7122

Szczegóły
Tytuł 7122
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7122 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7122 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7122 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

HARLAN COBEN Nie m�w nikomu Prze�o�y�: Zbigniew A. Kr�licki Data pierwszego wydania 2001 Data polskiego wydania 2004 Pami�ci mojej ukochanej bratanicy Gabi Coben 1997-2000 Naszej cudownej ma�ej Myszki... Ma�a powiedzia�a: - A kiedy ju� nas nie b�dzie, czy w dalszym ci�gu b�dziesz mnie kocha�, czy mi�o�� przetrwa? Du�y przytuli� Ma�� i spogl�dali w noc, na ksi�yc w ciemno�ciach i jasno �wiec�ce gwiazdy. - Ma�a, sp�jrz na gwiazdy, jak �wiec� i p�on�, a niekt�re z nich zgas�y ju� dawno temu. Mimo to wci�� b�yszcz� na wieczornym niebie, bo widzisz, Ma�a, mi�o�� jest jak �wiat�o gwiazd - nie umiera nigdy... Debi Gliori �No Matter What� (Bloomsbury Publishing) PODZI�KOWANIA No c�. Zanim zaczn�, chc� przedstawi� zesp�: - wspania�ych redaktor�w: Beth de Guzman, Susan Corcoran, Sharon Lulek, Nit� Taublib, Irwyna Applebauma oraz pozosta�ych pierwszoligowych graczy Bantam Dell; - Lis� Erbach Vance oraz Aarona Priesta, moich agent�w; - Ann� Armstrong-Coben, M.D., Gene�a Riehla, Jeffreya Bedforda, Gwendolen Gross, Jona Wooda, Lind� Fairstein, Maggie Griffin i Nilsa Lofgrena - za ich wnikliwo�� i s�owa zach�ty; - oraz Joela Gotlera, kt�ry popycha�, poszturchiwa� i inspirowa�. Powinni�my us�ysze� z�owrogi �wist wiatru. Albo poczu� zimny dreszcz przeszywaj�cy do szpiku ko�ci. Cokolwiek. Jaki� cichy �piew, kt�ry tylko Elizabeth i ja zdo�aliby�my us�ysze�. Wisz�ce w powietrzu napi�cie. Jeden z typowych znak�w zwiastuj�cych nieszcz�cie. W �yciu zdarzaj� si� dramaty, kt�rych niemal si� spodziewamy - na przyk�ad takie, jakie si� przydarzy�y moim rodzicom - a tak�e inne niedobre chwile, nag�e wypadki zmieniaj�ce wszystko. Inaczej wygl�da�o moje �ycie przed tamt� tragedi�. Inaczej wygl�da obecnie. I jedno, i drugie maj� ze sob� bole�nie ma�o wsp�lnego. Podczas naszej rocznicowej wycieczki Elizabeth by�a milcz�ca, ale nie by�o w tym nic niezwyk�ego. Ju� jako dziewczynka wykazywa�a sk�onno�� do nag�ych przyp�yw�w melancholii. Milk�a i popada�a w g��bok� zadum� lub apati� - nigdy nie wiedzia�em, jak jest naprawd�. Pewnie by�o to cz�ci� tajemnicy, lecz wtedy po raz pierwszy wyczu�em dziel�c� nas przepa��. Nasz zwi�zek tyle przetrwa�. Zastanawia�em si�, czy zdo�a przetrwa� prawd�. Lub - je�li o tym mowa - niewypowiedziane k�amstwa. Klimatyzator samochodu szumia�, nastawiony na niebieskie pole maksimum. Dzie� by� gor�cy i parny. Jak to w sierpniu. Przejechali�my przez Delaware Water Gap po Milford Bridge i przyjacielski kasjer w budce powita� nas w Pensylwanii. Po dziesi�ciu kilometrach zauwa�y�em kamienny drogowskaz z napisem JEZIORO CHARMAINE - W�ASNO�� PRYWATNA. Skr�ci�em w wiejsk� drog�. Opony szura�y po �wirze, wzbijaj�c chmur� kurzu, niczym oddzia� galopuj�cych Arab�w. Elizabeth wy��czy�a radio. K�tem oka zauwa�y�em, �e studiowa�a m�j profil. Zastanawia�em si�, co widzia�a, i serce zacz�o mi mocniej bi�. Po prawej dwa jelenie skuba�y li�cie. Znieruchomia�y, popatrzy�y na nas i widz�c, �e nie chcemy ich skrzywdzi�, powr�ci�y do swego zaj�cia. Jecha�em, a� ujrzeli�my przed sob� jezioro. S�o�ce w agonii siniaczy�o niebo smugami purpury i ��ci. Wierzcho�ki drzew wydawa�y si� sta� w ogniu. - Nie mog� uwierzy�, �e wci�� to robimy - powiedzia�em. - To ty zacz��e�. - Taak, kiedy mia�em dwana�cie lat. Elizabeth pozwoli�a sobie na szeroki u�miech. Nie u�miecha�a si� cz�sto, ale kiedy ju� to robi�a - bach, trafia� mnie prosto w serce. - To romantyczne - ci�gn�a. - Raczej g�upie. - Kocham romantyka. - Kochasz g�upka. - Ilekro� to robimy, zawsze potem wzbiera w tobie ��dza. - M�w mi �pan Romantyk�. Za�mia�a si� i uj�a moj� d�o�. - Chod�, panie Romantyku. Robi si� ciemno. Jezioro Charmaine. To m�j dziadek wymy�li� t� nazw�, co potwornie wkurzy�o babk�. Pragn�a, �eby nazwa� je jej imieniem. Mia�a na imi� Bertha. Jezioro Berthy. Dziadek nie chcia� o tym s�ysze�. Dwa punkty dla staruszka. Przed ponad pi��dziesi�cioma laty nad jeziorem Charmaine prowadzono letnie obozy wakacyjne dla bogatych dzieciak�w. W�a�ciciel tego interesu splajtowa� i dziadek kupi� za grosze ca�e jezioro wraz z otaczaj�cym je terenem. Odnowi� dom kierownika o�rodka i rozebra� wi�kszo�� budynk�w stoj�cych nad wod�. Lecz w g��bi lasu, gdzie ju� nikt nie chodzi�, pozosta�y rozsypuj�ce si� baraki dzieciarni. Kiedy� zapuszcza�em si� tam z moj� siostr� Lind�, �eby szuka� r�nych skarb�w w ruinach, bawi� si� w chowanego lub namawia� wzajemnie na poszukiwanie Boogeymana, kt�ry z pewno�ci� obserwowa� nas i czeka�. Elizabeth rzadko przy��cza�a si� do nas. Lubi�a wiedzie�, gdzie co jest. Zabawa w chowanego przera�a�a j�. Kiedy wysiedli�my z samochodu, us�ysza�em g�osy duch�w. By�o ich wiele, zbyt wiele. Wirowa�y wok�, przepychaj�c si� do mnie. Zwyci�y� m�j ojciec. Nad jeziorem zalega�a g�ucha cisza, ale m�g�bym przysi�c, �e wci�� s�ysz� radosny krzyk ojca, w�a�nie odbijaj�cego si� od pomostu, by z kolanami mocno przyci�ni�tymi do piersi i ustami rozci�gni�tymi w szerokim u�miechu wzbi� wirtualn� fal�, kt�ra pry�nie w oczy jego jedynego syna. Tato lubi� wskakiwa� do wody w pobli�u materaca, na kt�rym opala�a si� mama. Karci�a go, z trudem t�umi�c �miech. Zamruga�em oczami i duchy znik�y. Ja jednak ju� przypomnia�em sobie, jak ten �miech, krzyk oraz plusk marszczy�y wod� i odbija�y si� echem w ciszy naszego jeziora. Zastanawia�em si�, czy takie kr�gi i echa kiedykolwiek znikaj�, czy te� mo�e gdzie� w lesie weso�e okrzyki mojego ojca wci�� odbijaj� si� bezg�o�nie od drzew. G�upia my�l, ale ka�dego czasem takie nachodz�. Widzicie, wspomnienia wywo�uj� b�l. Najdotkliwszy za� sprawiaj� najlepsze z nich. - Wszystko w porz�dku, Beck? - zapyta�a Elizabeth. Odwr�ci�em si� do niej. - B�dziemy si� kocha�, dobrze? - Zboczeniec. Ruszy�a �cie�k�, wyprostowana, z podniesion� g�ow�. Obserwowa�em j� przez moment, wspominaj�c, jak po raz pierwszy zobaczy�em ten ch�d. Mia�em siedem lat i wzi��em rower - ten z w�skim siode�kiem i kalkomani� Batmana - �eby zjecha� po Goodhart Road. Ulica by�a stroma i kr�ta, idealna do zabawy w kierowc� rajdowego. Zje�d�a�em w d� bez trzymanki, czuj�c si� tak wspaniale i bohatersko, jak tylko mo�e siedmiolatek. Wiatr rozwiewa� mi w�osy i wyciska� �zy z oczu. Zauwa�y�em furgonetk� firmy transportowej przed starym domem Ruskin�w, skr�ci�em... i tam by�a ona, moja Elizabeth, wyprostowana jak struna, chodz�ca w ten spos�b ju� wtedy, jako siedmioletnia dziewczynka z kucykami, aparacikiem na z�bach i mn�stwem pieg�w. Dwa tygodnie p�niej spotkali�my si� w drugiej klasie panny Sobel i od tej pory - prosz�, nie �miejcie si� z tego - stali�my si� bratnimi duszami. Doro�li uwa�ali ��cz�c� nas wi� za s�odk� i niezdrow�. Jako nieroz��czna para przeszli�my od urwisowania i kopania pi�ki przez etap szczeni�cej mi�o�ci, m�odzie�czego zauroczenia i nami�tnych randek w szkole �redniej. Wszyscy czekali, kiedy si� sobie znudzimy. Tak�e my. Oboje byli�my bystrymi dzieciakami, szczeg�lnie Elizabeth, najlepszymi uczniami, racjonalnie podchodz�cymi nawet do irracjonalnej mi�o�ci. Rozumieli�my, jak niewielk� ma szans� przetrwania. A jednak byli�my tu teraz, dwudziestopi�cioletni, siedem miesi�cy po �lubie, powr�ciwszy na miejsce, gdzie poca�owali�my si� po raz pierwszy, maj�c po dwana�cie lat. Wiem, �e to ckliwe. Przeciskali�my si� przez krzaki i powietrze tak wilgotne, �e niemal kr�powa�o ruchy. W powietrzu unosi� si� dra�ni�cy gard�o zapach sosnowej �ywicy. Szli�my po wysokiej trawie. Za naszymi plecami moskity i tym podobne owady, brz�cz�c, podrywa�y si� w powietrze. Drzewa rzuca�y drugie cienie, kt�re mo�na by�o interpretowa� w dowolny spos�b, tak samo jak doszukiwa� si� sensu w kszta�tach chmur lub kleksach Rorschacha. Zeszli�my ze �cie�ki i przedarli�my si� przez g�szcz. Elizabeth sz�a pierwsza. Ja dwa kroki za ni�, co - kiedy teraz o tym my�l� - mia�o niemal symboliczne znaczenie. Zawsze wierzy�em, �e nic nas nie rozdzieli - przecie� dowodzi�a tego historia naszej znajomo�ci, czy� nie? - lecz teraz bardziej ni� kiedykolwiek czu�em, jak odpychaj� ode mnie poczucie winy. Mojej winy. Id�ca przodem Elizabeth dotar�a do du�ego, podobnego do fallusa g�azu, a na prawo od niego ros�o nasze drzewo. Nasze inicja�y oczywi�cie by�y wyryte w korze: E.P. + D.B. I owszem, otoczone serduszkiem. Pod nim widnia�o dwana�cie naci��, po jednym na ka�d� rocznic� naszego pierwszego poca�unku. Ju� mia�em rzuci� jak�� dowcipn� uwag� o tym, jacy jeste�my ckliwi, ale rozmy�li�em si�, kiedy ujrza�em twarz Elizabeth, na kt�rej piegi znik�y ju� lub poja�nia�y, dumnie uniesion� g�ow�, d�ug� i smuk�� szyj�, ciemnozielone oczy i czarne w�osy splecione w gruby warkocz. W tym momencie o ma�o jej nie powiedzia�em prawdy, lecz co� mnie powstrzyma�o. - Kocham ci� - rzuci�em. - Ju� zaspokoi�e� ��dz�. - Och. - Ja te� ci� kocham. - Dobrze, dobrze - odpar�em z udawanym zniech�ceniem - zaspokoj� i twoj�. U�miechn�a si�, lecz mia�em wra�enie, �e w jej oczach dostrzeg�em wahanie. Wzi��em j� w ramiona. Kiedy mia�a dwana�cie lat i w ko�cu zebrali�my si� na odwag�, �eby tego spr�bowa�, cudownie pachnia�a szamponem do w�os�w i truskawkowym Pixie Stix. By�em oszo�omiony nowym doznaniem i podniecony odkryciem. Dzisiaj pachnia�a bzem i cynamonem. Poca�unek by� jak ciep�y blask p�yn�cy wprost z mojego serca. Kiedy nasze j�zyki styka�y si�, wci�� przechodzi� mnie dreszcz. Elizabeth odsun�a si�, zdyszana. - Chcesz pe�ni� honory domu? - zapyta�a. Wr�czy�a mi n�, a ja zrobi�em trzynaste naci�cie na pniu drzewa. Trzynaste. Patrz�c wstecz, mo�e to by� ten ostrzegawczy znak. Kiedy wr�cili�my nad jezioro, by�o ju� ciemno. Blady ksi�yc przedar� si� przez mrok, niczym samotna latarnia morska. Wiecz�r by� cichy, nawet �wierszcze milcza�y. Elizabeth i ja pospiesznie rozebrali�my si�. Popatrzy�em na ni� w blasku ksi�yca i �cisn�o mnie w gardle. Zanurkowa�a pierwsza, niemal nie pozostawiaj�c kr�g�w na wodzie. Niezgrabnie poszed�em w jej �lady. Woda by�a zaskakuj�co ciep�a. Elizabeth p�yn�a precyzyjnymi, r�wnymi uderzeniami ramion, sun�c po wodzie, jakby ta rozst�powa�a si� przed ni�. Ja pod��a�em za ni�, chlapi�c i prychaj�c. Pluski przelatywa�y po wodzie, odbijaj�c si� jak p�askie kamyki. Elizabeth odwr�ci�a si� i wpad�a mi w ramiona. Jej sk�ra by�a ciep�a i mokra. Kocha�em jej sk�r�. Trzymali�my si� w obj�ciach. Przycisn�a piersi do mojego torsu. Czu�em bicie jej serca i s�ysza�em jej oddech. Odg�osy �ycia. Poca�owali�my si�. Moja d�o� przesun�a si� w d� po jej cudownie g�adkich plecach. Kiedy sko�czyli�my - kiedy zn�w by�o tak dobrze - podci�gn��em si� na tratw� i bezw�adnie opad�em na ni�. Macha�em nogami, dysz�c i rozpryskuj�c wod�. Elizabeth zmarszczy�a brwi. - C� to, zamierzasz teraz zasn��? - I chrapa�. - Prawdziwy m�czyzna. Wyci�gn��em si� wygodnie, spl�t�szy d�onie pod g�ow�. Chmura przes�oni�a ksi�yc, zmieniaj�c b��kit nocy w blad� szaro��. Wok� panowa�a cisza. Us�ysza�em, jak Elizabeth wysz�a z wody i wesz�a na pomost. Pr�bowa�em co� dojrze� w ciemno�ci. Ledwie dostrzeg�em zarys jej nagiego cia�a. Mimo to zapar�o mi dech. Patrzy�em, jak si� pochyli�a i wycisn�a wod� z w�os�w. Potem si� wyprostowa�a i odrzuci�a g�ow� do ty�u. Tratwa powoli odp�ywa�a od brzegu. Usi�owa�em uporz�dkowa� to, co mi si� przydarzy�o, lecz nawet ja sam nie rozumia�em wszystkiego. Tratwa odp�ywa�a. Zacz��em traci� z oczu Elizabeth. Kiedy wch�on�� j� mrok, podj��em decyzj�. Powiem jej. Powiem jej wszystko. Kiwn��em g�ow� i zamkn��em oczy. Ci�ar spad� mi z serca. S�ucha�em, jak woda cicho omywa tratw�. Nagle dotar� do mnie d�wi�k otwieranych drzwi samochodu. Usiad�em. - Elizabeth? Cisza, w kt�rej s�ysza�em tylko sw�j oddech. Ponownie spr�bowa�em dostrzec jej posta�. Przysz�o mi to z trudem, ale przez chwil� widzia�em j�. A przynajmniej tak mi si� zdawa�o. Teraz nie jestem ju� pewien, tak samo jak nie mam pewno�ci, czy ma to jakie� znaczenie. Tak czy inaczej, Elizabeth sta�a nieruchomo i mo�e patrzy�a na mnie. Mo�liwe, �e przymkn��em oczy - tego te� nie jestem pewien - a kiedy je otworzy�em, ju� znik�a. Serce podesz�o mi do gard�a. - Elizabeth! �adnej odpowiedzi. Wpad�em w panik�. Stoczy�em si� z tratwy i pop�yn��em w kierunku pomostu. Moje r�ce ci�y wod� z g�o�nym, og�uszaj�co g�o�nym pluskiem. Nie s�ysza�em, co si� dzieje na brzegu - je�li co� si� tam dzia�o. Zatrzyma�em si�. - Elizabeth! Przez d�ug� chwil� wok� panowa�a cisza. Chmura wci�� zas�ania�a ksi�yc. Mo�e Elizabeth wesz�a do domku. Mo�e posz�a wyj�� co� z samochodu. Otworzy�em usta, �eby zn�w j� zawo�a�. Wtedy us�ysza�em jej krzyk. Wyci�gn��em si� na wodzie i pop�yn��em, najszybciej jak mog�em, w�ciekle m��c�c r�kami i nogami. By�em jednak daleko od pomostu. Pr�bowa�em co� na nim wypatrzy�, ale by�o ju� zbyt ciemno, a ksi�yc s�a� tylko cienkie smugi blasku, kt�re niczego nie o�wietla�y. Us�ysza�em szuranie, jakby co� wleczono po ziemi. Przed sob� zobaczy�em pomost. Sze�� metr�w, nie dalej. Pop�yn��em jeszcze szybciej. K�u�o mnie w piersiach. Zach�ysn��em si� wod�, wyprostowa�em r�ce, macaj�c w ciemno�ciach. Znalaz�em. Drabinka. Z�apa�em j�, podci�gn��em si� i wyszed�em z wody. Pomost by� mokry po przej�ciu Elizabeth. Spojrza�em w kierunku domku. Zbyt ciemno. Niczego nie dostrzeg�em. - Elizabeth! Jakby kto� r�bn�� mnie kijem baseballowym w splot s�oneczny. Oczy wysz�y mi na wierzch. Zgi��em si� wp�, spazmatycznie usi�uj�c wci�gn�� powietrze w p�uca. Nie zdo�a�em. Drugi cios. Ten trafi� mnie prosto w g�ow�. Us�ysza�em g�o�ny trzask i mia�em wra�enie, �e kto� wbi� mi gw�d� w skro�. Nogi odm�wi�y mi pos�usze�stwa i opad�em na kolana. Zupe�nie zdezorientowany, zakry�em g�ow� r�kami, usi�uj�c si� zas�oni�. Nast�pny - i ostatni - cios trafi� mnie prosto w twarz. Run��em w ty�, z powrotem do jeziora. Wszystko poch�on�� mrok. Ponownie us�ysza�em krzyk Elizabeth, kt�ra tym razem wo�a�a moje imi�, lecz ten d�wi�k, tak jak wszystkie inne, zosta� zag�uszony przez bulgot, z jakim poszed�em pod wod�. 1 Osiem lat p�niej Nast�pna dziewczyna mia�a z�ama� mi serce. Mia�a piwne oczy, kr�cone w�osy i szeroki u�miech. Mia�a tak�e klamry na z�bach, czterna�cie lat i... - Jeste� w ci��y? - zapyta�em. - Tak, doktorze Beck. Uda�o mi si� nie zamkn�� oczu. Nie po raz pierwszy widzia�em ci�arn� nastolatk�. Nie by�a nawet pierwsz� tego dnia. Pracowa�em jako pediatra w przychodni w Washington Heights ju� od pi�ciu lat, od kiedy zako�czy�em sta� w pobliskim Columbia-Presbyterian Medical Center. Zapewniamy miejscowym rodzinom (czytaj: biedocie) opiek� medyczn�, w tym po�o�nicz�, internistyczn� i pediatryczn�. Wielu ludzi uwa�a, �e to czyni mnie jakim� cholernym filantropem. Nic z tych rzeczy. Lubi� pediatri�. Nie przepadam za praktykowaniem jej na przedmie�ciach, w�r�d wygimnastykowanych mamu�, wymanikiurowanych tatusi�w i facet�w takich jak ja. - Co zamierzasz zrobi�? - zapyta�em. - Ja i Terrell. Jeste�my naprawd� szcz�liwi, doktorze Beck. - Ile Terrell ma lat? - Szesna�cie. Spojrza�a na mnie, szcz�liwa i u�miechni�ta. Ponownie uda�o mi si� nie zamkn�� oczu. Zawsze - zawsze - zadziwia mnie to, �e wi�kszo�� tych ci�� nie jest przypadkowa. Te dzieci chc� mie� dzieci. Nikt tego nie pojmuje. M�wi� o kontroli urodze� i wstrzemi�liwo�ci - bardzo dobrze, ale chodzi o to, �e ich przyjaciele, fajni ludzie, maj� dzieci i wszyscy si� nimi zajmuj�, wi�c co, Terrell, dlaczego nie my? - On mnie kocha - oznajmi�a czternastolatka. - Powiedzia�a� matce? - Jeszcze nie. - Pokr�ci�a si� niespokojnie na krze�le, przy czym prawie wygl�da�a na swoje czterna�cie lat. - Mia�am nadziej�, �e m�g�by pan przy tym by�. Skin��em g�ow�. - Jasne. Nauczy�em si� nie os�dza�. S�ucham. Wsp�czuj�. Jako sta�ysta, prawi�bym kazania. Spogl�da�bym z g�ry na pacjent�w i u�wiadamia� im, jak autodestrukcyjne jest takie post�powanie. Jednak�e w pewne zimne popo�udnie na Manhattanie zm�czona siedemnastoletnia dziewczyna, kt�ra w�a�nie mia�a urodzi� trzecie dziecko trzeciego z kolei ojca, spojrza�a mi prosto w oczy i powiedzia�a niezaprzeczaln� prawd�: �Nic pan nie wie o moim �yciu�. Zamkn�a mi usta. Dlatego teraz s�ucham. Przesta�em odgrywa� �askawego Bia�ego Cz�owieka i sta�em si� lepszym lekarzem. Zapewni� tej czternastolatce i jej dziecku najlepsz� opiek� medyczn�, jaka b�dzie mo�liwa. Nie powiem jej, �e Terrell j� rzuci, �e w�a�nie przekre�li�a ca�� swoj� przysz�o�� i, tak jak wi�kszo�� moich pacjentek, zajdzie w ci��� jeszcze z co najmniej dwoma innymi m�czyznami, zanim sko�czy dwadzie�cia lat. Je�li b�dziesz za du�o o tym my�la�, dostaniesz �wira. Porozmawiali�my chwil� - a raczej ona m�wi�a, a ja s�ucha�em. Gabinet, pe�ni�cy r�wnie� rol� mojego pokoju, mia� wielko�� wi�ziennej celi (co nie oznacza, �e wiedzia�em to z w�asnego do�wiadczenia) i �ciany pomalowane na zgni�o-zielony kolor, jak ubikacje w szkole podstawowej. Na drzwiach wisia�a okulistyczna plansza, na kt�rej wska�nikiem pokazuje si� pacjentowi kolejne litery. Jedna �ciana by�a pokryta wyblak�ymi kalkomaniami przedstawiaj�cymi postacie z kresk�wek Disneya, a drug� zas�ania� ogromny plakat ukazuj�cy �a�cuch pokarmowy. Moja czternastoletnia pacjentka siedzia�a na fotelu nakrytym jednorazowym papierowym r�cznikiem. Z jakiego� powodu ten marszcz�cy si� papier przypomina� mi opakowanie kanapki w Carnegie Deli. Kaloryfer grza� niemi�osiernie, ale nie mo�na by�o go zakr�ci�, poniewa� dzieciaki cz�sto rozbiera�y si� do badania. Mia�em na sobie m�j roboczy str�j pediatry: niebieskie d�insy, sportowe buty, zapinan� na guziki koszul� i jaskrawy krawat z has�em �Ratuj dzieci!�, zdradzaj�cym dat� jego produkcji: tysi�c dziewi��set dziewi��dziesi�ty czwarty rok. Nie nosi�em bia�ego fartucha. Uwa�am, �e dzieci si� go boj�. Moja czternastolatka - owszem, nie mog�em pogodzi� si� z jej wiekiem - by�a sympatyczn� dziewczyn�. Dziwne, ale one wszystkie s� mi�ymi dzieciakami. Poleci�em jej dobrego po�o�nika. Potem porozmawia�em z matk�. Nic nowego czy zaskakuj�cego. Jak ju� powiedzia�em, robi� to prawie codziennie. U�ciska�em dziewczyn�, kiedy wychodzi�a. Nad jej ramieniem wymieni�em spojrzenia z matk�. Ka�dego dnia �rednio dwadzie�cia pi�� matek przyprowadza do mnie swoje c�rki. Pod koniec tygodnia na palcach jednej r�ki mog� zliczy� te, kt�re s� zam�ne. Jak ju� wspomnia�em, nie os�dzam. A jednak bacznie obserwuj�. Kiedy wysz�y, zacz��em uzupe�nia� kart� pacjentki. Przerzuci�em kilka stronic. Opiekowa�em si� t� dziewczyn�, od kiedy sko�czy�em sta�. To oznacza�o, �e zacz�a do mnie przychodzi� jako o�miolatka. Spojrza�em na wykres wagi i wzrostu. Przypomnia�em sobie, jak wygl�da�a jako o�miolatka, a jak przed chwil�. Niewiele si� zmieni�a. W ko�cu zamkn��em oczy i potar�em powieki. - Poczta! Masz poczt�! Ooo! - przerwa� mi okrzyk Homera Simpsona. Otworzy�em oczy i spojrza�em na monitor. Odezwa� si� do mnie g�osem Homera Simpsona z programu telewizyjnego �Simpsonowie�. Kto� zast�pi� tym plikiem d�wi�kowym monotonne zawodzenie komputera: �Masz wiadomo��. Podoba� mi si� ten sygna�. Nawet bardzo. Ju� mia�em sprawdzi� poczt� elektroniczn�, gdy przeszkodzi� mi pisk interkomu. Wanda, rejestratorka, powiedzia�a: - Ma pan... hm... ma pan... hm... Dzwoni Shauna. Zrozumia�em jej zmieszanie. Podzi�kowa�em i nacisn��em pod�wietlony guzik. - Jak si� masz, s�odka. - Dobrze - odpar�a. - Jestem tutaj. Wy��czy�a kom�rk�. Wsta�em i poszed�em korytarzem na spotkanie Shauny. Wesz�a do przychodni tak, jakby robi�a co� poni�ej swej godno�ci. By�a topow� modelk�, jedn� z nielicznych wystarczaj�co znanych, �eby u�ywa� tylko imienia. Shauna. Jak Cher czy Fabio. Mia�a metr osiemdziesi�t cztery centymetry wzrostu i wa�y�a siedemdziesi�t osiem kilogram�w. Jak mo�na oczekiwa�, robi�a wra�enie i przyku�a spojrzenia wszystkich obecnych w poczekalni. Nie mia�a zamiaru przystawa� przy kontuarze rejestratorki, a ta nawet nie pr�bowa�a jej zatrzyma�. Shauna otworzy�a drzwi i powita�a mnie s�owami: - Lunch. Teraz. - M�wi�em ci, �e b�d� zaj�ty. - W�� p�aszcz - powiedzia�a. - Jest zimno. - Pos�uchaj, wszystko gra. Poza tym rocznica jest dopiero jutro. - Ty stawiasz. Zawaha�em si� i ju� wiedzia�a, �e mnie ma. - Pos�uchaj, Beck, b�dzie fajnie. Jak w college�u. Pami�tasz, jak razem chodzili�my na podryw? - Nigdy nie chodzi�em na podryw. - No dobrze, to tylko ja. Wk�adaj p�aszcz. Kiedy wraca�em do mojego gabinetu, jedna z matek obdarzy�a mnie szerokim u�miechem i odci�gn�a na bok. - Jest jeszcze pi�kniejsza ni� w telewizji - szepn�a. - Uhm - mrukn��em. - Czy pan i ona... - Matka znacz�cym gestem splot�a d�onie. - Nie, ona ju� jest z kim� zwi�zana - odpar�em. - Naprawd�? Z kim? - Z moj� siostr�. Zjedli�my w kiepskiej chi�skiej restauracji, gdzie podawa� nam chi�ski kelner m�wi�cy tylko po hiszpa�sku. Shauna w nienagannym b��kitnym kostiumie z dekoltem g��bokim jak R�w Atlantycki, zmarszczy�a brwi. - Tortilla i wieprzowina moo shu? - Zaryzykuj - powiedzia�em. Poznali�my si� pierwszego dnia w college�u. Komu� w dziekanacie pochrzani�o si� i odczyta� jej imi� jako �Shaun�, w wyniku czego dostali�my wsp�lny pok�j. Ju� mieli�my zg�osi� t� pomy�k�, ale zacz�li�my rozmawia�. Postawi�a mi piwo. Polubi�em j�. Po kilku godzinach postanowili�my nie zg�asza� niczego w dziekanacie, poniewa� nasi prawdziwi wsp�lokatorzy mogli okaza� si� dupkami. Ja poszed�em do Amherst College, ekskluzywnej uczelni w zachodnim Massachusetts, i je�li na naszej planecie istnieje bardziej snobistyczne miejsce, to ja go nie znam. Elizabeth, jako najlepsza absolwentka naszego rocznika, wybra�a Yale. Mogli�my p�j�� na t� sam� uczelni�, ale przedyskutowali�my to i doszli�my do wniosku, �e b�dzie to kolejna wspania�a okazja, by wypr�bowa� trwa�o�� naszego zwi�zku. Postanowili�my wykaza� si� dojrza�o�ci�. Skutek? Okropnie t�sknili�my za sob�. Ta roz��ka jeszcze pog��bi�a nasze uczucia i nada�a naszej mi�o�ci zupe�nie nowy wymiar. Wiem, �e to ckliwe. Mi�dzy k�sami Shauna zapyta�a: - Mo�esz dzi� wieczorem popilnowa� Marka? Mark by� moim pi�cioletnim siostrze�cem. Na ostatnim roku Shauna zacz�a umawia� si� z moj� starsz� siostr� Lind�. Od prawie siedmiu lat mieszka�y razem. Mark by� ubocznym produktem ich... c�, ich mi�o�ci, oczywi�cie wspomaganej sztucznym zap�odnieniem. Linda urodzi�a go, a Shauna zaadoptowa�a. Pod pewnymi wzgl�dami nieco staro�wieckie, pragn�y, by ich syn mia� jaki� m�ski wzorzec. Czyli mnie. Rozmawiali�my o tym, co u mnie w pracy i o �Ozzie i Harriet�. - �aden problem - powiedzia�em. - I tak chcia�em zobaczy� ten nowy film Disneya. - Jest niesamowity - zapewni�a mnie Shauna. - Najlepszy od czasu Pocahontas. - Dobrze wiedzie� - odpar�em. - Dok�d wybieracie si� z Lind�? - Nie mam poj�cia. Teraz, kiedy lesbijki s� w modzie, nie mo�emy op�dzi� si� od zaprosze�. Prawie t�skni� za tymi czasami, gdy musia�y�my si� ukrywa�. Zam�wi�em piwo. Pewnie nie powinienem, ale jedno nie zaszkodzi. Shauna te� zam�wi�a jedno. - A wi�c zerwa�e� z t�... jak jej tam... - Brandy. - W�a�nie. Nawiasem m�wi�c, �adne imi�. Czy mia�a siostr� imieniem Whiskey? - Um�wi�em si� z ni� tylko dwa razy. - W porz�dku. To chuda wied�ma. Ponadto mam dla ciebie idealn� kandydatk�. - Nie, dzi�ki. - Ma niesamowite cia�o. - Nie umawiaj mnie, Shauno. Prosz�. - Czemu nie? - Pami�tasz, jak um�wi�a� mnie ostatnim razem? - Z Cassandr�. - W�a�nie. - A co by�o z ni� nie tak? - Przede wszystkim by�a lesbijk�. - Chryste, Beck, ale z ciebie bigot. Zadzwoni� jej telefon kom�rkowy. Opar�a si� wygodnie i odebra�a, lecz ani na chwil� nie odrywa�a oczu od mojej twarzy. Warkn�a co� do s�uchawki i zamkn�a klapk� mikrofonu. - Musz� i�� - oznajmi�a. Da�em znak, �e prosz� o rachunek. - Przyjdziesz jutro wieczorem - orzek�a. Odpowiedzia�em z westchnieniem udawanej rezygnacji: - Lesbijki nie maj� �adnych plan�w? - Ja nie. Twoja siostra ma. Wybiera si� na wielk� gal� Brandona Scope�a. - Nie idziesz z ni�? - Nie. - Dlaczego? - Nie chcemy zostawia� Marka przez dwie noce pod rz�d. Linda musi i��. Praktycznie to ona organizuje to przyj�cie. Ja zrobi� sobie wolne. A wi�c wpadnij jutro wieczorem, dobrze? Zam�wi� co� do jedzenia, poogl�damy wideo z Markiem. Nazajutrz przypada�a rocznica. Gdyby Elizabeth �y�a, zrobiliby�my dwudzieste pierwsze naci�cie na naszym pniu. Chocia� mo�e zabrzmi to dziwnie, jutrzejszy dzie� nie mia� by� dla mnie szczeg�lnie trudny. W rocznice, podczas wakacji lub w dniu urodzin Elizabeth zwykle wchodzi�em na tak wysokie obroty, �e radzi�em sobie bez problem�w. Najtrudniejsze s� powszednie dni. Kiedy naciskam klawisz pilota i trafiam na jeden z odcink�w �The Mary Tyler Moore Show� lub �Cheers�. Kiedy wchodz� do ksi�garni i widz� now� ksi��k� Alice Hoffman albo Anne Tyler. Kiedy s�ucham O�Jay, Four Tops czy Niny Simone. Zwyczajne rzeczy. - Obieca�em matce Elizabeth, �e wpadn� - powiedzia�em. - Ach, Beck... - Ju� chcia�a si� ze mn� spiera�, ale zrezygnowa�a. - To mo�e p�niej? - Jasne. Shauna z�apa�a mnie za r�k�. - Znowu znikasz, Beck. Nie odpowiedzia�em. - Wiesz, �e ci� kocham. Chc� powiedzie�, �e gdyby� cho� troch� poci�ga� mnie seksualnie, pewnie zakocha�abym si� w tobie, a nie w twojej siostrze. - Czuj� si� zaszczycony - odpar�em. - Naprawd�. - Nie zamykaj si� przede mn�. Je�li si� zamkniesz przede mn�, to zamkniesz si� przed wszystkimi. Rozmawiaj ze mn�, dobrze? - Dobrze - obieca�em. Lecz nie mog�em. O ma�o nie skasowa�em poczty. Otrzymuj� tyle �miecia, spamu, reklam - znacie to wszyscy - �e nabra�em sporej wprawy w pos�ugiwaniu si� klawiszem kasowania. Najpierw czytam adres nadawcy. Je�li jest to kto� znajomy lub ze szpitala, dobrze. Je�eli nie, z entuzjazmem naciskam ten klawisz. Usiad�em przy biurku i sprawdzi�em popo�udniow� list� pacjent�w. By� ich t�um, co wcale mnie nie zdziwi�o. Okr�ci�em si� na obrotowym krze�le i przygotowa�em palec do naci�ni�cia. Tylko jedna wiadomo��. Ta, o kt�rej wcze�niej zawiadomi� mnie okrzyk Homera. Rzuci�em na ni� okiem i moj� uwag� przyku�y pierwsze dwie litery tematu. - Co do...? Okienko podgl�du by�o sformatowane tak, �e widzia�em tylko te dwie litery i adres poczty elektronicznej nadawcy. Nieznany. Kilka cyfr @comparama.com. Zmru�y�em oczy i nacisn��em prawy przycisk przewijania. W okienku zacz�� przesuwa� si� nag��wek. Przy ka�dym klikni�ciu puls przyspiesza� mi coraz bardziej. Oddycha�em z trudem. Trzyma�em palec na klawiszu przewijania i czeka�em. Kiedy sko�czy�em, kiedy pokaza�y si� wszystkie litery, ponownie przeczyta�em nag��wek i serce zacz�o wali� mi m�otem. - Doktorze Beck? Nie mog�em wydoby� z siebie g�osu. - Doktorze Beck? - Za chwil�, Wando. Zawaha�a si�. W interkomie s�ysza�em jej oddech. Potem od�o�y�a s�uchawk�. Wci�� wpatrywa�em si� w ekran. Do: [email protected] Od: [email protected] Temat: E.P.+ D.B. ///////////////////// Dwadzie�cia jeden znak�w. Policzy�em je ju� cztery razy. To okrutny, g�upi �art. Wiedzia�em o tym. Zacisn��em pi�ci. Zastanawia�em si�, co za zasrany skurwysyn wys�a� t� wiadomo��. Poczta elektroniczna pozwala zachowa� anonimowo�� - zach�caj�c technotch�rzy. Tylko, �e bardzo ma�o os�b wiedzia�o o drzewie i naszej rocznicy. Media nigdy si� o tym nie dowiedzia�y. Shauna wiedzia�a, oczywi�cie. I Linda. Elizabeth mog�a powiedzie� swoim rodzicom lub wujowi. Lecz poza nimi... Kto wi�c to przys�a�? Chcia�em przeczyta� wiadomo��, ale co� mnie powstrzymywa�o. Prawd� m�wi�c, my�l� o Elizabeth cz�ciej, ni� si� do tego przyznaj� - chocia� pewnie i tak wszyscy o tym wiedz� - ale nigdy nie rozmawiam o niej ani o tym, co si� sta�o. Ludzie my�l�, �e jestem dzielnym macho, kt�ry usi�uje oszcz�dza� uczucia znajomych, nie znosi lito�ci i tak dalej. Nic podobnego. Rozmowa o Elizabeth sprawia mi b�l. Straszny. Przypomina jej ostatni krzyk. Przypomina te wszystkie pytania, kt�re pozosta�y bez odpowiedzi. Sk�ania od rozwa�a� o tym, co by by�o, gdyby (zapewniam was, �e niewiele jest spraw r�wnie przygn�biaj�cych jak my�li o tym, co by by�o gdyby). Zn�w budzi poczucie winy i prze�wiadczenie, cho�by nie wiem jak irracjonalne, �e silniejszy m�czyzna - lepszy m�czyzna - m�g�by j� uratowa�. Powiadaj�, �e potrzebny jest czas, �eby oswoi� si� z tragedi�. Z pocz�tku jeste� oniemia�y. Nie potrafisz w pe�ni zda� sobie sprawy z ponurej rzeczywisto�ci. To te� nie jest prawd�. Przynajmniej w moim wypadku. Zrozumia�em wszelkie konsekwencje tego, co si� sta�o, gdy tylko znale�li cia�o Elizabeth. Poj��em, �e ju� nigdy wi�cej jej nie zobacz�, nigdy nie przytul�, �e nigdy nie b�dziemy mieli dzieci i nie zestarzejemy si� razem. Wiedzia�em, �e to ostateczny wyrok, �e nie b�dzie odroczenia ani apelacji, niczego nie da si� wynegocjowa�. Natychmiast zacz��em szlocha�. Zanosi�em si� od p�aczu. Szlocha�em tak prawie tydzie�... bez przerwy. P�aka�em w trakcie pogrzebu. Nikomu nie pozwoli�em si� tkn��, nawet Shaunie i Lindzie. Spa�em sam na naszym ��ku, z twarz� wtulon� w poduszk� Elizabeth, usi�uj�c wyczu� jej zapach. Otwiera�em szafy i przyciska�em jej rzeczy do twarzy. To wcale nie przynosi�o mi ulgi. By�o dziwaczne i bolesne. Lecz by� to jej zapach, cz�� niej, wi�c mimo wszystko robi�em to. Pe�ni dobrych ch�ci znajomi - niekt�rych wola�bym nie zna� - prawili mi zwyczajowe komuna�y, dlatego czuj�, �e powinienem was ostrzec: sk�adajcie mi tylko kr�tkie kondolencje. Nie m�wcie, �e jestem jeszcze m�ody. Nie m�wcie, �e ona posz�a tam, gdzie jest jej lepiej. Nie m�wcie, �e to cz�� jakiego� boskiego planu. Nie m�wcie, �e mia�em szcz�cie, zaznawszy takiej mi�o�ci. Ka�dy z tych bana��w doprowadza� mnie do sza�u. Sprawia� - co zabrzmi bardzo nie po chrze�cija�sku - �e gapi�em si� na takiego idiot�, lub idiotk�, i zastanawia�em, dlaczego jeszcze oddycha, podczas gdy moja Elizabeth gryzie ziemi�. Wci�� s�ysza�em t� gadanin�: �lepiej kocha�, a potem p�aka�. Nast�pna bzdura. Wierzcie mi, wcale nie lepiej. Nie pokazujcie mi raju, �eby potem go spali�. Cz�ciowo taki by� pow�d. M�j egoizm. Najbardziej jednak dr�czy�o mnie i bola�o to, �e Elizabeth zosta�a pozbawiona tylu rzeczy. Nie potrafi� zliczy�, ile razy, widz�c lub robi�c co�, my�l�, jak bardzo podoba�oby si� to Elizabeth... i wtedy b�l wraca na nowo. Ludzie zastanawiaj� si�, czy czego� �a�uj�. Odpowied� brzmi - tylko jednego. �a�uj�, �e by�y takie chwile, kt�re zmarnowa�em, robi�c co� innego, zamiast stara� si� j� uszcz�liwi�. - Doktorze Beck? - Jeszcze minutk� - powiedzia�em. Chwyci�em mysz i umie�ci�em kursor nad ikonk� �czytaj�. Klikn��em i wy�wietli�a si� ca�a wiadomo��: Do: [email protected] Od: [email protected] Temat: E.P.+D.B. ///////////////////// Wiadomo��: Kliknij na to hiper��cze, czas ca�usa, w rocznic�. Serce zmieni�o mi si� w bry�� lodu. Czas ca�usa? To �art, to musi by� �art. Nie lubi� zagadek. I nie lubi� czeka�. Ponownie chwyci�em mysz i przesun��em kursor na hiper��cze. Klikn��em i us�ysza�em, jak archaiczny modem zawodzi sw� mechaniczn� pie�� godow�. W poradni mamy do�� leciwy system komputerowy. Potrwa�o chwil�, zanim pokaza�a si� przegl�darka sieciowa. Czeka�em, my�l�c: Czas ca�usa, sk�d wiedzieli o czasie ca�usa? W ko�cu zg�osi�a si� przegl�darka. Zameldowa�a b��d. Zmarszczy�em brwi. Kto to przys�a�? Spr�bowa�em jeszcze raz i znowu pojawi� si� komunikat o b��dzie. Przerwane ��cze. Kto, do diab�a, wiedzia� o czasie ca�usa? Nigdy nikomu o tym nie m�wi�em. Rzadko rozmawiali�my o tym z Elizabeth, zapewne dlatego, �e nie odczuwali�my takiej potrzeby. Byli�my staro�wieccy jak Polyanna i takie sprawy zachowywali�my dla siebie. To naprawd� kr�puj�ce, ale kiedy poca�owali�my si� pierwszy raz, przed dwudziestu jeden laty, sprawdzi�em czas. Tak dla �miechu. Odsun��em si�, spojrza�em na m�j zegarek Casio i powiedzia�em: �Sz�sta pi�tna�cie�. A Elizabeth odpowiedzia�a: Czas ca�usa. Teraz jeszcze raz popatrzy�em na wiadomo��. Powoli zaczyna�em si� wkurza�. To na pewno nie by�o zabawne. Mo�na robi� paskudne �arty za po�rednictwem poczty elektronicznej, ale... Czas ca�usa. C�, czas ca�usa b�dzie jutro po po�udniu, o sz�stej pi�tna�cie. Nie mia�em innego wyj�cia. B�d� musia� poczeka�. No dobrze. Na wszelki wypadek zapisa�em wiadomo�� na dyskietce. Otworzy�em menu wydruku i wybra�em �drukuj wszystko�. Niespecjalnie zna�em si� na komputerach, lecz wiedzia�em, �e czasem mo�na wytropi� pochodzenie wiadomo�ci ze �mieci znajduj�cych si� na ko�cu pliku. Us�ysza�em pomruk drukarki. Ponownie spojrza�em na nag��wek. Zn�w policzy�em kreski. Wci�� by�o ich dwadzie�cia jeden. Pomy�la�em o naszym drzewie, o pierwszym poca�unku i nagle w tym ciasnym, dusznym gabinecie poczu�em truskawkowy zapach Pixie Stix. 2 W domu czeka� mnie nast�pny wstrz�s zwi�zany z przesz�o�ci�. Mieszkam za mostem Jerzego Waszyngtona, jad�c od strony Manhattanu - w typowym podmiejskim osiedlu b�d�cym marzeniem Amerykanina. Green River w stanie New Jersey, wbrew swej nazwie, jest miasteczkiem bez rzeki i z niewielk� ilo�ci� zieleni. Dom nale�y do dziadka. Zamieszka�em z nim i kawalkad� piel�gniarek-cudzoziemek trzy lata temu, po �mierci Nany. Dziadek ma alzheimera. Jego umys� troch� przypomina stary czarno-bia�y telewizor z uszkodzon� anten� pokojow�. Odbiera lub nie, w niekt�re dni lepiej ni� w inne, ponadto trzeba ustawi� anten� w pewien szczeg�lny spos�b i nie rusza� jej, a i tak odbi�r jest przerywany okresowymi zak��ceniami. A przynajmniej tak by�o. Ostatnio jednak - je�li w dalszym ci�gu mam si� pos�ugiwa� t� przeno�ni� - telewizor ledwie migocze. Nigdy zbytnio nie lubi�em dziadka. By� apodyktycznym, staro�wieckim i ma�om�wnym cz�owiekiem, kt�ry uzale�nia� swe uczucia od tego, czy spe�nia�e� jego oczekiwania. Milcz�cy i szorstki m�czyzna, macho w dawnym znaczeniu tego s�owa. Wra�liwy wnuk, kt�ry nie by� sportowcem, pomimo dobrych wynik�w w nauce nie budzi� jego zainteresowania. Zgodzi�em si� zamieszka� z nim, poniewa� wiedzia�em, �e w przeciwnym razie zabierze go do siebie moja siostra. Linda by�a w�a�nie taka. Kiedy na letnim obozie nad Brooklake �piewali�my �On ma w Swych d�oniach ca�y �wiat�, troch� za bardzo wzi�a sobie to do serca. Czu�aby si� zobowi�zana zabra� dziadka. A mia�a syna, ustabilizowany zwi�zek i obowi�zki. Ja nie. Tak wi�c uprzedzi�em j� i wprowadzi�em si� do domu dziadka. Chyba podoba�o mi si� tu. By�o cicho. Chloe, moja suczka, przybieg�a do mnie, machaj�c ogonem. Podrapa�em j� za obwis�ymi uszami. Cieszy�a si� tym przez chwil� czy dwie, a potem zacz�a zerka� na smycz. - Daj mi minutk� - powiedzia�em. Chloe nie lubi tego zwrotu. Obdarzy�a mnie ponurym spojrzeniem - niezwyk�y wyczyn, je�li w�osy ca�kowicie zas�aniaj� oczy. Chloe to owczarek staroangielski, a przedstawiciele tej rasy bardziej przypominaj� owce ni� jakiekolwiek inne ze znanych mi ps�w. Elizabeth i ja kupili�my Chloe zaraz po naszym �lubie. Elizabeth uwielbia�a psy. Ja nie. Teraz tak. Chloe opar�a si� o frontowe drzwi. Popatrzy�a na nie, potem na mnie i zn�w na drzwi. Dawa�a znaki. Dziadek, wyci�gni�ty w fotelu, ogl�da� jaki� teleturniej. Nie spojrza� na mnie, ale wydawa� si� te� nie patrze� na ekran. Jego twarz zastyg�a w blad� po�miertn� mask�. Jej wyraz zmienia� si� tylko wtedy, kiedy zmieniano mu pampersa. W takich chwilach dziadek zaciska� wargi i rozlu�nia� napi�te mi�nie szcz�k. Z zaszklonych oczu czasem sp�ywa�a �za. S�dz�, �e najtrze�wiej my�li w�a�nie w�wczas, gdy najbardziej pragn��by niczego nie pojmowa�. B�g ma szczeg�lne poczucie humoru. Piel�gniarka zostawi�a na kuchennym stole wiadomo��: PROSZ� ZADZWONI� DO SZERYFA LOWELLA. Pod spodem by� nagryzmolony numer telefonu. Poczu�em �upanie w g�owie. Od tamtego napadu miewam migreny. W wyniku uderze� dozna�em p�kni�cia czaszki. Przele�a�em w szpitalu pi�� dni, chocia� jeden specjalista, w dodatku m�j kolega ze studi�w, twierdzi, �e te migreny maj� raczej pod�o�e psychologiczne ni� fizjologiczne. Mo�e ma racj�. Tak czy inaczej, b�l i poczucie winy pozosta�y. Powinienem by� si� uchyli�. Powinienem przewidzie� ten napad. Nie powinienem by� wpa�� do wody. Przecie� w ko�cu jako� zdo�a�em znale�� si��, �eby si� uratowa� - wi�c dlaczego nie zdo�a�em ocali� Elizabeth? Wiem, �e to �mieszne. Powt�rnie przeczyta�em wiadomo��. Chloe zacz�a skamle�. Pogrozi�em jej palcem. Uciszy�a si�, ale zn�w zacz�a zerka� na mnie i na drzwi. Od o�miu lat nie mia�em �adnych wie�ci od szeryfa Lowella, lecz wci�� pami�tam, jak w szpitalu pochyla� si� nad moim ��kiem, a na jego twarzy widzia�em cyniczne pow�tpiewanie. Czego m�g� chcie� po tak d�ugim czasie? Podnios�em s�uchawk� i wybra�em numer. Odpowiedzia� ju� po pierwszym sygnale. - Doktorze Beck, dzi�kuj�, �e pan oddzwoni�. Nie jestem wielbicielem aparat�w identyfikuj�cych dzwoni�cego. Jak na m�j gust, nazbyt zatr�ca to Wielkim Bratem. Odchrz�kn��em i darowa�em sobie uprzejmo�ci. - W czym mog� pom�c, szeryfie? - Jestem w pobli�u - odpar�. - Bardzo chcia�bym wpa�� na chwil� i zobaczy� si� z panem, je�li mo�na. - Czy to ma by� towarzyska pogaw�dka? - spyta�em. - Nie, niezupe�nie. Czeka�, a� co� powiem. Nie zrobi�em tego. - Czy przeszkadza�oby panu, gdybym wpad� teraz? - spyta� Lowell. - M�g�by mi pan powiedzie�, o co chodzi? - Wola�bym zaczeka�, a�... - A ja nie. Mocno �cisn��em d�oni� s�uchawk�. - W porz�dku, doktorze Beck, rozumiem. - Odkaszln�� w spos�b �wiadcz�cy o tym, �e stara si� zyska� na czasie. - Mo�e s�ysza� pan w wiadomo�ciach, �e w okr�gu Riley znaleziono dwa cia�a. Nie s�ysza�em. - I co z tego? - Znaleziono je w pobli�u pa�skiej posiad�o�ci. - To nie jest moja w�asno��. Nale�y do mojego dziadka. - Ale pan jest jego prawnym opiekunem, prawda? - Nie - odpar�em. - Moja siostra. - Zatem mo�e powinien pan do niej zadzwoni�. Z ni� te� chcia�bym porozmawia�. - Te cia�a nie zosta�y znalezione nad jeziorem Charmaine, prawda? - Zgadza si�. Znale�li�my je na zach�d od niego. Na terenie nale��cym do okr�gu. - No to czego pan od nas chce? Milcza� chwil�, po czym rzek�: - Niech pan s�ucha, b�d� tam za godzin�. Prosz�, niech si� pan postara �ci�gn�� Lind�, dobrze? Roz��czy� si�. Te osiem lat okaza�o si� nie�askawe dla szeryfa Lowella, kt�ry i wcze�niej nie by� Melem Gibsonem. By� zaniedbanym m�czyzn� o g�bie opryszka, wygl�daj�cej jak wz�r, na kt�rym opar� si� Stw�rca, daj�c �wiatu Nixona. Nos mia� czerwony i bulwiasty. Wci�� wyjmowa� mocno u�ywan� chusteczk�, powoli j� rozwija�, wyciera� nos, po czym r�wnie starannie j� sk�ada� i wpycha� g��boko do tylnej kieszeni spodni. Przyjecha�a Linda. Teraz siedzia�a na kanapie, lekko pochylona do przodu, gotowa mnie broni�. Cz�sto tak siadywa�a. By�a jedn� z tych os�b, kt�re po�wi�caj� innym ca�� swoj� uwag�. Spojrzy tymi wielkimi piwnymi oczami i ju� nie mo�na patrzy� na nic innego. Z pewno�ci� nie jestem bezstronny, ale Linda to najlepszy cz�owiek, jakiego znam. Nadto uczuciowa, owszem, ale sam fakt jej istnienia uwa�am za nadziej� dla �wiata. Jej mi�o�� to wszystko, co mi zosta�o. Siedzieli�my w salonie moich dziadk�w, pomieszczeniu, kt�rego zazwyczaj ze wszystkich si� staram si� unika�. Ten pok�j by� duszny, niesamowity i wci�� unosi� si� w nim zapach starej kanapy. Dusi�em si� w nim. Szeryf Lowell niespiesznie usiad�. Zn�w wytar� sobie nos, wyj�� notes, po�lini� palec i znalaz� w�a�ciw� stron�. Pos�a� nam sw�j najbardziej przyjacielski u�miech i zacz��. - Czy mo�ecie mi powiedzie�, kiedy po raz ostatni byli�cie nad jeziorem? - Ja by�am tam w zesz�ym miesi�cu - powiedzia�a Linda. On jednak patrzy� na mnie. - A pan doktorze Beck? - Osiem lat temu. Kiwn�� g�ow�, jakby oczekiwa� takiej odpowiedzi. - Jak ju� wyja�ni�em przez telefon, w pobli�u jeziora Charmaine znale�li�my dwa cia�a. - Zidentyfikowali�cie je ju�? - spyta�a Linda. - Nie. - Czy to nie dziwne? Lowell zastanowi� si� nad tym, pochyliwszy si�, aby zn�w wyj�� chusteczk�. - Wiemy, �e byli to dwaj m�czy�ni, doro�li i biali. Teraz sprawdzamy list� os�b zaginionych i zobaczymy, co nam to da. Cia�a le�a�y tam do�� d�ugo. - Jak d�ugo? - zapyta�em. Szeryf Lowell zn�w spojrza� mi w oczy. - Trudno powiedzie�. Technicy wci�� przeprowadzaj� testy, ale wiemy ju�, �e nie �yj� od co najmniej pi�ciu lat. Cia�a zakopano g��boko. Nigdy by�my ich nie odkryli, gdyby nie osuwisko po rekordowych opadach i ko�� znaleziona przy nied�wiedziu. Popatrzyli�my z siostr� po sobie. - S�ucham? - zdziwi�a si� Linda. Szeryf Lowell pokiwa� g�ow�. - Jaki� my�liwy zastrzeli� nied�wiedzia i znalaz� przy nim ko��. Zwierz� ogryza�o j�. Okaza�o si�, �e to ludzkie rami�. Odszukali�my to miejsce, z kt�rego je wygrzeba�. Zabra�o nam to sporo czasu, m�wi� wam. Wci�� przeszukujemy teren. - My�licie, �e mo�e tam by� wi�cej cia�? - Trudno powiedzie�. Usiad�em wygodniej. Linda pozosta�a spi�ta. - A zatem przyjecha� pan tu po to, �eby uzyska� nasz� zgod� na poszukiwania nad jeziorem Charmaine, na terenie naszej posiad�o�ci? - Cz�ciowo. Czekali�my, a� powie co� wi�cej. Odchrz�kn�� i zn�w popatrzy� na mnie. - Doktorze Beck, ma pan grup� krwi B plus, zgadza si�? Otworzy�em usta, ale Linda uspokajaj�cym gestem po�o�y�a d�o� na moim kolanie. - A jakie to ma znaczenie? - zapyta�a. - Znale�li�my kilka przedmiot�w - powiedzia�. - W tym miejscu, gdzie zakopano zw�oki. - Jakiego rodzaju przedmioty? - Przykro mi. Tajemnica s�u�bowa. - To niech pan wynosi si� w diab�y - rzuci�em. Lowell nie wygl�da� na specjalnie zaskoczonego moim wybuchem. - Usi�uj� tylko ustali�... - Powiedzia�em, �eby si� pan wynosi�. Szeryf Lowell nie ruszy� si� z miejsca. - Wiem, �e morderca pa�skiej �ony ju� zosta� postawiony przed obliczem sprawiedliwo�ci - powiedzia�. - I wiem, �e te wspomnienia s� dla pana bardzo bolesne. - Niech pan mnie nie traktuje tak protekcjonalnie! - warkn��em. - Nie zamierza�em. - Osiem lat temu s�dzi� pan, �e to ja j� zabi�em. - To nieprawda. By� pan jej m�em. W takich wypadkach statystyki wskazuj� na... - Mo�e gdyby nie traci� pan czasu na te bzdury, znalaz�by j� pan zanim... - Urwa�em gwa�townie, d�awi�c si� tymi s�owami. Odwr�ci�em g�ow�. Niech to szlag. Niech szlag trafi tego faceta. Linda wyci�gn�a do mnie r�k�, lecz odsun��em si�. - Musia�em sprawdzi� ka�d� ewentualno�� - ci�gn�� monotonnie szeryf. - Pomagali nam ludzie z FBI. Nawet pa�ski te�� i jego brat byli na bie��co informowani o przebiegu �ledztwa. Zrobili�my wszystko, co by�o w naszej mocy. Nie mog�em ju� tego d�u�ej s�ucha�. - Czego, do diab�a, tu szukasz, Lowell? Wsta� i podci�gn�� spodnie na poka�nym brzuchu. Chyba chcia� uzyska� przewag�. Przyt�oczy� mnie swoim wzrostem czy co� w tym stylu. - Pr�bki krwi - powiedzia�. - Pa�skiej. - Po co? - Kiedy pa�sk� �on� porwano, zosta� pan napadni�ty. - Co z tego? - Uderzony t�pym narz�dziem w g�ow�. - Przecie� wiecie. - Owszem - odpar� Lowell. Zn�w wytar� nos, schowa� chusteczk� i zacz�� przechadza� si� po pokoju. - Kiedy znale�li�my cia�a, odkryli�my przy nich kij baseballowy. Zn�w zacz�o mnie �upa� w g�owie. - Kij baseballowy? Lowell kiwn�� g�ow�. - Zakopany razem z cia�ami. Drewniany. - Nie rozumiem - powiedzia�a Linda. - Co to ma wsp�lnego z moim bratem? - Znale�li�my na nim zaschni�t� krew. Badanie wykaza�o, �e nale�y do grupy B plus. - Popatrzy� na mnie. - To pa�ska grupa krwi, doktorze Beck. Znowu om�wili�my to wszystko. Rocznicowe naci�cie na korze drzewa, p�ywanie w jeziorze, trzask otwieranych drzwiczek samochodu, moje rozpaczliwe wysi�ki, by jak najszybciej dop�yn�� do brzegu. - Pami�ta pan, jak wpad� do wody? - pyta� Lowell. - Tak. - I s�ysza� pan krzyk �ony? - Tak. - A potem straci� pan przytomno��? W wodzie? Kiwn��em g�ow�. - Jak pan s�dzi, jak g��boko tam by�o? Mam na my�li to miejsce, gdzie pan wpad�. - Nie sprawdzili�cie tego osiem lat temu? - zapyta�em. - Niech pan b�dzie cierpliwy, doktorze Beck. - Nie mam poj�cia. G��boko. - Zakrywa�o pana? - Tak. - No, dobrze. A co jeszcze pan pami�ta? - Szpital - odpar�em. - Nic wi�cej od chwili, gdy wpad� pan do wody, a� do momentu kiedy ockn�� si� pan w szpitalu? - W�a�nie. - Nie pami�ta pan, jak wyszed� z wody? Jak dotar� pan do domku i wezwa� karetk�? Bo przecie� zrobi� pan to, jak pan wie. Znaleziono pana na pod�odze w domku. S�uchawka telefonu by�a zdj�ta z wide�ek. - Wiem, ale nie pami�tam tego. - My�li pan, �e ci dwaj m�czy�ni s� nieznanymi dotychczas ofiarami... - odezwa�a si� Linda. Zawaha�a si�. - KillRoya? - doko�czy�a �ciszonym g�osem. KillRoy. Ju� samo wypowiedzenie tych s��w powodowa�o dreszcze. Lowell zakaszla�, zas�aniaj�c usta pi�ci�. - Nie mamy pewno�ci, prosz� pani. Jedynymi znanymi ofiarami KillRoya by�y kobiety. Nigdy przedtem nie ukrywa� cia�, a przynajmniej nie wiadomo nam, �eby to robi�. Ponadto sk�ra obu tych m�czyzn uleg�a rozk�adowi, wi�c nie mo�na stwierdzi�, czy zostali napi�tnowani. Napi�tnowani. Zakr�ci�o mi si� w g�owie. Zamkn��em oczy i stara�em si� nie s�ucha�. 3 Nazajutrz pop�dzi�em do mojego gabinetu wcze�nie rano i przyby�em dwie godziny przed pierwszym zarejestrowanym pacjentem. W��czy�em komputer, odnalaz�em t� dziwn� wiadomo�� i klikn��em hiper��cze. Zn�w pojawi� si� komunikat o b��dzie. Wcale mnie to nie zdziwi�o. Wpatrywa�em si� w t� wiadomo��, odczytuj�c j� raz po raz, jakby mog�a mie� jakie� ukryte znaczenie. Nie doszuka�em si� go. Poprzedniego wieczoru odda�em krew do analizy. Badania DNA potrwaj� kilka tygodni, ale szeryf Lowell s�dzi�, �e wst�pne wyniki otrzymaj� znacznie wcze�niej. Pr�bowa�em wyci�gn�� z niego co� wi�cej, lecz trzyma� j�zyk za z�bami. Co� przed nami ukrywa�. Nie mia�em poj�cia, co to mog�o by�. Siedz�c w gabinecie i czekaj�c na pierwszego pacjenta, odtwarza�em w my�lach wizyt� szeryfa. Rozmy�la�em o tych dw�ch cia�ach. My�la�em o kiju baseballowym. I pozwoli�em sobie pomy�le� o pi�tnowaniu. Cia�o Elizabeth znaleziono przy Route 80 pi�� dni po porwaniu. Koroner stwierdzi�, �e nie �y�a od dw�ch dni. To oznacza�o, �e przez trzy dni pozostawa�a w r�kach Elroya Kellertona, pseudonim KillRoy. Trzy dni. Sama z potworem. Trzy wschody i zachody s�o�ca, przera�ona w ciemno�ciach, okropnie cierpi�c. Usilnie stara�em si� o tym nie my�le�. S� takie miejsca, do kt�rych nie nale�y zapuszcza� si� my�lami, ale one i tak tam pod��aj�. KillRoya z�apano trzy tygodnie p�niej. Przyzna� si� do zamordowania czternastu kobiet, poczynaj�c od studentki koedukacyjnej uczelni w Ann Arbor, a ko�cz�c na prostytutce z Bronxu. Wszystkie czterna�cie ofiar znaleziono porzucone na poboczach dr�g, jak �mieci. Wszystkie zosta�y napi�tnowane liter� �K�. Naznaczone jak byd�o. Innymi s�owy, Elroy Kellerton wzi�� metalowy pogrzebacz, w�o�y� go do ognia, na�o�y� ochronn� r�kawic�, zaczeka�, a� pogrzebacz rozgrzeje si� do czerwono�ci, a potem ze skwiercz�cym sykiem oparzy� moj� pi�kn� Elizabeth. Zab��dzi�em my�lami w jeden z tych mrocznych zau�k�w i przed oczami zacz�y mi przep�ywa� obrazy. Zacisn��em powieki, usi�uj�c je przegna�. Nie zdo�a�em. Nawiasem m�wi�c, on wci�� �y�. M�wi� o KillRoyu. Proces apelacyjny pozwala takiemu potworowi oddycha�, czyta�, rozmawia�, udziela� wywiad�w CNN, przyjmowa� wizyty r�nych misjonarzy, u�miecha� si�. A tymcz