709
Szczegóły |
Tytuł |
709 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
709 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 709 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
709 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Ostoja
Aspazja
1974
I
Stali�my na rusztowaniu z lekkich rurek aluminiowych, kt�re z dala wygl�da�y jak
siatka paj�cza. Za nami wznosi� si� stumetrowy, srebrny kad�ub "Glorii". Ubrani byli�my w
skafandry kosmiczne z opalizuj�cego stalloru, odpornego na promieniowanie i dobrze
chroni�cego przed ch�odem. He�my wraz z antenami mieli�my odrzucone do ty�u. Nad
g�owami naszymi powiewa� wielki sztandar Ziemi. Na b��kitnym tle jarzy�o si� pi�� z�otych
gwiazd symbolizuj�cych pi�� kontynent�w. Na szczycie "Glorii" wznosi� si� inny sztandar -
by� on zupe�nie zielony, jak Ziemia jest zielona, i odbija�y si� na nim srebrne ko�a planet:
Merkurego, Wenus, Ziemi, Jowisza, Saturna, Urana, Neptuna i Plutona. Nie by�o tylko
odbicia Marsa.
Wsz�dzie ju� cz�owiek dotar� i zbada� ca�y system planetarny S�o�ca. Wsz�dzie wida�
by�o �lady kultury ludzkiej. Tylko o Marsie nic nie wiedziano pewnego. Ludzie ju�
osiemna�cie razy docierali do�, ale nikt z niego nie powr�ci� jeszcze na Ziemi�.
Admira� Hill, dow�dca wyprawy, przewy�sza� nas o ca�� g�ow�. By� to olbrzym. Gdy
tak sta� na aluminiowym podium, dumny i pos�pny, a tysi�ce obiektyw�w �apczywie po�yka�o
jego kszta�ty i strzela�o eksplozjami bia�ych b�ysk�w, nasuwa�a si� my�l, �e oto z martwych
wsta� ostatni z wiking�w, aby stan�� do bohaterskiej wyprawy. W�osy mia� bujne, p�omienne,
rud�, prostok�tn� brod�, g�ste brwi.
Przemawiali jacy� ludzie. G�osy ich, p�yn�ce z gigantofon�w, uderza�y o ziemi� i
niebo.
Spogl�da�em na t�um w togach i tunikach, na postacie zielone, niebieskie, ��te,
z�ociste i srebrzyste, szafirowe i fioletowe; nawet sanda�y by�y kolorowe, kunsztownie nad
kostkami lub pod kolanami wi�zane. Wszystkie g�owy by�y ods�oni�te - kobiety mia�y
wplecione we w�osy kwiaty.
Mi�dzy nami siedzia� na purpurowym fotelu siwy cz�owiek o twarzy patrycjusza, w
o�lepiaj�co bia�ej todze z purpurowym szlakiem. Na szyi mia� zawieszony z�oty �a�cuch,
zako�czony pi�cioma brylantowymi gwiazdami kontynent�w. By� to profesor Callado,
prezydent Unii �wiatowej.
Powsta� z fotela i podni�s� r�k� do g�ry. Na wielkim placu zapanowa�a cisza - umilkli
ludzie i maszyny.
- Niespo�yta w swej dociekliwo�ci i w swym badawczym uporze Ludzko�� - zacz�� -
wysy�a oto swoj� now� ekspedycj� na Marsa. Uwa�amy, �e tajemnica tego globu musi by�
wreszcie wyja�niona. Od dawna ju� zbadali�my wszystkie planety naszego systemu
s�onecznego. Dzi�ki zasobom naturalnym, jakie na nich zosta�y odkryte, mogli�my wydatnie
dzie�o post�pu pchn�� naprz�d. Zamierzamy wkr�tce wyruszy� nawet w kierunku gwiazd.
S�o�ca gwiazdozbioru Oriona otoczone s� rojem planet. Mamy podstawy, aby przypuszcza�,
�e zamieszkane s� przez inteligentne i tw�rcze istoty. Chcemy je pozna�. Gdziekolwiek
si�gnie umys� i stanie noga cz�owieka, tam jest jego zwyci�stwo, a tymczasem Mars ci�gle
pozostaje nieznany.
Wprost nie do wiary jest fakt, �e osiemna�cie naszych wypraw nie powr�ci�o z tej
planety! Dzi� mija akurat sto lat od momentu, kiedy pierwsza rakieta wylecia�a z Ziemi na
Marsa... Nic nie wiemy o ludziach z tych rakiet. Nie otrzymali�my stamt�d �adnego znaku,
nie dotar� do nas �aden sygna�. Wci�� �miertelne milczenie i tajemnica. Zgin�li tam nasi
najlepsi ludzie - s�awni astronauci, badacze i odkrywcy. C� wi�c si� dzieje, �e z tej planety
nie powracaj� ani �ywi, ani martwi?
Jest rzecz� zrozumia�� - m�wi� dalej - �e nie mo�emy tej sytuacji przed�u�a�. Tote�
obecnie wysy�amy wybitnego podr�nika mi�dzyplanetarnego - admira�a Hilla, namiestnika
Saturna; poniewa� wszyscy uczestnicy wyprawy s� wybitnymi uczonymi, wystarczy, �e
wymieni� tylko nazwiska tak znanych osobisto�ci, jak Towsend i Carrocci. Wysy�amy
naszych najlepszych in�ynier�w i technik�w atomowych i elektronicznych, najwi�kszych
znawc�w budowy materii, astrofizyk�w i astrobiolog�w, astronom�w, areograf�w, geolog�w
i lekarzy. "Gloria" jest ostatnim s�owem naszej techniki. Zaopatrzyli�my j� w liczne,
najnowsze wynalazki, kt�re powinny gwarantowa� maksymalne bezpiecze�stwo. Nie mamy
prawa straci� ani jednego z cz�onk�w tej za�ogi. Ka�dy z nich zosta� wybrany spo�r�d
milion�w.
Nie pragniemy walki, ale - by� mo�e - nie obejdzie si� bez niej. Mamy do��
powod�w, aby mniema�, �e mieszka�cy Marsa s� do nas wrogo nastawieni. Zgodnie z
naszymi za�o�eniami i tradycj�, nie chodzi nam o walk� i o podb�j. Ludzko�� jest ju� do��
m�dra i do�� pot�na, aby wyzby� si�, zaniecha� i zapomnie� o wszelkich tendencjach
zaborczych. Jedyny nasz cel to post�p, to dalszy rozw�j wiedzy, to zwyci�stwo prawd nauki
Pcha nas wci�� naprz�d nasza wyobra�nia tw�rcza...
Ju� ponad tysi�c astronaut�w odda�o �ycie w walce o rozwi�zanie tajemnicy Marsa i
dzi� rozumiemy wszyscy, �e nie ma dla nas drogi odwrotu - ta sprawa musi by� wreszcie
wyja�niona, tego wymaga nasz honor, nasza ciekawo��, ambicja wszystkich mieszka�c�w
globu.
Callado odwr�ci� si� w nasz� stron�. Stali�my w blasku niezliczonych reflektor�w.
Spogl�da� w nasze twarze, to zn�w patrzy� na "Glori�". Wygl�da�a ona jak olbrzymie,
srebrne, wypolerowane i b�yszcz�ce cygaro. Mimo swego ogromu, by�a lekka, zgrabna,
odporna na dzia�anie wysokich temperatur, na r�nego rodzaju promieniowanie, na uderzenia
py�u kosmicznego i ma�ych meteor�w.
W dalszym ci�gu obrzuca�em bacznym spojrzeniem wielkie t�umy ludzi
zgromadzonych na placu Zwyci�stwa. Czy kiedy� jeszcze je zobacz�? Na placu mog�o si�
pomie�ci� milion ludzi, kt�rzy dzi�ki specjalnym urz�dzeniom optycznym i akustycznym
mogli doskonale widzie� i s�ysze� wszystko, co dzia�o si� w �rodkowej cz�ci placu. Pr�cz
tych ludzi byli jeszcze inni, ci, kt�rzy nas �egnali. Tych by�o znacznie wi�cej - oko�o
czternastu miliard�w. Ludzie ci zgrupowali si� przed miliardami aparat�w �S (��czno��
�wiata), znajduj�cych si� w wi�kszo�ci mieszka� globu ziemskiego. ��czy�y one w sobie
funkcje radia, telewizji, telegrafu i telefonu.
Za pomoc� bardzo prostego kodu wywo�awczego mo�na by�o porozumie� si� z
ka�dym zak�tkiem �wiata i z ka�dym cz�owiekiem, kt�ry tam przebywa�.
Prze�ywali�my niezwykle uroczyste chwile. Widzia�a nas i s�ysza�a dos�ownie ca�a
ludzko��, wszystkie kontynenty. Odbicia nasze i s�owa dociera�y r�wnie� przez przestw�r
kosmiczny do wszystkich planet, gdzie zamieszkiwali ju� ludzie. By� mo�e niejedno serce
�ciska�o si� na nasz widok. Czy powr�cimy? Tylu ju� przecie� nie wr�ci�o.
- Czekamy na wiadomo�ci od was - ko�czy� swe przem�wienie prezydent Callado - i
na wasz pomy�lny powr�t. Jeste�my pewni, �e dzie�o swe doprowadzicie do ko�ca i
znajdziecie spos�b porozumienia si� z Marsjanami.
Podchodzi� kolejno do ka�dego z nas i przypina� nam do piersi Z�ot� Odznak�
Astronautyczn�. Dla zdobycia tego odznaczenia niejeden cz�owiek ch�tnie nara�a� swoje
�ycie.
Ka�dy z nas m�g� powiedzie� na po�egnanie kilka s��w do mikrofon�w po��czonych
ze wszystkimi aparatami �S. Kiedy przysz�a kolej na mnie, po�egna�em najpierw matk� i
ojca, potem wszystkich ludzi, a nast�pnie moj� dziewczyn�, kt�ra ma oczy zielonkawe i
zawsze u�miechni�te usta.
Prezydent Callado zacz�� schodzi� z naszego podium.
Orkiestra zagra�a Hymn Ludzko�ci. Majestatyczne d�wi�ki podchwyci�y i ponios�y
przed siebie elektrofony.
Ka�dy ton przez nie podany pot�nia� i szlachetnia�. Rozleg�y si� salwy baterii
atomowych. Niezmierzony t�um ludzi zafalowa� jak �any dojrzewaj�cego zbo�a, podchwyci�
melodi� i za�piewa� znane nam dobrze i zawsze wzruszaj�ce s�owa hymnu.
Admira� Hill uj�� drzewce b��kitnego sztandaru i sta� nieruchomo, my za� po kolei
wchodzili�my przez w�az do wn�trza rakiety. Rozleg�a si� muzyka dzwon�w. Wielkie i ma�e
m�otki elektryczne uderza�y w tysi�ce dzwon�w i dzwonk�w. Na instrumencie podobnym do
organ�w gra� jeden z mistrz�w tej muzyki. S�uchali�my wstrz�saj�cych d�wi�k�w Symfonii
Kosmicznej.
Zatrzyma�em si� na sekund� i rzuci�em na plac ostatnie spojrzenie. Widzia�em morze
�wiate�, mrowie ma�ych figurek powiewaj�cych kolorowymi szalami. Zdawa�o si�, �e
czarodziejska mg�a unosi si� nad nimi. Wystrzela�y w niebo b��kitne ognie i spada�y na
ziemi� jak z�ote gwiazdy. Noc by�a ciemna, bo s�o�ca heliosowe wygaszono na czas naszego
odjazdu. Z dala, nad lotniskiem, migota�y pod�u�ne smugi �wiate�, podobne do b�ysk�w
meteor�w. By�y to okna wielkich statk�w powietrznych, kt�re co chwila sk�d� nadlatywa�y i
gdzie� odlatywa�y. Na wschodzie zaczyna� si� pierwszy, jeszcze nie�mia�y, r�owawy brzask.
Mijaj�c ramy w�azu poczu�em, �e co� mnie �ciska za gard�o i mg�a przes�ania oczy.
Chrz�kn��em g�o�no kilka razy, aby zd�awi� i ukry� te objawy s�abo�ci.
II
W�az zosta� zamkni�ty. Piloci kieruj�cy "Glori�" udali si� na swoje stanowiska; inni
wraz z admira�em weszli do kabiny nawigacyjnej. Rakieta by�a o�wietlona luxluminem.
�wiat�o to niczym nie r�ni�o si� od s�onecznego, jednak�e nie grza�o. Do tego celu s�u�y�y
inne urz�dzenia. By�o cicho, ciep�o, spokojnie.
Admira� stan�� przed tablic� rozdzielcz�. Wielka ilo�� r�nych aparat�w i przyrz�d�w
jarzy�a si� najrozmaitszymi kolorami. �wiat�a zapala�y si� i gas�y lub przygasa�y, mruga�y,
pulsowa�y i dr�a�y.
"Glori�" mo�na by�o zarz�dza� i kierowa� niezwykle �atwo. Stoj�c przy tej tablicy,
jeden cz�owiek m�g� doskonale panowa� nad rakiet�. Zna� si� na tym ka�dy z nas. Niekt�rzy
zgromadzili si� tu� przy tablicach rozdzielni, inni stan�li przy dalszych aparatach mierniczych
i wskazuj�cych, byli te� tacy, co w zamy�leniu siedli w g��bokich fotelach.
Ta kabina, obszerna i wygodna, oraz przylegaj�ca do niej kabina przelicznikowa, w
kt�rej znajdowa�y si� aparaty licz�ce i steruj�ce, to by�y jakby dwa wiecznie �ywe i pulsuj�ce
serca naszego pojazdu kosmicznego, albo te�, jak kto woli, tu koncentrowa� si� ca�y m�zg
mechaniczny wielkiej i m�drej maszyny. Powierzyli�my jej swoje �ycie. Mia�a nam
zast�powa� Ziemi�, nar�d i domy rodzinne. Prawie wszystkie jej czynno�ci by�y doskonale
zmechanizowane, a zespo�y niezwykle sprawnych automat�w zarz�dza�y poszczeg�lnymi
dzia�ami i oddzia�ami.
Admira� odwr�ci� si� w nasz� stron� i podni�s� r�k� do g�ry. Zafalowa� na nim, jakby
nag�ym wichrem zmi�ty, jego b��kitny, metanylonowy kombinezon; g�owa je go zap�on�a
jak ogie� rudawym kolorem.
- Koledzy! - zawo�a�. - Odlot!
D�wigni� ruchu przesun�� na pierwsz� faz� i na dolnych pi�trach rakiety wszcz�� si�
odleg�y ha�as, zupe�nie taki, jakby liczne krople deszczu uderza�y o mocno napi�ty,
brezentowy dach namiotu. Drobne, szybkie dr�enie przebiega�o przez kabin�.
- Za minut� oderwiemy si� od ziemi - o�wiadczy� admira�.
Jeszcze dalej przesun�� d�wigni� ruchu. Stopniowo wchodzi�y do akcji dalsze zespo�y
dysz wylotowych.
Chocia� byli�my ju� hermetycznie odizolowani od �wiata zewn�trznego, s�ycha� by�o
wyra�nie, jak wzmaga� si� ryk g��wnej, �rodkowej dyszy i tysi�cy mniejszych,
pokrywaj�cych �ci�le ca�y sp�d rakiety. Tam, na zewn�trz wydawa�o si� ludziom, �e to bij�
setki dzia� atomowych.
Admira� uruchomi� telewizyjn� �cian� i wida� by�o, jak spod podstawy rakiety, kt�ra
sta�a na obszernym, ognioodpornym dysku, maj�cym w�a�ciwo�ci poch�aniania
niebezpiecznego promieniowania wydzielanego przy pracy reaktora, wydobywaj� si� k��by
kurzu, dymu i ognia. T�umy cofn�y si� jeszcze bardziej i wielu zakrywa�o sobie uszy r�koma,
nikt jednak z placu nie schodzi�. Dr�enie kad�uba by�o coraz szybsze i coraz drobniejsze.
Udziela�o si� nam ono w �mieszny spos�b - zaszczeka�y nam z�by, a nosy sw�dzi�y tak
niezno�nie, �e wszyscy zacz�li�my kicha�.
Wtem dr�enie usta�o. "Gloria" oderwa�a si� od pod�o�a lekko i p�ynnie, tak �e nie
zauwa�yli�my nawet tego momentu - tylko na ekranie wida� by�o, jak t�umy z wi�ksz�
energi� zacz�y powiewa� szalami, p�niej szybko zmala�y, a� z��czy�y si� w jedn� r�ow�
plam�.
Powi�kszaj�c nieznacznie szybko�� przelecieli�my w kr�tkim czasie troposfer� i
stratosfer�. Na wysoko�ci 80 kilometr�w min�li�my �wiec�ce, sk�adaj�ce si� z kryszta��w
lodu ob�oki - b�yszcza�y jak wkl�s�e lustro. Sta�em wraz z kolegami przed wielkim oknem z
podw�jnych p�yt syntetycznych i kwarcowych (mi�dzy p�ytami znajdowa�a si� warstwa
bezbarwnego p�ynu poch�aniaj�cego promieniowanie kosmiczne). Szk�o to mia�o
przezroczysto�� g�rskiego kryszta�u, twardo�� i wytrzyma�o�� stop�w stali i molibdenu,
�aroodporno�� spiek�w ceramicznych. By�o tak dalece prze�roczyste, �e wydawa�o si�, i� go
wcale nie ma.
W miar� nabierania szybko�ci i przebijania si� przez coraz rzadsz� warstw� atmosfery
- cich� ryk naszych silnik�w, a� wreszcie dochodzi�o do nas tylko nieg�o�ne mruczenie.
Dr�enie "Glorii" usta�o zaraz po starcie i obecnie wydawa�o si�, �e wisi ona spokojnie w
przestrzeni. Stopniowo zaczyna�y dzia�a� najrozmaitsze aparatury, kierowane z kabiny
przelicznikowej przez automatyczne zespo�y steruj�ce. Dzia�a�y ju� urz�dzenia reguluj�ce
bioklimat - temperatur�, czysto�� i ilo�� powietrza, jak r�wnie� mechanizmy znosz�ce skutki
braku ci�ko�ci.
Na wysoko�ci jonosfery zbli�y�y si� do nas liczne statki odrzutowe ma�ego zasi�gu,
kt�re nas odprowadza�y. W obszernym "jachcie" prezydenta Callado znajdowa�y si� przed
kryszta�owymi szybami rodziny odje�d�aj�cych astronaut�w. Tu� przed sob� zobaczy�em
ukochane twarze rodzic�w. Moja male�ka mama u�miecha�a si� jak zwykle. Ojciec przesy�a�
mi znaki po�egnania. Zamieni�em z nimi kilka s��w przez mikrofony. Zdawa�o mi si�, �e w
g��bi dostrzegam twarz Teresy. By�o to chyba jednak z�udzenie. Zapowiedzia�a przecie�, �e
na odlot rakiety nie przyjdzie - by�a przeciwna ca�ej tej wyprawie i uwa�a�a j� za czyste
szale�stwo. Westchn��em ci�ko, bo oto koledzy odsun�li mnie, a do okna podesz�y inne
rodziny.
Tak p�dzili�my obok siebie z wci�� wzrastaj�c� szybko�ci� przez ca�� jonosfer�, do
ko�ca egzosfery. Tu atmosfera ziemska przechodzi w przestrze� mi�dzyplanetarn�.
Wystrzelili�my na po�egnanie pi�� wspania�ych, b��kitnych rakiet i admira� Hill przy�pieszy�
nasz lot.
Pojazdy odprowadzaj�ce zacz�y szybko male�, a� wreszcie rozp�yn�y si� w
przestrzeni planetarnej. Wraz z nimi znikn�y i ukochane twarze, i �zy, i u�miechy, i s�owa.
Znikn�o wszystko.
�egnaj, Ziemio cudownie pi�kna! Oto oddala�a si� od nas wielka kula ojczysta -
zielona i niebieska, jak nadzieja i mi�o��. W pe�ni s�o�ca rozci�ga� si� zamglony l�d obydwu
Ameryk i b��kitnia�y oceany.
III
Jestem in�ynierem ��czno�ci i podlega mi obszerna kabina, w kt�rej jest st�
rozdzielczy pokryty wieloma r�czkami, guzikami, przesuwkami, wziernikami, manetkami,
tarczami zegar�w. Nad nim, na tablicy, p�on� dziesi�tki kolorowych �wiate�ek. Sygna�y
m�wi� o ��czno�ci z Ziemi�, o napi�ciach, o zak��ceniach, o woltach i amperach. St�d id�
po��czenia do g�o�nik�w i wielkiej �ciany telewizyjnej, kt�ra odtwarza tr�jwymiarowe obrazy
w naturalnej wielko�ci i naturalnych kolorach. Rozdzielnia ��czy si� z antenami znajduj�cymi
si� na zewn�trz rakiety, a przez anteny z Ziemi�, z radiostacjami planet i Ksi�yca, ze
sztucznymi satelitami. Nasza teleradiostacja pracuje na falach ultrakr�tkich o wielkiej mocy.
P�dz� one od nas na Ziemi� z szybko�ci� �wiat�a i w��czaj�c si� do centrali aparat�w �S,
przynosz� ca�emu �wiatu wiadomo�ci o naszej podr�y.
Jestem r�wnie� reporterem. Raz w ci�gu doby nadaj� godzinny program dla Ziemi.
Rozsiad�em si� wygodnie w mojej kabinie. G��bokie, mi�kkie fotele, kanapki i le�aki
pokryte s� delikatnym i plastycznym materia�em. Przylega on doskonale do wszelkich
kszta�t�w i w razie zmiany pozycji zawsze uk�ada si� odpowiednio do po�o�enia. Mo�na taki
fotel lub le�ak ��czy� ze s�abym pr�dem kr�tkofalowym, kt�ry doskonale wp�ywa na
samopoczucie. Przed sob� mam pulpit i nad nim tablic� rozdzielcz�. Nak�adam na uszy
elektronowe s�uchawki, uruchamiam aparatur� telewizyjn� i podaj� radiosygna� wywo�awczy
do centrali �S.
- Halo, halo - nadaj� i u�miecham si� - nie tak dawno rozstali�my si�. Chcecie
wiedzie�, co nowego u nas zasz�o? No, przede wszystkim admira� Hill mocno przy�piesza, od
czego �wieczki nam staj� w oczach. Glob nasz maleje z ka�d� chwil�; jego kolor coraz
bardziej przechodzi z odcienia z�otozielonego w odcie� niebieski. Wi�kszo�� tarczy
pokrywaj� bia�e, b�yszcz�ce ob�oki, uk�adaj�ce si� w pasma r�wnoleg�e do r�wnika.
S�o�ce w tej chwili �wieci za nami. Jest o�lepiaj�ce, a jednocze�nie martwe, nieznane i
obce. Niebawem wyjdziemy poza granice przyci�gania Ziemi, ustalimy nasz� przeci�tn�
szybko�� i b�dziemy si� posuwali w zupe�nej pr�ni, przy temperaturze bliskiej zera
absolutnego, si�� posiadanego rozp�du.
Ju� teraz s�o�ce tkwi na ciemnogranatowym niebie jak wielki, okr�g�y, p�on�cy
bochen chleba. Gwiazdy wisz� bardzo z�ote, bia�e, niebieskie, czerwone i zupe�nie
nieruchome; nie mrugaj� i nie gasn� w promieniach s�o�ca.
Nad bezpiecze�stwem naszym czuwaj� m�dre aparaty matematyczne, kt�re licz�,
pami�taj�, rozwi�zuj� i dzia�aj�. Wydaje si�, �e w tej dziedzinie ju� niewiele da si� ulepszy�.
Tak wi�c, drodzy s�uchacze, automaty z kabiny przelicznikowej, kt�r� kieruje profesor Jose
Cabarra, za pomoc� sieci impuls�w elektrycznych, zarz�dzaj� w�a�ciwie wszystkim:
nawigacj�, bo trzymaj� si� �ci�le wyznaczonego kursu, kasowaniem odchyle� grawitacyjnych
wywo�anych masami Ziemi i S�o�ca, dzia�aniem �yroskop�w wytwarzaj�cych lokalne pole
grawitacyjne, utrzymywaniem reaktora na poziomie z g�ry ustalonej reakcji termoj�drowej,
regulowaniem bioklimatu, ochron� przed promieniowaniem, regulowaniem g�sto�ci i
grubo�ci os�ony elektronowej, kt�ra otacza nasz� rakiet� ze wszystkich stron. Zas�ona ta
chroni nas przed zderzeniem z meteorami i py�em kosmicznym oraz przed niekt�rymi typami
szkodliwego promieniowania. Automaty zarz�dzaj� r�wnie� artyleri� protonow�. Ka�dy
zbli�aj�cy si� w nasz� stron� wi�kszy meteor, wykryty przez radary, mo�emy zniszczy� za
pomoc� pocisk�w protonowych. Automaty z kabiny przelicznikowej kieruj� r�wnie�
zespo�ami ruchomych automat�w znajduj�cych si� na ka�dym pi�trze systemem
kondensator�w kumuluj�cych promienie kosmiczne... i tysi�cem innych funkcji naszej
"Glorii", kt�rych wprost nie spos�b opisa�. Maszyny pilnuj� nas i dozoruj�, chroni� i
os�aniaj� ze wszystkich stron.
Halo... halo... admira� Hill zaraz po wyj�ciu ze strefy przyci�gania Ziemi wy��czy�
nap�d; chodzi mu o to, aby�my mijali Ksi�yc z niezbyt du�� szybko�ci�... Sta�em d�ugo przy
oknie kabiny i zachwyca�em si� zielonymi, w�a�ciwie szmaragdowymi b�yskami, kt�re
ukazuj� si� na kondensatorach promieni kosmicznych. Pracuj� ju� cyklotrony z os�ony
elektronowej. Ma�e cz�stki materii uderzaj�c w t� elektryczn� tarcz� wybuchaj� wspania�ymi
iskrami rudoczerwonymi lub ��toz�otymi.
Tutaj na g�rze, w kabinach, gabinetach i aparatowniach - zupe�na cisza. Zaledwie
troch� pomrukuj�, cicho d�wi�cz�, tykaj� przyrz�dy miernicze i kontrolne; b�yskaj� kolorowe
�wiate�ka. Za naci�ni�ciem przycisku mo�na zas�oni� czy te� ods�oni� wszystkie okna lub
ka�de oddzielnie. Mo�na wywo�a� zupe�n� ciemno�� lub otrzyma� tyle �wiat�a s�onecznego,
ile si� chce. O ruchu nie wie si� nic - ani si� go widzi, ani czuje. P�dzimy oto z szybko�ci�
olbrzymi�, jak�� wprost straszliw�. Jednak nie mo�na jej z niczym por�wna�; mo�na s�dzi�,
�e w og�le jej nie ma.
My�l� o tym, �e przed nami, tym torem, z podobnymi mo�e my�lami i nadziejami,
przelatywa�y setki naszych astrouczonych. Pierwsze wyprawy s�abo by�y jeszcze zaopatrzone,
a i pojazdy kosmiczne, w kt�rych je odbywano, nie dysponowa�y zbyt wielkimi zasobami
energetycznymi; ale silniki ostatnich rakiet by�y ju� bardzo pot�ne. Poprzednie silniki,
wykonane ze stopu litu i magnezu, kt�re nap�dza�y pierwsze stopnie rakiet wielostopniowych,
pracuj�ce na paliwie ciek�ym, jak r�wnie� rakiety p�niejsze z silnikami o po�rednim
wykorzystaniu energii j�drowej za pomoc� cia�a roboczego, przewa�nie ciek�ego wodoru,
zast�pione zosta�y wreszcie energi� super j�drow� i energi� �wietln�. Cz�owiek zawsze pi��
si� do g�ry, zawsze stawia� przed sob� zadania przekraczaj�ce, zdawa�oby si�, jego s�abe si�y
- i zawsze zwyci�a�. Kt� przypuszcza�, �e mo�na oderwa� si� od Matki Ziemi przy u�yciu
wielkich i straszliwych si�, zupe�nie wrogich wszelkiej biologii, i polecie� na odleg�e planety
lub niesko�czenie dalej - w Kosmos...
Tak wi�c, drodzy s�uchacze, automaty przej�y wi�kszo�� naszych prac, a my, nie
maj�c w�a�ciwie nic do roboty, przechodzimy do funkcji czysto ludzkich: b�dziemy
rozmy�lali, obserwowali, notowali, wnioskowali, dyskutowali, studiowali...
Halo, halo! Uwaga! Zbli�amy si� do syna Ziemi, Ksi�yca. Z Selenii, stolicy
Ksi�yca, wylecia�a ca�a flotylla pojazd�w kosmicznych. To wita nas, a i �egna jednocze�nie,
profesor Allan Birde, namiestnik ziemski na tej planecie, a z nim du�e grono uczonych.
Niestety, szybko�� nasza jest znacznie wi�ksza, tak �e mogli�my porozmawia� jedynie przez
telewizj�. Wymienili�my oczywi�cie obowi�zkowe, pi�kne, niebieskie i z�ote fajerwerki.
�yczyli�my sobie wzajemnie szcz�cia i powodzenia.
Poza tym, wszyscy u nas zdrowi, wszystko jest w porz�dku. Bierzemy teraz prosty
kurs na Marsa i nie spotkamy po drodze ju� �adnej istoty ludzkiej.
I jeszcze ostatnia dzi� uwaga...
Przed chwil� spogl�da�em przez jeden z naszych teleskop�w na Marsa. By� bardzo
du�y. Doskonale wida� jego dziwne kana�y, czerwonawe p�askowzg�rza i brunatne doliny.
Na biegunach srebrzy�y si� bia�e czapy. Po�yskiwa� czerwieni�, z�otem i fioletem. Tajemniczy
i straszny Ares. Prawdziwy b�g zniszczenia i wojny.
Czy poch�onie i nas?...
IV
Zbierali�my si� co dzie� z rana lub po obiedzie w sali klubowej i prowadzili�my
d�ugie dyskusje. Zreszt� nie tylko dyskusje. Odbywa�y si� tam r�wnie� odczyty, pokazy
film�w, transmisje z Ziemi.
Najbardziej frapuj�cym dla nas tematem by�, rzecz jasna, Mars. Ta tragiczna i
straszliwa tajemnica, z kt�r� mieli�my si� wkr�tce zetkn��. Dyskusje nasze zagaja� admira�
Hill. Wspomina�em ju�, �e ten Szwed mia� olbrzymi wzrost, niezwyk�� si�� i wspania�e
zdrowie. Jego pot�ny g�os, tak doskonale dopasowany do bohaterskiej postawy, s�ycha� by�o
na wszystkich pi�trach naszej niema�ej przecie� "Glorii".
- Zreasumujmy wi�c, koledzy - zacz��. - Musimy sobie jasno zda� spraw� z naszej
wiedzy i niewiedzy, z naszej si�y i s�abo�ci, zebra�, �e tak powiem, nasze aktywa i pasywa.
- Przede wszystkim chyba pasywa - odezwa� si� profesor Towsend, znakomity
specjalista w zakresie elektroniki, tw�rca akcelerator�w wysokiej cz�stotliwo�ci do
wytwarzania os�on elektronowych. - W�a�ciwie nie wiemy prawie nic.
Mimo s�awy znakomitego naukowca, wielu genialnych wynalazk�w i napisanych
dzie�, by� to jeszcze stosunkowo m�ody cz�owiek. Mia� dopiero 90 lat, co odpowiada�o
wiekowi 30 lat z epok minionych.
Admira� Hill od 10 lat przygotowywa� si� do tej wyprawy - gromadzi� materia�y,
przeprowadza� studia zarz�dza� budow� "Glorii", wyk�ada� w szkole kosmonautycznej na
sztucznym ksi�ycu Eginie, szkoli� i kompletowa� za�og�. Celowo te� dobiera� sobie
naukowc�w w ten spos�b, aby nikt nie przekracza� 100 lat, ale te� nie mia� poni�ej 75.
Admira� uwa�a�, �e ludzie poni�ej 75 lat s� zbyt m�odzi i nie maj� wielkiego poj�cia o �yciu.
- A jednak co� nieco� wiemy! - zahucza� w odpowiedzi profesorowi Towsendowi. -
Wiemy na przyk�ad to, �e wszystkie nasze poprzednie rakiety dolatywa�y do Marsa
pomy�lnie. Wiemy to z radiogram�w, a gdy chodzi o ostatnie loty, to nawet z fotografii i
filmu. Wiemy o tym r�wnie� z zapis�w wykonanych przez dawniej stosowane rakiety
towarzysz�ce, kt�re na Marsie nie l�dowa�y.
- Donosi�y one zawsze, �e wszystko przebiega pomy�lnie - dorzuci� profesor
Towsend.
- Tak - potwierdzi� admira� - tak by�o. - Spojrza� na nas pos�pnie. - Radiodepesze
opisywa�y wszystko. Przebieg l�dowania, pierwsze wra�enia, krajobraz. Nic szczeg�lnego.
Gdy jednak zmierzch zapada�, ��czno�� urywa�a si�... a nast�pnego dnia - nie by�o ju� z tego
wszystkiego �adnego �ladu. Nie pozostawa�o po nich nic...
- Gdzie� si� wi�c podziewali? - zapyta� kto�.
- No, c� - odezwa� si� ostrym tonem profesor Lodovico Carrocci, wielki uczony,
wynalazca izolowanych rur p�omienicowych, specjalista od stos�w j�drowych i fotonowych -
czarna magia! Pozostaje nam zawsze na pocieszenie czarna magia... i stada z�o�liwych
szatan�w!
- Czy nie mo�na by�o lepiej o�wietli� rakiet? - zapyta� profesor Wanke, wybitny
biologgenetyk. Ostatnio wynalaz� on nowy spos�b przy�pieszania wzrostu ro�lin, kt�ry
umo�liwia� otrzymywanie jarzyn w ci�gu kilku godzin od zapikowania. Prowadzi� u nas
rodzaj szklarni i oran�erii, zaopatruj�c "Glori�" co dzie� w �wie�e jarzyny i kwiaty.
- Rzecz prosta, �e mo�na - odrzek� admira�. - Ostatnie nasze rakiety by�y o�wietlone
jak wielkie piece w Zag��biu Nowej Huty. U�yto nawet promieni ultrafio�kowych i
infraczerwonych. Ca�a rzecz w tym, �e w pewnym momencie to wszystko gas�o. Nast�powa�a
ciemno��. Wszystko znika�o.
- Nie pozostawa�y �adne �lady? - dopytywa� si� profesor Wanke, kt�ry w ostatniej
chwili zosta� dokooptowany do sk�adu za�ogi i na skutek tego nie zna� dok�adnie historii
lot�w poprzednich ekspedycji.
- Fotografie i filmy robiono niezwykle dok�adnie - powiedzia� admira�. - Stosowano
skomplikowane urz�dzenia, fotografowano w r�nych o�wietleniach, przy u�yciu r�nych
rodzaj�w promieni. Analizy tych zdj�� trwa�y ca�e lata, ale nie odnaleziono nic... �adnych
r�nic w wygl�dzie terenu przed przybyciem tej lub owej rakiety i po jej zagini�ciu.
- Wi�c ostatecznie wiemy tylko tyle, �e nic nie wiemy?! - zawo�a� z ironi� profesor
Carrocci.
Admira� co� mrukn�� i przymru�y� oczy.
- Nie wiem - odrzek� z pewnym za�enowaniem w g�osie. - Nie jestem zupe�nie
pewien, ale zdaje si�, �e posiadamy pewien drobny znak.
Wszystkie twarze z wyrazem rozbudzonej uwagi zwr�ci�y si� w jego stron�. W oczach
rozb�ys�o pytanie.
- Zaraz... zaraz... - powiedzia� admira�. - Mo�e przedtem od�wie�ymy sobie inne
szczeg�y dotycz�ce tej tajemniczej planety. S�uchamy, profesorze Cronenstraem...
Profesor Olaf Cronenstraem by� Norwegiem. Odby� niegdy� sta� astronomiczny na
Ksi�ycu. Tam te� uko�czy� szko�� pilota�u kosmicznego. W tym czasie ws�awi� si�
odkryciem zasad budowy teleskop�w neutronowych. Dzi�ki temu wynalazkowi granice
Kosmosu rozszerzy�y si� niepomiernie. Cz�owiek si�gn�� wzrokiem do bardzo dalekich
mg�awic - i dojrza� tam niekt�re gwiazdy otoczone przez gromady planet.
- No, c� - u�miechn�� si� - wszystko jest tak dobrze znane, �e szkoda czasu na
powtarzanie. Nie ma �adnych danych przemawiaj�cych za istnieniem �ycia na tej planecie w
obecnych warunkach. W ka�dym razie obecnie nie ma tam i by� nie mo�e �adnych wy�szych
form �ycia. Zdawa�oby si� - u�miechn�� si� w stron� profesora Carrocci - �e nie ma tam
miejsca ani na czarn� magi�, ani na stada szatan�w... - urwa�.
- Tak, tak - pokiwa� czarn�, l�ni�c� g�ow� Carrocci. By� ostry, gwa�towny, drapie�ny.
- Tak, tak - powt�rzy� - nie ma nic... ale si� nie wraca... Carramba!... Tymczasem Callado
namawia, aby ich tam po g��wkach g�aska�. Phi! - parskn�� pogardliwie.
Profesor Towsend zwr�ci� si� do admira�a.
- Prosimy - powiedzia� - niech pan m�wi. Ja... ja ju� co� o tym s�ysza�em.
Rozleg�y si� g�osy: "Czekamy... prosimy!"
- Koledzy! - powiedzia� g��bokim basem admira�. - Nie rozg�aszali�my tego, bo
sprawa jest istotnie bardzo niepewna i tajemnicza. By� mo�e, �e jest to jaka� g�upia
mistyfikacja, czyj� niem�dry �art. Jest to zatem utrzymywane w �cis�ej tajemnicy. Nast�pnie...
no, nie wiem... - zawaha� si� chwil�.
- Czy przypominacie sobie archipelag tuamocki na Pacyfiku? - zacz�� od nowa. - Tam
gdzie� w pobli�u Wysp Cooka, niedaleko Markiz�w?
Jedni co� sobie przypominali, inni zgo�a nic.
- Ot� - ci�gn�� dalej - w archipelagu tym jest malutka wyspa, poro�ni�ta palmami
kokosowymi i trzcin� cukrow�. Nazywa si� Umbrella. Czy kto� z was by� kiedy na niej? Nie,
nikt nie by�.
- Ja tam by�em - rzek�. - By�em kilka razy. Widzia�em ca�y archipelag. Widzia�em
r�wnie� krajowca Vauvau. Czy s�yszeli�cie co� o nim?
Tak, niekt�rzy co� s�yszeli. Historia z jakim� radiogramem. Nikt jednak nie wiedzia�
dok�adnie, o co chodzi i czym si� wyr�nia krajowiec Vauvau.
- Krajowiec Vauvau - powt�rzy� admira�, jakby sobie co� przypominaj�c - krajowiec
Vauvau... On ju� nie �yje. Bardzo stary, inteligentny cz�owiek, o sk�rze koloru czekolady.
Tak mi opowiada� t� histori�: "Mam obecnie blisko 200 lat i niebawem udam si� do
praojc�w, aby wraz z nimi �owi� wielkie t�uste ryby w rzekach wieczno�ci. By�o to 60 lat
temu. Rakieta �Gloria VI� w�a�nie wystartowa�a na Marsa, co spowodowa�o wielkie
poruszenie na �wiecie. Tutaj, na naszych wyspach, jak zwykle cisza, spok�j, niebo, wielka
woda, ma�a ziemia. Jestem radioamatorem kr�tkofalowcem. Mia�em s�aby, niedu�y aparat
typu C2X12. Teraz ju� takich nie produkuje si�. W ka�dym razie ��czy� mnie z ca�ym
�wiatem i dzi�ki niemu zawar�em du�o ciekawych znajomo�ci. Na Umbrelli odbi�r jest
znakomity, bo nic nie przeszkadza.
Mia�em wiadomo�ci, �e tego dnia rano nast�pi�o l�dowanie na Marsie, �e wszyscy s�
zdrowi, dobrze si� czuj� i �l� pozdrowienia. No, doskonale. My�la�em ca�y czas o tych
dzielnych ludziach. Pi�� rakiet przed nimi gdzie� zgin�o. C� to ma znaczy�? Lecz oni teraz
nie zgin�, maj� tyle pewno�ci siebie. Pragn��em ich pos�ysze�, chocia� wiedzia�em, �e jest to
prawie niemo�liwe. Te dalekie kr�tkie fale �api� pot�ne odbiorniki z wielk� ilo�ci�
wzmacniaczy, a u mnie co? Po��czy�em si� z moim przyjacielem w Japonii. On si� dobrze zna
na sprawach radiowych. Poda� mi wszystko - d�ugo�� fal, kierunek, �arzenie, napi�cie. Anten�
trzeba by�o zmieni� i inaczej ustawi�. Zrobi�em to wszystko, usiad�em sobie w bambusowym
fotelu na mojej bambusowej werandzie mojego o�miopokoj owego neoplastikowego domku,
na�o�y�em s�uchawki, pr�cz tego w��czy�em na wszelki wypadek autoselegraf, aby by� zapis, i
czekam.
Czeka�em bardzo d�ugo, ale by�o ciep�o i nie duszno, ksi�yc �wieci�, odbija� si� w
lagunie, palmy porusza�y nieuczesanymi �bami, fale szumia�y jednostajnie. Vauvau lubi taki
krajobraz. Wtem co� zatrzeszcza�o, posypa� si� r�j chaotycznych elektron�w, sygna�
wywo�awczy znakami Morsego i jaka� tre��, jaki� telegram. Zapisywa�em po�piesznie. Trwa�
bardzo kr�tko. Por�wna�em z autoselegrafem. Zapis si� zgadza�. Brzmia�o to tak:
jtmeadowojbiynieaciszazje�ieumayaaovuun. Medytowa�em nad tymi literami kilka dni. Ca�e
szcz�cie, �e nieznany nadawca podawa� pauzy mi�dzy s�owami, inaczej by�by kompletny
chaos. Ale i tak nic nie mog�em zrozumie�. Co by�o robi�? Przekaza�em t� ca�� spraw� i ten
zapis mojemu przyjacielowi z Japonii..."
- Tyle, drodzy koledzy, Vauvau - m�wi� dalej admira�. - Japo�ski radioamator,
przyjaciel Vauvau, by� studentem fizyki z uniwersytetu w Kumamoto. Oczywi�cie, bardzo
zainteresowa� si� t� spraw� i opowiedzia� o niej swojemu profesorowi, a by� to w�a�nie s�ynny
astronauta, profesor Noto Sakajama. Ten ze swej strony przekaza� zapis do �wiatowego
Instytutu Badania Marsa. Ciekawe zdarzenie, co? - zamilk�.
- No i co dalej? - zapyta� niecierpliwie doktor medycyny kosmicznej Aleksander
Freyd.
Admira� zwichrzy� r�k� swoje czerwonaworude w�osy.
- Co dalej? - powt�rzy�. - W�a�nie, co dalej? Prosz� pami�ta�, �e dzia�o si� to
wszystko przed wielu laty. Nast�pnie nie by�o najmniejszego dowodu, �e jest to rzeczywi�cie
znak od naszych ludzi z Marsa. Ani jeden aparat na naszym globie takiej depeszy nie odebra�.
Strz�p jakich� s��w, jak si� zdawa�o, by� nie do rozszyfrowania, ale tajemnica tej depeszy
bardzo frapowa�a, tym bardziej �e kolejne ekspedycje gin�y na Marsie bez �ladu. Rozpocz�y
si� kilkana�cie lat trwaj�ce wysi�ki nad rozwi�zaniem tego zadania. Paru wtajemniczonych
naukowc�w �ama�o sobie g�owy nad tym tekstem. Prosz� - zwr�ci� si� do nas - zapiszcie
sobie ten tekst. Opowiem wam, co zosta�o ustalone.
- A wi�c - m�wi� dalej - dzisiaj sk�aniamy si� do przypuszczenia, �e by� to istotnie
radiogram z Marsa.
Co nas do tego przypuszczenia upowa�nia? Ot� te ostatnie dwa zespo�y liter
"aaovuun". Ju� na pocz�tku przysz�o ludziom zajmuj�cym si� tym szyfrem do g�owy, �e
mo�e to by� nazwisko. Stwierdzono, �e radiotelegrafist� na tej rakiecie by� znany
radiotechnik, Fin Paavo Vituulen. Z jego to nazwiska przedosta�o si� na Ziemi� tych kilka
liter. W ten spos�b podejrzenie mistyfikacji w�a�ciwie upada�o, jednak przy ustalaniu prawdy
nigdy nie mo�na by� do�� ostro�nym. C� wi�c dalej? Po latach bada� ustalono, rozpatruj�c
tekst od pocz�tku, �e pierwsze litery "jtm" mog� znaczy� "jestem" lub "jeste�my". To
mia�oby sens. Nast�pna litera "e" mo�e odnosi� si� tylko do s�owa "we", a wi�c razem
"Jeste�my we". Dalej dwie litery "ad" nasuwa�y powa�ne w�tpliwo�ci. Podstawiono tutaj
du�o r�nych s��w, ale najbardziej odpowiada�o logicznie s�owo "w�adza". A wi�c jak dot�d
"Jeste�my we w�adzy". Taki uk�ad r�wnie� jest sensowny. Nast�pne "owo" i pojedyncza
litera "j" nie da�y si� d�ugo rozwik�a�. By� mo�e, �e zaszed� tu b��d i litera "j" nale�y do
poprzedniego s�owa z literami "owo". Z tego wynika, �e mog�oby to by� s�owo z literami
"owoj", a wi�c powiedzmy co� w rodzaju "oswojonej, zawojowanej, zadowolonej, nerwowej,
bojowej, kolorowej" itp. To "j" musia�o prawdopodobnie oznacza� jaki� przymiotnik, rodzaju
�e�skiego, liczby pojedynczej w dope�niaczu. Przejrzano wszystkie przymiotniki rodzaju
�e�skiego w dope�niaczu i najbardziej odpowiada�o s�owo "potwornej". Tak wi�c tre�� ta
uk�ada�a si� nast�puj�co: "Jeste�my we w�adzy potwornej..."
Dalszy zapis, gdy si� ju� mia�o ten pocz�tek, �atwiej by�o uzupe�ni�.
Najodpowiedniejsze s�owo brzmia�o "kobiety". Mieli�my wi�c: "Jeste�my we w�adzy
potwornej kobiety". "Nie" - ocala�o szcz�liwie w ca�o�ci. By�o to przeczenie i jaki�
czasownik na "a�". Takich czasownik�w jest mn�stwo, nawet gdy chodzi o logiczny uk�ad w
tym wypadku: "jecha�, czeka�, p�aka�, �a�owa�, oczekiwa�" itd. Po d�ugich badaniach uczeni
doszli do przekonania, �e najlepiej pasuje tu s�owo: "l�dowa�". By�o wi�c: "Jeste�my we
w�adzy potwornej kobiety. Nie l�dowa�". To zdanie jest zupe�nie logiczne.
A wi�c dalej nast�powa�y litery "isz"... W tym wypadku trudno by�o doszuka� si�
logicznego zwi�zku, tote� przejrzano wszystkie s�owa z rdzeniami na "isz". Najlepsze by�o
s�owo z rdzeniem "nisz", a wi�c "niszcz". Nie wiadomo, mo�e niszcz, zniszcz. Mo�e w
bezosobowej formie trybu rozkazuj�cego, najprawdopodobniej "zniszczy�", lub w osobowej
"zniszcz�". Nast�pna cz�� s�owa "azj�" jest nie do rozwi�zania. Tak, �e ostatecznie nie
wiadomo, kogo nale�y zniszczy�. Pozosta�e urywki nie przedstawia�y zbyt wielkich trudno�ci.
Ustalono, �e "�ie", mo�e znaczy� "�egnajcie", a "umay" - "umieramy". Ca�y tekst brzmi wi�c
nast�puj�co: "Jeste�my we w�adzy potwornej kobiety. Nie l�dowa�. Zniszczy�... azj�.
�egnajcie. Umieramy. Paavo Vituulen". Profesor Towsend zatrz�s� si�, jakby zmarz�.
- Przera�aj�ca, straszna depesza - powiedzia�. - Okropna tre��.
Rozleg� si� gwar naszych g�os�w. Kto� prosi� Barr�ta, aby poda� wina. Niekt�rzy
za�ywali vitavin.
- A w�a�ciwie czego si� spodziewa�e�? - zapyta� Carrocci.
- No - wtr�ci� doktor Freyd - mo�na by�o wszystkiego oczekiwa�. Ale sk�d tam mowa
o jakiej� kobiecie?
- Rzeczywi�cie. Co to za kobieta, jaka kobieta, sk�d kobieta? - powtarza� profesor
Wanke. - On chyba zwariowa�, ten stary Vituulen.
Na jego twarzy malowa� si� wyraz najwy�szego zdumienia.
- Prosz� koleg�w - odezwa� si� rzeczowy i jak zwykle krytyczny Carrocci - to s�
jednak wa�ne fakty. Je�li to nie jest jakie� zmy�lenie i rozszyfrowanie jest prawid�owe, to
mamy ju� niejakie elementy, co� nieco� wiemy ju� o swoim przeciwniku.
- Och - j�kn�� Wanke - teraz jest przecie� jeszcze ciemniej, ni� by�o...
- Nie, nie zgadzam si� z tob� - przerwa� mu Carrocci. - Ta depesza jest najzupe�niej
logiczna. To jest ostrze�enie i wskazanie drogi. Przestrzega, �e nie wolno l�dowa�, dop�ki nie
zniszczy si� tej kobiety. Trudno, to jest bardzo dziwne, ale musimy przyj�� za fakt, �e tam
jest jaka� demoniczna kobieta. Nie mamy zreszt� innego wyj�cia. Jest to depesza cz�owieka
gin�cego. Czy o jej tre�ci wiedzia�y poprzednie wyprawy? - zwr�ci� si� do admira�a.
- Tak - skin�� g�ow� zapytany. - Depesz� t� otrzymywa� dow�dca ka�dej nast�pnej
ekspedycji marsyjskiej, ale nie rozg�aszano tego ze wzgl�du na brak stuprocentowych
dowod�w.
Spogl�dali�my na siebie niepewnym wzrokiem. "Gdzie; tu jest jaki� sens? - pyta�
ka�dy samego siebie. - Co to wszystko znaczy?"
- No, dobrze - rzuci� profesor Towsend. - Wyobra�my sobie, �e tam jest istotnie jaka�
straszliwa kobieta. Wyobra�my sobie, �e wiemy, sk�d si� tam wzi�a... to sk�d w niej, pytam,
i dlaczego ta niebywa�a nienawi��? Czemu niszczy ludzi i ich aparaty? No i sk�d te wielkie
�rodki niszczenia? Przecie� nasi ludzie s� m�drzy, ostro�ni, dobrze uzbrojeni, sami zdolni do
walki. Wi�c dlaczego tak �atwo poddaj� si�? Nast�pnie, gdzie podziewa si� ta kobieta wraz ze
swoimi, jakimi�, pomocnikami? Przecie� na Marsie nie odkryto �adnych �lad�w wy�szego
�ycia.
- To ma�o - odezwa� si� Cronenstraem. - Powiada "zniszczy�", ale jak zniszczy�, kogo
zniszczy�, czym zniszczy�? Czy to znaczy, powiedzmy, �eby u�y� naszych �rodk�w
bojowych?...
- Na przyk�ad tuzin naszych bombek super j�drowych?! - za�mia� si� zgrzytliwie
Carrocci.
- No, mamy te�, o ile wiem, pociski protonowe - doda� Towsend - ale c� w takim
razie zbadamy... i o czym si� dowiemy? Czy my lecimy w celu zbombardowania i powrotu? -
rzuci� zasadnicze pytanie.
- Mimo wszystko - powiedzia� dr Freyd - mnie osobi�cie najbardziej interesuje, co to
za kobieta. I wcale nie jestem taki pewny, jak profesor Wanke, �e to mistyfikacja. O ile mi
wiadomo, w poprzednich ekspedycjach, to znaczy przed "Glori� VI", kobiety nie bra�y
udzia�u. W og�le z zasady i wy��cznie latali tam m�czy�ni, z wyj�tkiem profesor Latony -
uczestniczki drugiej wyprawy. By� mo�e wi�c, �e to ona... w jaki� spos�b... - m�wi� tonem
pow�tpiewania. - Z drugiej strony - ci�gn�� dalej - nie mo�na przecie� sobie wyobrazi�, aby
ewolucja materii �ywej na tej planecie posz�a tak� sam� drog� jak u nas na Ziemi. Je�li byli
tam kiedy� ludzie, kobiety i m�czy�ni, to nie mogli by� podobni do naszych kobiet i
m�czyzn. By� mo�e s� wi�c tam jacy� Marsjanie, ale nie mo�e by� tam kobiety w naszym
ludzkim poj�ciu. Vituulen prawdopodobnie mia� na my�li jak�� kobiet� marsyjsk�...
Marsjank�.
- A jakie jest stanowisko czynnik�w miarodajnych w tej sprawie? - zapyta�em
zwracaj�c si� w stron� admira�a. - Czy w og�le jest jakie� stanowisko? A je�li nie, to co o tym
wszystkim s�dzi nasz dow�dca?
- Moje stanowisko - o�wiadczy� admira� - pokrywa si� ze zdaniem pracownik�w
�wiatowego Instytutu Badania Marsa. O profesor Latonie, oczywi�cie, nie mo�e by� mowy.
Nie ma przecie� najmniejszego powodu, aby mia�a niszczy� nasze ekspedycje. Zgin�a ona,
jak zgin�li inni ludzie, jak wygin�li jej koledzy z drugiej ekspedycji. Istniej� inne
przypuszczenia, ale przypuszczenia te, moim zdaniem, s� wi�cej ni� problematyczne -
zastanowi� si� chwil� i ci�gn�� dalej. - Istnieje taka hipoteza, �e sta�o si� to wszystko w
okresie poprzedzaj�cym pierwsz� ekspedycj�, gdzie� wi�c 150 - 120 lat temu, gdy ludziom
uda�o si� wyzwoli� z materii oko�o 40 procent energii odpowiadaj�cej masie spoczynkowej.
Przy posiadaniu tak du�ego zasobu energii, sprawa lot�w kosmicznych zosta�a w zasadzie
rozwi�zana. Wielu ludzi zgin�o w czasie pierwszych lot�w. Przy �wczesnym stanie techniki
nikt nie o�miela� si� zapuszcza� dalej ni� na Ksi�yc, ale Mars, oczywi�cie, wszystkich
niezmiernie intrygowa�. Przypuszcza si� wi�c, �e by�a to niewielka, prywatna rakieta, w
kt�rej znale�li si� jacy� strace�cy. Bardzo mo�liwe, �e byli to desperaci rozczarowani do
�ycia i �wiata. Znajdowa�a si� w�r�d nich zapewne jaka� kobieta. Mo�e kilka kobiet.
Towarzystwo to postanowi�o rozsta� si� na zawsze z Ziemi� i na Marsie za�o�y� nowe �ycie,
stworzy� now� cywilizacj� wed�ug swoich antyhumanitarnych pogl�d�w. Nie pragn�li ju�
utrzymywa� kontaktu z Ojczyzn�, chcieli zerwa� z ni� i zapomnie� o niej. Dlatego wi�c na
przybywaj�ce z Ziemi rakiety patrzyli bardzo podejrzliwie. Mo�liwe jest, �e ich za�ogi brali
do niewoli, tak �e wielu z tych ludzi �yje dotychczas, ale mo�liwe jest r�wnie�, �e ich
mordowano od razu. Rakiety niszczono lub ukrywano, rabuj�c ca�y sprz�t i wszystkie �rodki
bojowe.
Dzisiaj ta banda mog�a ju� do�� licznie rozmno�y� si�, mog�a istotnie za�o�y� zacz�tki
jakiej� nowej cywilizacji... mo�e to by� na przyk�ad cywilizacja pirat�w... Wszystko jest
mo�liwe. Dzi� s� jeszcze za s�abi, aby nas zaatakowa�, ale kto wie, co b�dzie za tysi�c lat.
Tak wi�c, koledzy, podr� nasza posiada nie tylko znaczenie naukowe, lecz r�wnie�
polityczne... Nie przecz� - doda� - �e ca�a ta hipoteza z wielu powod�w wygl�da na bardzo
naci�gni�t�.
- Tak... Tak! - krzykn�� Carrocci z irytacj� w g�osie. - Ci�gle to samo. Potworni
Marsjanie, kt�rzy �ykaj� nasze rakiety jak pigu�ki od kaszlu. Osiemna�cie doszcz�tnie
zniszczonych ekspedycji. Straszliwe kobiety ziemskie - czarownice i sadystki, kt�re buduj�
now� cywilizacj� hitlerowsk�. Duchy, demony, szatany - i jeszcze jedna pr�ba zbadania tej
makabry. Wy�lemy parlamentariuszy i nawi��emy z nimi pokojowe rokowania, a gdy
przyjdzie noc, zamieni� nas w ob�ok pary, cho�by za pomoc� �adunk�w z energii
promieniowania kosmicznego. Nie wiem, co tam za straszyd�a mieszkaj� - uderzy� d�oni� w
st� - ale tak to wygl�da, jestem przekonany. Gdy ciemno�� zapadnie i nasze lunety b�d�
nieczynne, wystarczy g�upia wi�zka promieniowania o temperaturze rz�du jakich� tam
dwudziestu lub trzydziestu tysi�cy stopni... nie trzeba si� nawet bardzo wysila� - i spok�j.
Mo�na nast�pnego dnia d�ugo szuka� mokrych �lad�w...
- No, a ta depesza? - zapyta� profesor Cionenstraem. - Przecie� uznajesz jej
autentyczno��?
Carrocci potrz�sn�� g�ow� i szybko wyrzuca� z siebie s�owa:
- W�a�nie! Czy powiedzia�em, �e nie wierz� w istnienie tej kobiety? Z Ziemi uciek�a,
na Marsie si� urodzi�a, czy przylecia�a z Aldebarana... oboj�tne. Wiem jedno: nie ma co
szuka� jeszcze raz kontaktu, tylko trzeba wypu�ci� nasze gazy B7, zala� to wszystko
zielonymi promieniami, rzuci� jedn� subbomb�... i dopiero wtedy pr�bowa� porozumienia!...
- To s� �rodki ostateczne - zaoponowa� admira�. - W ten spos�b nie dowiemy si�
niczego i pope�nimy najwi�kszy b��d. Czy mamy zniszczy� marsyjsk� cywilizacj� nie
poznawszy jej?
Na tym zako�czyli�my tego dnia dyskusj�. Pogl�dy za�ogi, jak� obra� taktyk�, by�y od
pocz�tku rozbie�ne, a teraz zarysowywa�y si� jeszcze wi�ksze r�nice.
V
W rezultacie d�ugotrwa�ych narad opracowali�my z grubsza plan kampanii
marsyjskiej.
Zgodnie z ostrze�eniem Paavo Vituulena, nie b�dziemy l�dowa� na Marsie.
Nawi��emy z nim ��czno�� za pomoc� bezpilotowych aparat�w typu "Aga". Na zwiady
wy�lemy szereg automat�w. By� mo�e zawi�niemy w przestrzeni nad Marsem uruchomiaj�c
balansjery energii. Ich dzia�anie umo�liwia takie wyregulowanie si�y odrzutowej naszych
silnik�w w stosunku do si�y przyci�gania planety, �e mo�na zawisn�� nad ni� zupe�nie
nieruchomo. Najprawdopodobniej jednak wyl�dujemy na jednym z ksi�yc�w Marsa i
stamt�d b�dziemy prowadzili obserwacje. Pozostaniemy na nim tak d�ugo, jak b�dzie
potrzeba, cho�by nawet ca�e trzy lata.
Lepiej powr�ci� na Ziemi� bez rozwi�zania zagadki Marsa, ni� p�j�� �ladem naszych
poprzednik�w i pozosta� na nim na zawsze w postaci proszku planetarnego lub mg�y, w
postaci roju lu�nych i nie maj�cych �adnego znaczenia atom�w - jak lubi m�wi� profesor
Carrocci. Nikt z nas nie mia� zamiaru marnie zgin��. Nie byli�my gromad� samob�jc�w.
Po�o�enie nasze, w stosunku do naszych poprzednik�w, by�o znacznie lepsze. W istocie
byli�my nieomal nietykalni.
Teoretycznie bior�c, nie mog�a nas dosi�gn�� �adna si�a materialna ani energetyczna.
Jak j�dro atomu jest spowini�te w swoj� os�on� elektronow�, tak my byli�my os�oni�ci tak�
sam� os�on� powsta�� z uruchomienia pola elektronowego. Mogli�my to pole, przy
zastosowaniu naszych akcelator�w, dowolnie wzmacnia� lub os�abia�, powi�ksza� lub
zmniejsza�, przy�piesza� lub zwalnia�. Tkwili�my wewn�trz rakiety jak orzech w swej
skorupie, a to nie tylko dawa�o nam poczucie bezpiecze�stwa, lecz �wiadczy�o zarazem o
naszej pot�dze. Na to w�a�nie liczyli�my. To pozwoli nam zdoby� przewag� nad Marsjanami,
o ile oni s� w og�le Istotami uchwytnymi. Niekt�rzy bowiem przypuszczaj�, �e s� to jakie�
istoty metafizyczne lub natury falowej, jakby utkane z potencja��w i p�l, z czystych
d�wi�k�w lub czystych promieni, �e s� czym� w rodzaju r�wna� matematycznych. My -
ludzie wierz�cy w rzeczy konkretne i do�wiadczenie - woleli�my odrzuca� takie pogl�dy.
VI
To by�o urocze. Ten niespodziewany koncert i wywiad z moim przyjacielem,
doktorem medycyny kosmicznej Aleksandrem Freydem, kt�rego nazywali�my Olem. Mia�
zagra� starych mistrz�w klasycznych: Szopena, Ravela, Debussy'ego, Szymanowskiego.
Chc�c zachowa� ducha epoki, przyby� do mojej kabiny nadawczej we fraku.
C� to za �mieszny str�j: czarna g�rna cz�� komicznie powycinana, l�ni�ce wy�ogi,
zwisaj�ce z ty�u po�y, na piersiach i brzuchu rodzaj serdaka z bia�ego materia�u z kieszonkami
- nazywano to "kamizelk�". Od do�u dwie rury - by�y to s�ynne z archaicznych wodewil�w,
komedii i operetek spodnie. Zamiast naszych wygodnych sanda��w - na stopach jakby dwie
niedu�e, l�ni�ce ��deczki. Zwa�o si� to: "lakierki". Na szyi chom�to ze l�ni�co-bia�ego,
bardzo twardego i ostrego kawa�ka materia�u - by� to ko�nierzyk... i na nim tu� pod brod�
jakby motyl o bia�ych skrzyd�ach - krawat, zwany "muszk�". Dzisiaj cz�owiek by si� spali� ze
wstydu i chyba rozchorowa� z niewygody, gdyby co� takiego w�o�y� na siebie... ale nasi
cierpliwi pradziadowie nosili to na sobie i jeszcze twierdzili, �e to elegancki, galowy str�j.
Bardzo dziwne by�y te staro�wieckie pogl�dy. Mimo to musz� bezstronnie przyzna�, �e
Olowi w tym ubraniu by�o bardzo do twarzy.
Co prawda nie wiem, w czym nie by�oby mu do twarzy. Jest to zdecydowanie pi�kny
m�czyzna. Zgrabny, r�ce o d�ugich palcach, cera �niada, oczy jak u sarny, czarne brwi i
bujna czupryna. Kobiety za nim szalej�. Twierdz�, �e jest typem maharad�y z zamierzch�ych
czas�w, tylko mu turban (rodzaj gniazda z materia�u, kt�re nosi�o si� na g�owie) doda�.
Twierdz� nawet, �e �aden maharad�a, je�li chodzi o urod�, nie m�g�by si� z nim r�wna�.
Jedynie mo�e s�ynny aktor filmowy z bardzo dawnych czas�w - Rudolf Valentino.
Zbli�a�a si� godzina 22. Czas naszej wieczornej audycji dla Ziemi. Siedli�my przed
du�ym matowym szk�em nadajnika telewizyjnego. Uruchomi�em silny strumie� fal
ultrakr�tkich. Ekran nabra� ciep�ej, lekkor�owej barwy. Jak z za�wiat�w ukaza�o si� coraz
wyra�niejsze studio �S i przy aparaturze odbiorczej i retransmituj�cej urocza spikerka Iza
Castellani. Zrobi�a ruch r�k� i na jej ekranie ujrza�em odbicie nas obydw�ch i mojej kabiny.
Zap�on�o czerwone �wiate�ko.
Przybrali�my w miar� naturalny i w miar� sztuczny wyraz twarzy. Jak zwykle przed
telemikrofonem, czu�em trem�.
- Halo! Tu "Gloria XIX". Rozpoczynamy nasz� audycj�. To jest lekarz naszej
ekspedycji - wskaza�em na Ola - znakomity astromedyk... napisa�... Hm, ile to kolega napisa�
tych r�nych tom�w?
- Zaledwie dwana�cie.
- Bagatelka... dwana�cie... gdyby tak ka�dy pisarz tyle napisa�... Kolega Freyd jest
Polakiem, ale Instytut Medycyny Kosmicznej uko�czy� w Pary�u. Dziwicie si� zapewne, �e
jest tak teatralnie ubrany. To jest niespodzianka. Dowiecie si� o tym za chwil�. Mo�e
szanowny doktor zechce nam wyja�ni�, czym jest medycyna kosmiczna. Szeroki og�
s�uchaczy nie musi si� zna� na tych sprawach.
- Jak sama nazwa wskazuje - zacz�� Olo - s� to zagadnienia dotycz�ce tylko ludzi
odbywaj�cych loty kosmiczne, a tych jest stosunkowo niewielu. Na przyk�ad wi�c kwestia
wp�ywu r�nych twardych promieniowa� na organizm ludzki, a szczeg�lnie wp�yw
promieniowania kosmicznego. Umiemy tak�e z dobrym skutkiem walczy� z konsekwencjami
braku ci�ko�ci, z wp�ywem du�ych przy�piesze�, z wp�ywem gwa�townych zmian
temperatury i ci�nienia, z brakiem tlenu, z brakiem orientacji w przestrzeni planetarnej.
Wiemy, jak wytwarza�, utrzymywa� i z czego powinien si� sk�ada� bioklimat. Umiemy
walczy� z za�amaniami psychicznymi i nerwowymi. Prosz� sobie wyobrazi� - m�wi� lekko
u�miechaj�c si� - sytuacj� astronaut�w, chocia�by nas - siedzimy oto w tym metalowym
pocisku, kt�ry mknie przez absolutn� pr�ni� z szybko�ci� tysi�cy kilometr�w na sekund�.
Oddalamy si� od Ziemi. Lecimy na Marsa. Lecimy jako dziewi�tnasta wyprawa. Otacza nas
tylko pr�nia, otacza nas r�wnie� zimno absolutne - minus 273 stopni Celsjusza. Uderzaj� w
nas niezdrowe w tych warunkach - gdy nie ma odpowiedniego filtru z atmosfery - promienie
s�oneczne, promienie kosmiczne i szereg innych. Naprzeciw nas lec� meteory i chmury py�u
kosmicznego. No, c� jeszcze? Ta nasza samotno��, to oderwanie, ta jaka� dziwno��, ta
daleko��, ta t�sknota... Zrozumia�e, �e nerwy s� stale napi�te. Trzeba nad nimi czuwa�.
- Ja my�l� - odezwa�em si� - �e w og�le ta ca�a zmiana warunk�w �yciowych...
- Zapewne - potwierdzi� - chodzi o to balansowanie ko�o granic ludzkiej
wytrzyma�o�ci. Cho�by wi�c brak dzia�ania si�y ci�ko�ci. Ca�e nasze �ycie odbywa si� w
warunkach ziemskiej grawitacji. I nagle jej nam brak...
- Dajemy sobie jednak doskonale rad�. Mamy przecie� sztuczn� grawitacj� -
odrzek�em.
- Nie mam wielkiego zaufania do tych waszych aparat�w. Czuj�, �e kt�rego� dnia
zawiod�. Przylepimy si� nogami do sufit�w i b�dziemy wisieli jak nietoperze... - powiedzia�