7316
Szczegóły |
Tytuł |
7316 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7316 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7316 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7316 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dan Simmons
Endymion
Przek�ad Wojciech Szypu�a
(Endymion)
Data wydania oryginalnego 1995
Data wydania polskiego1998
Nie wolno nam zapomina�, �e dusza ludzka,
Bez wzgl�du na to, jak niezale�n�
Czyni j� nasza filozofia,
W swoich narodzinach i rozwoju
Pozostaje nierozerwalnie zwi�zana
Ze wszech�wiatem, w kt�rym istnieje
Teilhard de Chardin
Dajcie nam bog�w.
O, bog�w nam dajcie!
Mamy ju� do�� ludzi
I koni mechanicznych.
D.H. Lawrence
1
Czytasz te s�owa z niew�a�ciwych przyczyn.
Je�eli chcesz si� dowiedzie�, jakie to uczucie kocha� si� z mesjaszem - naszym
mesjaszem - lepiej od�� t� ksi��k�, gdy� jeste� po prostu zwyk�ym podgl�daczem.
Je�li jeste� zagorza�ym wielbicielem �Pie�ni� starego poety i kieruje tob�
niepohamowana ciekawo�� dalszych los�w pielgrzym�w, kt�rzy wraz z nim przybyli
na
Hyperiona, musz� ci� rozczarowa�: nie mam poj�cia, co si� sta�o z wi�kszo�ci� z
nich. Zmarli
niemal trzysta lat przed moim narodzeniem.
Je�eli liczysz na to, �e lepiej zrozumiesz przes�anie przekazane nam przez T�,
Kt�ra
Naucza, prawdopodobnie r�wnie� sprawi� ci zaw�d. Musz� bowiem przyzna�, i� o
wiele
bardziej interesowa�a mnie jako kobieta, ni� jako nauczycielka czy mesjasz.
Wreszcie, je�li interesuj� ci� jej lub moje losy - c�, masz w r�kach
niew�a�ciwy
dokument. Wprawdzie nie ma w nich �adnych tajemnic, ale nie towarzyszy�em jej w
ostatnich
chwilach, sam za� pisz�c te s�owa, dopiero czekam na �mier�.
Je�eli w og�le czytasz to, co napisa�em, jestem zdumiony, cho� nie pierwszy to
wypadek, gdy rozw�j wydarze� mnie zdumiewa. Ostatnich kilka lat mojego �ycia
stanowi�
nieprzerwany ci�g nieprawdopodobnych sytuacji, z kt�rych ka�da kolejna okazywa�a
si�
cudowniejsza i bardziej nieunikniona od poprzedniej. Spisuj� wspomnienia, �eby
si� nimi
podzieli�; mo�e nawet nie tyle podzieli� - skoro dokument, kt�ry wyjdzie spod
mojej r�ki,
zapewne nigdy nie zostanie znaleziony - co raczej je uporz�dkowa�, tak na
pi�mie, jak i w
g�owie.
�Sk�d mam wiedzie� co my�l�, dop�ki nie zobacz�, co powiedzia�em?�, jak mawia�
jeden z pisarzy �yj�cych w �wiecie przed hegir�. W�a�nie: musz� zobaczy� te
wszystkie
wydarzenia u�o�one po kolei, �eby przekona� si�, co o nich my�l�. Kiedy ujrz�
fakty i uczucia
opisane czarno na bia�ym, uwierz�, i� rzeczywi�cie w nich uczestniczy�em i ich
do�wiadczy�em.
Je�eli czytasz z tych samych powod�w, dla kt�rych ja pisz� - chcia�by�
wprowadzi�
jaki� porz�dek w chaos ubieg�ych lat, uj�� w karby rozs�dku przypadkowe
zdarzenia, kt�re
wp�ywa�y na nasze �ycie na przestrzeni kilku standardowych dziesi�cioleci - kto
wie, czy
jednak nie kieruj� tob� w�a�ciwe motywy.
Od czego mam zacz��? Mo�e od wyroku �mierci? Tylko czyjego - mojego czyjej? A
je�eli mojego, to kt�rego? Jest w czym wybiera�... Niech wi�c b�dzie ostatni z
nich: zaczn�
od ko�ca.
Pisz� te s�owa zamkni�ty, niczym kot Schr�dingera, w pude�ku, kr���cym wysoko na
orbicie wok� obj�tego kwarantann� Armaghastu. Moje wi�zienie niezbyt przypomina
pude�ko: jest raczej g�adk� elipsoid� o wymiarach trzy na sze�� metr�w. Do ko�ca
�ycia
pozostanie ca�ym moim �wiatem. Jego wn�trze stanowi sparta�ska cela, w kt�rej
umieszczono czarn� skrzynk�, odpowiedzialn� za przetwarzanie zu�ytego powietrza
i
odpadk�w, koj�, syntezator �ywno�ci, w�sk� lad� pe�ni�c� jednocze�nie funkcj�
sto�u
jadalnego i biurka do pisania oraz umywalk�, prysznic i muszl� klozetow�,
oddzielone od
reszty pomieszczenia plastow��kninowym przepierzeniem. Jego tw�rcy najwyra�niej
starali
si� zadba� o moj� prywatno��, cho� nie do ko�ca rozumiem, co nimi powodowa�o:
nikt mnie
tu nigdy nie odwiedzi; w takich warunkach m�wienie o �prywatno�ci� to kiepski
�art.
Mam tu jeszcze tabliczk� i pisak. Po sko�czeniu strony kopiuj� j� na
mikropergamin
produkowany przez przetwornik odpadk�w. Jedyn� widoczn� zmian� w moim otoczeniu
jest
rosn�cy z dnia na dzie� stosik cienkich jak folia kartek.
Nigdzie nie wida� fiolki z gazem truj�cym, zainstalowanej w statyczno-
dynamicznej
skorupie pude�ka dla kota i pod��czonej do filtr�w powietrza w taki spos�b, �e
wszelkie pr�by
rozbrojenia mechanizmu doprowadzi�yby do opr�nienia jej z cyjanku. Podobnie
zreszt�
sta�oby si�, gdyby kto� pr�bowa� uszkodzi� sam� skorup�. Detektor
promieniowania,
pod��czony do niego zegar i pr�bk� pierwiastka promieniotw�rczego r�wnie�
wtopiono w
zamro�one pole energetyczne skorupy. Nie b�d� wiedzia�, kiedy losowo dzia�aj�cy
zegar
uruchomi detektor; nie zorientuj� si�, gdy ten sam zegar usunie o�owiany
p�aszcz,
przes�aniaj�cy drobink� izotopu, podobnie jak nie b�d� mia� poj�cia, kiedy z
pr�bki wystrzeli
jaka� cz�stka.
Z pewno�ci� jednak zauwa��, je�eli w chwili pojawienia si� cz�stki detektor
b�dzie
w��czony. Przez t� sekund� czy dwie, zanim gaz mnie zabije, powinienem poczu� w
powietrzu zapach gorzkich migda��w.
Mam nadziej�, �e b�dzie to dos�ownie sekunda czy dwie, nie wi�cej.
Technicznie rzecz bior�c, zgodnie z prastarym paradoksem fizyki kwantowej, w tej
chwili nie jestem ani �ywy, ani martwy. Istniej� w stanie niestabilnym, pod
postaci�
nak�adaj�cych si� fal prawdopodobie�stwa, zarezerwowanych niegdy� dla kota w
eksperymencie my�lowym Schr�dingera. Poniewa� skorupa pude�ka jest niczym innym
jak
czyst�, zamro�on� energi�, gotow� uwolni� si� przy najl�ejszej cho�by pr�bie
dostania si� do
�rodka, nikt tu nie zajrzy, �eby sprawdzi�, czy �yj�. Teoretycznie nikt nie jest
bezpo�rednio
odpowiedzialny za moj� egzekucj�; to niezmienne prawa kwantowe decyduj� o tym,
czy
prze�yj� nast�pn� mikrosekund�. Nie ma obserwator�w.
Jednak�e to ja jestem obserwatorem i to ja na ten konkretny kolaps funkcji
falowej
czekam z ca�kiem sporym zainteresowaniem. B�dzie taka kr�tka chwila, gdy us�ysz�
syk
ulatuj�cego gazu, a cyjanek nie dotrze jeszcze do moich p�uc, serca i m�zgu.
Dowiem si�
wtedy, jak wszech�wiat postanowi� dalej ewoluowa�.
To tyle je�li chodzi o mnie ale - je�li si� nad tym g��biej zastanowi� - jest to
jedyny
aspekt ewolucji wszech�wiata, kt�ry interesuje wi�kszo�� ludzi.
Tymczasem jem, �pi�, wydalam, oddycham i przechodz� przez codzienny rytua�
zdarze� godnych co najwy�ej zapomnienia. C� za ironia losu, skoro �yj� teraz (o
ile ��yj�
jest tu dobrym s�owem) tylko po to, by pami�ta� i pisa� o tym, co pami�tam!
Niemal na pewno czytasz te s�owa z niew�a�ciwych przyczyn, ale w naszym �yciu
nie
brakuje sytuacji, gdy przyczyny nie s� najwa�niejsze. Liczy si� tylko to, �e co�
robimy. W
ko�cowym rozrachunku warte zapami�tania b�d� dwa niepodwa�alne fakty: ja
spisa�em moje
wspomnienia, a ty je czytasz.
Od czego zacz��? Od niej? Jest osob�, o kt�rej ty chcesz czyta�, a ja chc�
zapami�ta�
ponad wszystko inne. Mo�e jednak powinienem zacz�� od opisu wydarze�, kt�re
zaprowadzi�y mnie najpierw do niej, a p�niej tutaj - cho� po drodze odwiedzi�em
wiele
miejsc w naszej galaktyce i poza jej granicami.
Zaczn� od pocz�tku, od mojego pierwszego wyroku �mierci.
2
Nazywam si� Raul Endymion (moje imi� wymawia si� tak samo, jak Paul). Urodzi�em
si� na planecie zwanej Hyperionem, w roku 693 wed�ug naszego miejscowego
kalendarza,
czyli w 3099 wedle rachuby obowi�zuj�cej przed hegir� b�d� te� w 247 roku po
Upadku, jak
przyj�li�my odmierza� czas w epoce Paxu.
Kiedy podr�owa�em z T�, Kt�ra Naucza, m�wiono o mnie, �e by�em pasterzem. To
prawda. Prawie. Pochodz� z rodziny w�drownych pasterzy, zamieszkuj�cych odleg�e
��ki i
torfowiska na kontynencie zwanym Aquil�. Tam si� wychowa�em i czasem nawet,
jeszcze
b�d�c dzieckiem, pasa�em owce. Do dzi� mile wspominam owe spokojne noce pod
rozgwie�d�onym hyperio�skim niebem. W wieku lat szesnastu (wed�ug naszego
kalendarza)
uciek�em z domu i zaci�gn��em si� do podporz�dkowanej Paxowi Stra�y Planetarnej.
S�u�y�em w niej trzy, wype�nione nudn� rutyn� lata - z jednym niemi�ym
wyj�tkiem, kiedy to
na cztery miesi�ce wys�ano mnie na Ursusa do walki z powsta�cami. Opu�ciwszy
szeregi
Stra�y pracowa�em jako wykidaj�o i krupier black jacka w jednym z obskurnych
kasyn na
Dziewi�ciu Ogonach, potem dwie pory deszczowe sp�dzi�em dowodz�c bark� w g�rnym
biegu Kansu, a jeszcze p�niej, pod okiem artysty Avrola Hume�a, uczy�em si� na
ogrodnika,
poznaj�c tajniki tego zawodu w maj�tkach ziemskich na Dziobie. Kiedy jednak
kronikarze
Tej, Kt�ra Naucza stan�li przed zadaniem nazwania jej najbli�szego ucznia,
�pasterz�
brzmia�o zapewne najlepiej; budzi takie sympatyczne, biblijne skojarzenia.
Nie mam nic przeciwko tytu�owaniu mnie �pasterzem�, w mojej opowie�ci jednak
ca�a trz�dka b�dzie si� sk�ada� z jednej, niesko�czenie wa�nej owieczki, kt�r� w
dodatku
bardziej zgubi�em, ni� znalaz�em.
W momencie, gdy moje �ycie naprawd� si� zmieni�o i gdy zacz�a si� ta historia,
mia�em dwadzie�cia siedem lat. By�em wysoki jak na mieszka�ca Hyperiona, ale
poza tym
wyr�nia�em si� chyba tylko nieprzeci�tnymi odciskami na d�oniach i zami�owaniem
do
grzebania w r�nych ciekawostkach. Pracowa�em jako przewodnik my�liwych
zapuszczaj�cych si� na mokrad�a powy�ej zatoki Toschahi, sto kilometr�w na pomoc
od Port
Romance. Wiedzia�em ju� co nieco o seksie i ca�kiem sporo o r�nych rodzajach
broni, na
w�asnej sk�rze pozna�em przemo�ny wp�yw chciwo�ci na poczynania ludzi, nauczy�em
si�,
jak prze�y� w naszym �wiecie ufaj�c sile w�asnych pi�ci popartej do��
przeci�tn� dawk�
sprytu; mn�stwo rzeczy ciekawi�o mnie i by�em pewien, �e dokonam �ywota
spokojnie, bez
�adnych niespodzianek. By�em idiot�.
Naj�atwiej da�oby si� mnie w�wczas opisa�, stosuj�c niemal same zaprzeczenia.
Nigdy nie opuszcza�em Hyperiona; nigdy nawet nie rozwa�a�em takiej mo�liwo�ci.
Oczywi�cie, odwiedza�em nale��ce do Ko�cio�a katedry - cywilizacyjny wp�yw Paxu
si�ga�
nawet odludnych teren�w, na kt�re uciek�a moja rodzina sto lat wcze�niej, po
z�upieniu
Endymiona - ale nie przyj��em ani katechizmu, ani krzy�a. Sypia�em z kobietami,
ale nigdy
nie by�em zakochany. Je�li nie liczy� pocz�tkowych nauk pobieranych u babki, sam
kierowa�em swoj� edukacj�, czerpi�c wiedz� z ksi��ek, kt�re wr�cz po�era�em.
Mia�em
dwadzie�cia siedem lat i zdawa�o mi si�, �e wiem wszystko. Nic nie wiedzia�em.
Wtedy to, wczesn� jesieni� dwudziestego �smego roku mojego �ycia,
usatysfakcjonowany stanem w�asnej ignorancji i przekonany, �e nic istotnego
nigdy si� nie
zmieni, dokona�em czynu, kt�rym zas�u�y�em na wyrok �mierci i kt�ry sta� si� dla
mnie
pocz�tkiem prawdziwego �ycia.
Mokrad�a w pobli�u zatoki Toschahi s� niebezpieczne i niezdrowe. Od
niepami�tnych
czas�w (jeszcze przed Upadkiem) cz�owiek nie ingerowa� w ich losy, co nie
zmienia faktu, �e
co roku przybywaj� tu setki bogatych my�liwych, cz�sto z innych planet, �eby
zapolowa� na
kaczki. Wi�kszo�� protokrzy��wek wygin�a wkr�tce po regeneracji i uwolnieniu ze
statku
kolonizacyjnego przed siedmioma wiekami: albo nie potrafi�y si� dostosowa� do
klimatu
Hyperiona, albo zosta�y wyt�pione przez miejscowe drapie�niki. Nieliczne okazy
prze�y�y
jednak na bagnach pomocnej i �rodkowej Aquili. Przybyli wi�c my�liwi, a ja
zosta�em ich
przewodnikiem.
Pracowali�my we czw�rk�, urz�dziwszy sobie baz� wypadow� na starej plantacji
plastow��knik�w, po�o�onej na w�skim skrawku b�otnistego l�du, wci�ni�tym mi�dzy
mokrad�a i dop�yw Kansu. Moi towarzysze specjalizowali si� w prowadzeniu wypraw
w�dkarskich i ekspedycji na grubego zwierza, dzi�ki czemu podczas sezonu na
kaczki ca��
plantacj� mia�em dla siebie. P�tropikalne bagniska g�sto porasta�a chalma i
lasy
dziwodrzew�w; na wyrastaj�cych ponad powierzchni� mokrade� suchszych, skalistych
wyspach pieni�y si� olbrzymie prometeusze. Wczesn� jesieni�, kiedy pierwszy
trzaskaj�cy
przymrozek �cina� ziemi�, krzy��wki zatrzymywa�y si� tu na kr�tko w drodze z
po�udniowych wysp nad jeziora, znajduj�ce si� w najdalszych regionach P�askowy�u
Pinion.
P�torej godziny przed �witem zbudzi�em moich �my�liwych�. Przygotowa�em
�niadanie, kt�re sk�ada�o si� z grzanek z szynk� i kawy. Czw�rka oty�ych
biznesmen�w
po�ar�a je �apczywie, mamrocz�c i przeklinaj�c pod nosem. Musia�em im
przypomnie�, �eby
wyczy�cili i sprawdzili bro�: trzech mia�o strzelby, ale czwarty okaza� si� na
tyle g�upi, by
zabra� ze sob� antyczny karabin energetyczny. Zostawi�em ich samych,
pomrukuj�cych przy
jedzeniu, i poszed�em za barak, do Izzy, czarnej suki labradora, kt�r�
wychowywa�em od
szczeni�cia. Wiedzia�a, �e wybieramy si� na polowanie, tote� musia�em pog�aska�
j� po �bie i
karku, �eby si� uspokoi�a.
Kiedy na p�askodennej �odzi opuszczali�my zaro�ni�t� plantacj�, towarzyszy�o nam
pierwsze, s�abe jeszcze �wiat�o dnia. L�ni�ce nitki babiego lata pob�yskiwa�y
ponad drzewami
i w sklepionych tunelach z ga��zi. My�liwi - M. Rolman, M. Herrig, M. Rushomin i
M.
Poneascu - siedzieli na �aweczkach z przodu, a ja, stoj�c na rufie, dr�giem
popycha�em ��dk�
naprz�d. Obok mnie przycupn�a Izzy, oddzielona od my�liwych zrzuconymi na kup�
p�ywos�onami; na zakrzywionej dolnej powierzchni dysk�w widnia�a szorstka
skorupa z
plastow��kniny. Rolman i Herrig mieli na sobie drogie poncha z tkaniny
maskuj�cej, cho�
polimery uaktywnili dopiero wtedy, gdy zapu�cili�my si� ju� daleko na bagna.
Zwr�ci�em im
uwag�, �eby si� uciszyli, bo zbli�amy si� do zamieszkiwanych przez kaczki
obszar�w
s�odkowodnych. Wszyscy czterej zgromili mnie wzrokiem, ale rozmowy przycich�y, a
wkr�tce potem umilk�y ca�kowicie.
Zrobi�o si� ju� na tyle jasno, �e da�oby si� czyta�, gdy wreszcie zatrzyma�em
��d� na
granicy teren�w my�liwskich. Zwodowa�em p�ywos�ony, podci�gn��em po�atany,
nieprzemakalny kombinezon i zsun��em si� do wody, kt�ra w tym miejscu si�ga�a mi
do
piersi. Izzy wychyli�a si� przez burt� z b�yskiem w oku, ale gestem da�em jej
znak, �e nie pora
jeszcze skaka�. Zadygota�a i niespokojnie przysiad�a na ogonie.
- Prosz� mi da� strzelb� - powiedzia�em do M. Poneascu, kt�ry pierwszy mia�
zaj��
stanowisko. Takim niedzielnym my�liwym wystarczaj�co wiele k�opotu sprawia�o
zachowanie r�wnowagi przy schodzeniu do chybotliwych p�ywos�on, wola�em wi�c,
�eby nie
musieli zawraca� sobie g�owy broni�. Prosi�em, �eby opr�nili komory nabojowe i
w��czyli
bezpieczniki, ale kiedy Poneascu odda� mi bro�, wska�nik przy komorze �wieci�
czerwieni�, a
bezpiecznik by� zwolniony. Wyj��em nab�j, przesun��em bezpiecznik i w�o�y�em
strzelb� do
nieprzemakalnego pokrowca. Przerzu� i wszy j� nast�pnie przez rami�
przytrzyma�em os�on�,
pozwalaj�c masywnemu m�czy�nie zej�� z �odzi.
- Zaraz wracam - rzuci�em szeptem pozosta�ej tr�jce i zacz��em brodzi� w�r�d
roz�o�ystych li�ci chalmy, holuj�c za sob� p�ywaj�ce stanowisko strzeleckie.
Mog�em
pozwoli� my�liwym dop�yn�� na wybrane przez nich stanowiska, ale na terenie
mokrade�
pe�no by�o bagnistych oczek, kt�re w mgnieniu oka poch�on�yby dr�g z
odpychaj�cym si�
nim w�a�cicielem. W dodatku roi�o si� tu od wampirzych kleszczy wielko�ci
sporych
balon�w, kt�re specjalizowa�y si� w spadaniu z drzew na poruszaj�ce si� pod
spodem
obiekty, z konar�w co krok zwiesza�y si� jadowite w�e, dla laika niczym nie
r�ni�ce si� od
chalmowych pn�czy, a w wodzie buszowa�y �uskosty, kt�re bez trudu potrafi�yby
odgry��
palec. Zreszt�, na przypadkowych go�ci czeka�y i inne niespodzianki. Nauczony
do�wiadczeniem wiedzia�em te�, �e pozostawieni samym sobie rozstawiliby si� z
pewno�ci�
tak, �e przy pierwszym pojawieniu si� kaczek zacz�liby ostrzeliwa� siebie
nawzajem. A moja
praca polega�a na tym, �eby do takich wypadk�w nie dopuszcza�.
Zaparkowa�em p�ywos�on� Poneascu w�r�d spl�tanych li�ci, sk�d doskonale widzia�
ca�y g��wny akwen; obja�ni�em mu, gdzie znajd� si� stanowiska pozosta�ych,
przykaza�em,
�eby wygl�da� tylko przez szpar� w p��tnie i nie strzela� dop�ki wszystkich nie
rozstawi�, po
czym wr�ci�em po reszt�. Rushomina ustawi�em jakie� dwadzie�cia metr�w z prawej,
dla
Rolmana znalaz�em dobre miejsce bli�ej w�skiego kana�u i ruszy�em po idiot� z
broni�
energetyczn�, M. Herriga.
Do wschodu s�o�ca zosta�o jeszcze jakie� dziesi�� minut.
- Wreszcie, psiakrew, sobie o mnie przypomnia�e�! - warkn��, widz�c jak brodz� w
jego kierunku. Zd��y� ju� wskoczy� do p�ywos�ony i zamoczy� maskuj�ce spodnie. U
wylotu
kana�u wyp�ywaj�ce na powierzchni� b�belki metanu sygnalizowa�y mi spore
bagienko, kt�re
musia�em obchodzi� przy samym brzegu za ka�dym razem, gdy zbli�a�em si� do
�odzi. - Nie
p�acimy ci za takie cholerne marnowanie czasu - doda�, nie wypuszczaj�c z ust
grubego
cygara.
Skin��em g�ow� i wyci�gn��em w g�r� r�k�. Wyrwa�em mu zapalone cygaro
spomi�dzy z�b�w i cisn��em w przeciwn� stron�, ni� znajdowa�o si� bagno.
Mieli�my
szcz�cie, �e metan si� nie zapali�.
- Kaczki mog�yby poczu� dym - wyja�ni�em, nie zwracaj�c uwagi na rozdziawione
usta i czerwieniej�c� twarz M. Herriga.
Wpi��em si� w uprz�� os�ony i poci�gn��em go na otwarty teren. Czerwone i
pomara�czowe glony, kt�re po moim przej�ciu zd��y�y ju� ponownie pokry�
powierzchni�
wody, z obu stron op�ywa�y mi pier�.
M. Herrig pog�aska� sw�j drogi i bezu�yteczny karabin i spojrza� na mnie.
- Lepiej ch�opcze uwa�aj, co m�wisz, psiakrew, bo inaczej b�d� musia� ostrzej
zwr�ci� ci uwag� - rzek�. Przez niedopi�te poncho i bluz� maskuj�c� dojrza�em
z�oty b�ysk
zawieszonego na jego szyi podw�jnego krzy�a Paxu i, nieco wy�ej, czerwon�
wypuk�o��
prawdziwego krzy�okszta�tu. M. Herrig by� ponownie narodzonym chrze�cijaninem.
Nie odezwa�em si� ani s�owem, dop�ki nie umie�ci�em jego �blindu� na lewo od
kana�u. Teraz wszyscy czterej specjali�ci mogli �mia�o wali� w przestrze� nad
stawem bez
ryzyka, �e powystrzelaj� si� nawzajem.
- Niech pan zaci�gnie zas�on� i obserwuje przez szczelin� - poleci�em,
odczepiaj�c
p�ywos�on� od uprz�y i wi���c j� do korzenia chalmy.
M. Herrig mrukn�� co� pod nosem, ale nie spu�ci� zwini�tych zas�on maskuj�cych.
- Prosz� wstrzyma� si� ze strzelaniem do czasu, a� wypuszcz� wabiki - doda�em i
wskaza�em pozosta�e stanowiska. - I niech pan nie strzela w kierunku kana�u. Tam
b�dzie
moja ��dka.
M. Herrig nie odpowiedzia�.
Wzruszy�em ramionami i wr�ci�em do �odzi. Izzy pos�usznie czeka�a na mnie
siedz�c
na dnie, ale po wyrazie jej oczu i napi�tych mi�niach pozna�em, �e w duszy
obskakuje mnie i
merda ogonem rado�nie jak szczeniak. Nie wchodz�c do ��dki pog�aska�em j� po
karku.
- Jeszcze tylko par� chwil, male�ka! - szepn��em. Izzy, czuj�c, �e nie musi ju�
warowa� bez ruchu, stan�a na dziobie, gdy zacz��em holowa� ��d� w stron�
kana�ku.
�wietliste pasemka babiego lata znikn�y bez �ladu; s�ab�y b�yski meteor�w,
ca�ymi
rojami przecinaj�cych niebosk�on. �wiat�o przed�witu zmieni�o si� w sta��,
mleczn� po�wiat�.
Symfonia owadzich d�wi�k�w i rechotu �ab na b�otnistych �achach ust�powa�a
miejsca
porannym ptasim trelom, kt�rym z rzadka towarzyszy� chrobot �uskosta
nadymaj�cego sw�j
rezonator. Na wschodzie niebo b��kitnia�o coraz wyra�niej.
Wci�gn��em ��dk� pod niskie sklepienie z li�ci, gestem nakaza�em Izzy pozosta�
na
dziobie i spod �awek wydoby�em cztery wabiki. Wzd�u� brzegu wod� delikatnie
�ci��
cieniutki l�d, ale �rodek stawu by� od niego wolny. Zacz��em rozstawia� wabiki,
w��czaj�c je
po kolei. W �adnym miejscu woda nie si�ga�a mi wy�ej ni� do piersi.
Ledwie wr�ci�em do ��dki i u�o�y�em si� obok Izzy, skryty w cieniu zielska, gdy
zjawi�y si� kaczki. Izzy us�ysza�a je wcze�niej ni� ja: zesztywnia�a i zadar�a
nos, jak gdyby
chwyta�a ich unoszon� wiatrem wo�. Sekund� p�niej i do moich uszu dolecia�
szept
skrzyde�, wychyli�em si� wi�c i zerkn��em spomi�dzy kruchych li�ci.
Po�rodku stawu kr�ci�y si� wabiki, poprawiaj�c pi�rka. Jeden z nich odgi�� szyj�
w
ty�, zakwaka� dono�nie i w tym samym momencie prawdziwe krzy��wki wy�oni�y si�
znad
linii drzew na po�udniu. Z�o�ony z trzech kaczek klucz rozpad� si�, gdy ptaki
szerzej
rozpostar�y skrzyd�a i zacz�y hamowa�, niczym po niewidzialnych sznurkach
zni�aj�c si� ku
mokrad�om.
Poczu�em znajomy dreszcz emocji, kt�ry zawsze towarzyszy mi w takich chwilach:
co� �ciska mnie w gardle, serce najpierw wali jak m�otem, by po chwili prawie
si� zatrzyma� i
zabole�. Wi�kszo�� �ycia sp�dzi�em na odludziu, blisko natury, ale staj�c oko w
oko w jej
pi�knem zawsze czu�em si� do g��bi poruszony i odbiera�o mi mow�. Izzy ani
drgn�a,
upodabniaj�c si� do hebanowego pos�gu.
Wtedy zacz�a si� kanonada; wszystkie trzy strzelby wypali�y jednocze�nie, a
my�liwi
strzelali tak szybko, jak tylko si� da�o, b�yskawicznie wyrzucaj�c �uski z
kom�r. W porannej
mgle doskonale widzia�em w�sk� smug� fioletowego �wiat�a, znacz�c� pole ostrza�u
karabinu
energetycznego.
Pierwsza kaczka musia�a si� dosta� w krzy�owy ogie� dw�ch czy trzech broni,
kt�ry
rozerwa� j� na strz�py. Znikn�a w eksplozji pi�r i wn�trzno�ci. Druga z�o�y�a
skrzyd�a i
spad�a do wody, nagle pozbawiona ca�ego wdzi�ku i urody. Trzecia skr�ci�a,
wyr�wna�a lot
nisko nad powierzchni� stawu i machaj�c skrzyd�ami zyska�a nieco wysoko�ci.
�cigaj�cy j�
promie� energii ci�� li�cie i ga��zie niczym cicha kosa; ponownie zagra�y
strzelby, ale kaczka
zdawa�a si� przewidywa� ruchy my�liwych: zanurkowa�a nad sam� wod�, odbi�a ostro
w
prawo i pofrun�a wprost ku kana�owi.
Prosto na mnie i Izzy.
Lecia�a jakie� dwa metry nad mokrad�em, mocno pracuj�c skrzyd�ami; ca�e jej
cia�o
wyra�a�o pragnienie ucieczki. Nagle zda�em sobie spraw�, �e zamierza przelecie�
pod
drzewami, sklepionym tunelem z ga��zi, wprost nad uj�ciem kana�ku. Tymczasem
mimo i�
niezwyk�y tor lotu zaprowadzi� j� pomi�dzy stanowiska my�liwych, ogie� nie
ustawa�.
Praw� nog� wypchn��em ��d� spomi�dzy ga��zi.
- Wstrzyma� ogie�! - krzykn��em nawyk�ym do rozkazywania g�osem, jakiego
dorobi�em si� podczas kr�tkiej kariery sier�anta Stra�y Planetarnej. Dw�ch
m�czyzn
rzeczywi�cie przesta�o strzela�, ale w�a�ciciel jednej ze strzelb i M. Herrig z
karabinem wci��
usi�owali si�gn�� celu. Krzy��wka nawet na moment nie zawaha�a si�, mijaj�c nas
dos�ownie
o metr czy dwa.
Izzy zadygota�a i mia�em wra�enie, �e z zaskoczenia jeszcze szerzej rozdziawi�a
pysk.
Ostatnia strzelba zamilk�a na dobre, tymczasem fioletowy promie� zbli�a� si� do
nas
nieub�aganie. Krzykn��em i poci�gn��em Izzy w d�, pomi�dzy �awki.
Za moimi plecami kaczka wy�oni�a si� z tunelu chalmowych konar�w i wzbi�a wy�ej.
Nagle poczu�em wo� ozonu i idealnie prosta linia ognia przeci�a ��dk� przy
samej rufie.
Rzuci�em si� p�asko na dno, z�apa�em Izzy za obro�� i szarpn��em za sob�.
Fioletowa smuga o milimetr chybi�a moich zaci�ni�tych palc�w, W zaciekawionych
oczach labradora dostrzeg�em nik�y b�ysk zdumienia, gdy usi�owa� zni�y� �eb i
przytuli� si�
do mojej piersi, jakby zn�w by� szczeniakiem i chcia� mnie przeprosi� za kolejny
psikus. W
tej�e chwili g�owa psa wraz z cz�ci� szyi powy�ej obro�y zosta�a oddzielona od
reszty cia�a i
mi�kko plasn�a do wody. Nie wypu�ci�em obro�y z r�ki; cia�o Izzy wci�� opiera�o
si� na
mnie ca�ym ci�arem, a jej przednie �apy zadr�a�y mi na piersi, gdy z g�adko
przeci�tych
t�tnic bluzn�a krew. Przetoczy�em si� na bok i zepchn��em z siebie miotaj�ce
si� w
spazmach, bezg�owe cia�o Izzy. Jej ciep�a krew mia�a posmak miedzi.
Wi�zka energii rozb�ys�a jeszcze raz, obci�a gruby konar chalmy przy samym pniu
o
metr ode mnie, po czym znikn�a, jakby nigdy nie istnia�a.
Usiad�em wyprostowany i spojrza�em w stron� M. Herriga. Grubas w�a�nie po�o�y�
karabin na kolanach i zapala� cygaro, kt�rego dym miesza� si� z pasemkami mg�y
wci��
unosz�cej si� znad bagien.
Zsun��em si� do p�ytkiej wody, jeszcze czerwonej od krwi mojego psa i ruszy�em w
stron� M. Herriga.
Na m�j widok przycisn�� karabin do piersi. - Co jest? Idziesz po moje kaczki czy
b�d�
si� tak moczy�, a� zgni... - zacz�� nie wypuszczaj�c cygara z ust, ale, gdy
tylko znalaz� si� w
zasi�gu moich r�k, lew� d�oni� z�apa�em go za poncho i szarpn��em w prz�d.
Pr�bowa�
jeszcze wycelowa� karabin, wi�c drug� r�k� wyrwa�em mu go z obj�� i cisn��em
daleko w
bagnisko. M�czyzna krzykn�� co� i wyplu� cygaro, kt�re spad�o na dno
p�askodennej
os�onki, a ja �ci�gn��em go do wody. Kiedy wynurzy� si� parskaj�c i pluj�c
glonami, z ca�ej
si�y uderzy�em go prosto w usta. Czu�em, jak sk�ra na moich knykciach p�ka w
zetkni�ciu z
jego trzaskaj�cymi z�bami. M. Herrig zatoczy� si� w ty�, z g�uchym odg�osem
uderzy� g�ow�
w ram� p�ywos�ony i zn�w wpad� pod wod�.
Odczeka�em, a� jego nalana g�ba zacznie wyp�ywa� na powierzchni�, bia�a niczym
brzuch �ni�tej ryby, po czym z�apa�em go i przytrzyma�em pod wod�, patrz�c na
p�kaj�ce
banieczki powietrza i czuj�c na nadgarstkach nieszkodliwe uderzenia pulchnych
d�oni.
Pozosta�a tr�jka zacz�a co� wykrzykiwa� ze swoich pozycji, ale nie zwraca�em na
nich
uwagi.
Wreszcie chwyt M. Herriga na moich r�kach os�ab�, a strumie� b�belk�w zmieni�
si�
w cienk� stru�k�. Pu�ci�em m�czyzn� i odst�pi�em o krok; przez moment wydawa�o
mi si�,
�e ju� nie wyp�ynie, ale wtedy w�a�nie wystrzeli� na powierzchni� jak balon i
chwyci� si�
kraw�dzi p�ywos�ony. Zwymiotowa� wod� i glony. Odwr�ci�em si� plecami do niego i
poszed�em po innych.
- Na dzisiaj to wszystko - powiedzia�em. - Prosz� odda� mi bro�. Wracamy!
My�liwi otworzyli usta, jakby zamierzali zaprotestowa�, ale co� w wyrazie moich
oczu i zakrwawionej twarzy kaza�o im pos�ucha�.
- Zabierzcie swojego kumpla - doda�em, zwracaj�c si� do ostatniego z nich, M.
Poneascu, po czym zanios�em strzelby do �odzi. Roz�adowa�em je i schowa�em do
wodoszczelnego pojemnika na dziobie. Pude�ka z nabojami przenios�em na ruf�.
Pozbawione
g�owy cia�o Izzy zaczyna�o ju� sztywnie�, gdy zepchn��em je do wody. Wsz�dzie w
��dce
by�o pe�no jej krwi. Wr�ci�em na ruf�, schowa�em naboje i opar�em si� na dr�gu.
Wreszcie doczeka�em si� powrotu tr�jki my�liwych, z trudem wios�uj�cych w
p�ywos�onach i wlok�cych za sob� M. Herriga. Grubas wci�� le�a� przewieszony
przez burt�,
z blad� twarz�. Wdrapali si� na ��dk� i zacz�li wci�ga� os�ony na pok�ad.
- Zostawcie je - powiedzia�em. - Przywi��cie tylko do tego korzenia. Potem po
nie
wr�c�.
Tak te� zrobili, a p�niej wci�gn�li na pok�ad M. Herriga, niczym ogromn�,
przero�ni�t� ryb�. Wci�� rzyga�. Towarzyszy�y nam jedynie odg�osy wydawane przez
budz�cych si� mieszka�c�w bagna - owady i ptaki. Kiedy tr�jka pan�w zasiad�a ju�
na
�awkach, mrucz�c co� do siebie, powioz�em nas na plantacj�. S�o�ce wznosi�o si�
w�a�nie
ponad ciemnymi wodami i wypala�o resztki porannych opar�w.
I na tym wszystko powinno by�o si� zako�czy�. Oczywi�cie, wcale tak si� nie
sta�o.
Przygotowywa�em w�a�nie lunch w naszej prymitywnej kuchni, gdy z barak�w
mieszkalnych wynurzy� si� M. Herrig z p�kat�, wojskow� kartaczownic� w r�kach.
Posiadanie takiej broni by�o na Hyperionie nielegalne; zgodnie z prawem Paxu
mogli jej
u�ywa� tylko funkcjonariusze Stra�y Planetarnej. Zza uchylonych drzwi
pozosta�ych
budynk�w wychyla�y si� blade twarze wstrz��ni�tych my�liwych.
M. Herrig, spowity chmur� alkoholowych opar�w, niepewnym krokiem wszed� do
kuchni.
- Ty przekl�ty, poga�ski sukinsynu!... - grubas najwyra�niej nie m�g� si� oprze�
pokusie wyg�oszenia melodramatycznej mowy, zanim mnie zabije, ale nie czeka�em
na reszt�.
Rzuci�em si� szczupakiem naprz�d w tym samym momencie, gdy on strzeli� z biodra.
Sze�� tysi�cy stalowych sieka�c�w rozerwa�o na strz�py kuchenk�, rondel gulaszu,
nad kt�rym pracowa�em, zlew, okno nad zlewem, p�ki i stoj�ce na nich naczynia.
Grad
resztek jedzenia oraz plastikowych, porcelanowych i szklanych od�amk�w posypa�
mi si� na
nogi, gdy przepe�z�em pod lad� i chwyci�em M. Herriga za kostki n�g, zanim
zd��y� si�
przechyli� przez blat i dosi�gn�� mnie drugim strza�em.
Szarpn��em do siebie i m�czyzna run�� na grzbiet, wzbijaj�c z pod�ogi
dziesi�cioletnie tumany kurzu. Nie wstaj�c rzuci�em si� na niego, kolanem
opar�em mu si� na
kroczu i z�apa�em go za nadgarstek, chc�c wyrwa� strzelb�. M. Herrig mocno
trzyma� kolb�,
a palec wci�� mia� zaci�ni�ty na spu�cie. Us�ysza�em wizg magazynka,
wprowadzaj�cego
kolejny nab�j do komory; poczu�em na twarzy zion�cy whisky i cygarami oddech M.
Herriga,
gdy ten z triumfalnym u�miechem usi�owa� skierowa� luf� broni w moj� stron�.
Jednym
uderzeniem przedramienia w jego d�o� i strzelb� wepchn��em mu j� w mi�sisty,
podw�jny
podbr�dek. Przez u�amek sekundy patrzy�em mu prosto w oczy, zanim, szarpi�c si�,
nacisn��
spust do ko�ca.
Wyja�ni�em jednemu z pozosta�ych, jak si� obs�uguje radio w �wietlicy i przed
up�ywem godziny �migacz s�u�b bezpiecze�stwa Paxu wyl�dowa� na trawniku przed
barakami. Na ca�ym kontynencie zosta�o ledwie kilka sprawnych �migaczy, nic wi�c
dziwnego, �e widok czarnego pojazdu wr�y�, m�wi�c delikatnie, k�opoty.
Zwi�zali mi r�ce, umocowali do skroni kontroler korowy i posadzili w przegrodzie
dla
zatrzymanych w tyle pojazdu. Przez jaki� czas siedzia�em tam, sp�ywaj�c potem w
nieruchomym powietrzu, a paxowscy specjali�ci od medycyny s�dowej cieniutkimi
pesetami
zbierali z podziurawionych �cian i pod�ogi najdrobniejsze drzazgi ko�ci i
resztki m�zgu M.
Herriga. Wreszcie kiedy przes�uchali ju� reszt� my�liwych i zebrali tyle M.
Herriga, ile tylko
si� da�o, ujrza�em przez porysowane, perspexowe okno, jak �aduj� na pok�ad
�migacza jego
cia�o w plastikowym worku. Rozleg� si� �wist wirnik�w i wentylatory wt�oczy�y do
wn�trza
fal� �wie�ego powietrza - w sam� por�, bo mia�em ju� wra�enie, �e lada moment
si� udusz�.
�migacz wzbi� si� w powietrze, zatoczy� ko�o nad plantacj� i skierowa� si� na
po�udnie, do
Port Romance.
Sze�� dni p�niej odby� si� m�j proces. M. Rolman, M. Rushomin i M. Poneascu
zeznali, �e podczas polowania na bagnach zniewa�y�em M. Herriga i �e m�j pies
my�liwski
zgin�� w b�jce, kt�r� wszcz��em. Wed�ug ich s��w, po powrocie na plantacj�
wydoby�em
sk�d� nielegaln� kartaczownic� i zacz��em im wszystkim grozi� �mierci�. M.
Herrig chcia�
zabra� mi strzelb�, wi�c strzeli�em do niego z odleg�o�ci kilku krok�w. Pocisk
dos�ownie
oderwa� mu g�ow�.
M. Herrig zeznawa� ostatni, wci�� jeszcze roztrz�siony i blady po trwaj�cym trzy
dni
zmartwychwstaniu. Mia� na sobie ciemny garnitur i peleryn�. Dr��cym g�osem
potwierdzi�
zeznania pozosta�ych i ze szczeg�ami opisa� moj� brutaln� napa��. Wyznaczony mi
z urz�du
obro�ca nie zada� sobie trudu, by wzi�� go w krzy�owy ogie� pyta�. �adnego z
czterech
m�czyzn, b�d�cych ponownie narodzonymi chrze�cijanami i wiernymi s�ugami Paxu,
nie
mo�na by�o zmusi�, by zeznawali pod wp�ywem serum prawdy b�d� poddali si�
jakiejkolwiek innej formie chemicznej czy elektronicznej weryfikacji
prawdziwo�ci ich s��w.
Na ochotnika zg�osi�em si�, �e mog� mi poda� serum lub zrobi� pe�ny skan, ale
oskar�yciel
z�o�y� protest, twierdz�c, �e w tym wypadku nie ma sensu stosowa� �adnych
wyrafinowanych
technik; wyznaczony przez Pax s�dzia zgodzi� si� z nim, a m�j obro�ca nie
protestowa�.
Nie by�o �awy przysi�g�ych. S�dzia potrzebowa� niespe�na dwudziestu minut, by
wyda� wyrok: zosta�em uznany za winnego zarzucanych mi czyn�w i skazany na
�mier�.
Mia�em zgin�� od strza�u z paralizatora.
Wsta�em z miejsca i poprosi�em o odroczenie wyroku do czasu, gdy dam zna� mojej
ciotce i kuzynom na p�nocy Aquili, �eby mogli mnie ostatni raz zobaczy�. S�d
nie przychyli�
si� do mojej pro�by. Zaplanowano, �e egzekucja odb�dzie si� o �wicie nast�pnego
dnia.
3
Wieczorem odwiedzi� mnie ksi�dz ze znajduj�cego si� w Port Romance klasztoru
Paxu - niski, nerwowy, lekko j�kaj�cy si� cz�owieczek z rzedn�cymi blond
w�osami.
Wszed�szy do pozbawionej okien sali odwiedzin, przedstawi� si� jako ojciec Tse i
da� znak
stra�nikom, �eby zostawili nas samych.
- Synu... - zacz��, a ja z trudem powstrzyma�em si� od u�miechu. By� mniej
wi�cej w
moim wieku. - Synu m�j, czy jeste� przygotowany na jutro?
Ju� nie mia�em ch�ci si� u�miecha�. Wzruszy�em ramionami.
Ojciec Tse przygryz� doln� warg�.
- Nie przyj��e� naszego Pana... - g�os dr�a� mu z emocji.
Mia�em ochot� zn�w wzruszy� ramionami, ale darowa�em sobie.
- Nie przyj��em krzy�okszta�tu, ojcze - odpar�em. - To mo�e nie by� to samo.
- To jest to samo, synu - spojrza� na mnie natarczywie, niemal b�agalnie. - Nasz
Pan
nam to objawi�.
Nic nie powiedzia�em.
Ojciec Tse od�o�y� msza� i dotkn�� moich zwi�zanych nadgarstk�w.
- Wiesz przecie�, �e je�li dzisiejszej nocy oka�esz skruch� i uznasz Jezusa
Chrystusa
za swojego zbawiciela, trzy dni po... jutrzejszym dniu... wstaniesz z martwych,
dzi�ki �asce
naszego Pana, kt�ry ci przebaczy. Wiesz to wszystko, synu, prawda? - nawet nie
zmru�y�
br�zowych oczu.
Nie spu�ci�em wzroku. Kt�ry� z wi�ni�w z s�siedniego bloku krzycza� przez
ostatnie
trzy noce z rz�du. By�em bardzo zm�czony.
- Tak, ojcze. Wiem, jak dzia�a krzy�okszta�t.
- Nie krzy�okszta�t, synu - ojciec Tse gwa�townie pokr�ci� g�ow�. - To �aska
pa�ska.
Skin��em g�ow�.
- Czy ojciec ma ju� za sob� zmartwychwstanie?
Ksi�dz spu�ci� oczy.
- Jeszcze nie, m�j synu. Ale nie boj� si� tego dnia - zn�w spojrza� na mnie. -
Ty te�
nie musisz si� go obawia�.
Na moment zamkn��em oczy. Przez ubieg�e sze�� dni i nocy niemal ka�d� minut�
zaprz�ta�y mi podobne rozwa�ania.
- Niech ojciec pos�ucha. Nie chc� ojca zrani�, ale przed laty podj��em ju�
decyzj�, �e
nie przyjm� krzy�okszta�tu. Nie wydaje mi si�, �eby by� to najlepszy moment na
zmian� tego
postanowienia.
- Ka�dy moment jest odpowiedni, by przyj�� �ask� Pana naszego, synu - kap�an
pochyli� si� ku mnie. - Jutro, po wschodzie s�o�ca, b�dzie ju� za p�no. Twoje
cia�o zostanie
st�d zabrane i wrzucone do morza, gdzie stanie si� pokarmem dla padlino�ernych
ryb...
- Zgadza si� - przerwa�em mu. O tym tak�e nieraz my�la�em. - Wiem, jak� kar�
przewidziano dla morderc�w, kt�rzy nie nawr�c� si� przed �mierci�. Wystarczy, �e
mam ju�
to - postuka�em w kontroler korowy, teraz ju� na sta�e umocowany do mojej
skroni. -
Niepotrzebny mi krzy�okszta�t, kt�ry tylko pog��bi moje zniewolenie.
Ojciec Tse szarpn�� g�ow�, jakbym go spoliczkowa�.
- Jedno �ycie w s�u�bie naszego Pana to nie niewola - nie straci� zimnej krwi,
ale ze
z�o�ci przesta� si� j�ka�. - Miliony z�o�y�y tak� ofiar�, zanim Pan obdarzy� nas
cudown� �ask�
natychmiastowego zmartwychwstania. Dzi� zgadzaj� si� na ni� miliardy ludzi -
wsta�. -
Wyb�r nale�y do ciebie, m�j synu: albo wieczna �wiat�o�� i dar niesko�czonego
�ycia w tym
�wiecie na chwa�� Chrystusa, albo ciemno��, r�wnie� na wieki.
Wzruszy�em ramionami i spu�ci�em wzrok.
Ojciec Tse pob�ogos�awi� mnie, powiedzia� �do widzenia� tonem, w kt�rym smutek
miesza� si� z pogard�, wezwa� stra�nik�w i wyszed�. Po chwili poczu�em pod
czaszk�
d�gni�cie b�lu - to kt�ry� ze stra�nik�w u�y� kontrolera, by zaprowadzi� mnie do
celi.
Nie zamierzam nikogo zanudza� d�ug� litani� my�li, kt�re przemyka�y mi przez
g�ow�
owej nie ko�cz�cej si�, jesiennej nocy. Mia�em dwadzie�cia siedem lat; kocha�em
�ycie z
nami�tno�ci�, kt�ra nieraz przysparza�a mi k�opot�w, cho� nigdy dot�d a� tak
powa�nych.
Przez pierwsze godziny rozwa�a�em mo�liwo�� ucieczki. Czu�em si� jak zwierz� w
klatce,
usi�uj�ce po�ama� stalowe pr�ty dziel�ce je od wolno�ci. Wi�zienie znajdowa�o
si� wysoko na
skalistym brzegu zatoki Toschahi, wychodz�cym na raf� zwan� �uchw�. Zbudowano je
w
ca�o�ci z niet�uk�cego si� perspexu, najtwardszej stali i plastiku, ��czonego
bez �ladu spaw�w.
Stra�nicy byli uzbrojeni w paralizatory i mia�em wra�enie, �e nie zawahaj� si�
ani przez
moment, gdyby przysz�o im ich u�y�. Gdyby nawet uda�o mi si� uciec,
wystarczy�oby, �e
kto� naci�nie przycisk na pilocie mojego kontrolera korowego, a nie pozostanie
mi nic innego,
ni� zwijaj�c si� w b�lach najstraszniejszej w ca�ym kosmosie migreny czeka�, a�
prze�ladowca pod��y �ladem wi�zki do mojej kryj�wki.
Reszt� czasu zaj�y mi rozmy�lania nad g�upot� kr�tkiego, bezu�ytecznego �ycia,
jakie prowadzi�em. Raul Endymion niczego nie �a�owa�, ale te� nie bardzo mia�
si� czym
wykaza� po dwudziestu siedmiu latach pobytu na Hyperionie. Dominuj�c� nut� w
moim
�yciorysie stanowi� ten sam perwersyjny up�r, kt�ry kaza� mi odrzuci� ofert�
zmartwychwstania.
By�by� wi�c winien Ko�cio�owi jeden �ywot, szepta� rozw�cieczony g�os w g��bi
mojej
g�owy. Ale przynajmniej mia�by� ten jeden �ywot! A po nim nast�pne! Jak mo�esz
odrzuca�
tak� ofert�? Wszystko jest lepsze ni� prawdziwa �mier�... Twoimi gnij�cymi
szcz�tkami posil�
si� inogi, z�bacze i robole. Zastan�w si�! Zamkn��em oczy i uda�em, �e zasypiam,
byle tylko
uciec od rozbrzmiewaj�cych mi pod czaszk� krzyk�w.
Noc trwa�a ca�� wieczno��, ale i tak mia�em wra�enie, �e �wit si� pospieszy�.
Czterech
stra�nik�w zaprowadzi�o mnie do komory �mierci, przypi�o pasami do drewnianego
krzes�a i
starannie zamkn�o stalowe wrota. Ogl�daj�c si� przez prawe rami� widzia�em
ludzkie
twarze, ciekawie zerkaj�ce do �rodka przez perspexow� szyb�. Spodziewa�em si�
chyba
ujrze� ksi�dza, mo�e nie znowu ojca Tse, ale jakiego� kap�ana, przedstawiciela
Paxu, kt�ry
ostatni raz zaproponowa�by mi nie�miertelno��. Nikogo takiego nie dostrzeg�em i
przyznam,
�e tylko jaka� cz�stka mnie cieszy�a si� z tego faktu. Nie potrafi� powiedzie�,
czy maj�c tak�
mo�liwo�� w ostatniej chwili zmieni�bym zdanie.
Metoda egzekucji by�a prosta, mechaniczna, nie tak mo�e sprytna, jak
schr�dingerowskie pude�ko dla kota, ale i tak ciekawa. Na �cianie umieszczono
kr�tkozasi�gowy paralizator, wycelowany w krzes�o, na kt�rym siedzia�em. Do
broni
pod��czono niewielki komlog z migaj�cym czerwono �wiate�kiem. Zanim jeszcze
zapad�
wyrok w mojej sprawie, wi�niowie z s�siednich cel radosnym szeptem obja�nili mi
funkcjonowanie jego mechanizmu. Komputer komlogu wyposa�ono w generator liczb
losowych. W chwili, gdy poka�e si� na nim liczba pierwsza mniejsza od
siedemnastu, w��czy
si� paralizator, a w�wczas wszystkie synapsy w szarej masie, kt�ra by�a kiedy�
osobowo�ci� i
pami�ci� Raula Endymiona, zostan� stopione. Zniszczone. Zamieni� si� w
neurologiczny
odpowiednik szlamu radioaktywnego. W kilka milisekund p�niej ustan� wszystkie
funkcje
autonomiczne; moje serce i p�uca zamilkn� niemal w tej samej chwili, w kt�rej
m�j m�zg
przestanie istnie�. Zdaniem ekspert�w, �mier� wskutek dzia�ania paralizatora
by�a najmniej
bolesnym sposobem umierania, jaki kiedykolwiek wynaleziono. Osoby wskrzeszone po
egzekucji zwykle nie mia�y ochoty o niej rozmawia�, ale w�r�d wi�ni�w panowa�a
zgoda co
do tego, �e b�l jest piekielny - jakby jednocze�nie eksplodowa�y wszystkie
obwody w m�zgu.
Spojrza�em na czerwon� lampk� i wylot paralizatora. Jaki� cwaniak zamontowa� na
komlogu �wiec�cy ekranik, na kt�rym mog�em �ledzi� generowane liczby. Miga�y
niczym
numery pi�ter w windzie wioz�cej mnie wprost do piek�a: 26-74-109-19-37...
Komputer
zaprogramowano tak, by nie generowa� liczb wi�kszych od 150. 77-42-12-60-84-129-
108-
14...
Przesta�em �ledzi� wskazania komlogu. Zacisn��em pi�ci, szarpn��em si� w
plastikowych pasach, kt�re oczywi�cie nie ust�pi�y i zacz��em wykrzykiwa�
przekle�stwa
pod adresem otaczaj�cych mnie �cian, zniekszta�conych przez perspexowe okna
bia�ych
twarzy, ca�ego kurewskiego Ko�cio�a z tym jego pierdolonym Paxem, tch�rzliwego
skurwysyna, kt�ry zabi� mi psa, wszystkich tych jebanych tch�rzy, co to...
Nie zauwa�y�em, kiedy na ekranie pojawi�a si� ma�a liczba pierwsza; nie
us�ysza�em
buczenia uruchamianego paralizatora; co� jednak poczu�em: rodzaj jadowitego
zimna,
bior�cego pocz�tek z ty�u czaszki i rozlewaj�cego si� do wszystkich cz�ci cia�a
z szybko�ci�,
jak� dopuszczaj� po��czenia nerwowe. By�em zaskoczony, �e w og�le co� czuj�.
Eksperci si�
myl�, przemkn�o mi dziko przez g�ow�. A przeciwnicy paralizator�w maj� racj�:
cz�owiek
czuje, kiedy umiera od ich promieniowania. Zachichota�bym, gdyby odr�twienie nie
zala�o
mnie niczym fala.
Czarna fala, kt�ra unios�a mnie ze sob�.
4
Obudzi�em si� �ywy, co specjalnie mnie nie zdziwi�o - my�l�, �e cz�owiek dziwi
si�
dopiero wtedy, gdy budzi si� i stwierdza, �e nie �yje. W ka�dym razie czu�em
zaledwie
leciutkie mrowienie w palcach i le��c, przez dobr� minut� patrzy�em, jak plama
s�o�ca
przesuwa si� po szorstko otynkowanym suficie, zanim na dobre otrz�sn��em si� pod
wp�ywem nag�ego wspomnienia.
Zaraz, przecie� mnie... Ja...???
Usiad�em i rozejrza�em si� dooko�a. Je�eli jeszcze gdzie� w g��bi duszy
zastanawia�em si�, czy przypadkiem egzekucja mi si� nie przy�ni�a, to prostota
otoczenia
pozbawi�a mnie tych z�udze�. Pok�j by� okr�g�y, mia� kamienne, bielone �ciany i
pokryty
grub� warstw� tynku sufit. Moje ��ko stanowi�o jedyny element wyposa�enia, a
poszarza�a
po�ciel doskonale pasowa�a do faktury kamienia i farby. W �cianie znajdowa�y si�
masywne
drewniane drzwi (zamkni�te) i �ukowato zwie�czone, otwarte na o�cie� okno. Rzut
oka na
lazurowe niebo upewni� mnie, �e wci�� jestem na Hyperionie, cho� bez w�tpienia
nie w
wi�zieniu w Port Romance: kamienny mur by� zbyt stary, zdobienia drzwi nazbyt
wykwintne,
a po�ciel zanadto delikatna.
Wsta�em i nago podszed�em do okna. Jesienna bryza by�a ch�odna, lecz s�o�ce
przyjemnie grza�o mi sk�r�. Znajdowa�em si� w kamiennej wie�y. A� po horyzont
ci�gn�y
si� wzg�rza, poro�ni�te pl�tanin� ��tej chalmy i kar�owatych dziwodrzew�w.
B��kitki
pieni�y si� na granitowych murach ci�gn�cych si� wzd�u� grzbietu, na kt�rym
sta�a moja
wie�a, a� do stoj�cej w znacznym oddaleniu kolejnej baszty. Te �ciany by�y
naprawd� stare.
Ich precyzyjna, staranna konstrukcja przywodzi�a na my�l zupe�nie odmienny
poziom
umiej�tno�ci i gust, w�a�ciwy czasom przed Upadkiem.
Domy�li�em si�, gdzie jestem: chalma i dziwodrzew sugerowa�y, �e nie opu�ci�em
Aquili, wi�c wspania�e ruiny musia�y by� wyludnionym Endymionem.
Nigdy nie widzia�em miasta, od kt�rego nazwy pochodzi� przydomek mojego rodu,
ale Starowina, nasza klanowa gaw�dziarka, nieraz nam o nim opowiada�a. Endymion
by�
jednym z pierwszych miast na Hyperionie, za�o�onych po katastrofie statku
kosmicznego
przed blisko siedmiuset laty. Przed Upadkiem s�yn�� ze wspania�ego uniwersytetu,
kt�ry na
podobie�stwo zamczyska pi�trzy� si� nad starym miastem. Dziadek pradziadka
Starowiny
wyk�ada� na uniwersytecie, zanim Pax obj�� w�adz� nad �rodkow� Aquil� i
wysiedli� st�d
tysi�ce ludzi.
A teraz ja tu wr�ci�em.
W drzwiach pojawi� si� �ysy m�czyzna o niebieskiej sk�rze i kobaltowo-
b��kitnych
oczach. Po�o�y� na ��ku bielizn� i prosty str�j wierzchni; wygl�da�o na to, �e
wykonano go z
r�cznie tkanej bawe�ny.
- Prosz�, niech si� pan ubierze - rzek�.
Przyznam, �e gapi�em si� na niego w milczeniu, gdy odwr�ci� si� na pi�cie i
wyszed�.
Niebieska sk�ra, niebieskie oczy, bez w�os�w... To by�... To co� by�o pierwszym
androidem,
jakiego widzia�em w �yciu. Gdyby kto� mnie zapyta�, stwierdzi�bym, �e na
Hyperionie nie ma
android�w. Jeszcze przed Upadkiem zakazano ich produkcji i cho� dawno temu
legendarny
Smutny Kr�l Billy sprowadzi� sporo android�w do pracy przy budowie miast na
p�nocy, nie
s�ysza�em, �eby kt�ry� z nich osta� si� do naszych czas�w. Pokr�ci�em g�ow� i
ubra�em si�.
Str�j le�a� na mnie ca�kiem nie�le, mimo �e mam stosunkowo szerokie bary i
d�ugie nogi.
Wr�ci�em pod okno, kiedy zn�w pojawi� si� android. Zatrzyma� si� przy otwartych
drzwiach i da� mi znak d�oni�.
- Prosz� za mn�, M. Endymion.
Powstrzyma�em si� od zadawania pyta� i poszed�em za nim schodami prowadz�cymi
na wy�sze pi�tra wie�y. Najwy�ej po�o�ony pok�j zajmowa� ca�y szczytowy poziom.
Przez
czerwono-��te, witra�owe szyby s�czy� si� do wn�trza blask popo�udniowego
s�o�ca.
Przynajmniej jedno z okien by�o otwarte i s�ysza�em dobiegaj�cy z do�u szelest
li�ci,
poruszanych dm�cym w dolinie wiatrem. �rodek pokoju, podobnie bia�ego i pustego
jak moja
cela, zajmowa�a z�o�ona aparatura medyczna i telekomunikacyjna. Android wyszed�
i
zamkn�� za sob� ci�kie drzwi, a ja dopiero po chwili zorientowa�em si�, �e
po�r�d pl�taniny
rurek i sprz�tu znajduje si� �ywa osoba.
Przynajmniej tak mi si� zdawa�o.
M�czyzna spoczywa� na piankowym, rozk�adanym fotelu poduszkowym,
ustawionym w pozycji umo�liwiaj�cej siedzenie. Liczne przewody, p�powiny,
plastikowe
rurki kropl�wek i w��kna kontrolne monitor�w ��czy�y zasuszon� posta� w fotelu z
aparatur�.
Napisa�em �zasuszon��, gdy� cia�o faktycznie wygl�da�o jak zmumifikowane: sk�ra
pokry�a
si� niezliczonymi zmarszczkami niczym po�y starego, sk�rzanego p�aszcza, z
poznaczonej
plamami czaszki znikn�y niemal wszystkie w�osy, a r�ce i nogi sta�y si� tak
chude, �e
sprawia�y wra�enie zanikaj�cych wypustek. M�czyzna przywodzi� mi na my�l
pomarszczone, pozbawione pi�r piskl�, kt�re wypad�o z gniazda. Niebieskawy
odcie�
przypominaj�cej pergamin sk�ry sprawi�, �e przez moment i jego wzi��em za
androida, zaraz
jednak zwr�ci�em uwag�, �e to zupe�nie inny odcie� b��kitu: blady cie� na
d�oniach, �ebrach,
na czole... Dotar�o do mnie, �e oto stoj� przed cz�owiekiem, kt�ry ma za sob�
ca�e stulecia
dobroczynnej (a mo�e przekl�tej) kuracji Poulsena.
Nikt ju� dzi� nie poddaje si� tej kuracji. Jej technologia zagin�a podczas
Upadku,
podobnie jak usta� dop�yw surowc�w z zaginionych w czasie i przestrzeni �wiat�w.
Tylko �e
teraz na w�asne oczy ogl�da�em istot�, kt�ra liczy�a sobie co najmniej kilka
stuleci i kt�ra
przesz�a kuracj� najdalej przed kilkudziesi�ciu laty.
Starzec otworzy� oczy.
Od tamtej pory zdarza�o mi si� ju� napotyka� r�wnie w�adcze spojrzenie, ale
w�wczas
nic nie przygotowa�o mnie na jego intensywno��. Wydaje mi si�, �e instynktownie
cofn��em
si� o krok.
- Podejd� bli�ej, Raulu Endymionie - g�os przypomina� skrobanie t�pym ostrzem po
wyprawionej sk�rze. Poruszaj�ce si� usta m�czyzny nasuwa�y por�wnanie z pyskiem
��wia.
Podszed�em na tyle blisko, �e oddziela�a nas tylko konsola komunikacyjna.
Starzec
mrugn�� oczami i uni�s� ko�cist� d�o�, kt�ra wygl�da�a na zbyt ci�k� dla
wiotkiej ga��zki
nadgarstka.
- Wiesz, kim jestem? - skrobanie brzmia�o delikatnie niczym szept. Pokr�ci�em
przecz�co g�ow�.
- A wiesz, gdzie si� znalaz�e�?
Odetchn��em g��boko.
- W Endymionie, chyba na terenie starego uniwersytetu.
Zmarszczki wok� ust m�czyzny u�o�y�y si� w bezz�bny u�miech.
- Bardzo dobrze. Dziedzic nazwiska rozpoznaje kup� gruz�w, kt�ra nada�o miano
jego
rodzinie. Nie wiesz jednak, kim ja jestem, prawda?
- Nie.
- I nie ciekawi ci�, jak to si� sta�o, �e prze�y�e� egzekucj�?
Stan��em w pozycji �spocznij�, za�o�ywszy r�ce za plecami i czeka�em.
Starzec zn�w si� u�miechn��.
- To dobrze, bardzo dobrze, powiedzia�bym. Wystarczy cierpliwie poczeka�... A
szczeg�y nie s� specjalnie odkrywcze: odpowiednio wysoko mierzone �ap�wki,
og�uszacz
zamiast paralizatora, nast�pne �ap�wki dla ludzi wydaj�cych �wiadectwa zgonu i
odpowiedzialnych za pozbycie si� cia�a. Nie interesuje nas �jak�... Mam racj�,
Raulu
Endymionie?
- Tak - odpar�em wreszcie. - Dlaczego.
��wia pysk drgn��, kiedy masywna g�owa skin�a potwierdzaj�co. Uderzy�o mnie,
�e
mimo up�ywu stuleci twarz zachowa�a ostre, kanciaste rysy - rysy urodzonego
satyra.
- W�a�nie - powiedzia�. - Dlaczego? Po co zadawa� sobie tyle trudu? Sfingowa�
egzekucj� i przetransportowa� twoje cholerne cia�o przez dobre, kurwa, p�
kontynentu?
Doprawdy: dlaczego?
Przekle�stwa nie brzmia�y specjalnie ostro w ustach starego cz�owieka. Mo�na
by�o
odnie�� wra�enie, �e na przestrzeni wiek�w sta�y si� tak nieod��cznym elementem
jego
j�zyka, �e nie zas�uguj� na szczeg�ln� uwag�. Czeka�em.
- Chc�, �eby� co� dla mnie zrobi�, Raulu Endymionie - oddech dobywa� si� z p�uc
m�czyzny z dono�nym �wistem. Jasny p�yn pop�yn�� przewodami kropl�wki.
- Mam jaki� wyb�r?
Stary cz�owiek zn�w si� u�miechn��, ale jego oczy nie zmienia�y wyrazu,
niewzruszone niczym kamienne �ciany.
- Zawsze mamy wyb�r, ch�opcze. W tym wypadku mo�esz zapomnie� o tym, �e
mo�esz mi by� cokolwiek winien za uratowanie ci �ycia i odej��... Opu�ci� to
miejsce. Moi
s�u��cy nie b�d� ci� zatrzymywa�. Przy odrobinie szcz�cia wydostaniesz si� ze
strefy
zakazanej, wr�cisz w bardziej cywilizowane okolice Hyperiona i b�dziesz unika�
patroli Paxu
za ka�dym razem, gdy twoja to�samo�� i brak dokument�w mog�yby si� okaza�...
hmmm...
k�opotliwe.
Kiwn��em g�ow�. Moje ubranie, chronometr, dokumenty zatrudnienia i identyfikator
Paxu znajdowa�y si� ju� pewnie na dnie zatoki Toschahi. B�d�c przewodnikiem na
bagnach
�atwo zapomnie�, jak cz�sto sprawdzane s� identyfikatory, ale szybko
od�wie�y�bym sobie
pami��, trafiwszy do jednego z przybrze�nych miast czy nawet osad w g��bi l�du.
Nawet
najmuj�c si� do pracy jako pastuch czy przewodnik potrzebowa�em ID Paxu do
formularzy
podatkowych. W takim razie przez reszt� �ycia musia�bym ukrywa� si� z dala od
cywilizacji,
�y� z tego, co znajd� i upoluj� oraz unika� ludzi.
- Mo�esz jednak wykona� zlecon� przeze mnie misj� i sta� si� bogatym cz�owiekiem
-
ci�gn�� m�j gospodarz. Jego ciemne oczy �widrowa�y mnie badawczo. Podobne
spojrzenie
widywa�em u zawodowych my�liwych, oceniaj�cych, czy szczeniak nadaje si� na psa
my�liwskiego.
- S�ucham wi�c - rzek�em.
Starzec zamkn�� oczy i chrapliwie nabra� powietrza w p�uca.
- Umiesz czyta�, Raulu Endymionie? - nie zada� sobie trudu, by unie�� powieki.
- Ta