7036
Szczegóły |
Tytuł |
7036 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7036 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7036 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7036 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Rafa� A. Ziemkiewicz
TA�CZ�CY MNICH
Kr�tko przed �witem trzeciej nocy stwierdzi�em, �e
cokolwiek ma si� sta�, d�u�ej ju� tego nie wytrzymam.
Z g��bi d�ungli, spoza linii wart, dobiega� moich uszu
wartki, jednostajny rytm b�benka. Odzywa� si� kr�tko po zmroku i
nie cich� a� do brzasku. Momentami wtapia� si� w nocne d�wi�ki
d�ungli, przyczaja� gdzie� w parnym powietrzu, niemal wydawa�o
si�, �e wreszcie umilk�; ale wystarcza�o, �ebym przymkn�� oczy,
a �ciana tropikalnej nocy p�ka�a nagle i zn�w wyrzuca�a ze swych
rozpalonych trzewi ten szybki, ob��ka�czy puls, nie maj�cy
ko�ca, wpijaj�cy si� w m�zg i odp�dzaj�cy sen.
Nikt inny nie przyzna� si�, aby go s�ysza�. Zreszt� szybko
przesta�em o to pyta�, nie chc�c dawa� okazji do wsp�czuj�cych
spojrze� i komentarzy o tym, co wojna robi z ludzi. Wola�em ju�
trawi� noce na rozpami�tywaniach i na bezsilnym ws�uchiwaniu si�
w st�umiony odleg�o�ci� oraz g�stwin� rytm, brzmi�cy jak
wezwanie na jakie� odbywaj�ce si� w za�wiatach buddyjskie
rytua�y.
Prawd� m�wi�c, od czasu nieszcz�snej bitwy o Wzg�rze
zasypianie by�o dla mnie koszmarem i bez �adnych buddyjskich
b�benk�w. W swym klaustrofobicznie ciasnym baraku, ustawionym na
skraju zajmowanego przez trzeci batalion wzg�rza, rzuca�em si�
po skot�owanych kocach, chwytaj�c rozpaczliwie powietrze, jak
gdyby ka�dy oddech mia� by� ju� tym ostatnim. Ka�dej nocy
dr�a�em, mokry i lepki od potu, zalewany na przemian falami
ch�odu i gor�ca, to pogr��aj�c si� w m�cz�cym p�nie, pe�nym
krwi, krzyku i ognia, to znowu wybudzaj�c ca�kowicie.
Wartki, jednostajny rytm. Ledwie s�yszalny, ale bezlito�nie
wyra�ny. Nieodparcie przywo�uj�cy na pami�� jakie� niezrozumia�e
ceremonie tubylc�w, ogl�dane ca�� wieczno�� temu przez
przyby�ego wprost z Annapolis podporucznika, poznaj�cego dopiero
kraj, kt�remu mia� nie�� pomoc i obron� przed komunistyczn�
agresj�.
Noce by�y najgorsze. Powietrze, rozgrzane w piecu dnia,
o�liz�e od zgni�ego zaduchu d�ungli, dusi�o. Jeszcze bardziej
dusi� strach. Im mniej dni pozostawa�o do ewakuacji, tym
bardziej narasta�. Zwierz�cy, niepohamowany, wszechogarniaj�cy.
Przestrze� za cienkimi p�atami moskitiery stawa�a si� g�sta od
czyhaj�cych kul, t�ustych i jadowitych jak paj�ki. Kr��y�y
wok�, brz�cz�c z�owrogo i wyczekuj�c stosownego momentu, by
znienacka wgry�� si� g��boko w bezbronne, mi�kkie cia�o.
A teraz do strachu doszed� jeszcze miarowy, odleg�y warkot
b�benka, nios�cy si� przez zatopion� w nocy d�ungl� - i splot�y
si� one w�r�d zaduchu bezsennych nocy w tajemniczy, trudny do
zrozumienia i jeszcze trudniejszy do wytrzymania spos�b.
Nad ranem trzeciej nocy stwierdzi�em, �e cokolwiek ma si�
sta�, d�u�ej ju� nie wytrzymam. Postanowi�em tam p�j��.
Podnios�em si� i zacz��em ubiera�. Wyci�gn��em z worka
�wie�e kalesony i podkoszulek, wzi��em czyste skarpety.
Starannie dopina�em ka�dy guzik koszuli. Kilkana�cie sekund
po�wi�ci�em na nale�yte u�o�enie czapki.
Stroi�em si� jak na �mier� - bo to mog�a by� moja �mier�.
Ale wtedy, kiedy wreszcie zdecydowa�em si� p�j�� za dobiegaj�cym
z ciemno�ci wezwaniem, nawet o tym nie pomy�la�em. Zak�adanie
munduru, wyg�adzanie fa�dek koszuli i d�ugie poprawianie czapki
uspokaja�o mnie, przynosi�o ulg�. A� wreszcie odci�gn��em rygle,
otworzy�em szeroko drzwi i zanurzy�em si� w parnej, cuchn�cej
d�ungl� nocy.
Noc by�a ciemna, pochmurna - tylko nieliczne �wiat�a obozu
�mi�y si� mgli�cie w przygn�biaj�cej czerni. Pozostawia�em je za
plecami, schodz�c ku grz�skiemu strumieniowi, kt�ry oddziela�
nasze wzg�rze od s�siedniego. Tu� za wod� wyrasta�a spl�tana
g�stwa, z kt�rej s�czy� si� uporczywy, jednostajny stukot. Od
obozowiska, pozostawionego na wzg�rzu za moimi plecami, daleko,
ni�s� si� przyciszony gwar. Jakie� tranzystorowe radio,
st�umiony odleg�o�ci� puls gitary basowej, jakie� z�orzeczenia,
okrzyki. Bardzo ciche, daleko cichsze ni� g�osy d�ungli i
przebijaj�cy si� przez nie rytm.
Czu�em si�, jak gdyby to nie moja wola porusza�a
zesztywnia�ym cia�em. Szed�em niczym zahipnotyzowany, wprost na
lini� perymetru, ku strumieniowi oddzielaj�cemu wzg�rze zaj�te
przez piechot� morsk� Stan�w Zjednoczonych od zaro�ni�tych
zboczy, po kt�rych bez przeszk�d szala�y duchy d�ungli; i z
ka�dym krokiem by�em coraz bardziej op�tany tym nerwowym,
wartkim pulsem, przenikaj�cym ca�e cia�o. Powietrze wok�
g�stnia�o od kul, czyhaj�cych w mroku, ale nie zwa�aj�c na to
przekroczy�em l�ni�c� czarno, rozlan� tafl� strumienia,
wystawiaj�c plecy na strza� skrytego w ciemno�ci, niewidocznego
wartownika.
Op�ta�czy rytm przybiera� na sile. Brodz�c po kolana w
strumieniu wydosta�em si� na drugi brzeg, jakim� cudem nie
zauwa�ony przez nikogo - nawet o tym nie my�la�em. Zanurzy�em
si� w d�ungli, jakbym wskoczy� w ciep�e, paruj�ce zgnilizn�
bagno. Wysoko nad moj� g�ow� zawar�o si� szczelne sklepienie
li�ci i w jednej chwili zapanowa�a absolutna ciemno��, w kt�rej
bez ustanku mrowi�y si� robaki. Nie by�o w tej ciemno�ci niczego
opr�cz d�wi�k�w; szelest�w i poskrzypywa�, jakich� dziwacznych
chrobot�w, bezcielesnych szloch�w, tajemniczych westchnie� i
zwierz�cych krzyk�w, ponad kt�re wybija� si� coraz g�o�niejszy,
coraz bli�szy �oskot b�benka. Szed�em w jego kierunku, nie
widz�c nawet w�asnych, wyci�gni�tych do przodu d�oni. Bardziej
na p�noc d�ungla rzeczywi�cie przypomina�a t� znan� z
podr�niczych ksi��ek i film�w - g�sta, sk��biona, a� trzeba si�
by�o przez ni� przer�bywa� maczet�. Ale tu, w Qang Nam, g�stwina
zaczyna�a si� dopiero kilka metr�w nad ziemi�. Ni�ej by�y tylko
go�e pnie, jakie� porosty i ziemia - wszystko sple�nia�e i
obgni�e, nawet powietrze sple�niale i zgni�e, wion�ce trupim
smrodem w nieprzeniknionej, piwnicznej czerni, wci�� takiej
samej, bez wzgl�du na to, ile zrobi�em krok�w, wspinaj�c si� po
zboczu. Na �wiecie mog�o nie by� ju� niczego, poza t� przekl�t�
d�ungl�, mog�o w og�le nie by� ju� �wiata, mog�o nie by� ju�
wojny ani porucznika Russela Seiberta, za kt�rego g�ow� jaki�
�miertelnie przera�ony ch�opiec mia� szans� dosta� od ruchu
antywojennego tysi�c dolar�w nagrody. Tylko jedno istnia�o na
pewno - magiczny d�wi�k b�benka. Wabi�cy do siebie, prowadz�cy
mnie przez mrok, nie milkn�cy i nie zwalniaj�cy tempa ani na
sekund�.
Teraz ju� ten d�wi�k ca�kowicie wype�nia� mi czaszk�. Od
strony, z kt�rej dochodzi�, coraz wyra�niej dawa� si� zauwa�y�
migocz�cy blask. S�aba po�wiata stopniowo rozlewa�a si� w
czerwon� �un�, ku kt�rej wspina�em si� niczym w transie, w
powietrzu tak gor�cym i mokrym, �e nieomal dawa�o si� w nim
p�yn��. A� wreszcie min��em grzbiet wzg�rza i zaraz potem, w
jednej chwili, czarne sklepienie palmowych li�ci urwa�o si� nad
moj� g�ow�. D�wi�k b�benka si�gn�� apogeum. Nagle rozdar�o si�
pochmurne niebo, przepuszczaj�c b�ysk ksi�yca, parne powietrze
po st�chli�nie d�ungli otoczy�o mokre cia�o niemal�e przyjemnym
ch�odem.
Przede mn� p�on�y ogniska. Jedno, drugie... siedem ognisk,
tworz�cych u �ciany lasu wielki kr�g. Musia�em d�ug� chwil�
mru�y� oczy, zanim dostrzeg�em pomi�dzy nimi ciemn� sylwetk�,
poruszaj�c� si� doko�a posuwistym, ceremonialnym krokiem. Potem
sylwetka zbli�y�a si� do jednego z ognisk i w migotliwym �wietle
zrani� moje oczy ostry pob�ysk wypolerowanego srebra.
Dostrzeg�em czarny, d�ugi str�j, przeci�ty bia�� kresk�, siwizn�
i wyci�gni�t� w g�r� r�k�. Potem nieznajomego poch�on�� mrok.
Gdy zbli�y� si� do nast�pnego ogniska, mog�em ju� zobaczy�, �e
czarna szata to mnisi habit, przewi�zany bia�ym sznurem, a
rani�cy przywyk�e do mroku oczy pob�ysk pochodzi� od srebrnego
szkaplerza na piersi nieznajomego. Jeszcze jedno ognisko i
mog�em si� przekona�, �e w uniesionej r�ce mnich trzyma
buddyjski b�benek i szybkimi ruchami nadgarstka wydobywa ze� ten
uporczywy, jednostajny rytm.
Potem dowiedzia�em si�, �e taki b�benek miejscowi nazywaj�
damaru i �e robi si� go z dw�ch ludzkich czaszek. Obcina si� z
ka�dej r�wno wierzch, a potem ��czy te wierzchy czubkami ze
sob�, tak, by by�y zwr�cone otwart� stron� w przeciwne strony,
niczym podw�jny kielich. Potem obci�ga si� je sk�r�, mocuje na
kijku i przywi�zuje do niego zaszyte w sk�r� kamyki na kr�tkich
rzemieniach. Wystarczy lekko poruszy� nadgarstkiem, a trzymany w
r�ku damaru o�ywa i dobywa z siebie d�wi�k, kt�ry dociera do
�wiata duch�w i demon�w.
To potem - bo wtedy sta�em tylko zdyszany, z g�ow� pe�n�
monotonnego pulsu, naros�ego a� do samej kraw�dzi, do skraju
szale�stwa, a p�on�ce w mroku ognie zdawa�y si� wirowa� wok�
mnie niczym wielkie, utkane z blasku �my. Rozpaczliwie mru��c
oczy, by przebi� si� wzrokiem przez migotanie ich skrzyde�,
wpatrywa�em si� w ta�cz�cego mnicha.
Zachowa� resztki w�os�w, okalaj�cych �ys� g�ow� siwym
wie�cem. By� bia�y, niezbyt wysoki, ale kiedy� zapewne
barczysty. Jego oczy l�ni�y w pe�gaj�cym blasku szale�stwem. A
mo�e boskim natchnieniem. Przygl�da�em mu si� d�ugo, przez ca�e
stulecia, jak ta�czy, jak wiruje wok� ognisk, szepcz�c w k�ko
tajemnicze zakl�cia i potrz�saj�c swoim b�benkiem, i nie mog�em
zdoby� si� na �mia�o��, by si� do niego zbli�y�. Jaka�
zewn�trzna, fizyczna si�a niemal przemoc� trzyma�a mnie w
miejscu, nie pozwalaj�c wyj�� spomi�dzy drzew, nie pozwalaj�c
nawet wydoby� z siebie g�osu. A on nie ustawa� w ta�cu,
pogr��ony w transie, jak posta� z zupe�nie innego �wiata.
Patrzy�em, skamienia�y pomi�dzy nagimi pniami drzew, a w
moich piersiach wzbiera� niepoj�ty, bolesny szloch, pod
kraw�dziami powiek nabrzmiewa�y piek�ce �zy, a� nagle poczu�em,
jak ca�y m�j strach, ca�a histeria ostatnich tygodni wzbiera
niepowstrzyman� fal�, jak co� we mnie p�ka - i nagle po
policzkach sp�yn�y mi strugi gor�ca, zacz��em �ka�, �ka� jak
dziecko, usiad�em na trawie, ukry�em twarz w d�oniach i
p�aka�em, p�aka�em - nad sob�, nad t� absurdaln� wojn�, nad
moimi ch�opcami zapakowanymi na Wzg�rzu w plastykowe worki, nad
ca�ym tym przekl�tym �wiatem, a cz�owiek w habicie ta�czy� i
ta�czy�, potrz�saj�c buddyjskim b�benkiem, wirowa� i
podskakiwa�, ogarni�ty szalonym rytmem - i czu�em, jak od tego
rytmu z wolna sp�ywa na mnie tak dawno ju� nie zaznane ukojenie.
Pozostawi�em go tam, do ko�ca nie mog�c si� przem�c, aby
da� znak o swojej obecno�ci. Jak przez sen pami�tam, �e
schodzi�em przez mrok, wiedziony jak�� niewidzialn� r�k� lub
instynktem, a odg�os b�benka cich� w oddali, a� po kt�rym� kroku
zamilk� zupe�nie. Kiedy dotar�em do bramy obozu, s�o�ce wznosi�o
si� ju� ponad �cian� d�ungli. Wartownik�w nawet nie zdziwi�o, �e
porucznik Russel Siebert przyszed� pieszo; tego ranka ca�y ob�z
mia� tylko jeden temat do rozm�w, zaprz�taj�cy bez reszty uwag�
wszystkich, od najm�odszego z przys�anych przed kilkoma dniami
strzelc�w, po pu�kownika Weldona Honeycutta.
Zd��y�em dotrze� do swojego baraku, by dowiedzie� si� od
s�u�bowego, �e ten ostatni wzywa mnie do siebie zaraz po
porannym apelu. Od tego samego �o�nierza dowiedzia�em si� tak�e,
�e przed godzin� zamordowano Gilberta, dow�dc� drugiego plutonu
mojej kompanii.
*
Prawdopodobnie nie zd��y� si� nawet obudzi�. Kto� po prostu
wrzuci� do jego baraku odbezpieczony granat i uciek�, nie
zauwa�ony przez nikogo. A raczej chroniony zmow� milczenia, bo
nie potrafi�em uwierzy�, aby morderca przemkn�� si� po�r�d
kilkuset obudzonych nocn� eksplozj� ludzi zupe�nie niezauwa�ony.
Nie umia�bym si� wtedy nikomu przyzna�, �e formuj�c sw�j
pluton do porannego apelu czu�em przede wszystkim ulg�. Nawet
nie z tej przyczyny, �e �mier� przysz�a po niego, nie po mnie.
�mier� Gilberta dowiod�a, �e nocne strachy, nawiedzaj�ce mnie od
kilkunastu dni, nie by�y szale�stwem, histeri� ani za�amaniem
nerwowym. Okaza�y si� uzasadnionym przeczuciem, reakcj� na
prawdziwe, nie wyolbrzymione przez zn�kan� dusz� zagro�enie - i
ta �wiadomo�� w przewrotny spos�b ukoi�a na chwil� m�j l�k. Nie
popada�em w ob��d, naprawd� by�o si� czego ba�. Mia�em
dwadzie�cia trzy lata, dwa tygodnie do ko�ca frontowej tury i
potwornie nie chcia�em umiera�.
To by�o dziwne, my�la�em nieraz nocami, dr�czony
bezsenno�ci� i ha�asami z d�ungli, jaka przepa�� dzieli�a mnie
od tego porucznika Sieberta, kt�ry zaledwie p� roku temu
wysiada� w Da Nang z oznaczonego wietnamskimi ideogramami
samolotu. Tamtemu ch�opakowi wydawa�o si�, �e wie o wojnie
wszystko, co wystarczy wiedzie�, by wyj�� z niej ca�o i wyrwa�
swoj� porcj� chwa�y. Ryzyko �mierci by�o dla niego po prostu
nieod��czn� cz�ci� zawodu, kt�ry mu si� spodoba� - zwyk��
wielko�ci� statystyczn�, czym� z czym trzeba si� liczy�, jak
przy inwestowaniu trzeba si� liczy� z nag�ym krachem rynku i
bankructwem. Poj�cie �mierci nie mia�o dla tego porucznika nic
wsp�lnego ze strachem, strach w og�le nie mie�ci� si� w jego
sposobie my�lenia.
Wystarczy�o mu p� roku, by krok po kroku odkrywa�, �e
wszystko jest inaczej - wojna nie przypomina niczego, o czym
wyk�adano w Akademii, na bohater�w nikt nie czeka z wyrazami
wdzi�czno�ci i kwiatami, a �mier� r�wnie dobrze jak od wrog�w
spotka� go mo�e z r�k w�asnych podkomendnych.
- Bardzo si� mylicie co do naszego porucznika, ch�opcy -
teatralny szept wybija� si� ponad szmer prowadzonych ukradkiem
rozm�w. Korzystaj�c z przed�u�aj�cej si� nieobecno�ci
Honeycutta, Swine strofowa� demonstracyjnie swoich s�siad�w w
szeregu; m�odych �o�nierzy, kt�rych twarze wydawa�y si� zupe�nie
jednakowe i nie m�wi�y mi zupe�nie niczego. Nie mia�em czasu ani
ochoty cho�by nauczy� si� ich nazwisk. Niedopatrzenie, kt�re w
�wietle zasad wyk�adanych w Annapolis powa�nie mnie
dyskredytowa�o jako dow�dc� plutonu - ale nie s�dzi�em, by
odpoczynek, jaki pu�k dosta� po bitwie mia� si� tak szybko
sko�czy� i by�em pewien, �e do nast�pnej akcji bojowej
poprowadzi ich ju� kto� inny.
- M�wicie, �le wygl�da? Jakby mia� jakie� k�opoty ze
zdrowiem, �le sypia�, albo si� czego� ba�? Ale �eby�cie go
widzieli na Wzg�rzu, tak jak ja! Jaki on tam by� odwa�ny,
ch�opcy, m�wi� wam - prawdziwy bohater! Siedzia� z
radiotelegrafist� w swojej dziurze i tylko pcha� nas naprz�d i
naprz�d, prosto na bunkry! Ca�kiem jak nieboszczyk Gilbert...
W swoich w�asnych oczach Swine musia� by� niewiarygodnym
pechowcem. Nic go nawet nie drasn�o, cho� wi�cej ni� po�owa z
tych, co prze�yli, zdo�a�a si� wyewakuowa� w najbli�szych dniach
po bitwie. Za to w oczach nowoprzyby�ych uchodzi� niemal za Boga
i to rozzuchwala�o go mo�e jeszcze bardziej ni� fakt, �e
kilkakrotnie zdarzy�o mi si� udawa�, �e go nie s�ysz�.
Nie zmiesza� si� pod moim spojrzeniem.
- W�a�nie t�umacz� kolegom, panie poruczniku, �e zupe�nie �le
pana oceniaj� - m�wi�, patrz�c mi bezczelnie wprost w oczy. -
Niech pan sobie wyobrazi, ci m�odzi ludzie o�mielili si� wysun��
przypuszczenie, �e boi si� pan sta� do nas plecami...
- Zamknij mord�, Swine - m�j g�os by� zm�czony, ale zabrzmia�
nawet twardziej, ni� si� spodziewa�em.
- Rozkaz, poruczniku. Czy mam przez to rozumie�, �e
podejrzenia tych m�odych ludzi...
- Nie s� bezpodstawne - przerwa�em mu spokojnie. - A tak.
Kogo� takiego, jak na przyk�ad wy, szeregowy, mo�na si� obawia�
tylko wtedy, kiedy si� do niego stoi plecami. Tak oko w oko to
jeste�cie zupe�nie niegro�ni. Dopiero jak si� do takiego
odwr�ci� plecami, zaraz si� robi strasznie odwa�ny i pyskaty.
Teraz w jego wzroku ju� nie by�o drwiny; tylko nienawi��.
Ja te� go nienawidzi�em.
- Powiedzcie to na g�os, Swine - podj��em po d�ugiej chwili.
- Tak, �ebym s�ysza� i ja, i oni. Nie wiecie nawet, jak� mi
sprawi przyjemno�� wlepienie wam cho�by paru dni dos�ugi.
Znowu chwila d�u�szego milczenia, podkre�laj�ca, kto
odzier�y� pole.
- A skoro ju�, przy okazji - doda�em, wskazuj�c na czarn�
chustk�, kt�r� mia� na ramieniu jeden z s�siad�w Swine'a. -
Widz�, �e ju� si� nauczyli�cie nosi� to g�wno. Je�li kto� chce,
to dla mnie to OK. Tylko �eby mi taki spryciarz wiedzia�, �e na
ka�dym patrolu b�dzie l�dowa� w szpicy albo dostanie do
niesienia radio. Osobi�cie mu to za�atwi� z nast�pnym dow�dc�.
S�o�ce zaledwie zd��y�o si� wznie�� ponad dachy barak�w, a
�ar ju� wydawa� si� niemo�liwy do wytrzymania. Sta�em na swoim
miejscu obok uformowanych do apelu dru�yn, czekaj�c ze
wszystkimi na dow�dc� pu�ku. Sta�em i czu�em dwie rzeczy - jak
moja nowa koszula przesi�ka potem i jak nienawidz� mnie ci
ch�opcy, przera�eni czekaj�cym ich uganianiem si� za cieniami i
wystawianiem plec�w na ich strza�y.
*
Wystawianie plec�w na strza� - to w�a�nie by�o to, co tak
naprawd� tam robili�my. Nie mia�o ono nic wsp�lnego z wojn�,
jakiej uczono mnie w Akademii Marynarki Wojennej, i na jak�
przyje�d�a� ten m�ody porucznik sprzed p� roku.
Na naszych sztabowych mapach wyznaczono linie, za kt�re nie
wolno by�o wychodzi�. Nie wolno by�o atakowa� komunist�w w ich
bazach, cho� na setkach lotniczych zdj�� ka�de dziecko
potrafi�oby pokaza� sk�ady broni i amunicji oraz tereny
dyslokacji oddzia��w. Przeciwnikowi wystarczy�o odskoczy� ledwie
pi��dziesi�t mil od Sajgonu, by m�c si� �mia� z naszej
bezsilno�ci. �azi� jak chcia� po tym, co z niewiadomych przyczyn
uparli�my si� uwa�a� za kraje neutralne albo strefy
zdemilitaryzowane, by w chwili wybranej przez siebie przenikn��,
jak korow�d duch�w, w g�stwin� d�ungli, po kt�rej kr�cili�my si�
niczym �lepe dzieci, czekaj�c, a� kto� zacznie do nas strzela�.
Wyskakiwali�my z helikopter�w na jednym z l�dowisk i przez
zaro�la, wysokie trawy lub rozmok�e pola brn�li�my, objuczeni
sprz�tem, kilkana�cie lub kilkadziesi�t kilometr�w, do innego
l�dowiska, sk�d te same helikoptery zabiera�y nas do bazy. Chyba
�e podczas tej w�dr�wki wkleili�my si� w zasadzk�. Wtedy ci,
kt�rzy nie zgin�li od pierwszych salw, przypadali ku ziemi,
wzywali artyleri� i bombowce, podci�gali odwody i ob�o�ywszy
pozycje wroga ogniem, ruszali do szturmu na nie. Po godzinie,
dw�ch, kiedy szala zwyci�stwa przechyla�a na nasz� stron�, wr�g
cichcem roztapia� si� w g�stwinie, r�wnie nagle, jak wcze�niej
si� pojawi�, zostawiaj�c po sobie trupy. Liczyli�my je starannie
i wpisywali�my do rubryk raport�w, ciesz�c si�, �e jest ich
dziesi�� razy wi�cej ni� po naszej stronie. Pakowali�my naszych
zabitych do work�w, a rannych do szpitali i wracali�my do bazy,
chwyci� dzie� lub dwa odpoczynku, by po jakim� czasie ca�a
historia powt�rzy�a si� od nowa, czasem w innym miejscu, czasem
w tym samym.
A nasze raporty, zsumowane i podliczone w r�wne s�upki
w�drowa�y przez kolejne szczeble hierarchii a� do Waszyngtonu,
umacniaj�c tam niez�omn� wiar�, �e politbiuro w Hanoi,
przera�one ponoszonymi stratami, z�apie si� wreszcie za g�owy i
czym pr�dzej odwo�a swe armie z powrotem na p�noc, by nie
ryzykowa� wybuchu niezadowolenia w�r�d wyborc�w.
Tak to sz�o, dzie� za dniem, tydzie� po tygodniu - ci,
kt�rzy szcz�liwie ods�u�yli swoj� tur� wracali do domu, na ich
miejsce przysy�ano nowych, tak �e najwi�kszym problemem dow�dcy
plutonu by�o zapami�ta� zmieniaj�c� si� bezustannie list�
nazwisk swojego pododdzia�u i zapanowa� nad ruchem papier�w. I
nagle zdarzy� si� cud. Na kauczukowych plantacjach Michelina w A
Szau patrole trafi�y na regularne, pot�ne umocnienia, bronione
przez oddzia�y, kt�re najwyra�niej nie mia�y zamiaru po
godzinnej strzelaninie rozp�yn�� si� w d�ungli. Po raz pierwszy
wr�g tkwi� twardo na wyra�nie okre�lonej rubie�y bunkr�w i
okop�w. Nie �aden ulotny cie�, nie pojawiaj�cy si� nagle i
znikaj�cy demon �mierci, tylko kilka kompanii regularnego
wojska, z ci�kim sprz�tem, umocnionych na wzg�rzu 937,
otoczonych i broni�cych si� twardo przez kilka dni.
Nigdy nie b�d� umia� zrozumie� tego, co sta�o si� p�niej.
Przez ca�� t� wojn� mogli�my o tym tylko marzy� - mie� wreszcie
przed sob� realnego, namacalnego przeciwnika i broniony teren do
zdobycia, zamiast kr�ci� si� �lepo po�r�d k�saj�cych z ukrycia,
nieuchwytnych cieni. Nawet sajgo�skie bataliony bi�y si�, jakby
w nie wst�pi� diabe�. Trzeciego dnia dotarli�my do szczytu
wzg�rza. Oczywi�cie, zap�acili�my za to ci�kimi stratami.
Oczywi�cie, trup�w w sraczkowatych mundurach Ludowej Armii
Wietnamu by�o jak zwykle znacznie wi�cej, ale to ju� chyba
nikogo nie obchodzi�o, poza rachmistrzami z Bia�ego Domu. Kt�ry�
z �o�nierzy pu�ci� w obieg nazw� "Hamburger Hill", i chocia� sam
widzia�em bardziej krwawe starcia, w�a�nie to wzg�rze mia�o
zosta� w pami�ci jako symbol najgorszych jatek w tej wojnie.
Oczywi�cie, nie by�o najmniejszego powodu, by pozostawa� na
zdobytym wzg�rzu. Zwyci�yli�my, pozbierali�my trupy,
przeliczyli�my je, wyewakuowali�my swoich rannych i wr�cili�my
do bazy, przyj�� i przeszkoli� uzupe�nienia - zw�aszcza w dw�ch
pierwszych plutonach kompanii C, moim i Gilberta, kt�re sz�y w
przodzie i najmocniej ucierpia�y.
Ale to, co dla nas oczywiste, dla zwyk�ych cywil�w okaza�o
si� niepoj�te. Nie potrafili zrozumie�, po co kosztem kilkuset
ludzi zdobywali�my to wzg�rze, �eby je zaraz opu�ci�. Po co ta
wojna, na co id� nasze podatki, w jakim celu gin� nasi ch�opcy -
do�� tego, do��, sko�czy� zaraz, ju�, za ka�d� cen�! Nikt ju�
nie chcia� s�ucha� wyja�nie� oficer�w. Co� w ludziach p�k�o,
zacz�� si� amok. Nowi, kt�rych przys�ano na miejsce zabitych i
rannych, nawdychali si� ju� opar�w antywojennych rewolt i to, co
ze sob� przywie�li, w po��czeniu z rozgoryczeniem weteran�w,
okaza�o si� mieszank� piorunuj�c�.
Tydzie� po bitwie Gilbert pokaza� mi zabran� kt�remu� z
ch�opc�w gazetk�, jeden z tych dziesi�tk�w papier�w, wydawanych
przez �o�nierzy i zape�nianych w po�owie dowcipami, a w po�owie
spro�no�ciami. Ale ta by�a czym� nowym. Brzmia�a jak
propagandowe wydawnictwo komunist�w i stanowi�a dow�d, �e ruch
antywojenny wcisn�� si� ju� do oddzia��w, wzywaj�c do jawnego
buntu.
Gilbert �mia� si� z og�oszenia, kt�re, niczym list go�czy z
Dzikiego Zachodu, obiecywa�o nagrody pieni�ne za wykonanie
wyrok�w na "winnych bezmy�lnej masakry Hamburger Hill" -
Honeycutcie, dow�dcy naszego pu�ku i, w�r�d innych, tak�e na nas
dw�ch. Gilbert �mia� si� z tego. Ja nie.
*
Pu�kownik Honeycutt nie �mia� si� tak�e. Mia� kamienn�
twarz i wyra�nie si� �pieszy�, przyjmuj�c mnie pomi�dzy jedn�
piln� narad� a drug�.
- S�uchaj, Russel - zacz��, uciszywszy mnie ruchem r�ki,
zanim zd��y�em si� przepisowo zameldowa�. - By�oby o czym
pogada�, ale nie mam wiele czasu. Masz dwa tygodnie do ko�ca
tury, prawda?
Da� znak d�oni�, �e nie oczekuje odpowiedzi.
- Zgodzisz si� ze mn�, �e lepiej, �eby ci� tu teraz nie by�o
- m�wi� dalej. - Zreszt� wiem, �e nie by�e� ostatnio w
najlepszej formie. Da�bym ci urlop, gdybym m�g�, ale sam wiesz.
Natomiast mog� ci zmieni� przydzia� s�u�bowy. I na to si�
w�a�nie zdecydowali�my. Zdasz pluton sier�antowi i stawisz si�
do dyspozycji wydzia�u prasowego Dywizji. B�dziesz oprowadza�
jak�� cholern� dziwk�, kt�ra robi program o bitwie w A Szau.
Dzie� wcze�niej chwyci�bym si� takiej okazji r�kami i
nogami. Teraz nagle odezwa�a si� we mnie jaka� niezrozumia�a
niech�� do opuszczenia tej okolicy. Nie od razu zda�em sobie
spraw�, �e ma to co� wsp�lnego z Ta�cz�cym Mnichem.
- Szczerze m�wi�c, pu�kowniku, nie chcia�bym, aby ktokolwiek
odni�s� wra�enie, �e zdo�a� mnie przestraszy� - powiedzia�em
nieoczekiwanie dla samego siebie.
- Daj spok�j - Honeycutt najwyra�niej uzna� ju� rozmow� za
zako�czon�. - Ten fatalny wypadek z Gilbertem nie ma z tym nic
wsp�lnego. Takie rzeczy si�, niestety, zdarzaj�. Nie prosi�e� o
zmian� przydzia�u, to wychodzi od dow�dztwa.
- Tego te� bym nie chcia�. To znaczy, �eby kto� my�la�, �e
tak �atwo jest przestraszy� dow�dztwo.
Przygl�da� mi si� chwil�, wyra�nie zdziwiony.
- Dowodzenie armi� w takim kraju jak nasz polega na
umiej�tnym unikaniu k�opot�w, a nie na ich stwarzaniu -
powiedzia� wreszcie cokolwiek osch�ym tonem. - Wi�c, do cholery,
Russel, nie udawaj g�upiego, bo pomy�l� sobie, �e starasz mi si�
narobi� k�opot�w. Tw�j przydzia� by� za�atwiony wcze�niej,
sprawa Gilberta nie ma z tym nic wsp�lnego, b�d� spokojny, �e
zostanie wyja�niona, winni ponios� kar� i tak dalej. Po prostu w
Dywizji potrzebuj� kogo�, kto by� w bitwie i mo�e si� oderwa� od
codziennych zaj��. Jeste� jedynym z uczestnicz�cych w niej
oficer�w, kt�ry jest na wylocie. Nie mog� wycofa� ze szkolenia
nikogo, kto b�dzie potem uczestniczy� w akcjach bojowych.
Zreszt�, to jest przydzia� i �adnych dyskusji na ten temat. Masz
jeszcze pytania?
Nie mia�em.
- Z tego co wiem, zarezerwowali ci hotel w Lonh Tan. To par�
mil st�d. No - doda� na po�egnanie, o ton cieplejszym g�osem - i
postaraj si� nie paln�� czego�, �eby znowu nie robili z nas
faszyst�w.
*
W dywizji wdra�ano w�a�nie now� strategi� kontaktu z
mediami. Nowe strategie kontaktu z mediami wdra�ano �rednio raz
na p� roku, ilekro� jakiemu� przem�drza�emu okularnikowi
ko�czy�a si� tura, a na jego miejsce przychodzi� nast�pny,
podobny do poprzednika jak dwie krople wody. Ka�dy nowy
okularnik zaczyna� od stwierdzenia, �e ju� najwy�szy czas
poprawi� obraz wojny i prowadz�cej j� armii w krajowych mediach.
Zasypywa� prze�o�onych dziesi�tkami propozycji, kt�re ci
akceptowali z pob�a�liwymi u�miechami, i przez par� miesi�cy
urabia� si� po �okcie, zanim w ko�cu nie dotar�o do niego, �e
pr�dzej zdo�a wzbudzi� sympati� i zrozumienie w oficerach
politycznych Ludowej Armii Wietnamu, ni� w naszych w�asnych
korespondentach wojennych. Wtedy z wolna ogranicza� si� do
rutynowej produkcji papier�w, czekaj�c na koniec swojej tury.
Okularnik, do kt�rego wys�ano mnie z pu�ku, by� w�a�nie w
pocz�tkowej fazie cyklu. Przez prawie godzin� t�umaczy� mi, �e
dziennikarze zasadniczo nie maj� �adnych uprzedze�, tylko po
prostu potrzebuj� dobrych historii. A, generalnie, kiedy Goliat
bije Dawida, nie jest to �aden news. W tym, �e ich relacje
wypadaj� tak bardzo stronniczo, nie ma z�o�liwo�ci, po prostu
obracaj� si� przeciwko nam mechanizmy rynkowe, a do ko�ca psuj�
spraw� schematyzm i szablonowo�� dzia�a�, do jakich, niestety,
prowadzi wojskowa rutyna.
Kr�tko m�wi�c, by�em jego pomys�em na nieszablonowo�� i
nieschematyczno��. �adnej dr�twej mowy, obje�d�ania pobojowiska
z grup� sztabowc�w i wizyt w wyznaczonych pododdzia�ach.
Okularnik oczekiwa� po mnie, �e jako nieszablonowy przewodnik,
uczestnik wydarze�, pomog� telewizji pozna� psychologiczn�
prawd� o bitwie i zobaczy� w �o�nierzach normalnych, wra�liwych
ludzi, kieruj�cych si� szlachetnymi intencjami i po�wi�caj�cymi
si� dla innych. Psychologiczna prawda - powtarza� raz za razem.
Psychologiczna prawda heroizmu, to mia�o by� w�a�nie jego dobr�
histori�. Ja mia�em ni� by�. A je�li b�dziemy dostarcza�
dziennikarzom dobrych historii, powtarza�, takich, kt�re zarazem
spe�ni� ich fachowe oczekiwania i nasze wymogi propagandowe,
dziennikarze b�d� z nich korzysta�, i w ten spos�b kreowany
przez media wizerunek armii i floty ulegnie wreszcie znacz�cej
poprawie.
Po odcedzeniu ca�ego tego pustos�owia wynika�y z naszej
rozmowy trzy rzeczy. Dziennikarka kieruj�ca ekip� nazywa si�
Amanda Linton, jest wschodz�c� gwiazd� swojej stacji i traktuje
nas �yczliwie, cho� oczywi�cie, jak ca�e to �rodowisko, stara
si� na ka�dym kroku demonstrowa� sw�j dystans do wszystkich
struktur pa�stwowych, z armi� na czele. Po drugie, �eby
podkre�li� nieoficjalny charakter mojej pracy, b�d� mieszka� w
hotelu, zajmowanym przez cywil�w - g��wnie doradc�w rozmaitych
firm, staraj�cych si� nauczy� Wietnamczyk�w przedsi�biorczo�ci i
zasad nowoczesnego biznesu. Jest jednak pro�ba, �ebym nosi�
mundur. Po trzecie, dostan� samoch�d, sta�� przepustk� do sztabu
i list polecaj�cy do wszystkich ogniw wojskowej i cywilnej
administracji, a gdyby trzeba by�o gdzie� pojecha� albo kogo�
um�wi�, to on czeka na m�j telefon.
Z samochodu skorzysta�em tego samego dnia. W hotelu mieli
rezerwacj� dla Amandy Linton, ale ona sama jeszcze si� nie
pojawi�a. Poniewa� od czasu Tet w najbli�szej okolicy nie
sygnalizowano �adnej aktywno�ci komunist�w, uzna�em, �e nie
pope�ni� wielkiego przeniewierstwa, je�li korzystaj�c z wolnego
czasu udam si� na ma�� wycieczk� po cywilu.
Znalezienie polany, cho� teraz musia�em dotrze� do niej od
przeciwnej strony, nie zaj�o mi wiele czasu. Dopiero teraz, w
�wietle dnia stwierdzi�em, �e w�a�ciwie jest to raczej �agodna
rynna, sp�ywaj�ca pod nieznacznym k�tem od �ciany lasu przez
przechodz�ce g�adko w uprawne pole zbocze. Siedem wypalonych
ognisk zion�o �wie�ymi, czarnymi planami w pleni�cym si� dziko
poszycie. Po mnichu nie by�o ani �ladu.
Zostawi�em �azik w g�stszej trawie na dole zbocza i d�ugo
kr�ci�em si� po tym do�� odludnym miejscu, nie wiedz�c samemu,
czego w�a�ciwie szukam. Pod wiecz�r przyjecha�em tam jeszcze
raz, ale i wtedy nie napotka�em �ywego ducha.
Z hotelu by�o tu niewiele dalej, ni� od le��cej po
przeciwnej stronie wzg�rza bazy, i wyobra�a�em sobie, �e tej
nocy znowu b�d� s�ysza� ob��ka�czy puls b�benka. Ale chocia�
stawa�em w otwartym oknie i wyt�a�em s�uch, tym razem noc nie
nios�a niczego, opr�cz swych normalnych szelest�w, muzyki owad�w
i odleg�ych ech. Nie zdoby�em si� na nocn� wycieczk�, by
sprawdzi�, czy to odleg�o�� st�umi�a puls damaru, czy te� mnich
tym razem nie przyszed�.
Zasn��em nad ranem, gdy zaduch wreszcie nieco zel�a�. �ni�o
mi si�, �e znowu przebijam si� dru�ynami mojego plutonu przez
ogie� zamaskowanych ziemi� i p�dami bambusa bunkr�w.
Forsowali�my jedn� po drugiej linie umocnie�, przeskakuj�c okopy
pe�ne zesch�ych od staro�ci trup�w, kt�re mierzy�y w nas z
pordzewia�ych kaem�w - ale upragniony szczyt Wzg�rza 937
pozostawa� wci�� tak samo odleg�y.
*
Do po�udnia nast�pnego dnia Amanda Linton wci�� nie
pojawia�a si� w hotelu; postanowi�em skorzysta� z tej okazji dla
wyja�nienia tajemnicy Ta�cz�cego Mnicha. Zameldowa�em si�
telefonicznie okularnikowi, wypyta�em obs�ug� hotelu i jego
sta�ych rezydent�w o pobliskie katolickie �wi�tynie, po czym
uruchomi�em silnik s�u�bowego �azika.
W trzecim z kolei, odbudowuj�cym si� w�a�nie po
zniszczeniach klasztorze, le��cym na uboczu n�dznej, polnej
drogi, pozna�em ojca Phu. Rozmawiali�my z najwi�kszym trudem,
gdy� jego angielski by� wart mojej francuszczyzny, a wietnamska
wymowa do cna gubi�a sens powtarzanych wielokrotnie,
podpieranych intensywn� gestykulacj� s��w. Nie ustawa�em jednak,
widz�c, �e habit okrywaj�cy filigranow� sylwetk� ojca Phu jest
identyczny z habitem mojego mnicha.
Tak, l'abb� Charles jest mu znany, naturellement, ka�dy
tutaj o nim s�ysza�. Nie, ojciec Karol nie mieszka w tym
klasztorze. Jest ju� stary, trop vieux, nie ci��� na nim
normalne obowi�zki kap�a�skie. Dzi� ojciec Karol jest gardien de
les tombes; rozumia�em, �e pilnuje jakiego� cmentarza.
Parokrotnie powt�rzy� te� s�owo fosse, kt�re kojarzy�o mi si� z
przecinaj�cym polan� ognisk zag��bieniem. Nie jest ins�nse,
zapewni� mnich, tylko po prostu troch� dziwny.
On bardzo stroni od ludzi, wyja�nia� wietnamski zakonnik.
To wszystko przez to, co prze�y�, kiedy by� le prisonnier de
guerre, po Dien Bien Phu. Tak, do Wietnamu przyby� gdzie� w
czterdziestym �smym, by� w Legii Cudzoziemskiej, w niewoli
sp�dzi� kilka lat i wyrabiano tam z nim straszne rzeczy; ojciec
Phu kilkakrotnie powtarza� tu s�owa suplicier i torturer. Ale po
traktacie pokojowym, kiedy pozosta�ym przy �yciu francuskim
je�com zwr�cono wolno��, postanowi� nie wraca� do metropolii i
z�o�y� �luby. Bardzo pom�g� przy ewakuowaniu katolik�w z
p�nocy. Kiedy� nawet szuka� towarzystwa ameryka�skich
�o�nierzy, rozmawia� z nimi, ale od kilku lat bardzo zamkn�� si�
w sobie. A co w�a�ciwie sprawia, �e go szukam? Je�li przybywam
od kt�rego� z jego dawnych uczni�w czy znajomych, ojciec Phu
spr�buje pos�a� mu wiadomo��, ale nie mo�e zagwarantowa� skutku.
Koniec ko�c�w nie dowiedzia�em si�, ani gdzie mo�na znale��
ojca Karola, ani dlaczego pali noc� ogniska i odprawia przy nich
obrz�dy z ca�� pewno�ci� nie przypominaj�ce katolickiej
liturgii. Nie dowiedzia�em si� te�, dlaczego w�a�ciwie tak
zale�y mi znalezieniu go, skoro wtedy, w nocy, nie mia�em do��
odwagi by wyj�� spomi�dzy drzew i pokaza� mu si� na oczy. Ale na
to ostatnie pytanie, tyle przynajmniej wiedzia�em, nie m�g� mi
odpowiedzie� nikt poza mn� i Ta�cz�cym Mnichem.
- Niech pan go lepiej zostawi w spokoju - prosi� ojciec Phu.
- On naprawd� nie jest ins�nse. Po prostu wiele prze�y�.
*
Amanda sprawi�a na mnie raczej mi�e wra�enie, cho� zdrowy
rozs�dek uparcie przypomina�, �e wedle wszelkiego
prawdopodobie�stwa ta kobieta mnie nienawidzi i powinienem
uwa�a� na ka�de wypowiadane przy niej s�owo. W wyg�aszane z
przekonaniem tezy okularnika nie wierzy�em ani w z�b. Mo�e i
dziennikarze, jak twierdzi�, potrzebowali tylko dobrych
historii; ale na pewno najlepsz� histori� z mo�liwych by�oby dla
nich opisanie porucznika Russela Sieberta jako zakamienia�ego
militarysty, �ywi�cego si� g��wkami wietnamskich dzieci i
rozkoszuj�cego si� o poranku zapachem napalmu.
Ale rozs�dek swoje, a irracjonalne wra�enie swoje. W
gruncie rzeczy �aden m�czyzna, jakkolwiek by go ostrzega�, nie
uwierzy nigdy, �e �adna dziewczyna mo�e knu� co� z�ego.
Zw�aszcza je�eli dziewczyna nie wydaje si� nieprzyst�pna, a on
dawno ju� nie mia� kobiety.
Tak si� w�a�nie sk�ada�o, �e od dawna nie mia�em kobiety, a
Amanda wydawa�a si� bardzo sympatyczna.
- Porucznik Russel Siebert? To ja jestem tym pa�skim zadaniem
bojowym - zacz�a rozmow�, gdy wreszcie pojawi�a si� w hotelowej
restauracji. Jej u�miech mia� w sobie co� prowokuj�cego i
zarazem obiecuj�cego.
- Zadaniem bojowym? Jakiego rodzaju boje ma pani na my�li?
- Och, doskonale pan wie - odczeka�a chwil�, wygrywaj�c
dwuznaczno�� rozmowy. - Ja b�d� stara� si� za wszelk� cen�
podwa�y� dobre imi� armii i sens tego, co ona tu robi, a pan ma
mi najpierw dawa� nieust�pliwy odp�r, a potem, w sprzyjaj�cych
okoliczno�ciach, �mia�ym atakiem przeci�gn�� na swoj� stron�.
Tutaj powinna si� raz jeszcze kokieteryjnie za�mia�, ale
nagle zmieni�a ton, a jej sympatyczna buzia przybra�a wyraz
zamy�lenia.
- Tak to panu na pewno przedstawili prze�o�eni, prawda?
- Oczywi�cie. To jest w stylu tych paskudnych morderc�w
dzieci, kt�rzy pragn� narzuci� ca�emu �wiatu ameryka�ski styl
�ycia i ob��dny kult konsumpcji. Tak to przynajmniej zwykli
przedstawia� pani koledzy po fachu.
Daj spok�j, trze�wi� mnie m�j wewn�trzny g�os. B�dzie ci�
zwodzi�, prowokowa� i kusi�, �eby� si� z czego� zwierzy�, albo
do czego� przyzna�, albo da� jej jakikolwiek pretekst do
obsmarowania ci� - a do ��ka i tak w ko�cu z tob� nie p�jdzie.
Amanda pokiwa�a tylko g�ow�, nadal z t� zadum� na twarzy.
- Miejmy to ju� za sob� - zamkn�a ten w�tek i si�gn�a po
kart�. Czekaj�c na s�odko-kwa�n� wieprzowin� z m�odymi bambusami
wyja�ni�a mi, na czym jej zale�y. W ustach m�odej, �adnej
dziewczyny brzmia�o to szokuj�co wr�cz cynicznie, ale, mo�e
w�a�nie dzi�ki temu, wiarygodnie.
Uwa�a�a, �e przysz�o�� nie nale�y do gazet, tylko do
telewizji. Za dziesi��, pi�tna�cie lat, prezydentem b�dzie
zostawa� ten, kt�ry lepiej wypada przed kamer�, a w dziennikach
b�dzie si� liczy� tylko obraz, bo komentarza ludzie i tak nie
zapami�tuj� - chyba, �e jakie� z�o�liwe powiedzonko. Jej kolegom
z m�odo�ci wydaje si�, �e robi� kariery, wpychaj�c si� do
wiod�cych dziennik�w albo tygodnik�w w Nowym Jorku i
Waszyngtonie. Okularnikowi - nazywa�a go Marvin - wydaje si�, �e
robi karier�, bo zab�y�nie w s�u�bie prasowej armii i zaraz
wezm� go je�li nie do Bia�ego Domu, to co najmniej do kt�rego� z
komitet�w Kongresu. G�wno prawda: to ona robi karier�. Idzie w
g�r� w stacji, stacja idzie w g�r� w ramach Sieci, a ca�ej Sieci
ogl�dalno�� ro�nie z miesi�ca na miesi�c.
- Potrzebuj� dobrego obrazu, wie pan? Czego�, co wstrz�sa. W
czym jest prawdziwy dramat, nami�tno��, rozdarcie. Bohaterstwo i
strach, cokolwiek, byle nie da�o si� na to patrze� oboj�tnie.
Za cztery dni przylatywa�a ekipa zdj�ciowa. Do tego czasu
Amanda mia�a mie� gotowy scenariusz p�godzinnego filmu o
ludziach, kt�rzy zdobywali Hamburger Hill.
- Szczero�� za szczero�� - poprosi�a przy drugim kieliszku
francuskiego wina. - Dobrze?
- Prosz� pyta�.
- Jakie uczucie wzbudza w panu Hamburger Hill? Prosz�, niech
pan powie pierwsze swoje skojarzenie. Co w panu budzi my�l o tej
bitwie?
Musia�em si� d�ugo zastanawia�. Strach? Nie. Zm�czenie?
Po�wi�cenie?
- Bezsilno�� - powiedzia�em wreszcie.
Spojrza�a na mnie pytaj�co.
- To wszystko jest nadaremne. To wszystko, co tutaj robimy.
Straszne marnotrawstwo. Ludzi, pieni�dzy, bohaterstwa. Tak
s�dz�.
Pokiwa�a g�ow�, z min�, z kt�rej nie potrafi�em
wywnioskowa�, czy ta odpowied� przypad�a jej do gustu, czy nie,
i zmieni�a temat.
*
Reszt� dnia sp�dzili�my na planowaniu researchu i
wymy�laniu ewentualnych rozm�wc�w do filmu. Nie kaza�a sobie
opowiada� przebiegu bitwy, tych wszystkich gdzie kt�ra dru�yna o
kt�rej godzinie - okaza�a si� to wszystko zna� nawet lepiej ode
mnie. Zamiast tego prosi�a, �ebym dzieli� si� z ni�
zapami�tanymi obrazami z bitwy, a potem w og�le z ca�ego mojego
pobytu w Wietnamie. Kadry pami�ci, jak to nazwa�a.
- Dobrze - m�wi�em. - Spr�buj to zobaczy�. Rozleg�e pole
wysokiej do pasa trawy, ostre s�o�ce. Potworne gor�co, pot
dos�ownie zalewa oczy. W poprzek zbocza, przez t� si�gaj�c�
wy�ej pasa traw� przedziera si� kilkunastu ob�adowanych broni� i
sprz�tem ludzi, w he�mach i kamizelkach przeciwod�amkowych. Id�
zm�czeni kilometr za kilometrem, zupe�nie donik�d, i w duchu
rozpaczliwie op�dzaj� si� przed zw�tpieniem w sens tej swojej
w�dr�wki.
Albo:
- Noc, ale nie daj�ca ulgi od gor�ca; d�ungla, zaduch, ani
najl�ejszego powiewu. Okop pe�en �o�nierzy, wszyscy s� zm�czeni,
ale jako� nie chce si� spa�. Zreszt� nie wolno. Nie mo�na zdj��
he�mu ani od�o�y� broni. Wi�c ludzie rozmawiaj� ze sob�. Bia�y z
czarnym, ch�opak ze wsi ze studentem, kt�ry zg�osi� si� na
ochotnika. Nikt nie wie, czy za chwil� jeszcze b�dzie �y�, wi�c
m�wi si� o wszystkim, tak szczerze, jak nigdy wcze�niej i nigdy
potem w �yciu. O tym by� mog�a zrobi� film, o tych nocnych
rozmowach w okopie.
Kiwa�a ze zrozumieniem g�ow�, z p�przymkni�tymi oczami,
jakby stara�a si� przywo�a� pod powiekami opisywany przeze mnie
obraz.
Wieczorem pojecha�em pokaza� jej baz�, potem sp�dzili�my
troch� czasu na chodzeniu po mie�cie i p�nym wieczorem
zasiedli�my do kolacji. Po kilku kieliszkach powiedzia�a, �e
jest mn� bardzo mile zaskoczona i �e jest we mnie jaka�
tajemnica, kt�rej nie potrafi rozgry�� - szczerze m�wi�c,
spodziewa�a si� jakiego� ograniczonego prymitywa, a ja jestem
m�czyzn� silnym, a mimo to wra�liwym, i jeszcze nigdy w �yciu
nie spotka�a nikogo podobnego. Poka�cie mi faceta, kt�ry nie
lubi s�ucha� takich kawa�k�w.
A potem, ju� bez dalszych ceregieli, poszli�my do ��ka.
Amanda okaza�a si� dziewczyn� cudownie niewymagaj�c�.
Cokolwiek robi�em, zdawa�a si� by� w pe�ni usatysfakcjonowana.
Pomrukiwa�a cicho z rozkoszy i u�miecha�a si� jak kot w
spi�arni, gdy j� pie�ci�em, a jej drobne, r�owe sutki p�cznia�y
pod dotykiem mych warg, niczym dojrzewaj�ce do zbioru owoce.
Mia�a szczup�e palce, delikatne, ale m�dre i zdecydowane. Z
ka�d� chwil� oddala�em si� od �wiata, wszystko stawa�o si�
niewa�kie, niepotrzebne, w ko�cu nawet jej poj�kiwania i
westchnienia zacz�y si� stawa� coraz bardziej odleg�e. Pozosta�
tylko puls, �omocz�cy mi w uszach, kiedy wreszcie zag��bi�em si�
w jej mi�kkim cieple. Pozostawa� dotyk, smak, poblask s�abego
�wiat�a na naszych cia�ach, i niezwyk�y rytm, towarzysz�cy
ka�demu ruchowi i ka�demu z jej coraz g��bszych j�k�w, rytm,
kt�ry popycha� mnie g��biej w szale�stwo, ku ca�kowitej nico�ci,
ostatniemu zapomnieniu, ku ekstazie.
W ko�cu, wyczerpany, opad�em obok niej na pos�anie,
chwytaj�c g��boko parne powietrze nocy. Rytm nie cich�,
przenika� mnie nadal, jednostajny, tak odleg�y, �e prawie
niedos�yszalny - i nagle, na moment przed za�ni�ciem,
u�wiadomi�em sobie, �e ju� od dawna znowu s�ysz� damaru
Ta�cz�cego Mnicha. Poderwa�em si�, nie t�umacz�c niczego
Amandzie, nawet si� nie ogl�daj�c, i p�nagi, w rozsznurowanych
butach, powiewaj�c wci�gan� w biegu koszul� wypad�em na podjazd
przed hotelem, do zaparkowanego tam �azika. *
Siedem ognisk p�on�o w tych samych miejscach, co wtedy,
ale tym razem Mnich nie ta�czy�. Siedzia� nieruchomo, na linii
tworzonego przez ognie kr�gu, z opuszczon� g�ow� i wzrokiem
wbitym w ziemi�. Uniesiona r�ka z b�benkiem zatacza�a na
wysoko�ci czo�a niewielkie kr�gi - w miar�, jak si� zbli�a�em,
coraz wolniejsze i wolniejsze. Oddycha�em z trudem, zdyszany po
biegu od samochodu. Nie wiedzia�em, czego w�a�ciwie chc�, co
powinienem zrobi�. W ko�cu usiad�em naprzeciwko mnicha. B�benek
zatoczy� w powietrzu jeszcze kilka �uk�w, coraz wolniej, a�
zamilk�.
Ojciec Karol podni�s� g�ow�, ale nie patrzy� na mnie.
Mia�em wra�enie, �e spogl�da przez mnie na wylot, nie wiem czy w
og�le mnie zauwa�y�. Powiedzia� co�, uroczystym tonem, w jakim�
szeleszcz�cym, nie przypominaj�cym niczego j�zyku. Odnios�em
wra�enie, �e czeka na odpowied�.
- Przepraszam... - odezwa�em si� wreszcie, nie wiedz�c, jak
powinienem si� zachowa�. - Nie rozumiem pana. Czy m�wi pan po
angielsku?
Twarz, nieruchoma jak ceremonialna maska, drgn�a.
- Nie rozumiesz? Ty nie rozumiesz? - w jego g�osie zadrga�o
zdziwienie. - Daj spok�j, z�y duchu. Znam ci� lepiej, ni�
s�dzisz. Wiedzia�em, �e przyjdziesz. Nie boj� si�.
M�wi� z dziwnym akcentem, ale nie jak Francuz. Raczej jak
Niemiec, twardo. Prawda, tamten zakonnik m�wi� o nim, �e s�u�y�
w Legii Cudzoziemskiej, wi�c przecie� nie m�g� by� Francuzem.
Chocia�... Musieli przecie� mie� tam tak�e swoich, zw�aszcza
oficer�w.
W ka�dym razie, przynajmniej w jednej sprawie nie mog�em
odm�wi� ojcu Phu s�uszno�ci - ten cz�owiek by� rzeczywi�cie
troch� dziwny.
- Nie ma pan powodu si� mnie ba� - zacz��em niepewnie. - Po
prostu od kilku nocy s�ysza�em pana b�benek i by�em ciekaw...
Nie chcia�em przeszkadza�.
Przygl�da� mi si� d�ugo.
- Kim ty w�a�ciwie jeste�, ch�opcze? - zapyta� wreszcie.
Mia�em ochot� odetchn�� z ulg�.
- Porucznik Russel Siebert, 187 pu�k piechoty morskiej Stan�w
Zjednoczonych. S�ysza�em w nocy pa�ski...
- Co tu robisz?
Zastanawia�em si� d�u�sz� chwil�.
- Prawd� m�wi�c, sam chcia�bym to wiedzie� - odpar�em
wreszcie z gorycz� w g�osie. - My�la�em, �e broni� dobrej sprawy
i prawa narod�w do �ycia w wolno�ci. Ale wszyscy zachowuj� si�
tak, jakby nikt nie potrzebowa� mojej pomocy, albo jakbym sam�
obecno�ci� tutaj wyrz�dza� komu� krzywd�.
Pochyli� g�ow�. Wydawa�o mi si�, �e zadr�a�y mu ramiona,
jakby odpr�a� si� po d�ugotrwa�ym napi�ciu. Po�wiata ognisk
pe�za�a po jego w�osach i habicie, zamienia�a ca�� wszystko
doko�a w mrowisko ta�cz�cych bez chwili wytchnienia ��tych i
czerwonych b�ysk�w.
- Wybacz, ch�opcze - rzek� wreszcie, �agodniejszym g�osem. -
Wzi��em ci� za kogo� innego. Szykowa�em si� tutaj na wa�ne,
bardzo wa�ne i bardzo trudne spotkanie.
- Nie chcia�em w niczym przeszkadza�. Po prostu us�ysza�em
przypadkiem ten b�benek...
- Nie istniej� przypadki, ch�opcze - pokr�ci� g�ow�. - Nie
wierz w to. A ju� zw�aszcza tego d�wi�ku nikt nie s�yszy bez
przyczyny.
Nie mia�em na to odpowiedzi.
- Nie wierzysz, prawda? Nie dziwi� si�. Ale pozw�l zapyta�:
gdzie by�e� wtedy, kiedy pierwszy raz go us�ysza�e�? Ile
kilometr�w st�d? Pos�uchaj, to przecie� nie jest g�o�ny d�wi�k -
zakr�ci� b�benkiem, i rzeczywi�cie, teraz wyda�o mi si�
oczywiste, �e ten d�wi�k absolutnie nie m�g� przenikn�� do mnie
przez kilka mil d�ungli. Nie pomy�la�em o tym wcze�niej.
- Nikt poza mn� tego nie s�ysza� - przypomnia�em sobie.
Jego oczy l�ni�y w czerwonym blasku p�omieni.
- To znak... - szepta�. - To dla mnie znak. Oczekiwa�em
�miertelnego wroga, a przyby� pos�aniec. O Bo�e, wybacz mi, �e
zw�tpi�em... - mnich zakry� twarz r�kami, jego g�os �cich� nagle
do szeptu. Trwa� nieruchomo, mamrocz�c pod nosem jakie�
modlitwy. Stara�em si� mu nie przeszkadza�. Mia�em wielk� ochot�
oddali� si�, p�ki by� na to czas. Nie wiem, co mnie
powstrzyma�o. Mo�e po prostu poddalem si� nastrojowi nocy,
roz�wietlonej pe�gaj�cym blaskiem.
Gdy wreszcie podni�s� g�ow�, zauwa�y�em, �e p�aka�. Ale
jego twarz by�a ju� spokojna, g�os mu nie dr�a�. Zapyta�:
- Czy przygl�da�e� si� kiedy� biegowi strumienia? W jednym
miejscu woda p�ynie spokojnie, a w innym nagle skr�ca, �ciera
si� z innym strumieniem, pieni si� albo tworzy wiry. Czy
powiedzia�by�, �e to wszystko jest dzie�em przypadku?
- Nie - odpar�em w ko�cu. - Dno mo�e by� wypi�trzone albo
zapadni�te...
- Albo w g��binie walcz� akurat ze sob� ryby, tworz�c fale.
Prawda?
- Tak.
- Wiesz to, bo mo�esz patrze� na strumie� z g�ry i si�ga�
wzrokiem g��biej. Ale wyobra� sobie, �e p�yniesz po powierzchni,
niesiony pr�dem, twarz� do g�ry, i nie mo�esz si� obr�ci�. Kiedy
jaka� fala pchnie ci� na ska�� lub omal nie zatopi, nie wiesz,
�e tam w g��bi czatuj�cy drapie�nik w�a�nie rzuci� si� na sw�
ofiar�, albo �e sta�o si� cokolwiek innego. Co by� wtedy my�la�
o miotaj�cych tob� falach? �e rz�dzi nimi przypadek, prawda?
- Dlaczego pan... Dlaczego mi to m�wisz?
- To pierwsza lekcja, ch�opcze. Pierwsza lekcja, jakiej
nauczy�o mnie �ycie. M�j Bo�e, by�em bardzo t�pym uczniem. D�ugo
trwa�o, i trzeba by�o wiele b�lu, nim zrozumia�em, �e trzeba si�
odwr�ci� i spr�bowa� przenikn�� do g��bi, zrozumie�, co si� tam
dzieje, co powoduje fale.
Milcza�em, s�uchaj�c jak urzeczony s��w mnicha. A on
opowiada� mi swoj� histori�. D�ug� histori�.
- Wydawa�o mi si�, �e �yj� gdzie� na samym ko�cu �wiata -
m�wi� powoli, urywanymi zdaniami, wpatruj�c si� w p�omienie. - W
spokojnym, sennym kraju, z dala od wszelkich wojen, gdzie tylko
w niedziele sz�o si� z ksi��eczk� do nabo�e�stwa do ko�cio�a w
s�siedniej wsi. A potem, nagle, pojawi� si� On, i �wiat
zap�on��. Zsy�ki, Syberia... �mier�. Ca�� rodzin� pochowa�em w
�niegach, ale uda�o mi si� uciec, z armi�, na Zach�d. Lali�my za
nich krew, bo nic innego nie mieli�my do zaoferowania... Tam,
gdzie wasze armie nie dawa�y rady, tam posy�a�y nas, a my�my
gin�li, jak durnie. Ale krew, kiedy ju� wylana, to tani towar.
Wojna si� sko�czy�a i nikt ju� nas nie potrzebowa�. Do kraju
wraca� nie by�o jak, ziemi mi nikt nie zamierza� da�, a co ja
innego umia�em, poza gospodarstwem? Tylko wojowa�. Poszed�em do
legii, co by�o robi�. Po�owa z tych, co tu si� za Francuz�w
bili, w tej d�ungli, to byli nasi.
Uni�s� nagle g�ow� i wpi� we mnie ostry, pa�aj�cy gor�czk�
wzrok.
- Wy, Amerykanie, jeste�cie religijni ludzie, nie tak jak te
�aby. Wierzysz w Boga, ch�opcze?
- Tak.
- Nie. Tak tylko s�dzisz. Rodzice nauczyli ci� modli� si� i
chodzi� na nabo�e�stwa, wi�c jeste� przekonany, �e wierzysz...
Ale to nie jest wiara. To jest nawyk, przyzwyczajenie. Pewnego
dnia stajesz przed czym�, co jest zbyt potworne, aby uwierzy� i
aby si� pogodzi�. I wtedy nagle sobie u�wiadamiasz, �e twoja
wiara niczego nie wyja�nia i przed niczym nie broni. Nie mo�esz
zrozumie�, jak ten dobroduszny, sympatyczny B�g z twojego
katechizmu mo�e na co� takiego pozwala�. I pewnego dnia nagle
wyrzucasz go precz, razem ze wszystkimi dotychczasowymi
z�udzeniami. I pozostaje ci tylko gorycz, pustka, kt�r�
rozpaczliwie trzeba czym� zape�ni�.
Nie zastanawia�em si� od wiek�w nad tymi sprawami, ale
teraz u�wiadomi�em sobie, �e mnich ma racj�. Tak, gdzie� w
g��bi, nie�wiadomie, dojrzewa�em do odrzucenia wszystkich
dawnych wyobra�e� o tym, co sprawiedliwe i niesprawiedliwe.
- Ze mn� by�o dok�adnie tak samo. Nie b�d� ci opowiada�, co w
�yciu widzia�em i co czu�em, bo i tak nigdy tego nie pojmiesz.
- Wiem... Ojciec Phu wspomina�, �e by�e� na p�nocy, w
niewoli. M�wi� o torturach...
Mnich za�mia� si� gorzko.
- Tortury! Nawet ich nie pami�tam. Ch�opcze, ja widzia�em jak
torturowano i mordowano ca�e narody! Widzia�em rodzic�w, kt�rzy
przetrwali, bo zabili i zjedli w�asne dzieci. Prze�y�em piek�o,
jakiego nikt z was nie potrafi sobie nawet wyobrazi�! - sapa�
ci�ko, jakby ka�de z tych s��w sprawia�o mu b�l. - A potem
widzia�em, �e to wszystko nikogo nie obchodzi. �e �wiat nie chce
wierzy�, a cho�by� mu dowody podetka� pod nos, zamknie oczy i
odepchnie ci� precz, znienawidzi. Widzia�em, jak wszyscy si�
�asz� do zbrodniarzy, jak marz�, by ju� wreszcie przyszli i
wzi�li ich wszystkich do oboz�w! Bo�e, my�la�em, �e dostan�
ob��du patrz�c na to wszystko...
- A potem, tutaj, znowu spotka�em Jego - m�wi� po d�u�szej
prze