� dziewczynie. Gdy si� obejrza� na drodze, m�odzi szli za nim powoli; gdy min�� rozdro�e naznaczone kapliczk� i krzy�em, ona zosta�a pod Bo�� M�k�, stroj�c j� w kwiaty, a on kroku przyspieszy� i wnet si� zr�wna� z kalek�. G��wn� drog� zostawili na prawo, �cie�k� przez ��ki nadrzeczne szli w kierunku d�browy i milczeli d�ug� chwil�, jakby si� wczoraj rozstali. A jednak mija�o trzy tygodnie, jak Marek Czertwan poszed� do Prus z parti� opas�w na sprzeda� i wraca� zaledwie. Zmujdzin nie lubi zaczyna� rozmowy, ciekawym nie jest � on patrzy, s�ucha i� milczy. Z dala d�browa wyci�ga�a do nich jakby ramiona, czarnym cieniem zabiegaj�c drog�; chodzi�y po niej szmery r�ne i szelesty tajemnicze. Z ��ki weszli w g�szcz je�yn, jesion�w kar�owatych i dzikich r�; potem wielkie d�by otoczy�y ich, szli po mi�kkim mchu i paprociach, gdy stary ozwa� si� wreszcie pierwszy smutnym, zgn�bionym g�osem. � Ze z�� wie�ci� spotykam ciebie, Marku! M�ody nie przerazi� si�, nawet oczu nie podni�s�. Po minucie zaledwie namys�u spyta� spokojnie g�uchym swym g�osem: � Jak��, Rymko Ragis? � Ojciec tw�j umiera� I na to nie by�o �adnego wybuchu. �Marek Czertwan znowu pomy�la� chwil�, nim rzek� s�owo. � Dawno zas�ab�? � Przed tygodniem. Z Po�wicia przyjecha� na �wi�to, trzy dni mocowa� si� � chorob�, a� go zmog�a, i po�o�y� si�. Nie choroba to zwyk�a, ale stara kula, co j� lat tyle w boku nosi. Doko�ata�a si� serca wreszcie! Doktora nie chcia�, po co leki �o�nierzom? Przyszed� czas do apelu, do koleg�w, co tam s� � to i p�jdzie! Szorstki, prawdziwy �al brzmia� w g�osie starego. R�kawem oczy przetar�, westchn�� i po chwili zn�w m�wi�; � O ciebie si� pyta co chwila, a dzi� przed wieczorem ksi�dza prosi� i Jazwig�� sprowadzili z Kowna. Widzi mi si�, �e wol� sw� chce zostawi� wam ustnie i spieszno mu. Czekaj� ciebie, a� mnie cos tkn�o, do Wojnat�w si� dowiedzie�. Bieda bied�, a tym, co zostaj�, �y� trzeba i my�le� o sobie. Straszno, by ciebie macocha z dzie�mi nie krzywdzi�a. Boj� si� one ciebie i nie lubi�. Pami�taj�e, powiedz swoje cho� raz w �yciu, gdy ci� ojciec zapyta! Zamilk�, spojrza� na towarzysza, ale twarz Marka by�a niezbadan� zagadk�. W�tpliwe, czy s�ysza� dobre rady. � C� my�lisz? � zagadn�� Ragis z odrobin� niecierpliwo�ci. � Zobaczymy! � by�a lakoniczna odpowied�. Stary ramionami ruszy�. Nie by�o co gada� z takim cz�owiekiem. D�ug� jeszcze chwil� szumia�y tylko d�by �wi�te i szele�ci�y pod stopami paprocie, a kaleka znowu si� odezwa�: � Ju� ja wiem, co b�dzie: to, co zawsze z tob�! Krzywda i krzywda. Macocha zrobi, co zechce. Zmarnuje si� ojcowizna w r�kach faworyta Witolda, zmarnuje si� i on, i Hanka � i ty! Znam ja tego, co odchodzi, i tych, co zostaj�. � I mnie? � spyta� Marek z naciskiem. � I ciebie! � potwierdzi� stanowczo stary. � Mo�e nie? � Nie wiem! � odpar� ramionami ruszaj�c. � Ot, to pos�uchaj! By�by z ciebie cz�owiek, �eby� mia� w�asn� ziemi�, w�asn� �on� i w�asnego brata. Kto tego nie ma, ten, bracie, opadnie jak li�� jesienny, omszeje bezu�yteczny jak dziki kamie�! I z tob� tak b�dzie! Musia� to wreszcie i pos�ysze� Marek, bo raz pierwszy podni�s� na towarzysza swe oczy, siwe jak stal, a spokojne jak tonie bezdennych w�d. � Dlaczego? � spyta�. � Bo ci nie w�asne Skomonty, gdzie przepracowa�e� dziesi�� najlepszych lat, ani �ona dla ciebie � Marta Wojnata i nie brat � �ukasz Gral. � A wy co mieli�cie w�asnego, Rymku? � Ja? � stary si� zamy�li�� � Ja mia�em w twoim wieku chor�giew nad sob�, szeroki �wiat i wielk� my�l. Rzuci�em wszystko i cho� przynios�em do domu to drewno tylko i blizny, nie pomienia�bym swej doli na twoj�� na wasz� teraz! � To Kazio dobrze zrobi�, �e zbieg�? � Nie dobrze, ale mo�e najrozumniej! � Zobaczymy! � powt�rzy� swoje Marek. Wyszli z lasu na szerok� uprawn� r�wnin�. W dali czernia� dw�r nad Dubiss�, ku kt�remu posz�y oczy obu, i w jednej my�li zapewne przyspieszyli kroku. Czekano tam ich niecierpliwie. Nie m�wili nic wi�cej. Brama odwieczna, z daszkiem i jak�� sentencj� �aci�sk� wyryt� na sczernia�ej blasze, z wizerunkiem Bogarodzicy u szczytu, otwar�a si� pod d�oni� Marka. W domu �wieci�o jedno tylko okno naro�ne, szeroko otwarte. Gdy si� zbli�yli, dolecia� ich gruby g�os recytuj�cy przed�miertn� litani�, a kilka innych g�os�w, �kaniem przerwanych, odpowiada�o ch�rem. Odkryli g�owy i weszli do wn�trza mrocznych sieni, kieruj�c si� blaskiem �wiecy i szmerem modlitwy. Noc letnia, gwiazd i r� zapachu pe�na, wdziera�a si� do owego pokoju w rogu domu i dziwi�a ��temu p�omykowi �miertelnej �wiecy woskowej, co tla�a skwiercz�c na stole oko�o pos�ania� Wi�cej ona dymu i cieni ruchliwych ni� �wiat�a rzuca�a na twarz tego, co tam le�a� i kona�. Starzec to by� suchy i zawi�d�y, zmieniony t� pierwsz� i ostatni� chorob�, a jednak, pomimo cierpienia, spokojny i bardzo pogodny. Le�a� na wznak i s�ucha� mod��w, od czasu do czasu poruszaj�c ustami; oczy mia� wp�przymkni�te, jeszcze �ywe i przytomne; nie spuszcza� ich ze �ciany, gdzie �wieci� ryngraf pradziad�w, dwie szable i w�r�d �wi�conych zi� i palm krzy�yk na zblak�ej wst��eczce. W r�kach, z�o�onych na piersiach, trzyma� kurczowo koniec �a�cuszka, co mu opasywa� szyj� � medalik �wi�ty mo�e. A ksi�dz wci�� si� modli�. Derkacze ze dworu g�uszy�y jego modlitwy i p�acz je cz�sto przerywa�, a chory niekiedy podnosi� powieki i obchodzi� wzrokiem otaczaj�cych, jakby szuka� kogo� na pr�no! W�wczas gas�y mu �renice i kurcz przerywa� spok�j twarzy, a d�onie jeszcze silniej tuli�y do piersi ko�ce �a�cuszka. � Baranku Bo�y� � zaintonowa� ksi�dz. Chory trzykro� uderzy� si� w piersi, obr�ci� z trudem na bok i spyta�: � Czy jeszcze nie ma Marka z powrotem? � Jestem! � odpar� pos�pny g�os z k�ta. Obejrzeli si� wszyscy, a spo�r�d s�u�by kl�cz�cej podni�s� si� i do ojcd przyst�pi� najstarszy z rodziny, a do rodzica najpodobniejszy, olbrzym jasnow�osy. Stan�� naprzeciw chorego i czeka� jak s�uga rozkazu. Twarz jego, sucha, ostra, jak br�z twarda i jak br�z opalona, odcina�a si� ponuro w chybotliwym �wietle gromnicy. Oczy wygl�da�y g��boko spod czaszki i silnych brwi, w�skie usta zacina�a jeszcze silniej �a�o�� owa straszna, co nigdy na wierzch nie wybucha. � Stary zmierzy� go wzrokiem i spyta� spokojnie: � Opasy dobrze sprzeda�e�? � Po sto talar�w sztuka. Si�gn�� do kieszeni, po pieni�dze snad�, ale chory g�ow� potrz�sn��. � Zostaw! To nie nasze. Do po�wickiej kasy z�o�ysz. To Orwid�w grosz! Dobrze, �e� wr�ci�. Ba�em si� ciebie nie doczeka�, ale B�g �askaw! Umilk�, jakby my�li zbiera�, i pocz�� powoli: � Nie pisali moi ojcowie nigdy testamentu � bo i po co? Uczciwy uszanuje ojcowskie s�owo, a z�y i pismo zburzy! Starym obyczajem i ja was chc� za �ycia podzieli� ustn� wol�. Ziemi kawa� jest �wi�tej i grosza troch�; aby�cie nie skar�yli si� na mnie kiedy, �em kogo skrzywdzi� � sami powiedzcie, czego chcecie z ojcowizny? Ja rozs�dz�! M�wcie, dzieci! Zapanowa�o milczenie. Marek oczy spu�ci�, namy�la� si� po swojemu nad ka�dym s�owem i czeka� na tamtych � na troje, co si� skupi�o bli�ej pos�ania: dwoje przyrodnich i macocha. On sta� dalej i sam. � M�wcie dzieci, mnie pilno ko�czy�! � powt�rzy� chory. W�wczas z kl�czek przysun�a si� do r�k jego szczup�a posta� dziewczynki mo�e o�mnastoletniej, bardzo bladej i mizernej. Podnios�a oczy swe czarne, cudne wyrazem my�li wielkiej i szlachetnej, i wyszepta�a: Papo, i ja mog� o co prosi�? A jak�e, Hanko, mo�esz. M�w �mia�o! � Papo, ja nie chc� ani ziemi, ani grosza � nic, nic, tylko s�owa waszego, �eby mnie uczy� si� nie bronili! Ja im wszystko oddam za swobod� i prac�, kt�r� kocham. Wszystko!� � Hanko!� � upomina�a matka z cicha. Dziewczyna wzdrygn�a si� i nabieraj�c otuchy, m�wi�a coraz gor�cej: � Ja wiem, mamo, to nie wypada, niestosowne, mama chce mnie zatrzyma� w domu, a ja nie mog�! Papo! Na Boga si� kln�, �e nie nadu�yj� swobody, tylko mi j� dajcie, bo� bo� Zabrak�o jej tchu. Doko�cz! � rzek� chory. Bo �y� nie potrafi� bez nauki i woli � i nie do pu��cie, papo, �ebym krad�a to, jak g�odny � chleb. Sucha d�o� starca spocz�a na rozpalonej g�owie, jakby j� uspokoi� pragn��, ale nic nie odrzek� na pro�b�, tylko dalej si�gaj�c wzrokiem, spyta�: � Na ciebie kolej, Witoldzie, chod� bli�ej! Z mroku wysun�� si� ch�opak dwudziestoletni, uderzaj�co �adny, smuk�y, odziany z wyszukan� elegancj� i nie�mia�o przyst�pi� bli�ej. � Ja, papo, sam nie wiem � wyb�ka� � Smo�e da B�g, papo wyzdrowieje. � Ty nie doktor, a mnie pociech nie trzeba. Czego chcesz na sw�j dzia�? Ch�opak spojrza� na matk�, na ksi�dza i zach�cony przyjaznym skinieniem, odpar� ju� �mielej: � Ja bym chcia� gospodarowa� z mam� w Skomontach, je�li papy �aska. � Tak?� � zamrucza� Czertwan. I podnosz�c oczy, spyta�: � A ty, Marku? Olbrzym snad� si� ju� namy�li�, bo odpar� natychmiast: � Dajcie mi, ojcze, nieboszczki matki zagrod� w Sandwilach i Dewajt�. � Na sw�j chleb chcesz i�� i �eni� si� pewnie tak�e? � spyta� ojciec, pos�pnie. � Ju� mi czas! � odrzek� kr�tko syn. Stary spos�pnia�, skrzywi� si�, jakby go co� zabola�o, i chwil� czeka�, czy si� jeszcze kto nie ozwie. � A ty? � zagadn�� do �ony si� zwracaj�c. Zaszlocha�a okropnie. � Mnie nic nie trzeba, gdy ciebie nie stanie. K�t w Skomontach do �mierci przy Witoldzie. Co wdowie mi�e? Jeden gr�b! Znowu pomilcza� troch� i znowu westchn��. � Zapomnieli�cie wszyscy � zacz�� smutnie � �e tu brak jednego, �e troje dzieci mia�a�. Kobieta wsta�a z kl�czek i przerwa�a mu gwa�townie: � Zabroni�e� go wspomina�. Przekl��e�! � Nie! � zaprzeczy�, a oko mu strzeli�o iskrami � cho� przekl�ty ka�dy, co ziemi� rodzon� rzuca, gdy mu ci�ko! Pami�tajcie: przekl�ty! Wstyd on mi zrobi� i ha�b�, ale to moje dziecko! Zachowa�em mu t� ziemi� i pami�� w sercu cho� smutn�. Mo�e on wr�ci � czekajcie! I darujcie, gdy do was przyjdzie, jak ja darowuj�. Znowu zamilk�, mysli zbiera�, zapatrzony w p�omyk gromnicy. � Daj tu plany, Marku, rzek�. Syn wyszed�, wr�ci� po chwili i ��dany przedmiot rozwin�� przed nim, a chory troch� si� podni�s�, chudym palcem wiod�c po papierze co� pokazywa� i m�wi�: � Skomonty po ojcach wzi��em i starym obyczajem najm�odszemu oddaj�. Za rok z dniem pe�noletno�ci, Witold je obejmie, a tymczasem matka nimi zarz�dzi i przy nim do �mierci zostanie. Ch�opak obejrza� si� znowu matk� i spyta� z cicha: � To Marek ju� tu nie b�dzie gospodarzy�? � Kiedy m�wi�, �e matka to nie Marek! S�ysza�em, �e d�ugi masz � to ha�ba i wstyd! S�ysza�em, �e nie uczysz si� � to nikczemno��, i �e hulasz, trwoni�c czas i zdrowie � to pod�o��! Je�li takim zostaniesz, odst�pi ci� b�ogos�awie�stwo Bo�e i moje. Pami�taj! Witold oczy spu�ci�, poczerwienia� i milcza�, a chory dalej wskazywa� i m�wi�: � A drugi folwark, Ejniki, to Kazia spu�cizna, gdy wr�ci. I to ci, �ono, oddaj� w opiek�. Niech znajdzie k�t w�asny i czysty i t� ziemi�, kt�r� opu�ci�, pracuj�c� dla niego! Pami�taj, nie skrzywd� go i oddaj moje b�ogos�awie�stwo, chybaby wiary i mowy zapomnia�� Wtedy nie� nie� nie b�ogos�aw!� � B�g go uchowa i �wi�ty jego patron! � wtr�ci� ksi�dz. I znowu Czertwan co� palcem oznaczy� i do �ony zwr�cony rzek�: � A to Budrajcie, twoje wiano, Hanki posag. Nie taka ona, jak inne dziewcz�ta, ale przeto t� r�nic� trza w niej uszanowa�, bo z d�bu nie zrobisz obr�czy i tylko po�amiesz. Pilnuj jej, ale daj swobod� w tym, co godziwe, niech nie zbraknie chleba i wyg�d, a drog�, kt�r� obierze, niech idzie. Nauki chce, a nauka nie grzech nikomu! Z �kaniem rzuci�a si� dziewczynka do r�k ojcowskich. Krzy�yk jej naznaczy� nad czo�em i m�wi� �agodnie: � Pami�taj, dziecko: wiar� uchowaj, pami�taj. Nie b�d� uczon� lepiej, ale rozumn�! Rozumiesz? Bym nie po�a �owa� w grobie, �em ci uczyni� wol�! R�k� po�o�y�a na piersi i powtarza�a ca�a przej�ta: � Nie, nie, nie! Marek wci�� plan trzyma� i patrza� spokojnie, jak po kawa�ku znika�a ojcowizna, i patrza� jeszcze, gdy nic nie zosta�o na jego dzia�, nic z tej ziemi, kt�r� od dziesi�ciu lat w zast�pstwie ojca uprawia� w pocie czo�a! Ka�dy dosta� cz��: i utracjusz, i zbieg � dla niego nie by�o ani pi�dzi w�r�d tych �an�w i ��k, i las�w. I s�usznie: on tylko prosi� o wiano matki, szlachcianki z za�cianka, i lasu kawa� w wid�ach potoku i Dubissy. Ojciec i jego pro�by wys�ucha�, jak tamtych. � Z�� plany, Marku, rozda�em wszystko � rzek� wreszcie stary. � Prosi�e� o w�asny kawa� ziemi i niezale�no��. Czas ci o rodzinie w�asnej pomy�le�. Prawda! Oni wszyscy odeszli z tym, co chcieli, i tobie si� to samo nale�y! Mo�e s�uszniej jeszcze, bo� zapracowa�! Przymkn�� oczy i le�a� chwil� zamy�lony, bez ruchu. Nagle poruszy� si� gwa�townie i m�wi� pocz�� gor�co, przeszywaj�c syna wzrokiem: � A kt� mnie zast�pi? Kto? Nie mia�em ja nigdy tej swobody i go�ciem by�em pod w�asnym dachem. Obce r�ce uprawia�y moj� rol�, p�ki ty nie doros�e�. Ja ca�e �ycie s�ug� by�em i ekonomem, a teraz kto we�mie moj� s�u�b�?� Zamilk� i Marek milcza�, tylko brwi zmarszczy�, usta zagryz�, buntowa�o mu si� co� w duszy� Stary patrza� na�: odgad� burz�, co wzbiera�a w skrytej duszy, i m�wi� pocz�� wolniej, ciszej, jak o czym� �wi�tym a tajemniczym: � Min�o wiele lat od mojej m�odo�ci. M�wi� jedni, �e inny teraz �wiat, inni ludzie, inne �ycie. Nieprawda! �wiat ten sam i ludzie, tylko si� st�pili jak, ot, te moje stare szabliska od ci�g�ego r�bania a r�bania po kamieniu! Szczerba nie wstyd, byle rdzy nie by�o, bo rdza zje najlepsz� stal, a szczerb� odtoczysz w potrzebie! Za owych dawnych czas�w wielkie burze chodzi�y po �wiecie i chmury o�owiane, a lata suszy by�y, wi�c lud czeka� z tych chmur deszczu i rosy, ale B�g inaczej chcia�. Nie deszcz przyszed�, ale grady i pioruny na ludzi i mienia. I wszystko si� sko�czy�o!� Piotr Orwid bratem mi by�; z jego �aski ja, chudopacho�ek, do szk� chodzi�em, razem s�u�yli�my potem jeszcze wi�kszemu ni� my wszyscy panu! Grom go trafi� u mego boku daleko st�d. Wr�ci�em sam nad Dubiss� nasz�, zasta�em zgliszcza w Skomontach, a w Po�wiciu u niego dziecko sierot�! I jakem mu przysi�g� w chwili zgonu, stan��em za ojca sierocie, s�ug� wdowie, opiekunem ich dobra. Trzydzie�ci lat min�o. Rany si� pobli�ni�y, b�l w g��b poszed� i por�s� tward� skorup�. Wyhodowa�em ch�opca na cz�owieka, sam si� o�eni�em, odbudowa�em po cegle rumowiska! Pami�tacie, ksi�e dobrodzieju, owe czasy i Kazimierza Orwida? Takich; ju� nie ma teraz! Ha, szczerby, rdza! Wiadomo! Nad dziecko w�asne milszym mi by�, �eni� si� mia�, no, i znowu te burze przysz�y, Bo�e skaranie! I jak dawniej zgub� nios�y dla wielu i dla niego! Cudowna patronko nasza! Tyle �ez, tyle n�dzy. Dwa razy przeby�em za �ywota to samo! Poszed� i on i nie wr�ci�! Raz go tylko ujrza�em na drodze: na piersi mi upad� i zap�aka�, i na krew ojcowsk� zakl��, �ebym o nim pami�ta�. Narzeczona posz�a za nim! Rzucili mi mienie i dobro, i ziemi�, jak �wi�ty depozyt sierot, i oto lat tyle, jak nie by�o o nich wie�ci. G�os mu cich� i opada�, szeptem doko�czy� z przejmuj�cym �alem: � �I nie zobacz� ju� ich moje oczy, nie zwr�c� im tego, com tak� prac� zachowa�, ju� nie! Mo�e czekaj� tam na m�j raport?� Tyle lat!� Urwa�, wyczerpany ostatecznie, i zamkn�� oczy, a po twarzy snu�y mu si� �a�obne cienie. Marek g�ow� zwiesi� i wszyscy zadumali si� smutnie, opr�cz Witolda, kt�ry opodal na fotelu usiad� i ziewa�. Pani Czertwan pierwsza przysz�a do s�owa: � �eby �yli, daliby wiedzie� o sobie � rzek�a, a widz�c, �e m�� si� nie rusza, spojrza�a na� przel�k�a. Piersi chorego podnosi� ci�ki oddech, hucz�c jak w pr�ni. Pochyli�a si� nad nim, poprawi�a poduszki, do ust poda�a wina troch�. Wypi�, ale oczu nie rozwar�; musia� go b�l szarpa�, bo chwilami krzywi�y si� usta i fa�dowa�o czo�o. Cz�owieczek ma�y, bezmiernie oty�y, w okularach na malutkim nosku, wychyli� si� z k�ta i sapi�c, mru��c oczy, wyg�osi�: � S�dowa dawno�� min�a! Nale�y wezwa� przez guberskie wiadomo�ci sukcesor�w, a jak si� nie zg�osz�� Czertwana jakby kto w twarz uderzy�. Zadr�a�, ostatnia krew nabieg�a twarz i czo�o, spojrza� strasznie na m�wi�cego� � Dla sumienia nie ma dawno�ci, panie Jazwig�o; mnie prawniczych sposob�w nie trzeba, ja mam tu prawo � uderzy� si� w pier� � i wedle niego ca�e �ycie post�powa�em! Uchowa�em spu�cizn� przez te ci�kich lat tyle nie dla obcych, ale dla niego lub dzieci! Jurysta brwi podni�s�, pog�adzi� monumentaln� �ysin�, przymru�y� jeszcze wi�cej �widruj�ce oczki. No, a jak oni z kretesem przepadli? I oni, i dzieci? H�?� Je�li ich nie ma � powt�rzy� chory z namys�em � to za dziesi�� lat od mej �mierci ten, co po mnie nast�pi, ziemi� rozda ludziom, co dla niej pracowali, w�o�cianom s�siednich trzech wiosek, na r�wne cz�ci, a kapita�y, com z�o�y�, odda na dobr� spraw� i msz� �wi�t� ufunduje w Ugianach za dusze nie�yj�cych. Ale tak nie b�dzie: oni wr�c�, pr�dko mo�e, zobaczycie! Oczy na milcz�cego Marka podni�s� i rzek�: � We�miesz sobie synu, matczyn� zagrod� i Dewajt�, zas�u�y�e� na nie, ale nie p�jdziesz do w�asnej roli i pod twoj� strzech�, nie b�dziesz dla siebie pracowa�. Nie na tom ja ciebie hodowa�! Do Po�wicia p�jdziesz, tamt� spu�cizn� �wi�t� we�miesz po mnie i jakem czyni� i �y�, tak ci nakazuj�! Olbrzym nic nie odrzek�, a ojciec, snad� przywyk�y do jego mrukliwo�ci, nie pyta� o zgod�, tylko �w �a�cuszek zdj�� z siebie dr��cymi r�kami, rozwi�za� woreczek jedwabny, co na nim wisia�, i doby� kluczyk niewielki i po�ow� starego sygnetu z herbem wp�zatartym. � To klucz od biura, a to znak, pami�tka. Drug� po �ow� pier�cienia Kazimierz Orwid wzi�� ze sob� odchodz�c. W biurku plenipotencj� znajdziesz na swe imi� i wszelkie wskaz�wki. Reszt� pan Jazwig�o ci dopowie, bo mi czasu brak i si�. We� to, Marku, niech umr� spokojny! M�odszy jeszcze sta� jak wryty. R�ce jego muskularne, opalone, na kt�rych dziwnie odbija�a z�ota obr�czka, zaciska�y kurczowo por�cz ��ka. Blady by� jak �ciana, przez wargi b�yska�y zaci�te z�by. Czu� by�o, �e mu wulkan kot�owa� w duszy, �e wy�by, gdyby przem�wi�. Macocha poruszy�a si� niecierpliwie. � Id��e, kiedy ojciec ka�e! � zawo�a�a, ale stary spojrza� na ni� surowo. Daj pok�j. Nie zawsze ten dotrzyma, kto godzi si� bez namys�u. S�uchaj, Marku, mnie pilno ko�czy�, a ta mi zosta�a ostatnia troska jak kamie� na duszy. Zdejm mi j�, a szcz�cie ci to przyniesie. Chod�. Marek oci�gaj�c si� przyst�pi�. Ojciec �a�cuszek zarzuci� mu na szyj� i ju� uspokojony, pe�nym g�osem m�wi�: � Jak pies wierny b�dziesz i jak kur czujny, i nie dasz nikomu wzi�� Orwid�w dobra, chyba kto ci przyniesie drug� po�ow� tego sygnetu. Taka by�a umowa z nimi. Zapami�tasz? Ja przysi�g�em, a ty dochowasz? R�ce na g�owie mu z�o�y� i doda� uroczy�cie: � Dusz� ci moj� oddaj� i �wi�t� my�l, i wiar�! Ma�o ty m�wisz i nikt ci� nie zna, mo�e� z�y, to niech ci� me b�ogos�awie�stwo zmieni, a mo�e� dobry, to niech ci pragnienia zi�ci. Najstarszy� i najrozumniejszy z nich wszystkich, a oni boj� si� ciebie. Nie krzywd� ich i nie my�l o sobie. Twoja cz�� w Po�wiciu za rzek�. Pami�taj! daj s�owo!� Chwil� g�os nie chcia� wyj�� z gard�a biedaka, potem wyrwa�o si� niewyra�nie: � Kazali�cie, to dotrzymam!� Chory odetchn��, jak wyzwolony, g�ow� syna przycisn�� do piersi; na p�owe w�osy m�odego spad�o �ez par�. � Niech ci B�g p�aci! � wyszepta� i zaraz potem, jakby nap�dzony niewidzialn� d�oni� do po�piechu, rzek�: � Marku, podaj ksi�dzu szkatu�k�! Po chwili do r�k plebana syn poda� spor� �elazn�, kryt� skrzynk�. Witold wsta� z fotela i na palcach podszed� bli�ej, za opieku�cze plecy matki i siostry. Chory spod poduszki wyj�� klucz od skarbca i m�wi� do ksi�dza coraz wolniej: � Siedm cz�ci tam jest, ojcze, po pi�� tysi�cy rubli w ka�dej. Dla dzieci czworga i dla �ony, a sz�sty rozdzielcie mi�dzy s�ugi wasze. A si�dmy oddajcie do Ugian, cudownej Pani, pod kt�rej opiek� odda�em siebie za m�odu. Niech z pracy mojej przyjmie ofiar�, jako mnie nigdy nie opu�ci�a. Pleban liczy� i po kolei wr�cza� im spu�cizn�. Cz�� Kazimierza wzi�a matka, ostatni wzi�� Marek i pust� skrzynk� na bok usun��. Nie on j� ju� b�dzie nape�nia� jak dot�d. Wzrok chorego szed� po nich coraz bledszy. � To i wszystko! � powtarzam � sko�czy�em, sko�czy�em!� R�k� do b�ogos�awie�stwa podni�s�. � Daj wam Bo�e dol� i spok�j, i swobod�, bo to i ca�e szcz�cie na ziemi! �yjcie w zgodzie i razem � b�dziecie silni! Pokl�kli wszyscy, a on nad pochylonymi g�owami krzy� naznaczy� i opad� ci�ko na pos�anie. Chwil� odpoczywa� nieruchomy, strasznie blady, a potem tkni�ty sw� najwi�ksz� trosk� oczy wlepi� w stoj�cego naprzeciw Marka. � Pami�taj, �e� ty Orwid�w s�uga, pami�taj! � wyszepta�. � Kazali�cie, b�d�! � powt�rzy� swoje olbrzym. Wtem z mroku wysun�� si� Rymko Ragis i na kiju wsparty, stan�� obok Marka. � A mnie kto w dziale we�mie, Czertwanie? � rzek� na p� szyderczo � zapiszcie komu w inwentarzu, by si� nie pobili o mnie! Na to raz pierwszy o�ywi�a si� ponura twarz Marka i pr�dko, jakby si� l�ka�, �e go wyprzedz�, rzek�: � Wy ze mn� p�jdziecie, Rymko Ragis! S�usznie � rzek� chory � id�cie z nim, kolego, do jego zagrody, by si� nie troska� o swoje! A ty, Witoldzie, ciotk� Ann� do �mierci utrzymuj i s�ug starych nie wyp�dzaj! Stary s�uga � przyjaciel! Chcia� co� jeszcze m�wi�, ale ju� nie zdo�a�, po�o�y� si� na wznak, oczy zamkn��, r�kami przyciska� bolej�ce piersi. Chwilami jak martwy by�, bez g�osu i tchu, i ruchu, a� go cierpienie chwyci�o: w�wczas st�ka�, j�cza�, chrapa�, to znowu, jakby modlitw� chcia� zag�uszy� b�l, szepta� niewyra�nie wci�� jeden psalm, urywaj�c ci�gle: � Judica me Deus et discerne causam meam� Ksi�dz do r�k poda� mu gromnic� i monotonnym grubym g�osem zacz�� odmawia� psalmy. Witold wr�ci� na sw�j fotel, �ona opar�a �okcie na brzegu ��ka, wyczerpana zupe�nie, dziewczyna szlocha�a skulona na ziemi. Tylko Marek sta� nieporuszony, ze zmarszczk� na czole i zaci�tymi usty, patrza� na twarz ojca. A twarz ta coraz si� przeci�ga�a, ��k�a, z piersi dobywa�o si� mozolne tchnienie, w kt�rym bystre ucho rozr�ni� mog�o coraz niewyra�niej: � Judica me Deus et discerne causam meam� Uroczysta cisza zaleg�a pok�j� By�a to agonia, przedsionek wieczno�ci! W oknie poblad�y gwiazdy i uderzy�a wo� rosy porannej, padaj�cej na kwitn�ce r�e na dziedzi�cu. Kr�tka noc letnia dobiega�a kresu. A� wreszcie, gdy zapia�y trzecie kury, Czertwan oczy rozwar� szeroko, na ryngraf je podni�s� i westchn��. Gromnica wysun�a si� z r�k i zgas�a, powsta� gwar i ruch okropny. Porwali si� wszyscy. Stary oczy mia� otwarte, �ez �miertelnych pe�ne, rysy dziwnie pogodne. � Jak �y�, tak umar�! � zamrucza� Ragis, ocieraj�c w�sy i powieki. � O Jezu! o Jezu! � rycza�a �ona, t�uk�c czo�o o brzeg ��ka. � �wiat�a, J�zef! � rzuci� sw�j pierwszy rozkaz m�ody pan Skomont�w. Marek usun�� si� troch� i w okno spojrza�. Brzask wiosenny �wita� i dzie� nadchodzi�, r�owymi smugami zagl�daj�c do izby. Budzi�y si� ptaki po ga��ziach, wstawali ludzie, zwierz, owady najlichsze do �ycia, do pracy, do ruchu, tylko on, starzec pracowity jak pszczo�a, ranny jak skowronek, czujny jak kur, nie wstawa�. Zda� ju� sw� prac� i trud � odpoczywa�. By� to dla niego dzie� wielkiego �wi�ta i spokoju! II W tydzie� po �mierci Czertwana oryginalny orszak przeci�ga� ulic� za�cianka Sandwile. Przodem szed� Rymko i Ragis z dubelt�wk� przez pl4cy i borsucz� torb� przy boku, otoczony p�tuzinem ps�w rozmaitych. Na sznurku prowadzi� oswojonego lisa, a z zanadrza sinej kapoty wygl�da�y pyszczki, srokatych kr�lik�w. W�drowna ta mena�eria poprzedza�a w�z drabiniasty, eskortowany przez ospowatego parobka, a na wozie pi�trzy�y si� dwie skrzynie zielone, par� sto�k�w, jakie� siatki, p�ki wyprawnych i niewyprawnych sk�rek, motyki, garnki, a na szczycie w ogromnej klatce jecha� �uraw siwy i kilkana�cie sztuk mniejszego ptactwa, krzycz�c i �wiegoc�c wniebog�osy. Za tym wozem, sz�a par� wo��w chudych, mizerna krowina, kilkoro ciel�t, a na ko�cu Marek Czertwan wi�d� za uzd� s�dziw� klacz bia��, kt�ra w Skomontach wozi�a wod� i drwa. Tabor zamyka� pies bury, nieufnie spogl�daj�cy woko�o. Pomimo roboczego dnia i oboj�tno�ci �mujdzkiej kto �yw, wyleg� za wrota, pozdrawiaj�c przybysz�w uprzejmie i dziwi�c si� mocno. � To� to wszystko, co dali Markowi ze Skomont�w? � szeptano mi�dzy sob�. Jego samego nie �miano zapyta�. Szed� chmurny jak noc, milcz�c, uchyla� przed znajomymi kapelusza. Stary Wojnat sta� u wr�t swej zagrody, r�k� oczy przys�oni�, popatrza�, a zza jego plec�w ciekawie wygl�da�a Marta. � W imi� Ojca i Syna! A to co? � zakrzycza�. � Pogorzelcy! � odpar� szyderczo Ragis, nie zatrzymuj�c si� wcale. � Marek! Co to znaczy? Teatr pokazujesz? Chod� no tu. M�ody g�ow� potrz�sn��. � Za chwil� przyjd� do was � odpar�. Obok zagrody Wojnata, p�otem oddzielona, le�a�a druga granicz�ca ju� z polami. Przeciwie�stwem by�a ona pod wzgl�dem porz�dku i dobrobytu s�siedniej. Zamiast parkanu, kilka kamieni broni�o jej od ulicy, �le os�aniaj�c zagony mizernej gryki i owsa zasianych w pustym ogr�dku. Nie by�o tam wi�ni i u��w, z daleka bi�y w oczy odarte budowle, chata bez szyb i dziedzi�czyk chwastem poros�y. By� to dzia� Markowy, matczyna zagroda. Tabor zwr�ci� si� w podw�rze, na zwalonej przyzbie usiad� Ragis i dla dodania sobie rezonu zacz�� gwizda� przez z�by. Marek z parobkiem wy�adowali w�z, zagnali �a�o�nie rycz�ce byd�o do pustej ob�rki, sprz�tn�li w�z z drogi. Dziatwa przygl�da�a im si� z ulicy ciekawa, zdziwiona. Zajmowa� j� nadzwyczaj szpak w klatce, kt�ry co chwila podlatywa� i krzycza�: � Na zdrowie! Na zdrowie! � Cicho b�a�nie! Nikt nie kicha! � upomina� go Ragis, na wielk� uciech� dzieci. � Mo�esz wraca�, Grenis � rzek� wreszcie Marek do parobka, wciskaj�c mu w r�k� pieni�ny podarek. Ch�op si� cofn��, jakby mu w�giel gor�cy podano, i zamiast i�� do dworu, sta� i milcza� obracaj�c bicz w r�ku. � Czeg� chcesz? � zagada� go Ragis. � Gdzie moje konie, tam i ja si� ostan� � odpar� po �mujdzku. � Pani kaza�a ci wraca�, to wracaj! � mrukn�� Marek. �mujdzin obejrza� si� woko�o, na drog�, na niebo, na rzek�, wr�ci� oczyma do krzywej stajenki, podszed� do niej, zajrza� i pod �cian� si� po�o�y�. � Namy�li si�, to wr�ci! � rzek� Ragis. � Ja tymczasem za�o�� sobie gniazdo. Biedne bestyjki moje, przechoruj� jazd�! Marek pomy�la� chwil�, zawaha� si� i ruszy� do Wojnat�w. Ko�czy� trzeba by�o, bo wieczorem ju� go czekano w Po�wiciu. Wszed�. Marta szy�a u okna, stary drepta� po izbie. Zamilkli na jego widok. � Raczy�e� wreszcie pokaza� si�! � wybuchn�� Wojnat. � Przez tydzie� nie sta�o ci czasu donie��, co si� dzieje. No, gadaj teraz! � Wida� nie by�o czasu, je�li nie przyszed�em. Wzros�em w�r�d was i przywyk�em, ale ojciec dziecku pierwszy. Kilka dni temu w gr�b go po�o�yli�my. � To� widzia�em, by�em na pogrzebie. Ja si� pytam, co z sob� robisz teraz? � Zrobi�, jak ojciec kaza�! � odpar� ponuro. � No, to gadaj�e! Co to za komedie z t� zdechlin�, co� przyprowadzi�? � Ano, co mi dali z domu, to wzi��em! � Jak to �dali�? Kilka sztuk, tobie, ze Skomont�w? Ojciec nie zostawi� woli? � Zostawi�. Ziemi� podzieli�! � No, jak�e? Co� dosta�? � Zagrod� i Dewajte. � A Skomonty?� Ejniki?� Kapita�y?� � Skomonty Witolda i matki, Ejniki Kaziowi, z kapita��w wypad�o ka�demu po 5 000 rubli! � Czemu� nie dochodzi� swej cz�ci dobytku? Jak �ebraka ci� wyprawili! Jest prawo przecie! � Ja swar�w nie chc�. Nie dali, si�� bra� nie b�d� � rzek� Marek, ruszaj�c ramionami. � Ciemi�go! � zaburcza� stary i urwa�. Czas jaki� chodzi� po izbie i sapa�, potem zacz�� m�wi� coraz gniewniej: � Szachraje! Oszuka�cy! Znale�li gamonia i obrali! Skrzywdzili moj� krew, na z�o�� mnie. Poczekajcie! Zobaczymy, kto m�drszy! Wyp�dzili z torbami i �miej� si� ze starego Wojnata! Ja im poka��! B�dzie on pan, a wy ho�ysze! Przyjdzie nas prosi�! Figa! Zatrzyma� si� przed Markiem i z dum� patrz�c na jego atletyczny wzrost, rzek�: � Twoje r�ce, a moja g�owa cud�w doka��! Zagrody po��czymy w jedno i b�dziemy pracowa�. Nie umr�, nim ty ich wszystkich nie posp�acasz i nie zbierzesz fortuny w swoje r�ce. Na jesieni cichy �lub z Mart� we�miecie, razem �y� b�dziemy i patrze�, jak oni b�d� szale�. Rozumiesz? na dzia� si� nie zgadzaj i p�a� im powoli. �ycie d�ugie, doczekasz si� dobra. Marek milcza�, g�ow� zwiesi� i s�ucha�. Tak, to by�o jego marzenie. Marta, praca i ziemia, ziemia ukochana! Mo�e �al i krzywda szepta�y co� o odwecie, a stary i to g�aska�, rozdmuchiwa�. Machinalnie, mo�e na pokus� cich�, m�ody w zanadrze wsun�� r�k� i woreczek z sygnetem przycisn�� z tak� moc� do piersi, �e a� go zabola�o, i d�ugo nie m�g� si� zdoby� na s�owo. � A co? � spyta� Wojnat. � Doda�em ci rezonu. Nie strach ci ju� rudery? By�o to wezwanie. Marek oczy podni�s� na Mart� i rzek� przez z�by: � Strach czy nie, ja w niej nie zostan�, tylko do wieczora. Stary poblad�, przestraszy� si�. � Dlaczego� to do wieczora?� � Bo mi ojciec kaza� Po�wicia pilnowa�. Ju� mnie tam czekaj�. By� to grom. Dziewczyna opu�ci�a r�ce z robot� i a� zbiela�a, staremu zapar�o dech w piersi. Otworzy� usta, wytrzeszczy� oczy, oniemia�. Zapomnieli o przywi�zaniu starego Czertwana, o tej kuli przy nodze, kt�r� wl�k� ca�e �ycie, o tej wariacji, jak m�wiono! Zda� j� synowi, mo�e zarazi� sw� s�abo�ci� jak rodzinn� chorob�! Po chwili jednak z�owieszczej ciszy Wojnat wybuchn��: Ty? Ty? Do Po�wicia? znowu za ekonoma daremnego! Ty? Ty? � P�jd�! � rzek� kr�tko Marek, przerywaj�c. � P�jdziesz? Czego? Czeka� na umar�ych, jak Czertwan czeka�? Zastan�w si�!� � Po co si� zastanawia�, wuju? Ojciec w grobie i da�em s�owo! P�jd�! � A twoja ziemia? A ja? A Marta? Pomy�l ty o tym?� � Co tu my�le�? Ziemi Ragis dopatrzy, a wy i Marta� Wola Bo�a! � Jak to? Co to? � Mo�e poczekacie na mnie, je�li �aska. Mo�e Orwidowie wr�c� pr�dzej, ni� spodziewani? Czy ja wiem? Ojciec kaza� � musz�! Stary r�ce za pas za�o�y� i z gniewu przechodz�c w spokojn� zaci�to��, cedzi� zacz�� s�owo po s�owie: � A to ich sobie czekaj, tych swoich Orwidow! I owszem! Wys�uguj emerytur�! Ale co nas, to nie mieszaj do swych plan�w! Mnie nap�dza �mier�, nie mam prawa czeka�, si� brak! R�k mi trzeba m�odych zaraz i pomocy! Albo zostawaj tu dzi�, albo id� � na zawsze� Marek g�ow� potrz�sn��. � Wy wiecie, �e nie mog� zosta�! Wola wasza � p�jd�! � Z Panem Bogiem � mrukn�� stary, odwracaj�c si�. M�ody podni�s� oczy, szuka� narzeczonej, ale miejsce u okna by�o puste, robota le�a�a porzucona, dziewczyna wy�lizn�a si� niespostrze�enie. Sk�oni� si� wujowi i wyszed�. Na podw�rzu nie by�o Marty, okr��y� ogr�dek, bra� za klamk� swych drzwi, gdy go dolecia�o lekkie �kanie pod p�otem. Zadr�a�, rozchyli� g�szcz wi�niowy s�siedniej zagrody i zajrza�. Dziewczyna siedzia�a skulona na ziemi, fartuszkiem zakry�a twarz i p�aka�a rozpacznie. D�ugo sta� i patrza� na t� bole��, nim si� zebra� na s�owo. � Marto, nie p�acz! � rzek� z cicha � co to pomo�e? Chcia�em si� z tob� po�egna� Porwa�a si� z ziemi gwa�townie, zaczerwieniona od �ez i wzruszenia. � Nie s�uchaj dziada! � zawo�a�a � jemu jedno: ty czy inny, byle zdr�w i m�ody! Niech szuka r�k i pomocy, ale nie m�a dla mnie! Trzeba ci i��, och, Bo�e m�j! Strach pomy�le�! Ale czy wr�cisz za rok, czy za dwa, czy za sto, ja, p�ki �ycia � twoja! Na co chcesz, przysi�gn� ci! � Nie przysi�gaj, ale dotrzymaj! � odpar� powa� nie. � B�g s�yszy! Ja zawsze jednaki! Ty wiesz! � Zobaczysz! � szepn�a z naciskiem � �e i ja taka! Ty albo �aden! Trzymali si� za r�ce i staliby tak d�ugo, os�oni�ci g�stwin�, gdyby nie ruch w ruderze i g�os Ragisa za oknem. Swoim zwyczajem gada� z mena�eri�! Marek u�cisn�� d�onie dziewczyny i cofn�� si�. Ga��zie zaj�y zwyk�e miejsce, oddzieli�y znowu zielonym murem dwa ogrody, nie zosta�o ani szczeliny, ani znaku, chyba w m�odych sercach na dnie troch� gorzkiego wesela. Ragis nie traci� czasu. Rudery swej nie pozna� Marek. Stary j� uprz�tn��, okurzy�, na pustych �cianach rozwiesi� bro�, trofea my�liwskie i �ycie �w. Genowefy w kilkunastu jaskrawych obrazkach; sprz�ty zaj�y puste k�ty, a w dw�ch rogach umie�ci� dwa tapczany na pos�anie. Zwierz�ta ogl�da�y nowe miejsce, piszcz�c i skoml�c. Gospodarz rozpakowywa� skrzynie, prawi�c im moralne sentencje: � A co? zjad�e� harbuza? � spyta� wchodz�cego. � Od kogo? � Ano od starego i dziewczyny! � Stary nie jedno z dziewczyn�! � odmrukn�� Marek, otwieraj�c sw�j t�omok. � A wiesz, �e Grenis uciek� z ko�mi? � Uciek�? � Widzia�em przez okno, jak je wyprowadzi�, siad� i wyjecha�. Chcia�em �apa�, ale potem z�o�� mnie wzi�a! Zabrali tyle, niech ich i ta reszta ud�awi! � Dobrze�cie zrobili! Znajdziemy i parobka, i konie za pieni�dze. Zgi�� si� nad skrzyni� i zamilk�. Ragis g�ow� pokiwa�, usiad� na zydlu i fajk� zapali�. � Ot, si� i sta�o, co ci prorokowa�em! � zacz�� smutno. � Krzywda i krzywda! By�o ci po tyle lat pracowa�! Co� si� sta�o? Jak z �odzi rozbitej kawa� spr�chnia�ej deski. I znowu odchodzisz? Marek milcza� uparcie. Powoli dobywa� ze skrzyni swe bogactwa i rozmieszcza� je po �cianach i stole. Zakry� pos�anie. Zapomnie� chcia�, �e on tu go�ciem tylko do zmroku. � Czego to ludzie nie zrobi�? � m�wi� dalej stary. � Czertwan by� sprawiedliwy i twardy, no, i jego osiod�ali, wodzili na sznurku. Ot, chyba �e lepiej na �wiecie by� z�ym jak dobrym! � Nie m�w nic na ojca! � odpar� Marek. � Zrobi�, jak chcieli! Oni my�leli �le, a on zrobi� dobrze! � Bo co? � zagadn�� Rymko ciekawie. M�ody si� wyprostowa� � jak zwykle � namy�la� chwil� nad odpowiedzi�. By� to na��g charakteru. Przez t� chwil� oczyma spocz�� na �cianie, nad swym tapczanem. Tam, pod �wi�tym obrazkiem, wisia� z blachy czarnej wyci�ty rycerz konny, z podw�jnym krzy�em na tarczy, z mieczem wzniesionym w prawicy. Na niego patrza� Marek i wyrzek� powoli: � Nie dla siebie ja pracowa�em i znosi�em, i milcza�em. � To dla kog�? Dla Wojnat�w czy Witolda? � Dla tego! � zamrucza�, g�ow� �cian� wskazuj�c. Ragisowi za�wieci�y siwe oczki i w�siki pokr�ci�, ale jakby nie zrozumia�, m�wi� dalej: � Skomonty za rok przejd� w cudze r�ce. Witold zje ojcowizn� jak bekasa! M�ode z�by i �akome. Kazio nie wr�ci, a je�li i wr�ci, to sprzeda Ejniki, Hanka zmarnieje z nauki i straci Budrajcie! Zginie wszystko! Marek podni�s� g�ow�, odrzuci� w�osy z czo�a i d�oni� za pier� si� chwyci�, jakby go tam w g��bi zabola�o co� okropnie, i znowu po namy�le wym�wi� ju� nie cicho, ale pe�nym g�osem i z dzik� energi�: � Zginie, zginie! � powiadacie. � Ej, ojcze, w ten dzie� zguby nie stanie chyba na ziemi mnie i Dewajtisa mojego! Kaleka patrza� i s�ucha�. Od dziecka zna� tego cz�owieka, �yli razem, a nigdy go takim nie widzia�. Jak surma bojowa zabrzmia� jego g�os pos�pny, pioruny strzeli�y z zimnych oczu. S�o�ce zajrza�o w cienie izdebki i jeden promyk oz�oci� czarnego rycerza na �cianie i jasnow�osego �mujdzina. I raz pierwszy zauwa�y� Ragis, �e chrze�niak jego mia� takie same surowe i zaci�te rysy, jakby je�dziec �elaznym bratem mu by� czy ojcem i na boje i�� mieli razem. Zdj�a go cze�� jaka� niebywa�a i d�ugo milcza� wpatrzony w tych dw�ch, i sam nie wiedzia�, kt�ry mu by� wi�kszym w tej chwili. Marek pierwszy si� opami�ta�, zl�k� si� wybuchu, poczerwienia�, obejrza� si� i pocz�� majstrowa� oko�o swej strzelby. P�omyk zgas�. � I c� ty im zaradzisz? Nie masz czasu i prawa i�� im z pomoc� � zagai� rozmow� stary wojak. � To oni przyjd� do mnie! � by�a niewyra�na odpowied�. Przyjd�, �eby� si� podpisa� na dziale, i musisz! Nie musz�, jak nie chc�! A to chyba! Masz sens! M�ody sko�czy� sw� robot�, siad� u okna, doby� z kieszeni stary pugilares i na skrawku papieru zacz�� rachowa�. Czasem oczy podnosi� i smutno spogl�da� na s�o�ce. Zst�powa�o z po�udnia, wzywa�o go do odwrotu. Zacz�li rozmawia� o swych niedostatkach. Brak�o wszystkiego, chleba nawet. Budynki prosi�y strzech, ziemia uprawy, ogr�d p�ot�w, chata szyb i gruntownej reparacji. Po sko�czonym obrachunku z kapita�u po�owa ledwie zosta�a; marna suma, kt�r� Marek schowa� na powr�t do kieszeni na sp�acenie kaprys�w Witolda i powr�t do ca�ej ojcowizny. Ragis zgarn�� pieni�dze u�miechaj�c si� �artobliwie. � No, teraz ja tu niby pan. Kontrolowa� ostro nie b�dziesz? � Mo�e raz na kwarta� zajrz� do was!� � To dobrze! Poka�� ci, co umiem! Zobaczysz! M�ody g�ow� skin��. Ni� mu nie mog�o wr�ci� swobody i ochoty. Zgarbi� si�, r�ce za�o�y� i w milczeniu wygl�da� okienkiem na bia�aw� gryk� i owies nik�y w ogrodzie. M�g� ju� i�� do Po�wicia, ale si� oci�ga� � my�la�, �e niepr�dko spocznie u siebie, we w�asnej chacie. Ragis si� krz�ta�, postukuj�c drewnian� nog�, wychodzi� i wraca� � czu�, �e nie czas by�o dra�ni� utyskiwaniem biedaka, wi�c mu da� spok�j. I nikt ich te� nie odwiedza� z za�cianka. Przyjaciela Grala nie by�o w domu, a Wojnat nie �artowa� w gniewie. Smutne to by�o gospodarstwo. Wiecz�r nadchodzi�: par� uko�nych smug czerwieni zajrza�o w Markowe oczy, a on jakby zrozumia� to has�o � wsta�, strzelb� zarzuci� na plecy, wzi�� kapelusz: � Trza mi ju� i��! Zosta�cie zdrowi � rzek� do przy jaciela. Kapelusz wcisn�� na oczy i wyszed� na podw�rze. � Chod�, Margas! � zawo�a� burego psa. � Poczekaj, odprowadz� ci� do rzeki! � krzykn�� Ragis za nim. � A to co? � doda� spogl�daj�c w ulic�. Drog� jecha� Grenis konno, drugiego konia prowadz�c luzem, zawr�ci� w podw�rze. � A ty sk�d? � zagadn�� Marek. � A z paszy � odpar� parobek. � To� nie by� w Skomontach? � Ju�ci, �e nie by�em! A czego? Przy koniach siedzia�em, bo niby �wi�to. A jutro to nam robot� poka�ecie. � Przecie� we dworze s�u�ysz? � Ja przy koniach s�u�y�em. Nie na tom je pas�, by drugi poniewiera�! Czy obroku dacie, panie? � Dam, jak wr�c�! � odpar� Ragis. � Pilnuj�e zagrody tymczasem! � A ju�ci! Co mam innego robi�? Paniczowe konie i ja! Ragis u�miechn�� si� zadowolony. � To mi drab setny!. Pos�uszny i g�upi! Marek spod oka patrza� w okna Wojnat�w i milcza�. Mi�dzy wi�niami mign�a krasa chustka Marty, obejrza� si� za ni� raz i drugi i przy�pieszy� kroku. By�o to jego ostatnie po�egnanie. Min�li za�cianek i znikn�li w zmroku. Jak przed tygodniem szli ku d�browie, lecz ju� nie ku Skomontom, ale w prawo, na huk rzeki. � Rymko Ragis p�g�osem zacz�� odmawia� pacierze; wiecz�r stawa� si� coraz cichszy i spokojniejszy. W ciszy tej Marek co� s�ucha� podnosz�c cz�sto g�ow� i przystaj�c. Coraz bli�ej, coraz wyra�niej ogarnia�a id�cych g�ucha, tajemnicza melodia natury ciemnego boru! M�ody s�ucha�, jak s�uchamy ukochanego g�osu po latach niewidzenia i jak �owimy chciwie cudn� pie�� o wielkich bohaterach. Co� go ci�gn�o do tych szept�w drzewnych, do tej czarnej g�szczy! � S�yszycie, jak Dewajtis szumi? � ozwa� si� z cicha do kaleki. � Ot, gadanie! � ruszy� stary ramionami. � Jakby on inaczej szumia� ni� wszystkie. To nawet nie d�b, ale po�wicki m�yn terkoce na Dubissie. Nie, to on gada na polanie! Pos�uchajcie! Ach, ty poganinie zakamienia�y! Czy ci nie wstyd z�e wzywa� tak� mow�? Chrztu zapomnia�e� czy co, ze swym nabo�e�stwem do drzewa? Na t� admonicj� Marek umilk�. Dochodzili d�browy, olbrzymy zakrywa�y im niebo, zabiega�y drog�, jakby z powitaniem wyci�ga�y ramiona. Zabra�a ich puszcza w zazdrosne obj�cie. Zygzakiem, bez �ladu, szed� przodem Czertwan i wci�� nads�uchiwa�, jakby z tych szmer�w jeden wyr�nia�, jakby na wezwanie czyje szed�, coraz g��biej i g��biej. A� nagle rozwidnia�o im nad g�ow�, kawa� nieba mign�� i przed id�cymi wynurzy�a si� szeroka polana. Pod stopami grunt si� podnosi�: to resztki starodawnych okop�w, na boku czernia� kontur zwalonej na p� baszty, a przed nimi na �rodku polany sta� protoplasta d�browy, stary jak �mujdzkie bogi, i zda si� wita� przybywaj�cych g�uchym, przeci�g�ym szelestem. Marek si� zatrzyma�. � No i czeg� stajesz � rzuci� Ragis � ju� p�no, a pr�d wartki pod po�wickim ogrodem. Jeszcze ci si� wypadek zdarzy� mo�e z cz�nem. � Spocznijmy chwil�, ojcze! Zaraz odp�yn�! � No kiedy tak, to usi�d�my! Moje drewienko narowiste, sta� nie lubi. Masz tytu�? Zapalili fajki i d�ug� chwil� tylko siny dym rozbija� si� g�stymi k��bami. � �le! � zacz�� Ragis � oj, �le! Na co ci przysz�o! Drugie dziesi�� lat minie na darmo, a potem staro�� i koniec. Nic nie zdob�dziesz i nic nie posi�dziesz, a co masz, stracisz! I na co tak? Tamci nie wr�c�! � Kto wie? � zamrucza� Marek. � Ka�dy wie. Sk�d by si� wzi�li po tylu latach? Spadek jak mi�d, wnet go za �cian� mucha poczuje! Oni pomarli! � Mo�e! Trza czeka�! � Ot, g�upi�! � stary splun�� � przez to czekanie stracisz Skomonty, Mart�, dol�, zdrowie i m�odo��. Co� ty dobrego mia� kiedy w �yciu? Na co ci si� zda�a ta praca i troska od wyrostka, od berbecia ju�. Nic nie masz, won wyp�dzili jak przyb��d� i nawet si� skar�y� nie umiesz. � Nie umiem! � r potwierdzi� Marek wstaj�c � i na co skarga? Urwa�, pomy�la� chwil�, obj�� wzrokiem d�bowe konary i doda� po �mujdzku starodawne, typowe przys�owie: � Czy si� stanie, co ma sta�, czy nie stanie, �emajtis zawsze zostanie. Ragis podni�s� si� tak�e i g�ow� pokr�ci�. � Po zbiegu �lad st�p, po pozosta�ym �lad krwi! � zamrucza� ponuro. Po tej zamianie przys��w nie m�wili z sob� nic wi�cej. Przer�n�li uko�nie polan�, strom� �cie�yn� zeszli na brzeg rzeki. ��dka czeka�a, uwi�zana u pnia olszyny, przewo�nik drzema� w g��bi. � Bywajcie� zdrowi, ojcze Rymko � rzek� Marek, pochylaj�c si� do r�ki starego � dzi�kuj� wam za wszystko dobre! � Z Bogiem, synku, szcz�liwie! � szepn�� Ragis g�ucho. M�ody odwi�za� cz�no, nie budz�c ch�opa, i wzi�� wios�o w r�ce. Po chwili Dubissa porwa�a drobn� ��dk� i odrzuci�a j� o kilka s��ni od brzegu. Stary opar� si� na kiju i patrza� za ni�. Olbrzymia posta� wio�larza czernia�a na wodzie. Sta� z odkryt� g�ow� i patrza� wy�ej g�owy Rymki, na szczyty d�browy. �egna� j� ostatni� my�l� i spojrzeniem. Potem mala�, czernia� jak punkt niewyra�ny, a� wreszcie stopi� si� w mroku i znikn��. Kaleka czeka� chwil kilka, wreszcie strzelb� zdj�� z plec�w i wypali� w powietrze. Po ma�ej przerwie za wod� za�wieci�o co� i huk rozleg�, a potem st�umione szumem rzeki szczekanie psa, to Margas na drugim brzegu, w po�wickim parku. Wygnaniec stan�� ca�o na miejscu przeznaczenia; Ragis westchn�� i zawr�ci� ku domowi. � Daj mu Bo�e wr�ci� do swego, bo dobry i cierpliwy! � wyszepta�. D�browa szumia�a, ale Ragis jej szumu nie rozumia� i nie poj��, �e stary d�b z polany odpowiada� mu: �Powr�ci, powr�ci! � tylko poczekajcie! Wszystko mija! Powr�ci, powr�ci!�� III D�browa w wid�ach Dubissy i Ejni od niepami�tnych czas�w by�a w�asno�ci� Czertwan�w. Niegdy�, w szarej wiek�w oddali, �wi�tynia tam sta�a, zamek jej strzeg�. W �wi�tyni bogini Aleksota by�a czczona, zamku bronili, zajadli wojownicy w sk�ry odziani, z toporem w gar�ci a fanatyzmem w sercu. Dzi� z zamku zosta�y zaledwie �lady okop�w i wa��w, zmursza�a baszta pod sieci� chmielu, studnia bezdenna, wysch�a, kurhan, pod kt�ry z�o�ono obro�c�w, i legendy. A po �wi�tyni na polance zosta�y dwa g�azy pokryte jakimi� znakami z wy��obieniem w �rodku � i Dewajtis. Min�y wieki, zgin�