7017
Szczegóły |
Tytuł |
7017 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7017 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7017 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7017 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Anne McCaffrey
TA, KT�RA S�YSZA�A SMOKI
A wi�c to pani jest Anne McCaffrey?
Nigdy nie jestem pewna, jak wyobra�aj� sobie mnie czy-
telnicy na podstawie moich ksi��ek. Ale, zasadniczo,
gdy s�ysz�: �To pani jest Ann� McCaffrey?" - nie �miem
zapyta�, czego si� spodziewali. Ich ton wyra�a ca�� gam�
znacze�, od sceptycyzmu po g��bokie rozczarowanie i nie-
dowierzanie. Mimo to opisz� si�: �W�osy mam srebrne,
oczy zielone i jestem piegowata. Reszta podlega niezau-
wa�alnym zmianom" - �reszta" to ca�a prawdziwa ja.
Na szcz�cie twarze autor�w nie s� tak szeroko pre-
zentowane jak oblicza s�awniejszych osobisto�ci. Czasa-
mi na skrzyde�ku obwoluty albo z ty�u ksi��ki znajduje
si� - cz�sto oficjalne - zdj�cie autora, kt�rego niewielu
ludzi kojarzy z osob� siedz�c� obok nich w samolocie czy
spaceruj�c� w centrum handlowym.
Kiedy�, na promie z Nowego Jorku do Bostonu, zo-
sta�am rozpoznana. Tego dnia bra�am udzia� w po�udnio-
wym talk show w Boston TV. Dobrze pami�tam program,
poniewa� w czasie przerwy na reklamy siedzia�am na wi-
downi, czekaj�c na swoj� kolej, kiedy nagle wpad�a Ethel
Merman. Mia�a promowa� swoj� autobiografi�, co te� zro-
bi�a i r�wnie szybko wypad�a.
Wtedy, ku mojemu przera�eniu, poproszono mnie przed
kamery.
Nadal by�am w swego rodzaju transie (lubi�am �pie-
wa� piosenki wylansowane przez Ethel Merman), kiedy
redaktor zapyta� mnie, sk�d czerpi� takie fantastyczne po-
mys�y.
- Zapewniam pana, �e wyst�pienie po Ethel Merman
jest znacznie trudniejsze - odpar�am, wzbudzaj�c �miech
i brawa.
Jakie�' dwie godziny p�niej, gdy wchodzi�am na prom,
jaka� dziewczyna poklepa�a mnie po ramieniu i zapyta�a,
czy jestem Ann� McCaffrey.
- Jeste� fank�? - zapyta�am, zadowolona.
- Nie, tylko wydawa�o mi si�, �e widzia�am pani�
w programie z Ethel Merman.
Ju� na pocz�tku kariery nauczy�am si� nie przyzna-
wa� wsp�pasa�erom w samolocie (szczeg�lnie w czasie
d�ugich lot�w), �e zarabiam na �ycie pisaniem.
Przyznanie si� stanowi pewny wst�p do wys�uchania
kolejnego �niezwyk�ego" pomys�u na bestseller, nieodmien-
nie zawieraj�cego w�tki autobiograficzne. Pytana wprost,
czym si� zajmuj�, zwykle odpowiadam: 1) jestem planta-
torem ziemniak�w, 2) hodowc� koni, 3) jad� odwiedzi�
wnuki. To ostatnie na og� skutkuje, wy��czaj�c najwi�k-
sze gadu�y. Kto chce ogl�da� zdj�cia cudzych, zawsze nad
wiek rozwini�tych dzieciak�w?
Dwa razy towarzysze podr�y dostarczyli mi znacz-
nej satysfakcji. W 1980 roku, w czasie kr�tkiego lotu z Mel-
bourne do Sydney, by�am okropnie przezi�biona i siedzia-
�am pogr��ona w rozwi�zywaniu krzy��wki. Maj�c miejsce
przy oknie, nie zwraca�am wi�kszej uwagi na pozosta�ych
dw�ch pasa�er�w w moim rz�dzie.
Kiedy podnios�am g�ow�, ze zdumieniem zobaczy�am,
�e siedz�cy obok mnie m�csyzna - po trzydziestce, atrak-
cyjny, elegancko ubrany w szary flanelowy garnitur, je-
dwabn� koszul� i krawat od Counte�s Mara - jest poch�o-
ni�ty lektur� ksi��ki z nadzwyczaj znajom� ok�adk�: Dosi���
Pegaza. Zaczeka�am, a� przewr�ci kartk� i sceptycznym
tonem spyta�am, czy ksi��k� jest dobra.
Spojrza� na mnie i przytakn��, zaraz potem dodaj�c, �e
lubi wszystkie ksi��ki tej autorki.
- To dobrze - powiedzia�am - bo siedzi pan obok niej!
Przedstawi� si� jako David Ogilvy, dyrygent z opery
w Sydney, gdzie mia� dyrygowa� Joan Sutherland w kon-
certowej wersji �ucji z Lammermooru. Gaw�dzili�my przy-
jemnie do samego l�dowania i odt�d zaliczam go do gro-
na moich bardziej presti�owych czytelnik�w.
Za ka�dym razem, gdy jestem w ksi�garni Androme-
da w Birmingham, jestem proszona o podpisanie ksi��ki
dla Boba Monkhouse'a.
- Musimy przesta� si� spotyka� w ten spos�b!
W kwietniu 1984 roku, w czasie jednego z tych niesa-
mowicie zygzakowatych lot�w z Nowego Jorku na Ala-
sk�, w Dallas na pok�ad wsiad�o dwoje nowych pasa�e-
r�w: �liczna dziewczyna siad�a na �rodkowym fotelu, a od
strony przej�cia usadowi� si� chudzie�ec, kt�ry natychmiast
zacz�� j� zagadywa�. Dziewczyna by�a kosmetyczk� i le-
cia�a do Seattle, a on w�a�nie sko�czy� kurs pierwszej po-
mocy dla pilot�w �mig�owc�w i wraca� do Fairbanks na
Alasce, mojego celu podr�y. Przys�uchiwa�am si� ich roz-
mowie, nie odzywaj�c si�.
Kiedy dziewczyna wysiad�a w Seattle, zapyta�am go
o pogod� w Fairbanks. By� do�� uprzejmy, ale najwyra�-
niej chcia� wr�ci� do lektury - czyta� co� z science fiction.
Zapyta�am, czy lubi ten gatunek, a on na to, �e lubi fanta-
styk�, ale nudzi go fantasy. Z grzeczno�ci zapyta�, po co
lec� na Alask�, wi�c powiedzia�am mu, �e jestem planta-
torem ziemniak�w.
Jako pisarka sp�dzi�am cudowne chwile w rezydencji
w Fairbanks. Je�dzi�am psimi zaprz�gami, zajada�am si� spa-
ghetti z mi�sem �osia, podziwia�am zorz� polarn� - i psu�am
uczni�w liceum i student�w UnWersity of Alaska - ka�dego,
kto wpad� mi w r�ce. By�am tam w swoje urodziny i ucznio-
wie miejscowej szko�y gastronomicznej upiekli b�yskawicz-
nie ciasto Bia�y Smok, tak wielkie, �e starczy�o dla wszyst-
kich w bufecie Fairbanks Arts. W ostatni� sobot� rozdawa�am
autografy w jednym z centr�w handlowych, kiedy wszed�
m�j znajomy z samolotu, ob�adowany ksi��kami, z �on� i c�r-
kami. Zatrzyma� si� przede mn� i rzuci� na st� wszystkie
moje powie�ci, ��cznie z trzema romansami Dell.
- Nie powiedzia�a mi pani, �e jest s�awna - rzek� z wy-
rzutem.
- Nie zapyta� pan!
Czasem na konferencjach ludzie nie zdaj� sobie spra-
wy, �e maj� do czynienia z go�ciem honorowym. Lubi�
siada� w recepcji, kiedy tylko pozwala mi czas, i obser-
wowa� ich reakcje.
W Baltimore w 1977 roku (w kt�rym odkry�am, �e sta-
�am si� postaci� kultow�), siedzia�am w recepcji, kiedy
schludnie ubrana w sukienk� od Villager kobieta z dwie-
ma ci�kimi torbami Lord & Taylor, zbli�y�a si� do biur-
ka. Absolutnie nie wygl�da�a na mi�o�niczk� science fic-
tion. Pomy�la�am, �e mo�e pomyli�a hotele. Zapyta�a, czy
tego dnia ma si� odby� wyk�ad Ann� McCaffrey. Przytak-
n�am. Zapyta�a, o kt�rej, wi�c powiedzia�am jej (dwoje
recepcjonist�w stara�o si� zachowa� powa�ne miny).
- Jest pani pewna?
- Tak, jak najbardziej, r�cz� za to. Jest tutaj i wyst�pi
o drugiej.
Dopiero wtedy zap�aci�a za bilet wst�pu.
Po wyk�adzie podesz�a do mnie, nadal taszcz�c dwie
torby. Zerkn�a na mnie, a potem si� u�miechn�a.
- Nabra�a mnie pani. - Wysypa�a z toreb wszystkie
moje powie�ci, ��cznie z romansami, i czasopisma, w kt�-
rych ukaza�y si� moje opowiadania.
- A pani mnie - odpar�am, wskazuj�c torby. Wybuch-
n�y�my �miechem.
Pami�tam, jak pewien ch�opak zapyta� mnie, czy znam
Doris Pitkin Buck, autork� poruszaj�cych opowie�ci, zdra-
dzaj�cych wnikliw� znajomo�� natury ludzkiej oraz po-
godnych opowiada� utrzymanych w l�ejszym tonie. Gdy
pozna�am j� w Milford w Pensylwanii, by�a ju� po sie-
demdziesi�tce. Kiedy przytakn�am, zapyta�, ile ma lat.
- A jak my�lisz? - zapyta�am.
- Dwadzie�cia par�. - Najwyra�niej dla niego by� to
ju� wiek zaawansowany.
- Jak si� domy�li�e�?
Ano, czemu nie? Doris pisa�a w m�odzie�czym, roman-
tycznym stylu wsp�czesnym, i mo�na powiedzie�, �e pod-
czas pisania faktycznie mia�a dwadzie�cia par� lat.
Rozdwojenie to�samo�ci (na fakty i fikcj�) zacz�o si�
u mnie pod koniec lat sze��dziesi�tych, nied�ugo przed
masakr� student�w w Kent.
M�j syn Alec, kt�ry w tym czasie zacz�� karier� de-
monstranta, poprosi� mnie o pozwolenie na skorzystanie
z powielacza SFWA, �eby odbi� ulotki na marsz w Sea
Chff na Long Island, gdzie mieszkali�my. Alec krz�ta� si�
po moim gabinecie, przedstawiaj�c mnie studentom Co-
lumbii, kt�rzy mieli wzi�� udzia� w marszu. Jeden z nich
zwr�ci� uwag� na tytu�y ksi��ek na p�kach.
- S�uchaj, kto tu czyta fantastyk�? - zapyta�.
- Moja matka - odpar� Alec. W tym czasie nie by� do
ko�ca przekonany, czy chce by� synem autorki dzie� scien-
ce fiction.
- Czemu twoja matka ma po kilka egzemplarzy ksi�-
�ek Ann� McCaffrey? - pyta� dalej ch�opak.
- Bo to ona jest Ann� McCaffrey - odpar� Alec z iry-
tacj�.
- Bez jaj! - zawo�a� student nie bez podziwu.
My�l�, �e wtedy Alec u�wiadomi� sobie, �e bycie sy-
nem autorki SF wcale nie jest takie tragiczne.
Alec nigdy nie by� nami�tnym czytelnikiem i z pew-
no�ci� nie tak oddanym fantastyce jak jego brat, Todd.
Prawd� m�wi�c, przeczyta� Je�d�c�w Smok�w dopiero
wtedy, gdy zosta� zawstydzony przez klient�w w ksi�gar-
ni 100 Flowers, kt�r� kierowa� w Cambridge.
Dzi� jest dumny z moich sukces�w. Skrupulatnie liczy,
ile moich ksi��ek jest wystawionych w lokalnych centrach
handlowych, i gdzie tylko mo�e, reklamuje moje utwo-
ry.
Pewnego dnia szuka�am egzemplarza pierwszej opu-
blikowanej ksi��ki Todda, Slammers Down (W potrzasku),
powie�ci przygodowej wzorowanej na wojennych opowie-
�ciach Davida Drak�'a.
Kierownik sklepu The B. Dalton pozna� mnie i z dum�
wskaza� moje tytu�y na wystawie.
- Szukam powie�ci Todda Johnsona - powiedzia�am,
zbijaj�c go z tropu. - Jest moim synem, to jego pierwsza
powie��! - doda�am, puchn�c z macierzy�skiej dumy.
- Przecie� pani nazywa si� McCaffrey... - zacz�� kie-
rownik.
- Co nie przeszkadza mi by� matk� Todda Johnsona!
Todd te� spotyka� si� z podobnym niedowierzaniem.
To zrozumia�e, bo po rozwodzie wr�ci�am do panie�skiego
nazwiska. Pewnego wieczoru Todd pe�ni� dy�ur w szkole
w Lehigh, umilaj�c sobie czas czytaniem Bia�ego Smoka,
kt�ry dopiero co si� ukaza�. Jeden z uczni�w zapyta�:
- I co, dobre?
- Niez�e, ale ma mn�stwo liter�wek. - Todd zawsze
by� szczery do b�lu.
- Tak? Powiesz wydawcy?
- Nie, powiem Ann� McCaffrey.
- O�mielisz si�?
- To moja matka.
- Trudno mi w to uwierzy� - odpar� student i odszed�.
Po tym zdarzeniu powie�� Decyzja w Doone, z boha-
terem wzorowanym na niesamowitej postaci Todda zade-
dykowa�am �Toddowi Johnsonowi, rzecz jasna".
Kiedy p�niej tego samego roku przyby�am do Lehigh,
podpisa�am wszystkie egzemplarze Decyzji w tamtejszej
ksi�garni, zapewniaj�c:
- Tak, jestem jego matk�!
Todd wst�pi� do wojska, by s�u�y� w Boblingen w za-
chodnich Niemczech. Kiedy raz buszowa� po ksi�garni,
wypatruj�c nowych tytu��w, z zaskoczeniem zobaczy� swo-
jego kapitana w dziale science fiction. Wdali si� w rozmo-
w� o autorach i nowych tytu�ach. Kapitan wybra� powie��
Moreta, polecaj�c j� Toddowi.
- Dzi�kuj�, panie kapitanie, ju� czyta�em.
- Przecie� dopiero co j� dostali.
- Czyta�em r�kopis.
- Jakim cudem, Johnson?
- Ona jest moj� matk�!
- Bez jaj! - (Znowu)
Fani w u�ytecznych miejscach to zjawisko, kt�re zda-
rza si�, gdy si� go najmniej spodziewa i najbardziej po-
trzebuje.
Najlepsze �na przyk�ad" mia�o miejsce w 1979 roku,
w czasie m�cz�cej trasy promocyjnej Bia�ego Smoka -
dwadzie�cia dwa miasta w trzydzie�ci dwa dni. W Toledo
w Kansas mia�am tak podniesiony poziom adrenaliny, �e
nie spa�am od pi�ciu nocy. Mojej ochronie uda�o si� za�a-
twi�, by podczas lunchu z pras� siedzia� ze mn� lekarz
(r�wnie� by� czytelnikiem). Przepisa� mi �rodek uspoka-
jaj�cy, kt�ry rzeczywi�cie zmniejszy� napi�cie, ale, nieste-
ty, nie pom�g� mi zasn��. Wieczorem mia�am ruszy� do
Minneapolis, a o wp� do czwartej nad ranem jeszcze nie
zmru�y�am oka. Zadzwoni�am do recepcji, �eby zapyta�
o pogotowie. Recepcjonista wezwa� taks�wk�, kt�r� poje-
cha�am do najbli�szego szpitala.
By�am jedyn� pacjentk�, wi�c zosta�am od razu przy-
j�ta. Wyja�ni�am piel�gniarce, kt�ra zmierzy�a mi puls, tem-
peratur� i ci�nienie, na czym polega m�j problem i na do-
w�d pokaza�am jej napi�ty plan podr�y. Zostawi�a mnie
w gabinecie i posz�a po dy�urnego lekarza. Us�ysza�am
jej szept:
- Nie wie pan, kim ona jest?
Mo�e nie wiedzia�, ale ona wiedzia�a, i dosta�am pi-
gu�ki nasenne - tylko dlatego, przypuszczam, �e �by�am,
kim by�am", nie tylko zm�czon� podr� pani� w �red-
nim wieku. Wr�ci�am do hotelu i zatopi�am si� w cztery
godziny b�ogos�awionej nie�wiadomo�ci.
Przeprowadzka do Irlandii oszcz�dzi�a mi wielu wizyt
niespodziewanych go�ci, cho� to zdumiewaj�ce, ilu ludzi
zadaje sobie trud �znalezienia" Dragonhold (Smoczej
Warowni) podczas podr�y po tym kraju. Wol� by� uprze-
dzana o wizycie - wtedy mog� uporz�dkowa� salon, w kt�-
rym zwykle panuje mi�y memu sercu rozgardiasz, i spraw-
dzi�, czy mam dos'� ciastek do kawy czy herbaty.
Pami�tam m�odego cz�owieka, kt�ry zjawi� si� w cza-
sie, gdy narowi sta klacz uciek�a z zagrody i pogalopowa�a
drog�. M�odzieniec przytomnie roz�o�y� r�ce, �eby nak�o-
ni� j� do powrotu. Przyby� w dzie� Smoczej Warowni -
kiedy dos�ownie wszystko idzie nie tak, jak trzeba.
Z regu�y go�cie, kt�rych chce si� zatrzyma� na obiad,
po godzinie spiesz� do wyj�cia, a nudziarze siedz� i sie-
dz� bez ko�ca. Na szcz�cie, moja bratowa Sara Brooks,
kt�ra ze mn� mieszka, w mig rozpoznaje sytuacje i podsu-
wa odpowiedni pretekst do zako�czenia wizyty.
Kiedy� odby�am bardzo gor�c� dyskusj� z dziewczy-
n�, kt�ra upar�a si�, �e na Pernie musi by� religia. Nie
wyobra�a�a sobie, by kolonia mog�a istnie� bez wierze�.
Pr�bowa�am j� przekona�, �e Pern jest moim �wiatem i mo-
g� z nim robi�, co mi si� podoba. Oszcz�dzi�am Pernowi
religii, �eby wyeliminowa� zbrodnie pope�niane w imi�
takiego czy innego b�stwa. Niestety, z pewnymi lud�mi
po prostu nie mo�na dyskutowa�. Na dany znak Sara �przy-
pomnia�a" mi, �e niebawem zjawi si� m�j ksi�gowy i po-
winnam przygotowa� dokumenty.
Istnieje te� kategoria gorliwych i nadgorliwych repor-
ter�w, niekt�rych bardzo m�odych. Poniewa� niedawno
pojawi�y si� w prasie b��dne informacje na m�j temat -
z rodzaju tych, kt�rych sprostowanie jest wielkim proble-
mem, gdy si� je kwestionuje - poprosi�am pewn� mi��,
bardzo m�od� reporterk�, �eby pozwoli�a mi przeczyta�
sw�j artyku� przed opublikowaniem. Zgodzi�a si�, tryska-
j�c dobr� wol�.
W czasie wywiadu posi�kowa�a si� dwoma ksi��kami,
mia�a w��czony magnetofon i robi�a notatki. Nazajutrz za-
dzwoni�a do mnie z informacj�, �e materia� natychmiast
idzie do druku, wi�c nie b�d� mog�a go przejrze�, ale za-
pewni�a, �e nie ma w nim b��d�w.
By�y koszmarne. Ani razu nie napisa�a poprawnie mo-
jego nazwiska, pomiesza�a dwa tytu�y, zmieni�a zaw�d mo-
jej bratowej. Jakby tego by�o ma�o, kaza�a mojemu ojcu
umrze� w czasie wojny krymskiej. Kiedy zadzwoni�am z pro�-
b� o sprostowanie, stwierdzi�am, �e dziewczyna nie ma
bladego poj�cia, ile lat dzieli te dwie wojny. Obie zaczy-
naj� si� na �k": korea�ska czy krymska, co za r�nica? To
wojna i to wojna, prawda? Z tej bzdury i jej podobnych
wynika, �e mam 134 lata, a moja matka urodzi�a mojego
m�odszego brata pos'miertnie. Kiedy powiedzia�am o tym
Kevinowi, us�ysza�am, �e zapewne dlatego mia� w �yciu
tyle k�opot�w!
W Bo�e Narodzenie 1991 roku wybra�am si� w od-
wiedziny do rozrzuconych po ca�ym kraju cz�onk�w mo-
jej rodziny i przy okazji zgodzi�am si� podpisywa� swoje
ksi��ki w Dayton w Ohio, w Saint Louis w Missouri, w Las
Vegas w Newadzie i w Los Angeles.
Odkry�am dwie nowe kategorie czytelnik�w: 1) �dzie-
ciaki", kt�re wychowa�y si� na seriach Harper Hali i teraz
przedstawiaj� ksi��ki nast�pnemu pokoleniu i 2) dzieciaki,
kt�re musz� czyta� albo The Smallest Dragonboy (Najmniej-
szy smoczek) albo jedn� z powies'ci Harper Hali w klasie.
Mia�am bardzo mieszane odczucia co do umieszcza-
nia opowiada� w szkolnych podr�cznikach albo na li�cie
lektur obowi�zkowych. Generalnie nie cierpia�am ksi��ek,
kt�re musia�am przeczyta�. Tak wi�c w Saint Louis, kiedy
trzech ch�opc�w poprosi�o mnie o podpisanie Smoczych
werbli, zebra�am si� na odwag� i zapyta�am, czy im si�
podoba.
- Nie by�a taka z�a - odpar� ch�opak w typie Tomka
Sawyera. - W�a�ciwie ca�kiem niez�a.
- Mnie si� podoba�a - powiedzia� drugi.
- Widzicie tego pana na �awce? - zapyta�am, wskazu-
j�c mojego brata Kevina, srebrnow�osego jak ja i absolutnie
niewzruszonego. - To m�j brat, pierwowz�r Keevana -
bohatera The Smallest Dragonboy. - Jego te� powinni�cie
poprosi� o autograf.
- Jego? - zapyta� z niedowierzaniem trzeci ch�opak.
- Kiedy� te� by� m�ody, i bardzo odwa�ny, jak Ke-
evan.
Dostali autograf od Keve'a. Czemu ja mia�am odwa-
la� ca�� robot�?
Nie powiem, �e uwielbiam podpisywanie ksi��ek: w cza-
sie ostatniej podr�y promocyjnej nabawi�am si� �okcia
tenisisty. Ale te spotkania zapewniaj� autorowi, kt�ry wie-
le samotnych godzin sp�dza nad klawiatur�, mo�liwo��
nieocenionego bezpo�redniego kontaktu z czytelnikiem.
Odpowiadaj� te� w pewnym sensie na pytanie: �A wi�c to
pani jest Ann� McCaffrey?"
ta, kt�ra s�ysza�a smoki
Aramin� obudzi�y g�osy rodzic�w: natarczywy, przeko-
UTnuj�cy szept ojca i l�kliwa odpowied� matki. Le�a�a
nieruchomo, z pocz�tku my�l�c, �e matka mia�a kolejne
ze swoich �widze�", ale wtedy g�os Barli by� pozbawiony
emocji. Wyt�aj�c s�uch, Aramina pr�bowa�a skupi� si�
tylko na s�owach rodzic�w, ignoruj�c nocne odg�osy do-
biegaj�ce z ogromnej jaskini Igenu, w kt�rej chroni�y si�
setki bezdomnych mieszka�c�w Pernu.
- Obwinianie kogokolwiek w tych okoliczno�ciach
nie ma sensu, Bar�o - szepta� ojciec. - Ani wypieranie si�
dumy ze zdolno�ci Araminy. Musimy odej��. Natychmiast.
Tej nocy.
- Zbli�a si� zima - j�kn�a Barla. - Jak j� przetrwamy?
- Tutaj te� nie wszyscy przetrwali�my zesz�� zim�. Jest
zbyt wielu ludzi do podzia�u schwytanej zwierzyny - po-
wiedzia� Dowell, upychaj�c szybko rzeczy do pojemnej
torby. - Wiele s�ysza�em o jaskiniach Lemos. A w Lemos...
- S� lasy! - W g�osie Barli zabrzmia�a gorycz. - W Ige-
nie nic nie odpowiada.
- Kobieto, stracili�my dom, ale nie godno�� i honor.
Nie wezm� udzia�u w planach Thelli, W�adczyni Bezdom-
nych. Nie pozwol� tak wykorzysta� naszej c�rki. Pozbie-
raj natychmiast swoje rzeczy. Ja obudz� dzieci.
Kiedy Dowell dotkn�� jej ramienia, Aramina zdusi�a
strach. Nie lubi�a samozwanczej W�adczyni Bezdomnych
- Thelli, kt�ra dopytywa�a o ni� w czasie paru ostatnich
wizyt w grotach Igenu, gdy werbowa�a ludzi do swoich
�upie�czych band. Fascynowa� j� i jednocze�nie odra�a�
Giron, prawa r�ka Thelli, je�dziec bez smoka, przygl�da-
j�cy si� jej wnikliwie. Z trudem wytrzymywa�a spojrzenie
jego zimnych i pustych oczu. Je�dziec, kt�ry straci� swo-
jego smoka, by� tylko po�ow� cz�owieka - przynajmniej
tak m�wiono. Thella napomkn�a o przywilejach dla jej
rodziny. Zasugerowa�a, �e mo�e nawet dostan� gospodar-
stwo, ale Aramina nie by�a g�upia, by przywi�zywa� wag�
do takich obietnic. Argument Thelli, �e bezdomni musz�
trzyma� si� razem i dzieli� wszystkim, co maj�, tak�e nic
nie znaczy� dla dziecka, kt�re ju� dawno si� nauczy�o, �e
nic nie przychodzi darmo.
- Przepraszam, ojcze - wyszepta�a z l�kiem i skru-
ch�.
- Za co przepraszasz, dziecko? Aha, s�ysza�a�? To nie
twoja wina, 'Mina. Zajmiesz si� siostr�? Musimy odej��.
Aramina pokiwa�a g�ow�. Wsta�a i zwinnie zawi�za�a
koc na ramionach, robi�c noside�ko dla Naxy. Cz�sto no-
si�a j� w ten spos�b, gdy w�drowali na wsch�d. Nexa opar�a
g��wk� na jej chudym ramieniu i wtuli�a si� w koc, nie
budz�c z g��bokiego snu.
Aramina rozejrza�a si�, odruchowo sprawdzaj�c, czy
zabrali wszystko.
- U�o�y�em na w�z, co mo�emy zabra� - powiedzia�
Dowell.
- A matka my�la�a, �e ci z�odzieje Nerat znowu nas
okradli. - Aramina by�a troch� z�a, bo sp�dzi�a ca�y dzie�
w pobli�u ich ha�a�liwego obozowiska, pr�buj�c wypa-
trzy� niby skradzione rzeczy.
Barla ju� spakowa�a swoje bezcenne garnki, owijaj�c
je w stare ubrania, �eby nie narobi�y ha�asu. W szalu kry�a
si� reszta rzeczy rodziny, pilnie strze�onych przed z�odzie-
jami z jaskini.
- Cicho! Idziemy. Musimy wykorzysta� pe�ni� ksi�-
�yc�w.
Po raz pierwszy Aramina po�a�owa�a, �e w podzi�ko-
waniu za stolarskie us�ugi ojca przydzielono im cz�cio-
wo odgrodzon� nisz� przy ko�cu wyrze�bionej w piaskow-
cu wielkiej jaskini. By�o tu ch�odno w czasie upalnego lata,
ciep�o i zacisznie podczas przenikliwych zimowych wichur,
ale teraz, kiedy przeciskali si� ostro�nie w�r�d �pi�cych,
wyjs'cie wydawa�o si� niesko�czenie dalekie.
Aramina cz�sto przek�ada�a Nex� z ramienia na rami�
w czasie w�dr�wki po piasku do rzeki, staraj�c si� omija�
stare do�y na odpadki i sterty s'mieci. Nie maj�c warowni,
z kt�rej mogliby by� dumni, bezdomni nie dbali o swoje
tymczasowe siedziby. Ka�d�, niewa�ne, jak d�ugo zajmo-
wan�, otacza�y nieme �wiadectwa ich obecno�ci.
Wzesz�y ksi�yce, jasny Belior wysoko na niebie i mniej-
szy, ciemniejszy Timor o po�ow� ni�ej, o�wietlaj�c rzek�
Igen. Aramina zastanawia�a si�, od jak dawna ojciec pla-
nowa� ucieczk�. Mieli nie tylko �wiat�o, ale r�wnie� gwa-
rancj� wzgl�dnie �atwej i bezpiecznej przeprawy na stron�
Lemos, bo letnie s�o�ce obni�y�o poziom wody. Wiedzia-
�a, �e Thella i Giron po po�udniu zajrzeli do jaskini, wi�c
prawdopodobnie nie zjawi� si� w najbli�szym czasie, co
zapewnia�o uciekinierom pewne bezpiecze�stwo. Dzi�, na
szcz�cie, zostawili j� w spokoju, ale mo�e rozmawiali
z Dowellem. Zreszt� bezpo�redni pow�d nag�ej ucieczki
nie mia� znaczenia. Aramina cieszy�a si�, �e opuszcza ha-
�a�liw�, cuchn�c�, przeludnion� jaskini�. Wiedzia�a, �e
Barla te� b�dzie zadowolona. Jej brat Pell, kt�ry uwielbia�
przechwala� si� swoj� rodzin�, teraz b�dzie mia� za s�u-
chaczy tylko whery i w�e tunelowe mieszkaj�ce w g�-
rach i lasach.
Zwierz�ta poci�gowe by�y ju� zaprz�gni�te do niedu-
�ego wozu, wystarczaj�cego dla czterech os�b. Poniewa�
Aramina s�ysza�a smoki i dzi�ki temu wiedzia�a, kiedy na-
st�pi Opad Nici, rodzina mog�a podr�owa� swobodnie.
Ten jej dar, do niedawna uwa�any za najcenniejszy skarb
rodziny, W�adczyni Bezdomnych Thella pragn�a wyko-
rzysta� do w�asnych niecnych cel�w.
Aramina jeszcze raz prze�o�y�a �pi�c� siostr�, bo bo-
la�y j� r�ce, a Nexa, jak ka�de brzemi�, z ka�dym krokiem
robi�a si� coraz ci�sza. Pell rozbudzi� si� zupe�nie; wcze�-
niej Dowell musia� zakry� mu usta d�oni�, by st�umi� pierw-
szy wybuch protestu. Teraz drepta� obok ojca, d�wigaj�c
tobo�ek z szala, i marudzi� pod nosem. Aramina podesz�a
do brata.
- Gdyby� tyle nie gada�, �eby si� popisa�, nie musie-
liby�my ucieka� - szepn�a cicho.
- Nie uciekamy - odburkn�� i st�kn��, gdy tobo�ek
uderzy� go w gole�. - Nie uciekamy. Zmieniamy ob�z! -
odgryz� si�, powtarzaj�c jej s�owa, kt�rymi przy poprzed-
nich okazjach �agodzi�a pi�tno ich bezdomno�ci. - Ale
dok�d pojedziemy - nagle jego ton sta� si� p�aczliwy -
�eby Thella nas nie znalaz�a?
- To na mnie jej zale�y, a mnie nie znajdzie. B�dziesz
bezpieczny.
- Nie chc� by� bezpieczny - odpar� Pell m�nie - sko-
ro musisz ucieka� przeze mnie.
- Sza! - przykaza� Dowell ostro. Dzieci milcza�y przez
reszt� drogi.
Zwierz�ta poci�gowe, Tr�caj i Popchaj, odwr�ci�y g�o-
wy i cicho zamrucza�y na widok zbli�aj�cych si� znajo-
mych ludzi. Dowell zostawi� im w workach do�� ziarna,
by nie narzeka�y. Barla wesz�a na ty� wozu krytego sk�r�,
wzi�a �pi�c� Nex� od Araminy i tobo�ek od Pella, po czym
ruchem r�ki kaza�a dzieciom i�� na prz�d, gdzie Dowell
odwi�zywa� lejce od kamienia. Ulokowali si� po obu stro-
nach zaprz�gu, by przynagli� bydl�ta do wej�cia do rzeki
i wyjechania na brzeg po drugiej stronie. Dowell i Barla
mieli i�� z ty�u, �eby w razie czego popchn�� w�z.
Mimo pory i okoliczno�ci wyjazdu, Aramina odetchn�-
�a z ulg�, gdy wreszcie ruszyli w drog�. Dwa Obroty temu
bardzo si� ucieszy�a, �e nie musi ju� d�u�ej brn�� dzie� po
dniu w nu��cym tempie Tr�caj� i Popchaj a. Teraz nawet
m�cz�ca podr� by�a du�o lepsza od perspektywy udzia-
�u w podst�pnych knowaniach Thelli.
- Nie jeste�my bezdomni z wyboru, Aramino - po-
wtarza�a cz�sto Barla - bo tw�j ojciec �y� godnie pod rz�-
dami Lorda Kale z Warowni Ruatha. Och... - Barla kr�ci�a
g�ow� i przyciska�a r�ce do ust pod wp�ywem strasznych
wspomnie�. - Co za przewrotny i zdradziecki, jak okrut-
ny i bezlitosny cz�owiek! W ci�gu jednej strasznej godzi-
ny wymordowa� ca�� rodzin� w�adcy! - Tutaj Barla bra�a
si� w gar��, dumnie podnosi�a g�ow�. - Tw�j ojciec nie
b�dzie s�u�y� Lordowi Faxowi z Wysokich Rubie�y. - Barla
zachowa�a godno�� mimo wszystkich zniewag, jakie spo-
tyka�y bezdomnych. Nie nale�a�a do os�b szafuj�cych s�o-
wami. Jej zajad�o�� wi�c tym bardziej zapada�a w pami��
i Aramina, podobnie jak rodze�stwo, zna�a Faxa jako �aj-
daka, grabie�c� i tyrana, nie posiadaj�cego ani jednej po-
zytywnej cechy. - Mieli�my do�� dumy, by odej��, kiedy
wyda� ten haniebny rozkaz... - Barla cz�sto rumieni�a si�
i blad�a, wspominaj�c t� cz�� historii. - Wasz ojciec zbu-
dowa� ten w�z, �eby�my mieli czym je�dzi� na Zgroma-
dzenia. - Barla wzdycha�a. - Uczestniczy� w nich jako szano-
wani gospodarze, nie w��cz�dzy bez domu i przyjaci�.
W tym czasie W�adcy innych Warowni woleli nie sprzeci-
wia� si� Faxowi i cho� wasz ojciec by� pewny, �e wsz�-
dzie zostanie przyj�ty z otwartymi ramionami, sta�o si�
inaczej. Nie jeste�my dzie�mi. Zachowali�my honor i nie
b�dziemy s�u�y� Faxowi, kt�ry jest samym z�em.
Cho� Barla pomija�a milczeniem pewne rzeczy, ostat-
nio dorastaj�ca Aramina zaczyna�a pojmowa� znaczenie
tych niedom�wie�. Mimo niedostatk�w czternastu Obro-
t�w koczowniczego �ycia i licznych ci��, b�d�cych do-
wodem powa�ania Dowella, Barla zachowa�a pi�kn� twarz
i szczup�� figur�. Aramina wiedzia�a, �e Barla jest pi�k-
niejsza od wi�kszo�ci bezdomnych kobiet; zauwa�y�a te�,
�e kiedy wje�d�ali do nowej Warowni, skrywa�a l�ni�ce
w�osy pod wystrz�pionym szalem i zak�ada�a wiele warstw
ubra�, jak zmarzni�ta biedaczka.
Dowell by� �wietnym cie�l�. Mia� skromne, ale docho-
dowe gospodarstwo na ziemiach Lorda Kale w lasach Ru-
athy. Wie�ci o zdradzieckiej masakrze dotar�y w g�rskie
lasy d�ugo po wydarzeniu, kiedy oddzia� nieokrzesanych
�o�nierzy Faxa wpad� na podw�rze i obwie�ci� zdumione-
mu gospodarzowi zmian� w�adcy. Dowell pochyli� g�ow�,
ukrywaj�c skrz�tnie pogard� i strach. Mia� nadziej�, �e
�aden z �o�nierzy nie wie, i� jego �ona, Barla, spodziewa-
j�ca si� w�wczas pierwszego dziecka, r�wnie� ma w �y-
tach krew ruatha�sk�.
Je�li Dowell liczy�, �e potulna akceptacja losu i od-
osobnienie ustrze�e go przed zainteresowaniem Faxa, to
si� przeliczy�. Dow�dca �o�nierzy nie by� �lepy. Je�li na-
wet nie odgad� pochodzenia Barli, to wystarczy� mu rzut
oka, by pozna� si� na jej urodzie, godnej Lorda Faxa.
Dowell dostrzeg� jego badawcze spojrzenie i opracowa�
plany awaryjne, poczynaj�c od ukrycia wozu i dw�ch
zwierz�t poci�gowych w �lepej g�rskiej dolinie od strony
Tilleku. Kiedy min�o p� Obrotu i nikt nie zajrza� do le�-
nego gospodarstwa, Dowell doszed� do wniosku, �e by�
zbyt ostro�ny i �le oceni� reakcj� m�czyzny na urod� Barli.
Nied�ugo p�niej Lord Fax z dwoma dziesi�tkami ludzi
wypad� galopem z w�skiej przecinki na podw�rze. Zrobi�
straszn� min�, gdy zobaczy� Barl� w odmiennym stanie. � <
- C�, niebawem si� oszczeni. Zabra� j� za dwa mie-t
si�ce. Dopilnowa�, �eby czeka�a na wezwanie swojegdf
W�adcy!
Nie ogl�daj�c si� za siebie, Fax zawr�ci� spienionego j[
biegusa i smagaj�c go biczem z surowej sk�ry odjechali1
tam, sk�d przyby�.
Dowell i Barla opu�cili gospodarstwo w ci�gu godzin
ny. Siedem dni p�niej nast�pi� przedwczesny por�d i chlof
piec zmar�. Na domiar z�ego uciekinierzy nje znale�li schro-
nienia w warowni Tillek.
- Nie tak blisko Faxa, cz�owieku. Mo�e dalej na za-
chodzie - poradzi� im pierwszy gospodarz. - Nie chc�,
�eby zapuka� do drzwi mojego domu. Nie on!
Tak w�a�nie Dowell i Barla rozpocz�li d�ug� w�dr�w-
k�. Ruszyli na zachodnie pogranicze Tilleku. Znale�li tam
kr�tkie wytchnienie, podczas gdy Dowell rze�bi� misy i kub-
ki albo sk�ada� szafy lub wozy. Sp�dzali po par� tygodni
tu, p� Obrotu tam. Aramina, pierwsze dziecko Barli, kt�-
re prze�y�o por�d, przysz�a na �wiat w drodze przez g�ry
Fortu. Wie�ci o �mierci Faxa dop�dzi�y ich na rozleg�ych
r�wninach Keroon nied�ugo po narodzinach Nexy.
- Warownia Ruatha przynios�a Faxowi tylko chorob�
i k�opoty - oznajmi� harfiarz w Warowni Keroon, gdzie
Dowell budowa� stajnie.
- W takim razie mo�emy wr�ci� i upomnie� si� o na-
o sze gospodarstwo.
- Je�li jest o co. Ale s�ysza�em, �e Lytol jest uczci-
wym cz�owiekiem i potrzebuje dobrych robotnik�w - rzek�
harfiarz, spogl�daj�c na poznaczone belki, kt�re dopaso-
wywa� Dowell.
- Wobec tego wr�cimy - powiedzia� Dowell do Barli
- kiedy wywi��� si� z umowy z Mistrzem Cechu.
Ponad p� Obrotu p�niej rozpocz�li d�ug� podr� w g�-
r� p�wyspu Keroon, z podro�ni�t� c�rk�, synkiem i nie-
mowl�ciem.
Wtedy Ni� zacz�a opada� na zielon� krain�, siej�c
spustoszenie w�r�d mieszka�c�w, kt�rzy niemal zapomnie-
li o istnieniu swego odwiecznego wroga. Raz jeszcze smoki
zape�ni�y niebo ognistym oddechem, pal�c w locie plag�,
ratuj�c �yzne ziemie przed po�eraj�c� wszystko Nici�.
Dla bezdomnych podr�e sta�y si� bardziej ryzykowne
ni� zwykle. Ludzie pragn�li bezpiecze�stwa, jakie dawa�y
im kamienne �ciany, solidne drzwi i tradycyjne przyw�dz-
two w�adc�w. W Warowniach niewiele miejsca znajdowa-
�o si� dla tych, kt�rzy nie mieli prawa do opieki W�adcy,
zapas�w i schronienia. Strach pad� na nieszcz�nik�w,
z r�nych powod�w niemaj�cych w�asnych gospodarstw
czy mo�liwo�ci wst�pienia do Cechu.
W przypadku Dowella i Barli groz� lekko u�mierza�
niespodziewany dar Araminy, kt�ra s�ysza�a smoki. Kiedy
pierwszy raz w dobrej wierze opowiedzia�a rodzicom o za-
s�yszanych rozmowach, dosta�a ci�gi za zmy�lanie. Po-
tem nadszed� dzie�, gdy z uporem powtarza�a, �e smoki
m�wi� o rych�ym Opadzie. Ze �zami w oczach nie odwo-
�a�a swoich s��w nawet pod gro�b� drugiego lania i ode-
s�ania do ��ka bez kolacji. Dowell musia� j� przeprosi�,
gdy zobaczy� na niebie czo�owy skraj Nici, srebrn� smug�
upstrzon� ognistymi kwiatami smoczych oddech�w. Wszy-
scy byli jej wdzi�czni, kul�c si� pod w�sk� skaln� p�k�,
kt�ra z ledwo�ci� ich os�ania�a.
- W�adcy Ruathy zawsze udzielali go�ciny je�d�com
smok�w - powiedzia�a Barla, os�aniaj�c ramieniem po-
p�akuj�c� Not�. Wyplu�a piasek z ust. - Nikogo w mojej
najbli�szej rodzinie nie zabrano w czasie Poszukiwania,
ale te� za mojego �ycia nie by�o wielu Poszukiwa�. Ara-
mina dosta�a sw�j dar prawem krwi.
- I pomy�le�, zawsze narzeka�em, �e moje pierwsze
dziecko jest dziewczynk� - mrukn�� Dowell, u�miechaj�c
si� do Araminy skulonej w najbezpieczniejszym zakamarku
pod skaln� p�k�. - Zastanawiam si�, czy Nexa te� b�dzie
s�ysze� smoki.
- Za�o�� si�, �e ja b�d�, gdy podrosn� - o�wiadczy�
Pell, nie chc�c, by wszystkie zaszczyty przypad�y starszej
siostrze.
- W czasie podr�y przez R�wniny Telgaru do Ru-
athy b�dziemy bezpieczni, bo Aramina ostrze�e nas przed
Opadem. Nie b�dziemy musieli prosi� �adnego W�adcy
o schronienie!
Dowell by� dumnym cz�owiekiem, wi�c �ycie bez ogra-
nicze� i zobowi�za� wiele dla niego znaczy�o. Z nadej-
�ciem Opadu bezdomni cierpieli dotkliwsze ni� zwyk�e
upokorzenia ze strony posiadaczy, wielkich i drobnych.
Gospodarze i rzemie�lnicy pod byle pretekstem odmawia-
li im go�ciny, sprzedawali towary po zawy�onej cenie,
pozbawiaj�c ich nielicznych przecie� marek, zmuszali do
wielu godzin ci�kiej pracy za sam przywilej ochrony
przed Nici�, odzierali z godno�ci i honoru, a nade wszyst-
ko ��dali wdzi�czno�ci nawet za najb�ahsze dobrodziej-
stwo.
Rado�� niewielkiej rodziny nie trwa�a d�ugo, bo ich
zwierz�ta poci�gowe uciek�y ze strachu przez Opadem.
Dowell musia� wr�ci� pieszo do Warowni Keroon, gdzie
za twardo wytargowan� stawk� wynaj�� si� do pracy na
czas nast�pnego Obrotu. Wr�ci� z now� par� zwierz�t do
kryj�wki, gdzie jego bliscy czekali w obawie przed bez-
domnymi i Nici�.
Po wywi�zaniu si� z umowy Dowell zawr�ci� zaprz�g
na zach�d. Poronienie i gor�czka Barli zmusi�y ich do szu-
kania schronienia w wielkiej grocie w Igenie. Zostali tam,
kiedy determinacja Dowella os�ab�a pod wp�ywem szere-
gu nieszcz�s'�, najwyra�niej maj�cych na celu uniemo�li-
wienie im powrotu do Warowni Ruatha.
Teraz jechali przez noc, staraj�c si� uciec przed kolej-
nym niebezpiecze�stwem gro��cym ich honorowi i planom.
Dowell zdoby� sk�d� map� Warowni Lemos z nanie-
sionymi drogami, szlakami i �cie�kami. W g�rzystym i le-
sistym Lemos nie korzystano z dr�g wodnych, jak w innych
cz�s'ciach Pernu. Dowell wybiera� najmniej ucz�szczane
szlaki i pilnowa�, �eby zaciera� wszelkie �lady po obozo-
wiskach. Kiedy wreszcie zezwoli� ludziom i zwierz�tom
na chwil� odpoczynku, zbli�a�o si� po�udnie. W czasie
kr�tkiego popasu zmia�d�y� li�cie i zabarwi� sk�rzan� bud�
na zielono, �eby w�z by� mniej widoczny dla wypatruj�-
cych oczu.
- W lasach Lemos b�dziemy bezpieczni - powiedzia�,
podnosz�c na duchu rodzin� i siebie. - W g�rach nie bra-
kuje jaski�, kt�rych nikt nie znajdzie...
- W takim razie jak my to zrobimy? - zapyta� Pell przy-
tomnie.
- My b�dziemy pilnie szuka� - odpar�a Aramina, nim
ojciec zd��y� si� rozz�o�ci�.
- Aha!
- Zamieszkamy tam sami i b�dziemy �y� z tego, co da-
dz� nam lasy - m�wi�a Aramina. - B�dziemy mie� drewno
na opa�, a do jedzenia orzechy i .korzenie, bo umiemy je
znajdywa�, i jagody, i pieczone whery...
- Pieczone whery? - Pell u�miechn�� si� na my�l o ta-
kim przysmaku.
- Umiesz przecie� robi� doskona�e sid�a...
- W Igen zawsze �apa�em wi�cej w�y tunelowych ni�
ktokolwiek inny - zacz�� Pell. Nagle przypomnia� sobie,
�e uciekaj� na z�amanie karku z powodu jego przechwa-
�ek, wi�c zakry� usta r�k� i ze wstydu zwin�� si� w k��bek.
- W le�nych jaskiniach powinno by� mn�stwo w�y,
prawda, mamo? - zapyta�a Aramina, chc�c rozja�ni� za-
smucon� twarz matki i lituj�c si� nad bratem, kt�rego przy-
gniata�o poczucie winy.
- Powinno - zgodzi�a si� Barla z roztargnieniem ro-
dzica, kt�ry tak naprawd� wcale nie s�ucha paplaniny dzie-
ci.
Dowell wyda� rozkaz i wyruszyli. Par� godzin p�niej
Tr�caj odm�wi� pos�usze�stwa, a kiedy Dowell zamierzy�
si� na niego kijem, opad� na kolana. Wyprz�g�szy krn�br-
ne bydl�, zmusili Popchaja do wci�gni�cia wozu w krzaki
przy szlaku.
- Tr�caj ma sw�j rozum - mrukn�� Pell do siostry, gdy
zm�czone dzieci zbiera�y ga��zie do przys�onienia wozu.
- Ojciec te�. Ja wcale nie chc� pomaga� Thelli ani... -
Aramina wstrz�sn�a si� z obrzydzenia - temu je�d�cowi
bez smoka, Gironowi.
- S� �li jak Fax.
- Gorsi.
Gdy Barla zacz�a rozdziela� suchy prowiant, stwier-
dzi�a, �e Aramina i Pell ju� �pi�.
Dopiero kiedy cztery g�ry rozleg�ego pasma Lemos od-
grodzi�y ich od rzeki Igen, Dowell zmniejszy� tempo. W trak-
cie jazdy po w�skich �cie�kach, bardziej przecinkach ni� dro-
gach, nie napotkali �ywego ducha.
Nie byli zupe�nie sami, gdy� smoki przemyka�y w po-
wietrzu na codziennych patrolach. Aramina upaja�a si� ich
rozmowami. Powtarza�a je z humorem, �eby o�ywi� wie-
czory przy ognisku - Dowell uzna�, �e niewielkiego, bez-
dymnego ognia nikt nie wypatrzy w g�stym lesie.
- Dzisiaj znowu by�a zielona Path z Hethem i Monar-
them - powiedzia�a dziesi�tego dnia po ucieczce z jaskini
Igenu. - Lamath, kr�lowa, znios�a trzydzie�ci pi�knych
jaj, ale Monarth m�wi, �e nie ma ws'r�d nich kr�lewskie-
go-
- Nie zawsze s� jaja kr�lewskie - przypomnia� Do-
well, widz�c jej smutn� min�.
- Tak powiedzia�a Path. Nie mam poj�cia, czemu Mo-
narth by� rozdra�niony.
- Nie wiedzia�em, �e smoki gaw�dz� mi�dzy sob� -
zdziwi�a si� Barla. - My�la�am, �e rozmawiaj� tylko ze
swoimi je�d�cami.
- Och, tak - zapewni�a Aramina. - Heth stale m�wi
do K'vana, kiedy odbywaj� samotny patrol.
- Dlaczego dzi� s� trzy? - zapyta� Pell.
- Bo zbli�a si� Opad.
- Dlaczego nas nie uprzedzi�a�? - zapyta� Dowell ostro,
zirytowany pow�ci�gliwo�ci� c�rki.
- Zamierza�am. S�dz�, �e Ni� spadnie na Lemos jutro
po po�udniu.
- Jak prze�yjemy Opad w tych lasach? - Dowell ze-
z�o�ci� si� w ko�cu.
- M�wi�e�, �e w Lemos jest mn�stwo jaski� - przy-
pomnia� Pell, krzywi�c buzi� do p�aczu.
- Musimy znale�� jedn�! - rzek� Dowell ponuro. -
Zaczniemy poszukiwania jutro z samego rana. Aramino,
ty i Pell b�dziecie szuka� z przodu, na zboczu. Nad nami
jest nagie urwisko i gdzie� tam musi by� grota nadaj�ca
si� na schron.
- Potrzebujemy te� wi�cej korzeni i wszystkiego, co
tylko nadaje si� do jedze�iia - doda�a Barla, pokazuj�c pu-
sty rondel. - Suszone mi�so i warzywa ju� si� sko�czy�y.
- Dlaczego Ni� spada zawsze wtedy, gdy nie ma si�
gdzie schowa�? - zapyta� Pell, cho� nie spodziewa� si�, �e
kto� mu odpowie.
Mia� okazj� do dalszych narzeka� nazajutrz rano, kie-
dy tylne ko�o trafi�o w przys�oni�t� li��mi dziur�, z�ama�o
przetyczk� i leniwie przewr�ci�o si� na bok. Bydl�ta po-
ci�gn�y w�z kawa�ek dalej, orz�c osi� ziemi�. Dowell z po-
nur� min� obejrza� zniszczenia. Z westchnieniem d�ugo
wystawianej na pr�b� cierpliwo�ci zabra� si� do zak�ada-
nia ko�a.
Rzecz jasna, ko�o spad�o nie po raz pierwszy, wi�c Ara-
minie i Pellowi nie trzeba by�o m�wi�, �e maj� poszuka�
mocnych konar�w i pom�c wtoczy� kamie� pod w�z.
Operacja przebiega�a sprawnie. Gdy tylko Dowell i Barla
d�wign�li �o�e wozu, dzieci wsun�y pod sp�d dwa ka-
mienie. Dowell za�o�y� ko�o i stwierdzi�, �e nie maj� ju�
w zapasie sworzni ani przetyczek. Ostatnie zu�y� w czasie
podr�y do jaskini Igen, a w czasie d�ugiego Obrotu nie
mia� powod�w, �eby zrobi� nowe.
- Dowell, jestes'my w �rodku lasu - zgani�a go Barla,
ucinaj�c potok oskar�e�, jakimi si� obrzuca�. - Znajdzie-
my twarde drewno. Wystruganie nowych ko�k�w nie zaj-
mie du�o czasu. Dzieci w tym czasie mog� poszuka� je-
dzenia i jaskini. Ruszaj si�! - Poda�a mu toporek. - Ja ci
pomog�. Aramino, we� worek i sk�rzany kube�ek. Pell,
zastaw sid�a, jak zobaczysz �lady w�a. Nexa, zabierz �o-
patk�, ale uwa�aj, �eby� nie zgubi�a jej w lesie.
- Aramino, je�li us�yszysz co� wi�cej o Opadzie od
smok�w, natychmiast mi powiedz - przykaza� Dowell,
id�c do twardego drzewa dostrze�onego ze szlaku. - Od
razu.
Troje dzieci gnanych duchem przygody pobieg�o szla-
kiem, kt�ry zygzakiem wspina� si� pod g�r�. Pokona�y
cztery zakosy, maj�c las po obu stronach. Pell wypatrzy�
par� szarych ska� i upar� si�, �eby je sprawdzi�, mimo �e
nie wygl�da�y obiecuj�co. Dalej przecinka bieg�a prosto
i nik�a za skalnym za�omem. Na stromym zboczu na pra-
wo od �cie�ki drzewa rzed�y, ust�puj�c nagiej skale.
- P�jd� si� rozejrze�, 'Mina! - krzykn�� Pell i pobieg�
co si� w nogach. Nexa przywo�a�a Aramin� do skupiska
przywi�d�ych czerwonych k��czy rosn�cych po drugiej
stronie �cie�ki.
Aramina przez chwile patrzy�a, jak Pell wspina si� po
stromym i �liskim zboczu. Potem posz�a pom�c Nexie szu-
ka� jedzenia. Nied�ugo p�niej us�ysza�a gwizd Pe��a, um�-
wiony sygna� alarmowy. Przestraszona, �e zrani� si� w cza-
sie wspinaczki, biegiem wr�ci�a na szlak.
- Znalaz�em jaskini�, 'Mina! Znalaz�em jaskini�. - Pell
zsuwa� si� z urwiska. - G��bok�. Jest te� miejsce dla zwie-
rz�t. - Jego g�os wznosi� si� i opada�, gdy na wp� zbiega�,
na wp� zje�d�a� do siostry.
- Zgubi�e� to, co zdoby�e� - powiedzia�a surowo, wska-
zuj�c po�amane ga��zki z orzechami, kt�re �ciska� w r�-
ku.
- �adna strata. - Pell wyrzuci� bezu�yteczne kawa�ki
i strzepa� wilgotne li�cie ze sk�rzanych spodni. - Jest ich
pe�no, gdzie... - urwa� z niepewn� min�, zatrzymuj�c r�k�
w powietrzu.
- Hmm, znowu rozprute - powiedzia�a Aramina ze
zniecierpliwieniem. Z�apa�a brata i okr�ci�a dooko�a, �eby
zobaczy� jego spodnie. Westchn�a, z trudem panuj�c nad
z�o�ci�. Pell nigdy nie my�la� o ryzyku ani konsekwen-
cjach.
- Pu�ci� szew. Sk�ra jest ca�a. Mama naprawi! W ja-
skini, kt�r� znalaz�em, jest mn�stwo miejsca. - U�miech-
n�� si� od ucha do ucha, chc�c rozweseli� siostr�, i roz�o-
�y� r�ce, �eby pokaza� wspania�o�� swojego odkrycia.
- Daleko st�d? - Aramina z zadum� zmierzy�a nachy-
lenie stoku. - Nie jestem pewna, czy Tr�caj i Popchaj da-
dz� rad�.
- Dadz�, bo tam jest trawa i woda...
- Jaskinia jest wilgotna?
- Nie! Sucha tak daleko, jak tylko wszed�em. - Pell
przekrzywi� g�ow� na bok. - Pami�ta�em, �eby nie i�� do
samego ko�ca, przed czym zawsze mnie przestrzega�a�.
Tylko na tyle, �eby zobaczy�, �e jest du�a i sucha. I wi-
dzia�em �lady w��w tunelowych. Pyszno�ci! - Przewr�ci�
oczami i obliza� usta, my�l�c o czekaj�cej ich uczcie. -
Jest nawet strumie� i... kaskada.
Aramina zawaha�a si�, patrz�c na stromy stok. Zasta-
nawia�a si�, czy Pell nie przesadza. Jej brat przejdzie przez
�ycie, widz�c tylko to, co b�dzie mia� nadziej� zobaczy�.
Ale w tej chwili liczy�o si� tylko schronienie. Niewa�ne,
czy Pell przesadza�, wa�ne, �e znalaz� jaskini�. Ojciec za-
decyduje, czy si� nadaje.
- Jak daleko?
- Trzeba wej�� na szczyt... - Pell wyci�gn�� r�k� -
a potem w d� za gajem orzech�w. Gdy skr�cisz w prawo
przy rozwidlonej brzozie, na wprost zobaczysz wej�cie.
Ma dobry nawis. Chod�, poka�� ci.
- Nie, zaczekasz tutaj. Nexa jest na dole, szuka ko-
rzonk�w... - Aramina skrzywi�a si� na widok kwa�nej miny
brata - kt�re s� tak samo potrzebne jak jaskinia. - Zn�w
si� zawaha�a. Mo�e jednak powinna najpierw obejrze� gro-
t�, �eby nie rozbudza� fa�szywych nadziei.
- 'Mina, przecie� nie zmy�la�bym co do schronu.
Aramina uwa�nie przyjrza�a si� twarzy brata. Nie, Pell
nie k�ama�by w tak wa�nej sprawie. Promie� s�o�ca przedar�
si� przez chmury i korony szumi�cych drzew, przypomi-
naj�c, �e zosta�o niewiele czasu, je�li chc� si� ukry� przed
opadem Nici.
- Nie odchod�! Wiesz, jak Nexa si� boi. - Aramina
zr�cznie zawi�za�a sznurkiem worek z korzonkami i po�o-
�y�a go z boku �cie�ki.
- Nie odst�pi� jej na krok. Ale chyba b�dzie lepiej,
gdy rozejrz� si� za drewnem na ognisko. - Wykr�ciwszy
si� od znienawidzonego kopania korzeni, Pell sumiennie
zabra� si� do zbierania chrustu.
Aramina �wawo schodzi�a w d� szlaku, d�ugie war-
kocze uderza�y j� po ramionach i po�ladkach. Cechowa�a
j� zwinno�� ruch�w, kt�rej pozazdro�ci�by jej ka�dy go-
niec z Warowni.
S�o�ce pod��a�o w �lad za ni�, o�wietlaj�c zaro�ni�t�
�cie�k�, tak mi�kk�, �e marsz by� czyst� przyjemno�ci�.
Aramina zwolni�a, gdy zacz�y si� zakr�ty. Pilnie nas�u-
chiwa�a, lecz s�ysza�a tylko w�asne kroki. Przecie� wystru-
ganie ko�k�w nie mog�o zaj�� ojcu a� tyle czasu! Dowell
i Barla powinni ju� by� w drodze. Dlaczego nie s�ycha�
poskrzypywania wozu ani pokrzykiwa� ojca, pop�dzaj�-
cego bydl�ta?
Aramina wypatrywa�a krytego wozu mi�dzy g�sto ros-
n�cymi drzewami. Niepok�j j� pop�dza� i p�dzi�a w d�
�cie�ki, nie mog�c si� doczeka� uspokajaj�cego widoku
czy d�wi�ku. Bieg�a coraz szybciej, teraz ju� pewna, �e
sta�o si� co� z�ego. Czy�by W�adczyni Bezdomnych, Thella
jednak ich dop�dzi�a?
Chc�c skr�ci� drog�, �ci�a nast�pny zakr�t i przedar-
�a si� przez krzaki. Wreszcie dostrzeg�a mi�dzy drzewami
wysmarowan� na zielono bud� wozu. Teraz posuwa�a si�
ostro�niej. W�z sta� w tym samym miejscu co dwie godzi-
ny temu.
Dr��ca ze strachu Aramina zatrzyma�a si�, nas�uchu-
j�c g�os�w, basowego dudnienia Girona czy skwaszone-
go altu Thelli. S�ysz�c tylko szum wiatru w bezlistnych
ga��ziach, krok po kroku posuwa�a si� dalej, a� znalaz�a
si� tu� przed wozem. O ma�o nie krzykn�a, przestraszo-
na, po czym zsun�a si� po skarpie i zadr�a�a z przera�e-
nia, gdy zobaczy�a g�ow� i ramiona ojca wystaj�ce spod
wozu. Kamienie obsun�y si� i ko�o zn�w le�a�o na boku.
Aramina ju� by�a pewna, �e ojciec nie �yje zmia�d�ony,
gdy nagle dostrzeg�a kamie�, kt�ry wpad� pod �o�e wozu
i podtrzymywa� najwi�kszy ci�ar.
Dopiero gdy us�ysza�a chrapliwe st�kni�cie i szloch,
u�wiadomi�a sobie, �e matka pr�buje d�wign�� w�z.
- Mamo!
- Nie daj� rady, 'Mina! - za�ka�a Barla, opieraj�c si�
o dr�g ze zm�czenia. - Pr�buj� i pr�buj�...
Aramina, nic nie m�wi�c, mocno nacisn�a dr�g. Jed-
nak mimo �e Barla pomaga�a jej ze wszystkich si�, obie
by�y za lekkie, �eby podnie�� w�z wi�cej ni� na szero-
ko�� palca.
- I co teraz zrobimy, 'Mina? Nawet je�li zawo�amy
Pella i Nex�, niewiele nam pomog�... - Barla z p�aczem
osun�a si� na ziemi�.
- Podnios�y�my do�� wysoko. Pell i Nexa mogliby go
wyci�gn��... - Aramina odwr�ci�a si� do ojca. Jego ogo-
rza�a twarz a� poszarza�a. Puls na szyi bi� powoli, ale mia-
rowo. - Pell znalaz� jaskini�, niedaleko st�d. Zaraz wr�c�.
Nie czekaj�c na sprzeciw Barli, Aramina szybko po-
bieg�a w g�r� szlaku. Pell i Nexa maj� dos'� si�y. Musz�.
Nie mia�a odwagi my�le�, co b�dzie, je�li si� myli. Musz�
si� pospieszy�. S�o�ce zagl�daj�ce jej w oczy ostrzega�o,
�e maj� niewiele czasu na uratowanie Dowella i zaprowa-
dzenie wozu do jaskini. Aramina skupi�a si� na najwa�-
niejszych sprawach i ma�o brakowa�o, a zauwa�y�by j�
smok szybuj�cy po niebie. Zatrzyma�a si� gwa�townie,
o ma�o co nie upad�a.
Smoku, smoku, wys�uchaj mnie! Pom� mi! POMOCYl
Nigdy dot�d nie pr�bowa�a porozumie� si� ze smokami,
ale pomy�la�a, �e smoczy je�dziec nie zostawi jej w po-
trzebie. Z pewno�ci� jest na tyle silny, by pom�c.
Kto wzywa smoka?
Pozna�a g�os Hetha.
To ja, Aramina. Na �cie�ce, nad rzek� w lesie. Prosz�,
pom� mi. W�z przycisn�� mojego ojca. I niebawem spad-
nie Ni�! Podskakiwa�a na �cie�ce, gor�czkowo wymachu-
j�c r�kami. B�agam, pom�!
Nie musisz krzycze�. S�ysza�em za pierwszym razem.
M�j je�dziec chce wiedzie�, kim jeste�.
Aramina z ulg� zobaczy�a, �e smok zawraca, opada-
j�c w stron� szlaku.
M�wi�am ci, jestem Aramina.
Mam mu powiedzie�?
Aramina niecz�sto spotyka�a si� z takimi wzgl�dami.
Tak, oczywi�cie. Ty jeste� Heth?
Jestem Heth. M�j je�dziec nazywa si� K'van.
Jak si� masz?
Mia�bym si� znacznie lepiej, gdyby�my ci� widzieli.
Stoj� tu�aj, na �rodku �cie�ki. A w�z jest du�y..- M�j
ojciec pomalowa� go na zielono. Gdyby� poszybowa� ni-
�ej...
Jestem smokiem, nie wherem... K'van zobaczy� w�z.
Aramina rzuci�a si� na prze�aj przez krzaki i dotar�a do
wozu wtedy, kiedy smok i je�dziec. Barla omal nie ze-
mdla�a, przestraszona ich niespodziewan� wizyt�.
- Nie b�j si�, mamo. Oni nam pomog�. S� znacznie
silniejsi od Pella i Nexy. - Aramina spostrzeg�a, �e Tr�caj
i Popchaj zdecydowanie nie maj� ochoty przebywa� w po-
bli�u smoka. Z�apa�a je za k�ka w nosach i przywi�za�a
mocno do kamienia. Specjalnie sprawia�a im b�l, �eby
oderwa� ich uwag� od smoka.
Na szcz�s'cie, je�dziec skierowa� Hetha za w�z, kt�ry
os�oni� go przed wzrokiem zwierz�t.
Aramina nieco zmieszana stwierdzi�a, �e smok i je�-
dziec s� bardzo m�odzi. Zawsze my�la�a, �e spi�owe smo-
ki musz� by� wielkie. Faktycznie na niebie Heth wydawa�
si� ogromny. Dopiero teraz zobaczy�a, �e jest m�odziutki,
a jego je�dziec, K'van, ni�szy i m�odszy od niej.
K'van wyczu� jej rozczarowanie, bo wypr�y� ramio-
na i poderwa� brod�. Podszed� do dr�ga opartego o g�az
i popatrzy� na le��cego Dowella.
- Mo�e jeste�my weyrz�tkami, ale zdo�amy ci pom�c
- powiedzia� bez cienia urazy. Odwr�ci� si� do smoka. -
Naci�nij na to przednimi �apami, Heth. Chod�, Aramino.
Aramina oderwa�a oczy od spi�owego smoka, kt�ry
przysun�� si� i opar� pi�ciopalczaste szpony na dr�gu.
- Na m�j znak, Heth. - K'van u�miechn�� si� do Ara-
miny, gdy ukl�kli przy nieprzytomnym Dowellu, wsuwa-
j�c r�ce pod jego pachy. - Ju�, Heth! Naciskaj!
B�yskawicznie wyci�gn�li Dowella spod wozu. Z krzy-
kiem niewys�owionej ulgi Barla przypad�a do m�a i roz-
pi�a mu koszul�, �eby oceni� obra�enia. K'van przytom-
nie pod�o�y� drugi kamie� pod w�z.
- Trzeba za�o�y� ko�o - powiedzia� do Araminy. -
Spisa�e�' si�, Heth.
- Jestem bardzo silny - odpar� smok z nutk� przechwa�-
ki. Niebieskawa ziele� wirowa�a w jego wielkich oczach,
gdy naciska� na dr�g.
- Rzeczywi�cie, jeste� pi�knym stworzeniem - zawo-
�a�a Aramina.
- W porz�dku, Heth, mo�esz pu�ci� - powiedzia�
K'van, przytrzymuj�c kamie�. - Powoli.
W�z osiad� na kamieniu, skrzypi�c. K'van rozejrza� si�
doko�a i triumfalnie podni�s� ko�ki, kt�re le�a�y w trawie.
- Mamo? - zapyta�a dr��cym g�osem Aramina, od-
wracaj�c si� w stron� ojca.
- Nie ma z�amanych ko�ci - odpar�a niepewnie Barla
- ale sp�jrz... - Wskaza�a straszliw� sin� pr�g� w poprzek
piersi. Odgarn�a w�osy z czo�a Dowella z trosk� tak pe�n�
czu�o�ci, �e dwoje m�odych ludzi wymieni�o zak�opotane
spojrzenia.
K'van dotkn�� ramienia Araminy.
- Wiesz, jak za�o�y� ko�o na o�? - Popatrzy� na ni� ze
smutkiem. - Ja nie.
- Sk�d mia�by� wiedzie�? - Aramina wzi�a od niego
ko�ki i z uk�uciem b�lu zauwa�y�a, z jak� staranno�ci�
Dowell wy��obi� otw�r do przetyczki. - Jeste� smoczym
je�d�cem.
- Od niedawna - odpar� K'van z u�miechem, poma-
gaj�c jej podnie�� ko�o i zatoczy� do wozu. - Weyrz�tka
ucz� si� po trochu z ka�dego fachu potrzebnego w Wey-
rze. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy mo�e si� przyda�. Jak
teraz! - zako�czy� ze st�kni�ciem. Razem pchn�li ko�o,
pr�buj�c osadzi� je na osi.
- B�oto zasch�o na pia�cie - powiedzia�a Aramina, gdy
K'van przesta� pr�bowa� i nie wiedzia�, co pocz��. No-
�em zdrapa�a zasch�e b�oto, znalaz�a spory kamie� i moc-
no uderzy�a w ko�o, wbijaj�c je na o�. Uderza�a kilka razy,
a potem wsun�a sworze� i przetyczk�.
- Dobra w tym jeste� - powiedzia� K'van z podziwem.
- Mam do�wiadczenie.
Z pomoc� Hetha wyj�li kamie� spod wozu.
- Daleko jedziecie? - zapyta� K'van. - Niebawem spad-
nie Ni�, a o ile dobrze pami�tam, gospodarstwo le�nik�w
le�y kawa� drogi st�d.
Barla wstrzyma�a oddech, ale Aramina mia�a gotow�
odpowied�.
- Wiem, ale mamy op�nienie przez ten wypadek -
sk�ama�a spokojnie. - Na szcz�cie, niedaleko jest jaski-
nia, tam przeczekamy Opad.
- Du�a? - zapyta� K'van.
- Wystarczaj�co. A co? - zapyta�a Aramina, nagle czuj-
na.
- Chwil� przed twoim wezwaniem... - K'van u�miech-
n�� si� niewinnie - Heth zauwa�y� gromad� je�d�c�w za
rzek�. S� z wami?
- Nie. - Barla j�kn�a g�o�no i ze strachem w oczach
spojrza�a na Aramin�.
- W tej cz�ci las�w Lorda Asgenara nie powinno by�
nikogo innego. - Aramina uda�a wielkie oburzenie. - Ale
ostrzegano nas, �e w okolicy kr�c� si� bezdomni je�d�cy.
- Bezdomni? - K'van natychmiast okaza� czujno��.
- Je�li tak, uciekn� na m�j widok. S�uchaj, pomog� wam
u�o�y� ojca na wozie. Jed�cie do jaskini, ja zajm� si� je�d�-
cami. I uprzedz� Lorda Asgenara.
Aramina nie spodziewa�a si� takiego obrotu sprawy,
ale podzi�kowa�a K'vanowi, graj�c do ko�ca swoj� rol�
w tej farsie. Odpi�a klap� z ty�u wozu i raz