7164

Szczegóły
Tytuł 7164
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7164 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7164 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7164 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ben Bova Mars Prze�o�y� Maciej Nowak � Kreyer PODZI�KOWANIA Ksi��ka ta nie powsta�aby, gdyby nie wielkoduszna pomoc Marka Chatranda, Stephena L. Gilleta, Tony�ego Hitlermana, Williama T. Pogue�a, Kennetha Jon Rose�a i�R. M. Batsona z�United States Geological Survey, kt�rzy uprzejmie dostarczyli mi niezwykle szczeg�owych map Marsa. Sk�adam im najszczersze podzi�kowania, a�tak�e wszystkim tym niezliczonym osobom, kt�re przez lata dostarcza�y wielu cennych spostrze�e� oraz pomys��w. Pomogli mi oni, tak dok�adnie jak tylko si� da�o, przedstawi� Marsa oraz sprz�t u�ywany przez jego pierwszych badaczy, a�tak�e mitologi� Indian Nawaho. Tak jak ka�dy autor, opisuj�c niekt�re sprawy, korzysta�em czasem z�licentia poetica. Sw� wiarygodno�� powie�� ta zawdzi�cza wymienionym wy�ej ludziom; wszystkie elementy niewiarygodne s� wy��cznie moj� win�. Na koniec, z�ca�ego serca dzi�kuj� Edgarowi Rice Burroughsowi, Stanleyowi G. Weinbaumowi, a�przede wszystkim Rayowi Bradbury�emu. Przedstawione przez nich wizerunki Marsa istniej� co prawda tylko w�wyobra�ni � ale to i�tak wiele. BEN BOVA Czerwony i�niebieski �wiat S�uchajcie Prawdy Starszych. Czerwony i�b��kitny �wiat to bracia. Razem zrodzili si� z�wrz�cego wiru py�u i�gazu, ci�gn�cego si� z�serca wielkiej chmury, kt�ra sta�a si� Ojcem S�o�cem. Przez niezliczone eony, na ka�dym z�tych �wiat�w odbywa� si� nieko�cz�cy si� gwa�t. Z�niebios spada�y z�rykiem bestie, uderzaj�c w�owe globy po�r�d nios�cych zag�ad� wybuch�w. Straszliwe bombardowanie sprawia�o, �e nie by�o tam miejsca na sta�y l�d. Ska�y bulgota�y jako p�ynna magma, a�z g�ry lecia� wci�� ognisty deszcz, przys�aniaj�c jasny blask niedawno zrodzonego Ojca S�o�ca, kt�ry oblewa� ogniem ka�d� z�planet, od bieguna do bieguna. Powoli, z�bosk� cierpliwo�ci� godn� gwiazd, powierzchnia glob�w z�wolna styg�a. Kszta�t�w nabra� sta�y l�d, powsta�y nagie ska�y, twarde i�pozbawione �ycia. Gorsze od pustyni, na kt�rej mieszka Lud; znacznie gorsze. Nie by�o tam �adnego drzewa ani �d�b�a trawy, ani jednej kropli wody. G��boko pod powierzchni� oba �wiaty wci�� pe�ne by�y p�ynnego �aru, energii swej gwa�townej kreacji. Woda uwi�ziona pod ziemi� wrza�a, a�potem jej krople wydobywa�y si� z�g��bin, niczym krople rosy na tykwie, w��rodku skwarnego lata. Woda parowa�a do cienkiej atmosfery, otulaj�cej ka�dy z�nowo narodzonych �wiat�w. Na go�e kamienic zacz�� te� pada� ch�odny deszcz, p�yn�c strugami, strumieniami i�rw�cymi potokami, kt�re wymywa�y na swojej drodze ska�y, wycinaj�c wielkie rysy. Na wi�kszym z�dw�ch �wiat�w pot�nia�y oceany, zape�niaj�c wod� g��bokie, kamieniste p�aszczyzny. Na mniejszej planecie powsta�y p�ytkie, rozleg�e jeziora, ale stopniowo wyparowywa�y do cienkiej, ch�odnej atmosfery albo wsi�ka�y, znikaj�c pod powierzchni�. Olbrzymie l�ni�ce oceany wi�kszego globu nada�y mu barw� g��bokiego b��kitu. Mniejszy �wiat powoli, w�miar� wsi�kania w�d, zmienia� si� w�piaszczyst� pustyni�, nad kt�r� hula�y wiatry. Przybra� kolor rdzawej czerwieni. Na niebieskiej planecie powsta�o �ycie, najpierw w�morzu, a�potem na sta�ym l�dzie. Po lasach i�bagnach w�drowa�y gigantyczne bestie, tylko po to, aby p�niej przepa�� na zawsze. A� wreszcie na b��kitnym globie pojawi� si� Lud � Pierwszy M�czyzna i�Pierwsza Kobieta, stoj�c dumnie w�s�onecznym blasku. Ich dzieci rozmno�y�y si�. Niekt�re z�nich zastanawia�y si� nad �wiatem, w�kt�rym �yj� i�nad gwiazdami, kt�re b�yszcza�y po�r�d nocy. Zwr�ci�y swe rozumne oczy ku czerwonemu blaskowi na niebie, znacz�cemu miejsce, gdzie znajdowa� si� ich bratni glob i�dziwili si�, co to takiego. Przygl�dali mu si� uwa�nie, a�tak�e pozosta�ym gwiazdom, staraj�c si� zrozumie�, jak urz�dzone s� niebiosa. Gwiazdy m�wi�y Ludowi o�nieko�cz�cych si� cyklach p�r roku, o�czasie siania i�czasie deszcz�w. Czerwony �wiat nie zaprz�ta� im zbytnio uwagi. Nazywali go prostu �Du�� Gwiazd��. Ale Angelos, ��dni podboj�w i�zabijania, zawsze gdy zwracali swoje jasne oczy na czerwony blask znacz�cy bratni� planet�, a� dr�eli od przepe�niaj�cych ich my�li o�krwi i��mierci. Nadali czerwonemu globowi takie samo miano, jakie nosi� ich b�g wojny. Mars. Sol 1: Poranek � L�dowanie. S�owa te najpierw wypowiedziano po rosyjsku i�natychmiast powt�rzono po angielsku. Jamie Waterman nie wyczu� chwili, kiedy dotkn�li Marsa. L�downik zbli�a� si� do planety tak delikatnie, �e fakt opadni�cia na powierzchni� Jamie i�pozostali rozpoznawali po ustaniu wibracji rakietowych silnik�w. Jakby na to nie patrze�, Wosnesenski by� wy�mienitym pilotem. Ca�y ruch zamar�, nasta�a cisza. Przez grub� izolacj� he�mu swojego kosmicznego skafandra Waterman nie s�ysza� nic poza w�asnym, pe�nym podekscytowania oddechem. Potem w�s�uchawkach us�ysza� g�os Joanny Brumado, szepcz�cy z�przej�ciem: � Jeste�my na miejscu. Przed jedenastoma miesi�cami znajdowali si� jeszcze na Ziemi. A�p�torej godziny temu orbitowali wok� Marsa. Potem nast�pi�a straszliwa jazda w�d�, kiedy przedzierali si� przez cienk� atmosfer�, w�r�d wstrz�s�w, �oskotu i�p�omieni � sztuczny meteor ja�niej�cy na pustym, marsja�skim niebie. W�dr�wka, w�trakcie kt�rej przebyli znacznie ponad sto milion�w kilometr�w, wyprawa, co zabra�a im ju� cztery lata �ycia, nareszcie dobieg�a ko�ca. Teraz, w�parali�uj�cej ciszy trwali na powierzchni nowego �wiata: czworo naukowc�w zamkni�tych w�niewygodnych, jaskrawych skafandrach, sprawiaj�cych, i� wygl�dali jakby �ywcem po�kn�y ich jakie� ogromne roboty. Nagle, cho� z�mieszcz�cego si� nad nimi kokpitu nie pad�o �adne s�owo, czterej naukowcy zacz�li rozpina� swoje pasy bezpiecze�stwa i�sztywno, niezr�cznie podnie�li si� z�foteli. Jamie uni�s� zas�on� he�mu, przeciskaj�c si� mi�dzy Ilon� Malater i�Tonym Reedem, aby popatrze� przez ma�y, okr�g�y iluminator, jedyne okno w�tym ciasnym pomieszczeniu. Dotar� tam i�wyjrza� na zewn�trz. Pozosta�a tr�jka napiera�a na niego, ich twarde skafandry uderza�y o�siebie, przypominali teraz czw�rk� niezgrabnych ��wi, usi�uj�cych zanurzy� pyszczki w�tej samej, �yciodajnej ka�u�y. Pustynia rdzawoczerwonego piasku rozci�ga�a si� tak daleko, jak si�ga� wzrok, rdzawe g�azy rozrzucone by�y na ja�owym, delikatnie faluj�cym pustkowiu, niczym zabawki zostawione przez niesforne dziecko. Niewyra�ny horyzont zdawa� si� bli�szy, ni� by� w�rzeczywisto�ci. Niebo mia�o kolor delikatnego, �ososiowego r�u. Niewielkie, usypane przez wiatr wydmy wznosi�y si� w�regularnych rz�dach, a�pod niekt�rymi z�wi�kszych ska� gromadzi� si� czerwonawy piach. Jamie przyjrza� si� temu okiem profesjonalisty: widzia� pozosta�o�ci uderze�, mo�e wynik wulkanicznych erupcji albo, co bardziej prawdopodobne, upadku meteor�w. Nie dostrzeg� �adnych ska� macierzystych. Wydmy zda�y mu si� stabilne, zapewne trwa�y tutaj od ostatniej burzy piaskowej, mo�e d�u�ej. � Mars � westchn�a Joanna Brumado. Kiedy wygl�dali przez okno, ich he�my prawie si� styka�y. � Mars � przytakn�� Waterman. � Wygl�da na straszne pustkowie � powiedzia�a Ilona Malater, w�jej g�osie zabrzmia�a nutka rozczarowania, jakby oczekiwa�a jakiego� komitetu powitalnego albo chocia� �d�b�a trawy. � Dok�adnie jak na zdj�ciach � stwierdzi� Antony Reed. Za� w�oczach Jamiego czerwony, pustynny �wiat za iluminatorem wygl�da� tak, jak w�a�nie wygl�da� powinien. Jak dom. Pierwszym cz�onkiem za�ogi, kt�ry opu�ci� l�downik, by� solidny robot budowlany. T�ocz�c si� przy ma�ym okienku wraz z�pozosta�� tr�jk� naukowc�w, Jamie Waterman patrzy�, jak bulwiasty, niebieskoszary wehiku� toczy si� na sze�ciu spr�ynuj�cych ko�ach poprzez rdzawoczerwony piasek i�zatrzymuje si� nagle, pi��dziesi�t metr�w od l�downika. Patrzy� na kwadratow� maszyn� z�niezgrabnymi, okrytymi ros� zbiornikami powietrza u�g�ry i�pomy�la� sobie, �e sk�ada si� na ni� rosyjska konstrukcja, japo�ska elektronika oraz ameryka�skie oprogramowanie. Jak zreszt� na wszystko inne w�tej ekspedycji. Z przodu wehiku�u rozprostowa�o si� dwoje b�yszcz�cych, metalowych ramion, przypomina� teraz �yraf� wspinaj�ca si� na palce. Robot zacz�� wyci�ga� bezkszta�tn� mas� plastyku, ukryt� w�wielkim pojemniku na swym boku. Maszyna rozpostar�a plastyk na piasku, starannie, niczym gospodyni uk�adaj�ca obrus. Potem zda�o si�, i� si� zatrzyma�a, jakby przygl�daj�c si� temu po�yskliwemu, przypominaj�cemu gum� materia�owi. Plastyk, z�pocz�tku nieruchomy, zacz�� powoli drga�, nape�niany powietrzem z�ogromnych pojemnik�w na grzbiecie robota. Stos plastyku r�s� i�przybiera� kszta�t b�bla, potem balonu, a� wreszcie sztywnej p�kuli, ca�kiem zas�aniaj�cej machin�. Ilona Malater, przeciskaj�c si� bli�ej okna, wymrucza�a: � To nasz marsja�ski dom. � O�ile nie p�knie � skwitowa� Tony Reed. Przez ponad godzin� patrzyli, jak ma�y, pracowity robot buduje ich nadmuchiwany dom, mocno przymocowuj�c jego kraw�d� do pylistej, marsja�skiej gleby, tocz�c si� tam i�z powrotem przez klap� wysok� jak cz�owiek, wo��c z��adowni l�downika wzmacniaj�ce konstrukcj� �ebra oraz wszystkie elementy �luzy powietrznej, a�potem montuj�c je we w�a�ciwych miejscach. Nie mogli doczeka� si�, a� wyjd� na zewn�trz i�postawi� swoje stopy na rdzawoczerwonej powierzchni Marsa, ale Wosnesenski nalega�, aby co do joty trzymali si� planu misji. � Musz� najpierw ostygn�� zewn�trzne pokrywy � zawo�a� z�kokpitu, uzasadniaj�c swoj� decyzj�. � Musi te� zosta� zako�czona budowa kopu�y i�trzeba w�pe�ni ustabilizowa� w�niej ci�nienie. Wosnesenski mia� oczywi�cie zbyt wiele zaj��, aby sta� przy iluminatorze i�razem z�pozosta�ymi ogl�da� Marsa. Jako dow�dca l�duj�cej za�ogi siedzia� w�kokpicie, sprawdzaj�c wszystkie systemy l�downika, jednocze�nie raportuj�c dow�dcy misji, siedz�cemu w�okr��aj�cym Marsa statku, a�za jego po�rednictwem, kontrolerom na Ziemi, ponad sto milion�w kilometr�w st�d. Pete Connors, ameryka�ski kosmonauta, kt�ry wsp�pilotowa� l�downik, siedzia� obok Rosjanina i�obserwowa� robota budowlanego oraz czujniki badaj�ce atmosfer� na zewn�trz. Jedynie czw�rka naukowc�w mia�a czas podziwia� maszyn� wznosz�c� pierwszy ludzki dom na powierzchni Marsa. � Powinni�my ju� bra� plecaki � powiedzia�a Joanna Brumado. � Jest na to jeszcze mn�stwo czasu � stwierdzi� Tony Reed. Ilona Malater u�miechn�a si�, lekko i�z�o�liwie. � Nic chcesz, �eby si� na nas zdenerwowa�, prawda Tony? Wskaza�a do g�ry, na kokpit. Reed uni�s� brwi i�odwzajemni� u�miech. � Nie s�dz�, �eby zdenerwowa�o go to od razu, pierwszego dnia, nieprawda�? Jamie oderwa� oczy od ci�ko pracuj�cego robota, teraz dopasowuj�cego do zaokr�glonej konstrukcji kopu�y drug�, ci�k� metalow� �luz�. Bez s�owa przecisn�� si� mi�dzy pozosta�� tr�jk� i�si�gn�� po plecak od swojego skafandra, wisz�cy w�odleg�ej przegrodzie. Podobnie jak w�przypadku skafandr�w, tak�e kolor plecaka mia� odpowiednie znaczenie. Ten nale��cy do Jamiego by� b��kitny. Za�o�y� go i�poczu�, jak zatrzaski wskakuj� na swoje miejsca, gdzie� na plecach kosmicznego stroju. Sam skafander wci�� zdawa� si� sztywny, niczym nowa para d�ins�w, tyle �e bardziej. Trzeba by�o naprawd� si� wysili�, aby zgi�� w�nim stawy. W �argonie Projektu Marsja�skiego, ich wehiku� nazywano POL: �powrotny l�downik�. Projektuj�c go, brano pod uwag� jego sprawne dzia�anie, a�nie wygod� pasa�er�w. Cho� by� du�y, wi�kszo�� przestrzeni zajmowa�y �adownie z�ekwipunkiem i�zapasami dla sze�ciorga badaczy. Nad nimi, w�przestrzeni wype�nionej powietrzem, znajdowa�y si� skafandry i�plecaki do prac poza pojazdem. Zamontowano tam r�wnie� cztery rozk�adane fotele, ale kiedy Jamie wcisn�� si� w�nie razem z�tr�jk� naukowc�w, wyda�o mu si�, �e w�kabinie robi si� straszliwie ciasno, szczeg�lnie kiedy wszyscy tkwili wewn�trz swoich niewygodnych, sztywnych skafandr�w. Ponad nimi by� jeszcze kokpit, gdzie siedzia� dow�dca statku oraz jego zast�pca. Je�li zasz�aby taka potrzeba, sze�cioro m�czyzn i�kobiet mog�o siedzie� w�l�downiku przez wiele dni. Plan misji zak�ada�, �e zamieszkaj� pod nadmuchiwan� kopu��, kt�r� w�a�nie stawia� robot, jednak gdyby sta�o si� co� z�ego i�nieprzewidzianego, l�downik pozwoli�by im ocale�. By� mo�e. Jamie s�dzi�, �e gdyby musieli sp�dzi� jeszcze kilka godzin st�oczeni w�tym klaustrofobicznym pomieszczeniu, to kt�re� z�nich nabra�oby ch�ci do mordu. Ju� wystarczaj�co �le czuli si� podczas kilkumiesi�cznego lotu z�Ziemi i�to w�znacznie obszerniejszych modu�ach statku-matki. Gdyby przysz�o im siedzie� w�tym l�downiku kilka dni, szybko zamieni�by si� w�dom wariat�w. Pomagaj�c sobie wzajemnie, pozak�adali plecaki. Tak ich szkolono, ka�dy naukowiec pomaga� drugiemu w�sprawdzaniu ��czy z�bateriami kombinezonu, ogrzewaniem i�regeneratorem powietrza. Potem sprawdzali to wszystko jeszcze raz. Plecaki zaprojektowano tak, aby automatycznie pod��cza�y si� do port�w w�skafandrze, ale na powierzchni Marsa jedna ma�a usterka mog�a zabi�. Nast�pnie zacz�li sprawdza� same skafandry, pocz�wszy od ci�kich but�w a�sko�czywszy na nies�ychanie cienkich i�elastycznych r�kawicach. To, co na zewn�trz pe�ni�o rol� powietrza, mia�o g�sto�� ni�sz� od najwy�szych partii ziemskiej stratosfery, by�o nie nadaj�c� si� do oddychania mieszanin�, w�g��wnej mierze sk�adaj�c� si� z�dwutlenku w�gla. Niezabezpieczony cz�owiek zgin��by od razu, p�k�yby mu p�uca, a�krew, przy tak niskim ci�nieniu, dos�ownie by si� zagotowa�a. � Co, jeszcze nie gotowi? Niski g�os Wosnesenskiego dzia�a� na nerwy. Rosjanin stara� si�, aby brzmia� nieco weso�o, jednak wyra�nie nie mia� cierpliwo�ci do swych podw�adnych naukowc�w. Ca�ego okrywa� go b�yszcz�cy, czerwony kombinezon, z�ty�u kt�rego, niczym garb, stercza� plecak. By� gotowy do wyj�cia i�po drabince gramoli� si� z�kokpitu. Connors, kt�ry szed� zaraz za nim, te� mia� ju� na sobie sw�j bielutki skafander, ��cznie z�plecakiem. Jamie zastanawia� si�, co za geniusz z�grona administrator�w i�psycholog�w przygotowuj�cych misj�, ubra� czarnosk�rego astronaut� w�b�yszcz�cy, bia�y kombinezon. Jamie pom�g� Tony�emu Reedowi, a�teraz Anglik odwr�ci� si� do niego plecami, aby spojrze� na dow�dc� lotu. � Michaile Andriejewiczu, za kilka chwil b�dziemy gotowi. Prosimy o�cierpliwo��. Wiesz, wszyscy jeste�my nieco zdenerwowani. Dopiero teraz Waterman zda� sobie spraw� z�olbrzymiej wagi ca�ego zamieszania. Mieli w�a�nie wyj�� poza metalow� pow�ok� l�downika i�postawi� stopy na czerwonej powierzchni Marsa. Mieli urzeczywistni� marzenie, kt�re ludzko�� snu�a przez wszystkie wieki swego istnienia. � A�ja bior� w�tym udzia� � powiedzia� do siebie. � Mo�e przez przypadek, ale jestem tutaj. Na Marsie! � Chcesz wiedzie�, co naprawd� o�tym my�l�? To szale�stwo. Jamie i�jego dziadek, Al, maszerowali szczytem zalesionego wzg�rza, wznosz�cego si� nad bielutkim ko�cio�em misyjnym i�st�oczonymi domami pueblo, zbudowanymi z�mu�owej ceg�y. G�ry przypr�szy� pierwszy �nieg, co znaczy�o, �e nied�ugo przyb�d� tu tury�ci Angelos, aby je�dzi� na nartach. Al mia� na sobie swoj� star� i�niezgrabn� kurtk� ze sk�ry oraz kapelusz z�opadaj�cym rondem, zdobny ta�m� ze srebrnymi okuciami. Poranne s�o�ce przypieka�o Jamiego tak mocno, �e rozpi�� swoj� granatow� wiatr�wk� z�emblematem NASA. Al Waterman przypomina� staro�ytny totem, wysoki i�szczup�y, jego wyrazista twarz wygl�da�a jak brunatne, smagane wichrem drewno. Jamie by� ni�szy, mocniej zbudowany, o�szerszej twarzy i�sk�rze niemal miedzianej barwy. Obaj m�czy�ni mieli jedn� cech� wsp�ln� � oczy, czarne i�g��bokie, niczym p�ynny gagat. � Dlaczego szale�stwo? � zapyta� Jamie. Al wypu�ci� k��bek pary i�odwr�ci� si�, aby popatrze� na wnuka przez zmru�one oczy. Plecami odwr�ci� si� do s�o�ca. � To Rosjanie dowodz� ca�� imprez�, prawda? � Al, to mi�dzynarodowa wyprawa. Amerykanie, Rosjanie, Japo�czycy, mn�stwo innych kraj�w. � No, ale Rosjanie graj� pierwsze skrzypce. Przymierzaj� si� do Marsa ju� od dwudziestu lat. Nawet d�u�ej. � I�potrzebuj� naszej pomocy. � Oraz Japo�c�w. Jamie pokiwa� g�ow�. � Ale nie wiem, co z�tego b�d� mie�. � Synu, to jest tak. Tutaj, w�starych dobrych Stanach, trafi�e� do pierwszej za�ogi, bo jeste� Indianinem. Synku, nie wkurzaj si� na mnie. Wiem, �e jeste� niez�ym geologiem i�tak dalej. Ale czerwona sk�ra nie przeszkadza�a ci wcale w�kontaktach z�NASA i�tymi wszystkimi bia�ymi z�rz�du, co? R�wne szanse dla wszystkich i�tak dalej. Jamie szeroko u�miechn�� si� do dziadka. Stary Waterman mia� przy placu w�Santa Fe sklepik z�pami�tkami i�doi� turyst�w bez cienia wstydu. Nie mia� �adnych uprzedze� wobec Angelos, nie czu� wrogo�ci ani �alu. Po prostu u�ywa� sprytu i�charyzmy, aby jako� dawa� sobie rad� na tym �wiecie, podobnie jak ka�dy jankeski handlarz, czy te� sprzedawca nieruchomo�ci z�Florydy. � Dobra � przyzna� Jamie � bycie rdzennym Amerykaninem nie przeszkadza. Ale ja jestem najlepszym, cholernym geologiem, jakiego maj�. Wiedzia�, �e to nie do ko�ca prawda. Ale prawie. Szczeg�lnie w�wersji dla rodziny. � Na pewno jeste� � z�powag� przyzna� dziadek. � Ale sami Rosjanie nie wzi�liby ci� na Marsa dlatego, �e jeste� czerwonosk�ry. Wsadziliby kt�rego� ze swoich i�twoje dwa, trzy lata treningu posz�yby na marne. Jamie bezmy�lnie podrapa� si� po nosie. � Dobrze, mo�e by tak by�o. Istnieje taka mo�liwo��. W�wielu krajach jest mn�stwo �wietnych geolog�w nadaj�cych si� do tej misji. � To po co �ama� serce? Po co oddawa� im lata swojego �ycia, skoro masz szans� jedn� na sto? Jamie spojrza� poprzez ciemnozielone sosny ku poszarpanym, zniszczonym niepogod� klifom, gdzie jego przodkowie tysi�c lat temu zbudowali swoje domy. Kiedy odwr�ci� si� w�stron� Ala, dostrzeg�, �e twarz dziadka jest r�wnie wysmagana wiatrem i�pomarszczona co tamte ska�y. Sk�ra mia�a prawie taki sam kolor wyblak�ego br�zu. � Bo mnie to poci�ga � odpar�. Jego g�os by� niski i�tak mocny, jak same g�ry. � Ci�gnie mnie na Marsa. Al pos�a� mu zdziwione, prawie zmartwione spojrzenie. � Zastanawiam si� � pr�bowa� wyja�ni� James � kim jestem? Naukowcem, bia�ym, Nawaho, bo tak naprawd� sam nie wiem, kim jestem. Mam prawie trzydzie�ci lat i�jestem nikim. Po prostu kolejnym asystentem wykopuj�cym kamienie. Takich facet�w s� miliony. � Piekielnie d�uga jest ta ca�a droga na Marsa. Jamie przytakn��. � Ale musz� ni� p�j��. Musz� si� dowiedzie�, je�li chc� zrobi� co� ze swoim �yciem. Co� prawdziwego. Co� wa�nego. Na wyschni�tej twarzy dziadka powoli wykwita� u�miech, uwydatniaj�c zmarszczki przy oczach i�policzkach. � Dobra, ka�dy cz�owiek musi znale�� �cie�k�, kt�r� b�dzie i�� przez �ycie. Musisz �y� w�harmonii z�otaczaj�cym ci� �wiatem. Mo�e twoja �cie�ka prowadzi na Marsa. � My�l�, �e tak jest, dziadku. Al klepn�� wnuka po ramieniu. � To id� w�pokoju, synu. Jamie u�miechn�� si� do niego. Teraz musia� jeszcze oznajmi� wie�ci swoim rodzicom w�Berkeley. Wosnesenski osobi�cie sprawdzi� kombinezon i�plecak ka�dego naukowca. Dopiero po tym zatrzasn�� wizjer w�swoim he�mie. � Nadszed� czas. Wreszcie � powiedzia� po angielsku, g�osem niemal pozbawionym akcentu, jakby wydobywa� si� z�komputerowego syntezatora. Pozostali r�wnie� opu�cili wizjery. Connors, stoj�c przy ci�kiej, metalowej pokrywie w�azu, przycisn�� w��cznik pomp powietrznych. Przez grube podeszwy but�w Jamie poczu� drgania, ujrza�, �e �wiat�o na panelu kontrolnym �luzy zmienia si� z�zielonego na bursztynowe. Czas zda� si� stan�� w�miejscu. Pompy trudzi�y si� niemal przez ca�� wieczno��, za� sze�cioro badaczy trwa�o w�ciszy i�w bezruchu, wewn�trz swoich jaskrawych skafandr�w. Gdy opad�y zas�ony he�m�w, Waterman przesta� widzie� ich twarze, ale rozpoznawa� ka�dego po barwie kombinezonu: Joanna by�a jasnopomara�czowa, Ilona jasnozielona, Tony Reed kanarkowo ��ty. W miar� jak powietrze by�o wysysane z�wn�trza pojazdu, ha�as pomp cich�, a� wreszcie Jamie przesta� s�ysze� cokolwiek, nawet w�asny oddech, kt�ry zreszt� wstrzyma�, czekaj�c w�napi�ciu. Pompy zatrzyma�y si�. �wiat�o na panelu obok w�azu zrobi�o si� czerwone. Connors poci�gn�� d�wigni� i�klapa nieco si� uchyli�a. Wosnesenski szarpn�� j�, aby ca�kiem si� otwar�a. Waterman poczu�, �e kr�ci mu si� w�g�owie. Mia� wra�enie, jakby za szybko wszed� na wzg�rze albo przebieg� kilka mil, oddychaj�c rozrzedzonym, g�rskim powietrzem. Odetchn�� i�g��boko wci�gn�� w�p�uca powietrze ze skafandra. By�o ch�odne i�mia�o metaliczny posmak. Przez okr�g�y w�az widzia� powierzchni� Marsa, l�ni�cego r�em, czerwieni� i�kasztanem, niczym ja�owe wy�yny, gdzie w�dzieci�stwie sp�dza� wakacje. Jamie spostrzeg�, �e Wosnesenski zaczyna schodzi� po drabince. Po nim szed� Connors, nast�pnie Tony, Ilona, wreszcie on sam. Geolog st�pa� powoli, jak we �nie, stawiaj�c jedn� stop� naraz, ukryte w�r�kawicach d�onie sun�y po b�yszcz�cych metalowych por�czach, biegn�cych mi�dzy dwoma roz�o�onymi p�atkami hamulc�w aerodynamicznych. Ich okryty ceramik� stop wch�on�� ca�y �ar ognistej podr�y poprzez marsja�sk� atmosfer�. Jednak teraz metalowa siatka zdawa�a si� ca�kiem zimna. Waterman zszed� z�ostatniego szczebla mizernej drabinki. Stan�� na piaszczystej powierzchni Marsa. Poczu� si� zupe�nie samotny. Pi�� cz�ekokszta�tnych istot obok niego nie mog�o tak naprawd� by� lud�mi; wygl�dali jak dziwne, obce totemy. A�potem u�wiadomi� sobie, �e oni s� tutaj kosmitami, podobnie jak on sam. Pomy�la�, �e przecie� tutaj, na Marsie, s� naje�d�cami z�kosmosu. Zastanawia� si�, czy po�r�d tych ska� ukrywaj� si� jacy� Marsjanie, niewidoczni, spogl�daj�cy na nich tak samo, jak Indianie na pierwszych bia�ych, kt�rzy wieki temu przybywali do ich kraju. G�owi� si�, co te� pocz�liby z�tak� obc� inwazj�, a�tak�e co ci naje�d�cy zrobi�, je�li znajd� miejscowe formy �ycia. W s�uchawkach Jamie s�ysza� jak Wosnesenski rozmawia z�dow�dc� ca�ej ekspedycji, kt�ry zosta� na pok�adzie orbituj�cego kosmolotu. W�niskim g�osie Rosjanina wyczuwa�o si� wi�cej podekscytowania, ni� kiedykolwiek wcze�niej. Connors sprawdza� kamer� telewizyjn� stercz�c� z�przodu wy��czonego teraz robota budowlanego. Wreszcie, Wosnesenski przem�wi� do swoich pi�ciu podw�adnych, stoj�cych przed nim w�p�kolu. � Wszystko gotowe. Wszystko co teraz powiemy, b�dzie s�yszane na ca�ej Ziemi. Zgodnie ze scenariuszem odwr�cili si� plecami do l�downika, a�robot skierowa� na nich obiektyw. P�niej chcieli nakr�ci� jeszcze panoram�, ukazuj�c� �wie�o wzniesion� kopu�� oraz marsja�skie pustkowie, na kt�rym w�a�nie postawili swe stopy. Rosjanin, niczym dyrygent, uni�s� swoj� odzian� w�r�kawic� d�o�, odruchowo zrobi� krok do przodu i�oznajmi�: � W�imieniu Konstantego Edwardowicza Cio�kowskiego, Siergieja Paw�owicza Korolewa, Jurija Aleksiejewicza Gagarina oraz wszystkich innych pionier�w i�bohater�w kosmosu, przybywamy na Marsa w�pokoju, w�imi� post�pu ca�ej ludzko�ci. S�owa te wypowiedzia� najpierw po rosyjsku, nast�pnie po angielsku. Potem inni wyg�osili swoje kr�tkie, przygotowane im na Ziemi mowy. Pete Connors, z�teksa�skim akcentem, kt�ry z�apa� przez lata sp�dzone w�Houston: � To najwi�kszy dzie� w�dziejach ludzkich wypraw, dzie� chwa�y dla wszystkich mieszka�c�w Stan�w Zjednoczonych, Federacji Rosyjskiej oraz dla ca�ego �wiata. Joanna Brumado przem�wi�a w�brazylijskiej odmianie portugalskiego, a�p�niej po angielsku: � Niech m�dro�� ca�ej ludzko�ci wzbogaci si� tym, czego nauczymy si� na Marsie. Ilona Malater powiedzia�a po hebrajsku i�angielsku: � Przybyli�my na Marsa, aby polepszy� ducha ludzko�ci i�g�osi� jego chwa��. Antony Reed og�osi� swoim spokojnym, prawie znudzonym g�osem z�oksfordzkim akcentem: � Wasza Kr�lewska Mo��, ludu Zjednoczonego Kr�lestwa oraz Wsp�lnoty Brytyjskiej, ludu Zjednoczonej Europy i�ca�ego �wiata � dzi� jest dzie� twojego triumfu. W�pe�ni czujemy, �e na tym odleg�ym globie jeste�my tylko waszymi przedstawicielami. Wreszcie przysz�a kolej na Jamiego. Nagle poczu� si� zm�czony tym pozerstwem i�pomp�, wyczerpany latami stresu i�po�wi�ce�. Podniecenie, kt�re czu� ledwie kilka minut temu, ca�kiem wyparowa�o. Pomy�la�, �e cho� znale�li si� sto milion�w kilometr�w od Ziemi, to wci�� jeszcze bawi� si� w�te swoje gierki narod�w i�lojalno�ci. Czu� si�, jakby kto� z�o�y� mu na ramiona ogromny ci�ar. Pozostali zwr�cili si� w�jego stron�, pozbawione twarzy postaci w�kombinezonach, oblicza skryte za z�otawymi wizjerami. Jamie ujrza� pi�� odbi� swojego w�asnego he�mu. Zapomnia� s��w, kt�re napisano mu sto milion�w kilometr�w st�d. � Ya�aa�tey � powiedzia�, po prostu. Ziemia RIO DE JANEIRO: To by�o wi�ksze nawet od karnawa�u. Mimo upalnego, popo�udniowego s�o�ca, na ulice wyleg�y t�umy, gromadz�c si� od Teatru Miejskiego, poprzez pasa�e Avenida Rio Branco, po Praca Pio X�i wspania�y, stary ko�ci� Candelaria, a�tak�e wzd�u� ca�ej Avenida Presidente Vargas. Nie przecisn��by si� tamt�dy �aden samoch�d, ba, nawet rower. Ulice by�y dos�ownie po brzegi wype�nione przez cariocas, ta�cz�ce samb�, spocone, roze�miane, zataczaj�ce si� w�upale, �wi�tuj�ce w�najwi�kszym, spontanicznym wybuchu rado�ci, jaki kiedykolwiek widzia�o to miasto. T�um cisn�� si� te� na ocienionym drzewami placu, gdzie na �cianach wysokich, przeszklonych apartamentowc�w wisia�y gigantyczne ekrany telewizyjne. Ludzie stali na �awkach i�siedzieli na drzewach, aby lepiej widzie� monitory. Wznosili radosne okrzyki, patrz�c na odzianych w�skafandry badaczy, jeden po drugim schodz�cych po drabince i�stawiaj�cych stopy na ja�owej, skalistej pustyni pod dziwnym, r�owym niebem. Kiedy Joanna Brumado wypowiedzia�a swoich kilka s��w, zakrzykn�li jeszcze g�o�niej, nast�pne, kr�tkie przemowy uton�y we wrzawie. P�niej zacz�to skandowa�: � Brumado! Brumado! Bru-ma-do! Bru-ma-do! Bru-ma-do! W apartamencie, wynaj�tym specjalnie z�tej okazji, Alberto Brumado smutno u�miecha� si� do przyjaci� i�krewnych. Ogl�da� swoj� c�rk�, stawiaj�c� kroki na powierzchni Marsa, czuj�c ojcowsk� dum� zmieszan� z�niepokojem, kt�ry cisn�� mu �zy w�k�ciki oczu. � Alberto, musisz wyj�� � oznajmi� burmistrz Rio. � Nie przestan�, je�li tego nie uczynisz. W cztery k�ty sporego, wysoko sklepionego salonu, potoczy�y si� wielkie telewizyjne konsolety. Zaproszono tylko kilkana�cie os�b, aby dzieli�y ze swym s�awnym ziomkiem t� chwil� triumfu, jednak w�izbie cisn�o si� ponad czterdziestu ludzi. Wielu m�czyzn za�o�y�o stroje wieczorowe, sporo kobiet mia�o na sobie najlepsze suknie i�klejnoty. P�niej Brumado wraz z�tuzinem wybra�c�w miano zawie�� �mig�owcem do Brasilii, na audiencj� u�prezydenta republiki. Na zewn�trz, mieszka�cy Rio grzmieli: � Bru-ma-do! Bru-ma-do! Alberto Brumado by� niewysokim, szczup�ym m�czyzn�. Mia� ju� dobrze ponad sze��dziesi�t lat, ciemn�, okr�g�� twarz, okolon� schludnie przyci�t�, szpakowat� broda oraz kr�tkie, siwe w�osy, kt�re zawsze wygl�da�y na potargane, tak jakby w�a�nie oderwano go od jakiej� ci�kiej pracy. S�dz�c po wyrazie jego sympatycznego, u�miechni�tego oblicza, czu� si� nieco skonsternowany nag�ym pojawieniem si� tego ca�ego t�umu. Przywyk� raczej do cichego spokoju sal uniwersyteckich albo niezbyt ha�a�liwej intensywno�ci pracy w�biurach os�b wielkich i�wp�ywowych. Je�li m�zgiem zawiaduj�cym Projektem Marsja�skim by�y rz�dy wysoko uprzemys�owionych pa�stw, a�jego mi�niami mi�dzynarodowe korporacje, to Alberta Brumado wypada�o nazwa� sercem ca�ej wyprawy na Marsa. A�nawet skromniej � Brumado by� jej dusz�. Przez ponad trzydzie�ci lat w�drowa� po ca�ym �wiecie, prosz�c jego mo�nych, aby wys�ali na Marsa grup� �ywych badaczy. Przez wi�kszo�� czasu spotyka� si� z�ch�odn� oboj�tno�ci�, bywa�o nawet, �e z�wr�cz otwart� wrogo�ci�. M�wiono mu, �e wyprawa na Marsa poch�onie zbyt wielkie pieni�dze, �e ludzie nie zrobi� tam niczego, czego nie mog�yby zrobi� automaty, �e Mars mo�e poczeka� jeszcze jedn� dekad�, pokolenie albo wiek. M�wili, �e na Ziemi jest wiele problem�w do rozwi�zania. Ludzie umieraj� z�g�odu. Choroby, bieda i�brak wykszta�cenia bezlito�nie d�awi� ponad po�ow� globu. Alberto Brumado nie dawa� si� zniech�ci�. Sam dorasta� w�r�d biedy i�g�odu, urodzony w�kartonowej chacie na b�otnistym, wymytym deszczami wzg�rzu, ponad eleganckimi residencias Rio de Janeiro. Utorowa� sobie drog� do szko�y, college�u i�wreszcie wspania�ej kariery astronoma i�nauczyciela. Walka nie by�a dla niego czym� nowym. A Mars sta� si� jego obsesj�. � To moja jedyna przywara � zwyk� mawia� skromnie. Gdy na Marsa dotar�y pierwsze, bezza�ogowe l�downiki i�nie znalaz�y �adnych �lad�w �ycia, Brumado twierdzi�, �e zautomatyzowane wyposa�enie jest zbyt proste, aby wykona� jakie� powa�niejsze testy. Kiedy seria rosyjskich, potem ameryka�skich statk�w wr�ci�a z�pr�bkami ska� i�gleby, w�kt�rych nie znaleziono nic poza prostymi, organicznymi substancjami chemicznymi, Brumado zauwa�y�, �e ledwie zadrapano miliardow� cz�� skorupy planety. Napastowa� uczestnik�w �wiatowych kongres�w naukowych i�konferencji przemys�owych, pokazywa� im fotografie Marsa, na kt�rych widnia�y wielkie wulkany, olbrzymie uskoki i�kaniony wygl�daj�ce tak, jakby wy��obi�y je spi�trzone wody. � Na Marsie musi by� woda � powtarza� w�k�ko. � A�gdzie jest woda, tam musi by� �ycie. Min�o prawie dwadzie�cia lat, zanim zrozumia�, �e zwraca si� do niew�a�ciwych os�b. To co my�l� albo czego chc� naukowcy, znaczy�o niewiele. W�adza nale�a�a do polityk�w, m�czyzn i�kobiet zarz�dzaj�cych pa�stwowymi finansami oraz do obywateli, wyborc�w zasilaj�cych te finanse swoimi podatkami. Zacz�� nawiedza� ich warownie oraz korporacyjne sale narad, gdzie politycy oddawali pok�on pieni�dzom, kt�re zapewni�y im stanowiska. Uczyni� z�siebie gwiazd� telewizji, przy pomocy utalentowanych, bystrych student�w tworz�c widowiska wzbudzaj�ce podziw i�oczarowanie majestatycznym wszech�wiatem, czekaj�cym tylko na zbadanie przez tych, kt�rzy maj� wiar� oraz wizj�. I przys�uchiwa� si�. Zamiast m�wi� �wiatowym przyw�dcom czy innym decydentom, co powinni zrobi�, s�ucha� czego chc�, na co ucz�, czego si� obawiaj�. S�ucha�, planowa� i�stopniowo, przebiegle uk�ada� intryg�, kt�ra powinna zadowoli� ich wszystkich. Odkry�, �e ka�da grupa nacisku, ka�da organizacja: rz�dowa, przemys�owa albo sk�adaj�ca si� ze zwyk�ych obywateli, ma swoje w�asne pragnienia, ambicje i�l�ki. Naukowcy chcieli wyruszy� na Marsa wiedzeni czyst� ciekawo�ci�. Dla nich, poznanie wszech�wiata stanowi�o cel sam w�sobie. Wizjonerzy chcieli dotrze� na Marsa, bo istnia�. Na podb�j kosmosu przez cz�owieka spogl�dali z�niemal religijnym zapa�em. Wojskowi twierdzili, �e nie ma potrzeby wybiera� si� na Marsa. Planeta znajduje si� zbyt daleko, aby mie� militarne znaczenie. Zwolennicy uprzemys�owienia byli �wiadomi tego, �e wys�anie ludzi na Marsa powinno sta� si� bod�cem do rozwoju nowych technologii � a�ryzykowa�oby si� wy��cznie �rodkami dostarczonymi przez rz�d. Rzecznicy biednych narzekali, �e miliardy id�ce na przygotowanie marsja�skiej ekspedycji nale�a�oby wyda� na produkcj� �ywno�ci oraz rozw�j szkolnictwa. Brumado s�ucha� ich uwa�nie, a�potem spokojnie i�cicho zaczyna� do nich przemawia�, w�spos�b dla nich zrozumia�y i�mo�liwy do przyj�cia. Gra� na marzeniach i�l�kach, oddaj�c je rozm�wcom w�formie kunsztownie manipulowanego przekazu zwrotnego, skupiaj�cego ich uwag� na jego celu. Kierowa� pragnieniami tych ludzi, p�ki sami nie zaczynali wierzy�, �e Mars stanowi logiczny cel ich w�asnych plan�w i�ambicji. �wiatowi mo�now�adcy zacz�li wreszcie g�osi�, �e Mars m�g�by sta� si� pierwszym w�nowym stuleciu sprawdzianem narodowego wigoru, determinacji i�si�y. Medialni jasnowidze zacz�li powa�nie ostrzega�, �e na globalnym polu mi�dzynarodowego wsp�zawodnictwa, rezygnacja z�wyprawy na Marsa mo�e okaza� si� bardziej kosztowna ni� sama wyprawa. M�owie stanu zaczynali rozumie�, i� czerwony glob nadaje si� na symbol nowej ery og�lno�wiatowej i�pokojowej wsp�pracy, b�d�cej w�stanie poch�on�� serca i�umys�y Ziemian. Politycy w�Moskwie i�Waszyngtonie, Tokio i�Pary�u, Rio i�Pekinie uwa�nie wys�uchali swoich doradc�w, a�potem podj�li decyzj�. Za� owi doradcy dali si� ow�adn�� urokowi Brumado. � Polecimy na Marsa � ameryka�ski prezydent m�wi� do Kongresu � nie dla chwa�y, presti�u czy w�adzy. Polecimy na Marsa w�duchu nowej, pragmatycznej wsp�pracy mi�dzy narodami �wiata. Polecimy na Marsa nie jako Amerykanie, Rosjanie czy Japo�czycy. Polecimy na Marsa jako istoty ludzkie, reprezentanci planety Ziemi. Prezydent Federacji Rosyjskiej oznajmi� swoim obywatelom: � Mars to nie tylko symbol naszej niepowstrzymanej woli poszerzania granic i�poznawania wszech�wiata, to tak�e symbol tego, �e wsp�praca mi�dzy Wschodem i�Zachodem jest realna. Mars to emblemat nieuchronnego post�pu ludzkiego umys�u. Mars m�g� okaza� si� te� ukoronowaniem nowej ery wsp�pracy mi�dzynarodowej. Po stuleciu wojen, terroryzmu oraz ludob�jstwa, kosmiczna ironia sprawi�a, �e krwistoczerwona planeta, nazwana na cze�� boga wojny, stawa�a si� symbolem pokojowego wsp�ycia. Dla przedstawicieli bogatych narod�w Mars stanowi� �r�d�o zachwytu, cel wi�kszy od jakiegokolwiek na Ziemi, wyzwanie do przekroczenia nowej granicy, kt�re winno inspirowa� m�odych i�roznieca� ich zapa� w�zdrowy, tw�rczy spos�b. A dla przedstawicieli ubogich narod�w... � ech, wszak Alberto Brumado m�wi� im, �e sam wychowa� si� w�r�d ub�stwa, a�je�li mimo tego my�l o�Marsie nape�nia�a go radosnym podnieceniem, to czemu oni nie mieliby te� wznie�� oczu ponad n�dz� swojej codziennej egzystencji i��ni� o�czym� wspania�ym? Oczywi�cie, za to wszystko nale�a�o zap�aci�. Sukces Brumado w�walce o�wzgl�dy polityk�w znaczy�, �e to, co osi�gnie, musi zrodzi� si� z�maria�u z�nimi. Dlatego pierwsz� wypraw� na Marsa organizowano nie tak, jak chcieliby naukowcy, nawet nie tak, jak pragn�liby in�ynierzy oraz plani�ci z�rozmaitych agencji kosmicznych. Pierwsi ludzie ruszyli na czerwon� planet� tak, jak chcieli politycy: w�miar� mo�liwo�ci najszybciej i�najtaniej. Cho� nie m�wiono o�tym g�o�no, ka�dy wiedzia�, �e hierarchi� wa�no�ci ustanowiono tak, i� na pierwszym miejscu sta�a polityka, nauka za� na drugim � i�to daleko z�ty�u. To by�a misja �flag i�odcisk�w st�p�, niezale�nie od tego, jak wiele naukowcy pragn�li zbada�. Na trzecim, jeszcze dalszym miejscu znalaz�a si� wydajno�� ekspedycji � jak to zwykle bywa, kiedy najwa�niejsze staj� si� czynniki polityczne. Politycy doszli do wniosku, �e �atwiej uzasadni� wydatki, je�li projekt dojdzie do skutku szybko, zanim opozycja spostrze�e szans� wzmocnienia swych wp�yw�w i�przypisze sobie zas�ug� w�osi�gni�ciu ko�cowego sukcesu. Wbrew przys�owiu, co nagle, nie zawsze by�o po diable. Niestety, wszystkie te okoliczno�ci sprawia�y, i� planowan� przez administrator�w wypraw� raczej nie dawa�o si� okre�li� mianem wydajnej. Przy Projekcie Marsja�skim zatrudniono setki naukowc�w. Dziesi�tki kosmonaut�w. Tysi�ce in�ynier�w, technik�w, kontroler�w lotu oraz administrator�w. Sp�dzili oni dziesi�� lat na planowaniu, a�potem jeszcze trzy na treningu przed dwuletni� misj�. Wszystko po to, aby kilkana�cioro m�czyzn i�kobiet mog�o prze�y� sze��dziesi�t dni na Marsie. Zaledwie osiem tygodni na czerwonym globie i�powr�t do domu. Tak wygl�da� plan misji. Taki w�a�nie by� cel, kt�remu tysi�ce ludzi po�wi�ci�o trzyna�cie lat �ycia. Jednak�e na �wiecie podniecenie przed podr� ros�o z�ka�dym miesi�cem, w�kt�rym wyselekcjonowany personel przygotowywa� si� do tego wielkiego przedsi�wzi�cia, a�na kosmodromach Federacji Rosyjskiej, Stan�w Zjednoczonych, Ameryki Po�udniowej oraz Japonii nabiera� kszta�t�w marsja�ski kosmolot. Ca�a planeta szykowa�a si� do wyprawy na czerwony glob. Alberto Brumado by� uznanym, duchowym przyw�dc� misji na Marsa, cho� nie powierzono mu �adnego innego zadania, opr�cz moralnego wsparcia. Jednak w�a�nie takie wsparcie, podczas tych wszystkich lat przygotowa�, nieraz okazywa�o si� rozpaczliwie potrzebne � kiedy nieoczekiwanie ten lub tamten rz�d chcia� zrezygnowa� z�dziesi�ciolecia powa�nych wydatk�w. Ostatecznie, �adne pa�stwo nie zdecydowa�o si� na tak drastyczny krok. Brumado by� za stary, aby lecie� samemu, zamiast tego przygl�da� si�, jak jego c�rka okr�tuje si� na statku, kt�ry mia� j� zawie�� na Marsa. Teraz ogl�da� jej pierwszy krok na powierzchni tego dalekiego �wiata, a�na zewn�trz, t�um skandowa� ich nazwisko. Nie do ko�ca pewien, czy dobrze robi. Alberto Brumado podszed� do d�ugiego, jasnego okna. Widz�c go, ludzie zgromadzeni pod budynkiem zakrzykn�li rado�nie. KR�LEWIEC: Kontroler�w lotu na Marsa, podobnie jak uczestnik�w ekspedycji, by�o w�nadmiarze. W�przypadku astronaut�w wymusi�y to wzgl�dy bezpiecze�stwa, tu jednak za ca�� spraw� stali politycy. Ka�d� funkcj� sprawowa�y dwie osoby, siedz�ce obok siebie, przy identycznych pulpitach kontrolnych. Zazwyczaj Rosjanin i�Amerykanin, cho� przy konsoletach znale�li si� te� Japo�czycy, Brytyjczycy, Francuzi a�nawet Argenty�czyk � jednak zawsze w�parze z�Rosjaninem. Osoby pracuj�ce w�centrum kontroli lotu w�a�nie zacz�y �wi�towa�. A� do l�dowania wszyscy �l�czeli przed swymi monitorami, teraz wreszcie mogli si� wyprostowa�, zdj�� s�uchawki, wsp�lnie po�mia� si�, napi� szampana i�zapali� cygara. Za rz�dami pulpit�w, w�odgrodzonym szk�em przedziale dla prasy, reporterzy i�fotografowie honorowali kontroler�w oraz siebie nawzajem, wznosz�c toasty w�dk� w�plastikowych kubkach. Jedynie szef ameryka�skiego zespo�u, krzepki �ysiej�cy m�czyzna w�wy�wiechtanej koszulce, z�plamami potu pod pachami i�zgas�ym cygarem tkwi�cym w�z�bach, wygl�da� na niezadowolonego. Nachyli� si� nad fotelem jakie� m�odej Amerykanki, opisanym staro�wieckim tytu�em �g��wnodowodz�cy�. � Co on powiedzia�? Spojrza�a ponad swym ekranem. � Nie wiem, co to by�o. � Ale do cholery, jasne jest, �e to nie to, co on mia� powiedzie�. � Czy mog�aby pani odtworzy� nagranie? � zapyta� Rosjanin, pracuj�cy obok m�odej kobiety. Jego g�os by� spokojny, jednak zdo�a� si� przebi� przez panuj�cy w�pomieszczeniu gwar. Kobieta zgrabnie nacisn�a kilka przycisk�w na swej klawiaturze i�na ekranie zn�w pojawi� si� James Waterman, stoj�cy w�swym b��kitnym skafandrze po�r�d piask�w Marsa. � Ya�aa�tey � powiedzia�a podobizna Jamesa Watermana. � Zak��cenie odbioru? � spyta� szef. � Nie ma mowy � odpar�a kobieta. Rosjanin odwr�ci� si� od monitora, aby wbi� w�szefa �widruj�ce spojrzenie. � Co to znaczy? � Niech mnie cholera, je�li wiem � wyburcza� szef. � Ale do diab�a, na pewno si� tego dowiemy! U g�ry, w�przedziale dla prasy, m�ody reporter telewizyjny spostrzeg� dw�ch m�czyzn schylaj�cych si� nad stanowiskiem �g��wnodowodz�cego�. Zastanawia� si�, dlaczego wygl�daj� na takich zdenerwowanych. BERKELEY: Profesor Jerome Waterman i�profesor Lucille Monroe Waterman dali dzi� swoim studentom wolny dzie� i�zostali w�domu, aby patrze�, jak ich syn st�pa po powierzchni Marsa. Nie by�o z�nimi �adnych przyjaci�, �adnych uczni�w albo koleg�w z�uniwersytetu. Pod ich domem zgromadzi� si� batalion reporter�w, jednak Watermanowie nie chcieli stawia� im czo�a, p�ki nie ujrz� l�dowania. Usiedli w�swoim wygodnym, zaba�aganionym gabinecie, ca�ym zastawionym ksi��kami i�spojrzeli na ekran telewizora. Okna by�y szczelnie zas�oni�te, by odgrodzi� ich od porannego s�o�ca i�roz�o�onych na zewn�trz t�um�w reporter�w. � Droga na Ziemi� zajmuje sygna�om prawie dziesi�� minut � duma� Jerry Waterman. Jego �ona przytakn�a, cho� my�lami by�a gdzie� daleko. Wpatrywa�a si� w�b��kitn� figur�, stoj�c� po�r�d sze�ciu, pozbawionych twarzy postaci. Kiedy wreszcie przysz�a kolej na przemow� Jamiego, wstrzyma�a oddech. � Ya�aa�tey � powiedzia� jej syn. Lucille j�kn�a: � O, nie! Ojciec Jamiego chrz�kn��, zaskoczony. Lucille odwr�ci�a si� do m�a oskar�ycielskim tonem: � On ci�gle miesza si� do tych india�skich spraw! SANTA FE: Stary Al zawsze wiedzia�, jak �ci�gn�� klient�w do swojego sklepu, nawet w�dzie� taki jak ten. Po prostu, na honorowym miejscu, na p�ce tu� obok lalek kachina, ustawi� telewizor. Z�ca�ego placu zeszli si� ludzie, aby obejrze� jego wnuka spaceruj�cego po Marsie. � Ya�aa�tey � przem�wi� Jamie Waterman, z�miejsca odleg�ego o�sto milion�w kilometr�w. � Heja! � zawo�a� stary Al Waterman. � Ch�opak naprawd� to zrobi�! Baza danych Mars. Wyobra� sobie Dolin� �mierci w�jej najgorszym wydaniu. Ja�owa pustynia. Nic poza ska�ami i�piachem. Usu� wszelki �lad �ycia: wyrzu� ka�dy kaktus, ka�dy skrawek ro�linno�ci, wszystkie jaszczurki, owady, wyblak�e na s�o�cu ko�ci i�cokolwiek wygl�daj�cego tak, jakby kiedy� mog�o �y�. Teraz wszystko ozi�b. Zmniejsz temperatur� do stu stopni poni�ej zera. I�wysysaj powietrze, p�ki nie zostanie go tyle, ile na Ziemi jest na wysoko�ci stu tysi�cy st�p. Tak mniej wi�cej wygl�da Mars. Czwarta planeta od S�o�ca nigdy nie zbli�a si� do niego bli�ej ni� na trzydzie�ci pi�� milion�w mil. To niewielki glob, o��rednicy r�wnej oko�o po�owie �rednicy naszej planety i�o grawitacji nieco tylko wi�kszej ni� jedna trzecia ziemskiej. To co na niebieskim �wiecie wa�y sto funt�w, na Marsie wa�y ju� tylko trzydzie�ci osiem. Marsa nazywa si� czerwon� planet�, bowiem jego powierzchni� stanowi przede wszystkim sucha jak pieprz pustynia z�drobin tlenku �elaza: sproszkowana rdza. Na Marsie jest jednak woda. Planeta ma b�yszcz�ce czapy polarne, przynajmniej cz�ciowo sk�adaj�ce si� z�zamarzni�tej wody � przez wi�kszo�� roku skrytej zmro�onym dwutlenkiem w�gla, czyli suchym lodem. Mars to ch�odny �wiat. Jego orbita jest mniej wi�cej p�tora raza dalsza od S�o�ca ni� orbita Ziemi. Atmosfer� ma o�wiele za cienk�, aby utrzyma� s�oneczne ciep�o. W�jasny, letni dzie�, po po�udniu, temperatura na marsja�skim r�wniku mo�e doj�� do siedemdziesi�ciu stopni Fahrenheita � by noc� spa�� do stu stopni poni�ej zera albo jeszcze ni�ej. Marsja�ska atmosfera by�aby zbyt rozrzedzona, aby da�o si� ni� oddycha�, nawet je�li sk�ada�aby si� z�czystego tlenu. A�tak nie jest. Ponad dziewi��dziesi�t pi�� procent marsja�skiego �powietrza� to dwutlenek w�gla; s� r�wnie� trzy procenty azotu. Znale�� mo�na ledwie odrobin� tlenu, mniej ni� da�aby paruj�ca woda. Reszta atmosfery sk�ada si� z�oboj�tnych gaz�w, takich jak argon, neon, z�tchnieniem tlenku w�glu i�odrobink� ozonu. Wci�� jednak, ze wszystkich planet Uk�adu S�onecznego, to Mars najbardziej przypomina Ziemi�. S� na nim pory roku � wiosna, lato, jesie� i�zima. Poniewa� jego orbita znajduje si� dalej od S�o�ca, marsja�ski rok trwa prawie dwa razy d�u�ej od ziemskiego (kilka minut d�u�ej ni� 689 ziemskich dni) i�w zwi�zku z�tym, pory roku s� odpowiednio d�u�sze. Mars obraca si� wok� w�asnej osi r�wnie szybko jak Ziemia. Dzie� na Ziemi trwa 23 godziny 56 minut i�4,09 sekundy. Na Marsie jest odrobin� d�u�szy: 24 godziny 37 minut i�22,7 sekundy. By unikn�� zamieszania, badacze kosmosu nazywaj� marsja�ski dzie� �sol�. Marsja�ski rok ma wi�c 669 sol�w, czterna�cie godzin, czterdzie�ci sze�� minut i�dwana�cie sekund. Czy na Marsie jest �ycie? Przez ca�e stulecia my�l ta nie dawa�a ludzko�ci spokoju. To przede wszystkim ona popchn�a ich do wyprawy na czerwon� planet�. Chcemy przekona� si�, czy mo�e tam istnie� �ycie. Albo czy kiedy� istnia�o. Albo czy istnieje teraz. Sol 1: Popo�udnie Pierwsza rzecz�, za kt�r� naukowcy wzi�li si� po wyg�oszeniu swoich kr�tkich przem�w, by�o zbieranie pr�bek marsja�skich ska�, gleby oraz atmosfery. Na wypadek, gdyby nag�a potrzeba zmusi�a ich do szybkiego powrotu do l�downika i�b�yskawicznego powrotu na orbit�, przez pierwsze dwie godziny upychali pr�bki ska� oraz gleby w�hermetycznych pude�kach i�wype�niali fiolki powietrzem, pobranym na r�nej wysoko�ci, pocz�wszy od poziomu gruntu a� do dziesi�ciu metr�w ponad nim. By si�ga� tak wysoko, u�ywali tytanowego dr�gu. W tym czasie robot konstrukcyjny toczy� si� po skalistym pod�o�u ku trzem bezza�ogowym transportowcom, kt�re dotar�y tu dzie� wcze�niej, osiadaj�c na obszarze w�promieniu ponad dw�ch kilometr�w od planowanego miejsca g��wnego l�dowania. Niczym przero�ni�ta, mechaniczna mr�wka, robot pracowicie ci�gn�� z�nich �adunek do nadmuchanej kopu�y, kt�ra przez najbli�sze osiem tygodni mia�a by� domem badaczy. Michai� Andriejewicz Wosnesenski, weteran tuzina kosmicznych misji, siedzia� w�kokpicie na fotelu dow�dcy, jednym okiem zerkaj�c na naukowc�w, za� drugim na harmonogram misji. Pete Connors obserwowa� obok robota i�rozmawia� z�pozostaj�cym na orbicie dow�dc� ca�ej ekspedycji. Chocia� obaj m�czy�ni mieli na sobie skafandry, gotowi wyskoczy� na zewn�trz, gdyby zasz�a nag�a potrzeba, zdj�li ju� he�my. Connors wy��czy� radio i�odwr�ci� si� do Rosjanina. � Faceci na orbicie zapewniaj�, �e wyl�dowali�my tylko sto trzydzie�ci metr�w od zamierzonego celu. �l� gratulacje. Wosnesenski u�miechn�� si� lekko. � By�oby bli�ej, ale na po�udniu by�y za du�e g�azy. � Odwali�e� kawa� cholernie dobrej roboty � odpar� Connors. � W�Kr�lewcu b�d� zadowoleni. M�wi� g��bokim barytonem, wy�wiczonym w�ko�cielnych ch�rach. Amerykanin mia� poci�g��, niemal ko�sk� twarz, cer� barwy mlecznej czekolady i�wielkie, br�zowe oczy, smutne i�z czerwonymi obw�dkami. W�osy �ci�� kr�tko, po wojskowemu, ukazuj�c wyra�ne zakola. � Wiesz, co mawiaj� starzy piloci? � zagadn�� Wosnesenski. Connors zachichota�. � Ka�de l�dowanie, po kt�rym mo�esz i�� o�w�asnych si�ach, to dobre l�dowanie. � Wszystkie systemy dzia�aj�. Idziemy dok�adnie wed�ug planu � tak oto Wosnesenski zbagatelizowa� sw�j mistrzowski pilota�. Rosjanin nie ufa� pochlebstwom, nawet us�yszanym od cz�owieka, z�kt�rym pracowa� przez ostatnie cztery lata. Jego szeroka, toporna twarz zwykle by�a ponura, a�b��kitne oczy wci�� �ypa�y podejrzliwie. � No, a�teraz druga ekipa musi wyl�dowa� tu, gdzie jeste�my. Ciekawe, jak dobry oka�e si� Mironow i�m�j stary kumpel Abell. � Mironow jest bardzo dobry. To znakomity pilot. Je�liby zechcia�, to m�g�by wyl�dowa� ci na dachu. Connors za�mia� si�, weso�o i�szczerze. � To chyba mog�oby teraz przysporzy� piekielnych problem�w, co? Wosnesenski uni�s� k�ciki warg do u�miechu, jednak wyra�nie zrobi� to wbrew sobie. Naukowcy z�o�yli pr�bki w�odgrodzonej �luz� cz�ci POL-a. W�razie nag�ej potrzeby, mog�a ona szybko wystartowa� w�kosmos. Dolne fragmenty l�downika: �adownie i�hamulce pozosta�yby na Marsie. Nawet je�li zostaliby te� jacy� badacze, to cenne pr�bki dotar�yby do statku kosmicznego na orbicie, a�potem na Ziemi�, do oczekuj�cych na nie naukowc�w. Kiedy ku zadowoleniu Wosnesenskiego wype�niono ju� pierwsze zadanie, Rosjanin poleci� swym podw�adnym zanie�� do kopu�y wszelkie potrzebne sprz�ty i�zapasy. Spieszyli si�, �cigaj�c z�dziwnie ma�ym s�o�cem, nieub�aganie zbli�aj�cym si� do zachodniego horyzontu. Robot konstrukcyjny holowa� ci�kie palety z�ekwipunkiem, za� badacze wykazywali si� wr�cz nadludzk� si��, d�wigaj�c wysokie jak cz�owiek, zielone cylindry zbiornik�w tlenu i�ci�kie skrzynie, kt�re na Ziemi wa�y�yby setki funt�w. Jamie, spocony w�swym skafandrze niczym robotnik, u�miechn�� si� gorzko na my�l, �e pierwsze zadanie pionierskich eksplorator�w Marsa stanowi mozolna har�wka, wielogodzinne, bezmy�lne targanie ci�ar�w. Pomy�la� te�, �e prasa i�telewizja sprawi�, i� to wszystko b�dzie wygl�da� na cholernie �atwe. Nikt wszak nie ogl�da naukowca przy pracy � szczeg�lnie, kiedy odwala czarn� robot�. Ani on, ani nikt inny nie zwraca� wi�kszej uwagi na korzy�ci p�yn�ce z�niskiej grawitacji. Podczas trwaj�cego ponad dziewi�� miesi�cy lotu z�Ziemi, ich statek kr�ci� si� na mierz�cej pi�� kilometr�w osi, wystarczaj�co mocno, aby symulowa� si�� ci��enia. Przed�u�aj�ce si� okresy niewa�ko�ci niebezpiecznie os�abi�yby bowiem mi�nie i�zdemineralizowa�y ko�ci. Sztuczne ci��enie pocz�tkowo mia�o warto�� tak� jak na Ziemi, jednego g, a�potem, w�trakcie miesi�cy lotu zmniejsza�o si� powoli, by zbli�y� si� do marsja�skiej jednej trzeciej g. Teraz, na powierzchni czerwonej planety, jej badacze mogli chodzi� ca�kiem normalnie, chocia� wci�� potrafili unosi� wielkie ci�ary, korzystaj�c ze swych rozwini�tych na Ziemi mi�ni. Pod koniec d�ugiego, wyczerpuj�cego dnia, wprowadzili si� wreszcie pod nadmuchiwan� kopu��. Male�kie s�o�ce zabarwi�o niebo na p�omienn� czerwie�, a�temperatura na zewn�trz spad�a ju� do pi��dziesi�ciu stopni poni�ej zera. Kopu�a wype�niona by�a zdatnym do oddychania powietrzem o�normalnym, ziemskim ci�nieniu oraz zwyk�ej ciep�ocie, przynajmniej je�li wierzy� miernikom. Termometr wskazywa� dok�adnie dwadzie�cia jeden stopni Celsjusza: sze��dziesi�t dziewi�� w�skali Fahrenheita. Jednak sze�cioro badaczy wci�� mia�o na sobie skafandry i�nic zdejmowa�o ich, p�ki Wosnesenski nie zdecydowa�, �e w�bazie mo�na ju� normalnie oddycha�. Kombinezon zaci��y� Watermanowi na ramionach. Nie mia� ju� charakterystycznego dla nowego samochodu zapachu czystego plastiku oraz nowiutkiej tapicerki; teraz cuchn�� potem i�olejem maszynowym. Regenerator z�plecaka zast�powa� dwutlenek w�gla zdatnym do oddychania tlenem, jednak filtry i�miniaturowe wentylatory wewn�trz kosmicznego stroju nie mog�y usun�� wszystkich woni, kt�re gromadzi�y si� tam wskutek wyt�onej pracy. � Teraz nadesz�a chwila prawdy � us�ysza� ochryp�y g�os Ilony Malater, brzmi�cy do�� seksownie. Albo po prostu przepe�niony zm�czeniem. Ostatnie kilka godzin Wosnesenski sp�dzi� na sprawdzaniu, czy w�kopule nie ma �adnych przeciek�w, monitorowaniu ci�nienia powietrza oraz jego sk�adu, potrz�saniu pompami systemu podtrzymywania �ycia i�gr