7017

Szczegóły
Tytuł 7017
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7017 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7017 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7017 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Anne McCaffrey TA, KT�RA S�YSZA�A SMOKI A wi�c to pani jest Anne McCaffrey? Nigdy nie jestem pewna, jak wyobra�aj� sobie mnie czy- telnicy na podstawie moich ksi��ek. Ale, zasadniczo, gdy s�ysz�: �To pani jest Ann� McCaffrey?" - nie �miem zapyta�, czego si� spodziewali. Ich ton wyra�a ca�� gam� znacze�, od sceptycyzmu po g��bokie rozczarowanie i nie- dowierzanie. Mimo to opisz� si�: �W�osy mam srebrne, oczy zielone i jestem piegowata. Reszta podlega niezau- wa�alnym zmianom" - �reszta" to ca�a prawdziwa ja. Na szcz�cie twarze autor�w nie s� tak szeroko pre- zentowane jak oblicza s�awniejszych osobisto�ci. Czasa- mi na skrzyde�ku obwoluty albo z ty�u ksi��ki znajduje si� - cz�sto oficjalne - zdj�cie autora, kt�rego niewielu ludzi kojarzy z osob� siedz�c� obok nich w samolocie czy spaceruj�c� w centrum handlowym. Kiedy�, na promie z Nowego Jorku do Bostonu, zo- sta�am rozpoznana. Tego dnia bra�am udzia� w po�udnio- wym talk show w Boston TV. Dobrze pami�tam program, poniewa� w czasie przerwy na reklamy siedzia�am na wi- downi, czekaj�c na swoj� kolej, kiedy nagle wpad�a Ethel Merman. Mia�a promowa� swoj� autobiografi�, co te� zro- bi�a i r�wnie szybko wypad�a. Wtedy, ku mojemu przera�eniu, poproszono mnie przed kamery. Nadal by�am w swego rodzaju transie (lubi�am �pie- wa� piosenki wylansowane przez Ethel Merman), kiedy redaktor zapyta� mnie, sk�d czerpi� takie fantastyczne po- mys�y. - Zapewniam pana, �e wyst�pienie po Ethel Merman jest znacznie trudniejsze - odpar�am, wzbudzaj�c �miech i brawa. Jakie�' dwie godziny p�niej, gdy wchodzi�am na prom, jaka� dziewczyna poklepa�a mnie po ramieniu i zapyta�a, czy jestem Ann� McCaffrey. - Jeste� fank�? - zapyta�am, zadowolona. - Nie, tylko wydawa�o mi si�, �e widzia�am pani� w programie z Ethel Merman. Ju� na pocz�tku kariery nauczy�am si� nie przyzna- wa� wsp�pasa�erom w samolocie (szczeg�lnie w czasie d�ugich lot�w), �e zarabiam na �ycie pisaniem. Przyznanie si� stanowi pewny wst�p do wys�uchania kolejnego �niezwyk�ego" pomys�u na bestseller, nieodmien- nie zawieraj�cego w�tki autobiograficzne. Pytana wprost, czym si� zajmuj�, zwykle odpowiadam: 1) jestem planta- torem ziemniak�w, 2) hodowc� koni, 3) jad� odwiedzi� wnuki. To ostatnie na og� skutkuje, wy��czaj�c najwi�k- sze gadu�y. Kto chce ogl�da� zdj�cia cudzych, zawsze nad wiek rozwini�tych dzieciak�w? Dwa razy towarzysze podr�y dostarczyli mi znacz- nej satysfakcji. W 1980 roku, w czasie kr�tkiego lotu z Mel- bourne do Sydney, by�am okropnie przezi�biona i siedzia- �am pogr��ona w rozwi�zywaniu krzy��wki. Maj�c miejsce przy oknie, nie zwraca�am wi�kszej uwagi na pozosta�ych dw�ch pasa�er�w w moim rz�dzie. Kiedy podnios�am g�ow�, ze zdumieniem zobaczy�am, �e siedz�cy obok mnie m�csyzna - po trzydziestce, atrak- cyjny, elegancko ubrany w szary flanelowy garnitur, je- dwabn� koszul� i krawat od Counte�s Mara - jest poch�o- ni�ty lektur� ksi��ki z nadzwyczaj znajom� ok�adk�: Dosi��� Pegaza. Zaczeka�am, a� przewr�ci kartk� i sceptycznym tonem spyta�am, czy ksi��k� jest dobra. Spojrza� na mnie i przytakn��, zaraz potem dodaj�c, �e lubi wszystkie ksi��ki tej autorki. - To dobrze - powiedzia�am - bo siedzi pan obok niej! Przedstawi� si� jako David Ogilvy, dyrygent z opery w Sydney, gdzie mia� dyrygowa� Joan Sutherland w kon- certowej wersji �ucji z Lammermooru. Gaw�dzili�my przy- jemnie do samego l�dowania i odt�d zaliczam go do gro- na moich bardziej presti�owych czytelnik�w. Za ka�dym razem, gdy jestem w ksi�garni Androme- da w Birmingham, jestem proszona o podpisanie ksi��ki dla Boba Monkhouse'a. - Musimy przesta� si� spotyka� w ten spos�b! W kwietniu 1984 roku, w czasie jednego z tych niesa- mowicie zygzakowatych lot�w z Nowego Jorku na Ala- sk�, w Dallas na pok�ad wsiad�o dwoje nowych pasa�e- r�w: �liczna dziewczyna siad�a na �rodkowym fotelu, a od strony przej�cia usadowi� si� chudzie�ec, kt�ry natychmiast zacz�� j� zagadywa�. Dziewczyna by�a kosmetyczk� i le- cia�a do Seattle, a on w�a�nie sko�czy� kurs pierwszej po- mocy dla pilot�w �mig�owc�w i wraca� do Fairbanks na Alasce, mojego celu podr�y. Przys�uchiwa�am si� ich roz- mowie, nie odzywaj�c si�. Kiedy dziewczyna wysiad�a w Seattle, zapyta�am go o pogod� w Fairbanks. By� do�� uprzejmy, ale najwyra�- niej chcia� wr�ci� do lektury - czyta� co� z science fiction. Zapyta�am, czy lubi ten gatunek, a on na to, �e lubi fanta- styk�, ale nudzi go fantasy. Z grzeczno�ci zapyta�, po co lec� na Alask�, wi�c powiedzia�am mu, �e jestem planta- torem ziemniak�w. Jako pisarka sp�dzi�am cudowne chwile w rezydencji w Fairbanks. Je�dzi�am psimi zaprz�gami, zajada�am si� spa- ghetti z mi�sem �osia, podziwia�am zorz� polarn� - i psu�am uczni�w liceum i student�w UnWersity of Alaska - ka�dego, kto wpad� mi w r�ce. By�am tam w swoje urodziny i ucznio- wie miejscowej szko�y gastronomicznej upiekli b�yskawicz- nie ciasto Bia�y Smok, tak wielkie, �e starczy�o dla wszyst- kich w bufecie Fairbanks Arts. W ostatni� sobot� rozdawa�am autografy w jednym z centr�w handlowych, kiedy wszed� m�j znajomy z samolotu, ob�adowany ksi��kami, z �on� i c�r- kami. Zatrzyma� si� przede mn� i rzuci� na st� wszystkie moje powie�ci, ��cznie z trzema romansami Dell. - Nie powiedzia�a mi pani, �e jest s�awna - rzek� z wy- rzutem. - Nie zapyta� pan! Czasem na konferencjach ludzie nie zdaj� sobie spra- wy, �e maj� do czynienia z go�ciem honorowym. Lubi� siada� w recepcji, kiedy tylko pozwala mi czas, i obser- wowa� ich reakcje. W Baltimore w 1977 roku (w kt�rym odkry�am, �e sta- �am si� postaci� kultow�), siedzia�am w recepcji, kiedy schludnie ubrana w sukienk� od Villager kobieta z dwie- ma ci�kimi torbami Lord & Taylor, zbli�y�a si� do biur- ka. Absolutnie nie wygl�da�a na mi�o�niczk� science fic- tion. Pomy�la�am, �e mo�e pomyli�a hotele. Zapyta�a, czy tego dnia ma si� odby� wyk�ad Ann� McCaffrey. Przytak- n�am. Zapyta�a, o kt�rej, wi�c powiedzia�am jej (dwoje recepcjonist�w stara�o si� zachowa� powa�ne miny). - Jest pani pewna? - Tak, jak najbardziej, r�cz� za to. Jest tutaj i wyst�pi o drugiej. Dopiero wtedy zap�aci�a za bilet wst�pu. Po wyk�adzie podesz�a do mnie, nadal taszcz�c dwie torby. Zerkn�a na mnie, a potem si� u�miechn�a. - Nabra�a mnie pani. - Wysypa�a z toreb wszystkie moje powie�ci, ��cznie z romansami, i czasopisma, w kt�- rych ukaza�y si� moje opowiadania. - A pani mnie - odpar�am, wskazuj�c torby. Wybuch- n�y�my �miechem. Pami�tam, jak pewien ch�opak zapyta� mnie, czy znam Doris Pitkin Buck, autork� poruszaj�cych opowie�ci, zdra- dzaj�cych wnikliw� znajomo�� natury ludzkiej oraz po- godnych opowiada� utrzymanych w l�ejszym tonie. Gdy pozna�am j� w Milford w Pensylwanii, by�a ju� po sie- demdziesi�tce. Kiedy przytakn�am, zapyta�, ile ma lat. - A jak my�lisz? - zapyta�am. - Dwadzie�cia par�. - Najwyra�niej dla niego by� to ju� wiek zaawansowany. - Jak si� domy�li�e�? Ano, czemu nie? Doris pisa�a w m�odzie�czym, roman- tycznym stylu wsp�czesnym, i mo�na powiedzie�, �e pod- czas pisania faktycznie mia�a dwadzie�cia par� lat. Rozdwojenie to�samo�ci (na fakty i fikcj�) zacz�o si� u mnie pod koniec lat sze��dziesi�tych, nied�ugo przed masakr� student�w w Kent. M�j syn Alec, kt�ry w tym czasie zacz�� karier� de- monstranta, poprosi� mnie o pozwolenie na skorzystanie z powielacza SFWA, �eby odbi� ulotki na marsz w Sea Chff na Long Island, gdzie mieszkali�my. Alec krz�ta� si� po moim gabinecie, przedstawiaj�c mnie studentom Co- lumbii, kt�rzy mieli wzi�� udzia� w marszu. Jeden z nich zwr�ci� uwag� na tytu�y ksi��ek na p�kach. - S�uchaj, kto tu czyta fantastyk�? - zapyta�. - Moja matka - odpar� Alec. W tym czasie nie by� do ko�ca przekonany, czy chce by� synem autorki dzie� scien- ce fiction. - Czemu twoja matka ma po kilka egzemplarzy ksi�- �ek Ann� McCaffrey? - pyta� dalej ch�opak. - Bo to ona jest Ann� McCaffrey - odpar� Alec z iry- tacj�. - Bez jaj! - zawo�a� student nie bez podziwu. My�l�, �e wtedy Alec u�wiadomi� sobie, �e bycie sy- nem autorki SF wcale nie jest takie tragiczne. Alec nigdy nie by� nami�tnym czytelnikiem i z pew- no�ci� nie tak oddanym fantastyce jak jego brat, Todd. Prawd� m�wi�c, przeczyta� Je�d�c�w Smok�w dopiero wtedy, gdy zosta� zawstydzony przez klient�w w ksi�gar- ni 100 Flowers, kt�r� kierowa� w Cambridge. Dzi� jest dumny z moich sukces�w. Skrupulatnie liczy, ile moich ksi��ek jest wystawionych w lokalnych centrach handlowych, i gdzie tylko mo�e, reklamuje moje utwo- ry. Pewnego dnia szuka�am egzemplarza pierwszej opu- blikowanej ksi��ki Todda, Slammers Down (W potrzasku), powie�ci przygodowej wzorowanej na wojennych opowie- �ciach Davida Drak�'a. Kierownik sklepu The B. Dalton pozna� mnie i z dum� wskaza� moje tytu�y na wystawie. - Szukam powie�ci Todda Johnsona - powiedzia�am, zbijaj�c go z tropu. - Jest moim synem, to jego pierwsza powie��! - doda�am, puchn�c z macierzy�skiej dumy. - Przecie� pani nazywa si� McCaffrey... - zacz�� kie- rownik. - Co nie przeszkadza mi by� matk� Todda Johnsona! Todd te� spotyka� si� z podobnym niedowierzaniem. To zrozumia�e, bo po rozwodzie wr�ci�am do panie�skiego nazwiska. Pewnego wieczoru Todd pe�ni� dy�ur w szkole w Lehigh, umilaj�c sobie czas czytaniem Bia�ego Smoka, kt�ry dopiero co si� ukaza�. Jeden z uczni�w zapyta�: - I co, dobre? - Niez�e, ale ma mn�stwo liter�wek. - Todd zawsze by� szczery do b�lu. - Tak? Powiesz wydawcy? - Nie, powiem Ann� McCaffrey. - O�mielisz si�? - To moja matka. - Trudno mi w to uwierzy� - odpar� student i odszed�. Po tym zdarzeniu powie�� Decyzja w Doone, z boha- terem wzorowanym na niesamowitej postaci Todda zade- dykowa�am �Toddowi Johnsonowi, rzecz jasna". Kiedy p�niej tego samego roku przyby�am do Lehigh, podpisa�am wszystkie egzemplarze Decyzji w tamtejszej ksi�garni, zapewniaj�c: - Tak, jestem jego matk�! Todd wst�pi� do wojska, by s�u�y� w Boblingen w za- chodnich Niemczech. Kiedy raz buszowa� po ksi�garni, wypatruj�c nowych tytu��w, z zaskoczeniem zobaczy� swo- jego kapitana w dziale science fiction. Wdali si� w rozmo- w� o autorach i nowych tytu�ach. Kapitan wybra� powie�� Moreta, polecaj�c j� Toddowi. - Dzi�kuj�, panie kapitanie, ju� czyta�em. - Przecie� dopiero co j� dostali. - Czyta�em r�kopis. - Jakim cudem, Johnson? - Ona jest moj� matk�! - Bez jaj! - (Znowu) Fani w u�ytecznych miejscach to zjawisko, kt�re zda- rza si�, gdy si� go najmniej spodziewa i najbardziej po- trzebuje. Najlepsze �na przyk�ad" mia�o miejsce w 1979 roku, w czasie m�cz�cej trasy promocyjnej Bia�ego Smoka - dwadzie�cia dwa miasta w trzydzie�ci dwa dni. W Toledo w Kansas mia�am tak podniesiony poziom adrenaliny, �e nie spa�am od pi�ciu nocy. Mojej ochronie uda�o si� za�a- twi�, by podczas lunchu z pras� siedzia� ze mn� lekarz (r�wnie� by� czytelnikiem). Przepisa� mi �rodek uspoka- jaj�cy, kt�ry rzeczywi�cie zmniejszy� napi�cie, ale, nieste- ty, nie pom�g� mi zasn��. Wieczorem mia�am ruszy� do Minneapolis, a o wp� do czwartej nad ranem jeszcze nie zmru�y�am oka. Zadzwoni�am do recepcji, �eby zapyta� o pogotowie. Recepcjonista wezwa� taks�wk�, kt�r� poje- cha�am do najbli�szego szpitala. By�am jedyn� pacjentk�, wi�c zosta�am od razu przy- j�ta. Wyja�ni�am piel�gniarce, kt�ra zmierzy�a mi puls, tem- peratur� i ci�nienie, na czym polega m�j problem i na do- w�d pokaza�am jej napi�ty plan podr�y. Zostawi�a mnie w gabinecie i posz�a po dy�urnego lekarza. Us�ysza�am jej szept: - Nie wie pan, kim ona jest? Mo�e nie wiedzia�, ale ona wiedzia�a, i dosta�am pi- gu�ki nasenne - tylko dlatego, przypuszczam, �e �by�am, kim by�am", nie tylko zm�czon� podr� pani� w �red- nim wieku. Wr�ci�am do hotelu i zatopi�am si� w cztery godziny b�ogos�awionej nie�wiadomo�ci. Przeprowadzka do Irlandii oszcz�dzi�a mi wielu wizyt niespodziewanych go�ci, cho� to zdumiewaj�ce, ilu ludzi zadaje sobie trud �znalezienia" Dragonhold (Smoczej Warowni) podczas podr�y po tym kraju. Wol� by� uprze- dzana o wizycie - wtedy mog� uporz�dkowa� salon, w kt�- rym zwykle panuje mi�y memu sercu rozgardiasz, i spraw- dzi�, czy mam dos'� ciastek do kawy czy herbaty. Pami�tam m�odego cz�owieka, kt�ry zjawi� si� w cza- sie, gdy narowi sta klacz uciek�a z zagrody i pogalopowa�a drog�. M�odzieniec przytomnie roz�o�y� r�ce, �eby nak�o- ni� j� do powrotu. Przyby� w dzie� Smoczej Warowni - kiedy dos�ownie wszystko idzie nie tak, jak trzeba. Z regu�y go�cie, kt�rych chce si� zatrzyma� na obiad, po godzinie spiesz� do wyj�cia, a nudziarze siedz� i sie- dz� bez ko�ca. Na szcz�cie, moja bratowa Sara Brooks, kt�ra ze mn� mieszka, w mig rozpoznaje sytuacje i podsu- wa odpowiedni pretekst do zako�czenia wizyty. Kiedy� odby�am bardzo gor�c� dyskusj� z dziewczy- n�, kt�ra upar�a si�, �e na Pernie musi by� religia. Nie wyobra�a�a sobie, by kolonia mog�a istnie� bez wierze�. Pr�bowa�am j� przekona�, �e Pern jest moim �wiatem i mo- g� z nim robi�, co mi si� podoba. Oszcz�dzi�am Pernowi religii, �eby wyeliminowa� zbrodnie pope�niane w imi� takiego czy innego b�stwa. Niestety, z pewnymi lud�mi po prostu nie mo�na dyskutowa�. Na dany znak Sara �przy- pomnia�a" mi, �e niebawem zjawi si� m�j ksi�gowy i po- winnam przygotowa� dokumenty. Istnieje te� kategoria gorliwych i nadgorliwych repor- ter�w, niekt�rych bardzo m�odych. Poniewa� niedawno pojawi�y si� w prasie b��dne informacje na m�j temat - z rodzaju tych, kt�rych sprostowanie jest wielkim proble- mem, gdy si� je kwestionuje - poprosi�am pewn� mi��, bardzo m�od� reporterk�, �eby pozwoli�a mi przeczyta� sw�j artyku� przed opublikowaniem. Zgodzi�a si�, tryska- j�c dobr� wol�. W czasie wywiadu posi�kowa�a si� dwoma ksi��kami, mia�a w��czony magnetofon i robi�a notatki. Nazajutrz za- dzwoni�a do mnie z informacj�, �e materia� natychmiast idzie do druku, wi�c nie b�d� mog�a go przejrze�, ale za- pewni�a, �e nie ma w nim b��d�w. By�y koszmarne. Ani razu nie napisa�a poprawnie mo- jego nazwiska, pomiesza�a dwa tytu�y, zmieni�a zaw�d mo- jej bratowej. Jakby tego by�o ma�o, kaza�a mojemu ojcu umrze� w czasie wojny krymskiej. Kiedy zadzwoni�am z pro�- b� o sprostowanie, stwierdzi�am, �e dziewczyna nie ma bladego poj�cia, ile lat dzieli te dwie wojny. Obie zaczy- naj� si� na �k": korea�ska czy krymska, co za r�nica? To wojna i to wojna, prawda? Z tej bzdury i jej podobnych wynika, �e mam 134 lata, a moja matka urodzi�a mojego m�odszego brata pos'miertnie. Kiedy powiedzia�am o tym Kevinowi, us�ysza�am, �e zapewne dlatego mia� w �yciu tyle k�opot�w! W Bo�e Narodzenie 1991 roku wybra�am si� w od- wiedziny do rozrzuconych po ca�ym kraju cz�onk�w mo- jej rodziny i przy okazji zgodzi�am si� podpisywa� swoje ksi��ki w Dayton w Ohio, w Saint Louis w Missouri, w Las Vegas w Newadzie i w Los Angeles. Odkry�am dwie nowe kategorie czytelnik�w: 1) �dzie- ciaki", kt�re wychowa�y si� na seriach Harper Hali i teraz przedstawiaj� ksi��ki nast�pnemu pokoleniu i 2) dzieciaki, kt�re musz� czyta� albo The Smallest Dragonboy (Najmniej- szy smoczek) albo jedn� z powies'ci Harper Hali w klasie. Mia�am bardzo mieszane odczucia co do umieszcza- nia opowiada� w szkolnych podr�cznikach albo na li�cie lektur obowi�zkowych. Generalnie nie cierpia�am ksi��ek, kt�re musia�am przeczyta�. Tak wi�c w Saint Louis, kiedy trzech ch�opc�w poprosi�o mnie o podpisanie Smoczych werbli, zebra�am si� na odwag� i zapyta�am, czy im si� podoba. - Nie by�a taka z�a - odpar� ch�opak w typie Tomka Sawyera. - W�a�ciwie ca�kiem niez�a. - Mnie si� podoba�a - powiedzia� drugi. - Widzicie tego pana na �awce? - zapyta�am, wskazu- j�c mojego brata Kevina, srebrnow�osego jak ja i absolutnie niewzruszonego. - To m�j brat, pierwowz�r Keevana - bohatera The Smallest Dragonboy. - Jego te� powinni�cie poprosi� o autograf. - Jego? - zapyta� z niedowierzaniem trzeci ch�opak. - Kiedy� te� by� m�ody, i bardzo odwa�ny, jak Ke- evan. Dostali autograf od Keve'a. Czemu ja mia�am odwa- la� ca�� robot�? Nie powiem, �e uwielbiam podpisywanie ksi��ek: w cza- sie ostatniej podr�y promocyjnej nabawi�am si� �okcia tenisisty. Ale te spotkania zapewniaj� autorowi, kt�ry wie- le samotnych godzin sp�dza nad klawiatur�, mo�liwo�� nieocenionego bezpo�redniego kontaktu z czytelnikiem. Odpowiadaj� te� w pewnym sensie na pytanie: �A wi�c to pani jest Ann� McCaffrey?" ta, kt�ra s�ysza�a smoki Aramin� obudzi�y g�osy rodzic�w: natarczywy, przeko- UTnuj�cy szept ojca i l�kliwa odpowied� matki. Le�a�a nieruchomo, z pocz�tku my�l�c, �e matka mia�a kolejne ze swoich �widze�", ale wtedy g�os Barli by� pozbawiony emocji. Wyt�aj�c s�uch, Aramina pr�bowa�a skupi� si� tylko na s�owach rodzic�w, ignoruj�c nocne odg�osy do- biegaj�ce z ogromnej jaskini Igenu, w kt�rej chroni�y si� setki bezdomnych mieszka�c�w Pernu. - Obwinianie kogokolwiek w tych okoliczno�ciach nie ma sensu, Bar�o - szepta� ojciec. - Ani wypieranie si� dumy ze zdolno�ci Araminy. Musimy odej��. Natychmiast. Tej nocy. - Zbli�a si� zima - j�kn�a Barla. - Jak j� przetrwamy? - Tutaj te� nie wszyscy przetrwali�my zesz�� zim�. Jest zbyt wielu ludzi do podzia�u schwytanej zwierzyny - po- wiedzia� Dowell, upychaj�c szybko rzeczy do pojemnej torby. - Wiele s�ysza�em o jaskiniach Lemos. A w Lemos... - S� lasy! - W g�osie Barli zabrzmia�a gorycz. - W Ige- nie nic nie odpowiada. - Kobieto, stracili�my dom, ale nie godno�� i honor. Nie wezm� udzia�u w planach Thelli, W�adczyni Bezdom- nych. Nie pozwol� tak wykorzysta� naszej c�rki. Pozbie- raj natychmiast swoje rzeczy. Ja obudz� dzieci. Kiedy Dowell dotkn�� jej ramienia, Aramina zdusi�a strach. Nie lubi�a samozwanczej W�adczyni Bezdomnych - Thelli, kt�ra dopytywa�a o ni� w czasie paru ostatnich wizyt w grotach Igenu, gdy werbowa�a ludzi do swoich �upie�czych band. Fascynowa� j� i jednocze�nie odra�a� Giron, prawa r�ka Thelli, je�dziec bez smoka, przygl�da- j�cy si� jej wnikliwie. Z trudem wytrzymywa�a spojrzenie jego zimnych i pustych oczu. Je�dziec, kt�ry straci� swo- jego smoka, by� tylko po�ow� cz�owieka - przynajmniej tak m�wiono. Thella napomkn�a o przywilejach dla jej rodziny. Zasugerowa�a, �e mo�e nawet dostan� gospodar- stwo, ale Aramina nie by�a g�upia, by przywi�zywa� wag� do takich obietnic. Argument Thelli, �e bezdomni musz� trzyma� si� razem i dzieli� wszystkim, co maj�, tak�e nic nie znaczy� dla dziecka, kt�re ju� dawno si� nauczy�o, �e nic nie przychodzi darmo. - Przepraszam, ojcze - wyszepta�a z l�kiem i skru- ch�. - Za co przepraszasz, dziecko? Aha, s�ysza�a�? To nie twoja wina, 'Mina. Zajmiesz si� siostr�? Musimy odej��. Aramina pokiwa�a g�ow�. Wsta�a i zwinnie zawi�za�a koc na ramionach, robi�c noside�ko dla Naxy. Cz�sto no- si�a j� w ten spos�b, gdy w�drowali na wsch�d. Nexa opar�a g��wk� na jej chudym ramieniu i wtuli�a si� w koc, nie budz�c z g��bokiego snu. Aramina rozejrza�a si�, odruchowo sprawdzaj�c, czy zabrali wszystko. - U�o�y�em na w�z, co mo�emy zabra� - powiedzia� Dowell. - A matka my�la�a, �e ci z�odzieje Nerat znowu nas okradli. - Aramina by�a troch� z�a, bo sp�dzi�a ca�y dzie� w pobli�u ich ha�a�liwego obozowiska, pr�buj�c wypa- trzy� niby skradzione rzeczy. Barla ju� spakowa�a swoje bezcenne garnki, owijaj�c je w stare ubrania, �eby nie narobi�y ha�asu. W szalu kry�a si� reszta rzeczy rodziny, pilnie strze�onych przed z�odzie- jami z jaskini. - Cicho! Idziemy. Musimy wykorzysta� pe�ni� ksi�- �yc�w. Po raz pierwszy Aramina po�a�owa�a, �e w podzi�ko- waniu za stolarskie us�ugi ojca przydzielono im cz�cio- wo odgrodzon� nisz� przy ko�cu wyrze�bionej w piaskow- cu wielkiej jaskini. By�o tu ch�odno w czasie upalnego lata, ciep�o i zacisznie podczas przenikliwych zimowych wichur, ale teraz, kiedy przeciskali si� ostro�nie w�r�d �pi�cych, wyjs'cie wydawa�o si� niesko�czenie dalekie. Aramina cz�sto przek�ada�a Nex� z ramienia na rami� w czasie w�dr�wki po piasku do rzeki, staraj�c si� omija� stare do�y na odpadki i sterty s'mieci. Nie maj�c warowni, z kt�rej mogliby by� dumni, bezdomni nie dbali o swoje tymczasowe siedziby. Ka�d�, niewa�ne, jak d�ugo zajmo- wan�, otacza�y nieme �wiadectwa ich obecno�ci. Wzesz�y ksi�yce, jasny Belior wysoko na niebie i mniej- szy, ciemniejszy Timor o po�ow� ni�ej, o�wietlaj�c rzek� Igen. Aramina zastanawia�a si�, od jak dawna ojciec pla- nowa� ucieczk�. Mieli nie tylko �wiat�o, ale r�wnie� gwa- rancj� wzgl�dnie �atwej i bezpiecznej przeprawy na stron� Lemos, bo letnie s�o�ce obni�y�o poziom wody. Wiedzia- �a, �e Thella i Giron po po�udniu zajrzeli do jaskini, wi�c prawdopodobnie nie zjawi� si� w najbli�szym czasie, co zapewnia�o uciekinierom pewne bezpiecze�stwo. Dzi�, na szcz�cie, zostawili j� w spokoju, ale mo�e rozmawiali z Dowellem. Zreszt� bezpo�redni pow�d nag�ej ucieczki nie mia� znaczenia. Aramina cieszy�a si�, �e opuszcza ha- �a�liw�, cuchn�c�, przeludnion� jaskini�. Wiedzia�a, �e Barla te� b�dzie zadowolona. Jej brat Pell, kt�ry uwielbia� przechwala� si� swoj� rodzin�, teraz b�dzie mia� za s�u- chaczy tylko whery i w�e tunelowe mieszkaj�ce w g�- rach i lasach. Zwierz�ta poci�gowe by�y ju� zaprz�gni�te do niedu- �ego wozu, wystarczaj�cego dla czterech os�b. Poniewa� Aramina s�ysza�a smoki i dzi�ki temu wiedzia�a, kiedy na- st�pi Opad Nici, rodzina mog�a podr�owa� swobodnie. Ten jej dar, do niedawna uwa�any za najcenniejszy skarb rodziny, W�adczyni Bezdomnych Thella pragn�a wyko- rzysta� do w�asnych niecnych cel�w. Aramina jeszcze raz prze�o�y�a �pi�c� siostr�, bo bo- la�y j� r�ce, a Nexa, jak ka�de brzemi�, z ka�dym krokiem robi�a si� coraz ci�sza. Pell rozbudzi� si� zupe�nie; wcze�- niej Dowell musia� zakry� mu usta d�oni�, by st�umi� pierw- szy wybuch protestu. Teraz drepta� obok ojca, d�wigaj�c tobo�ek z szala, i marudzi� pod nosem. Aramina podesz�a do brata. - Gdyby� tyle nie gada�, �eby si� popisa�, nie musie- liby�my ucieka� - szepn�a cicho. - Nie uciekamy - odburkn�� i st�kn��, gdy tobo�ek uderzy� go w gole�. - Nie uciekamy. Zmieniamy ob�z! - odgryz� si�, powtarzaj�c jej s�owa, kt�rymi przy poprzed- nich okazjach �agodzi�a pi�tno ich bezdomno�ci. - Ale dok�d pojedziemy - nagle jego ton sta� si� p�aczliwy - �eby Thella nas nie znalaz�a? - To na mnie jej zale�y, a mnie nie znajdzie. B�dziesz bezpieczny. - Nie chc� by� bezpieczny - odpar� Pell m�nie - sko- ro musisz ucieka� przeze mnie. - Sza! - przykaza� Dowell ostro. Dzieci milcza�y przez reszt� drogi. Zwierz�ta poci�gowe, Tr�caj i Popchaj, odwr�ci�y g�o- wy i cicho zamrucza�y na widok zbli�aj�cych si� znajo- mych ludzi. Dowell zostawi� im w workach do�� ziarna, by nie narzeka�y. Barla wesz�a na ty� wozu krytego sk�r�, wzi�a �pi�c� Nex� od Araminy i tobo�ek od Pella, po czym ruchem r�ki kaza�a dzieciom i�� na prz�d, gdzie Dowell odwi�zywa� lejce od kamienia. Ulokowali si� po obu stro- nach zaprz�gu, by przynagli� bydl�ta do wej�cia do rzeki i wyjechania na brzeg po drugiej stronie. Dowell i Barla mieli i�� z ty�u, �eby w razie czego popchn�� w�z. Mimo pory i okoliczno�ci wyjazdu, Aramina odetchn�- �a z ulg�, gdy wreszcie ruszyli w drog�. Dwa Obroty temu bardzo si� ucieszy�a, �e nie musi ju� d�u�ej brn�� dzie� po dniu w nu��cym tempie Tr�caj� i Popchaj a. Teraz nawet m�cz�ca podr� by�a du�o lepsza od perspektywy udzia- �u w podst�pnych knowaniach Thelli. - Nie jeste�my bezdomni z wyboru, Aramino - po- wtarza�a cz�sto Barla - bo tw�j ojciec �y� godnie pod rz�- dami Lorda Kale z Warowni Ruatha. Och... - Barla kr�ci�a g�ow� i przyciska�a r�ce do ust pod wp�ywem strasznych wspomnie�. - Co za przewrotny i zdradziecki, jak okrut- ny i bezlitosny cz�owiek! W ci�gu jednej strasznej godzi- ny wymordowa� ca�� rodzin� w�adcy! - Tutaj Barla bra�a si� w gar��, dumnie podnosi�a g�ow�. - Tw�j ojciec nie b�dzie s�u�y� Lordowi Faxowi z Wysokich Rubie�y. - Barla zachowa�a godno�� mimo wszystkich zniewag, jakie spo- tyka�y bezdomnych. Nie nale�a�a do os�b szafuj�cych s�o- wami. Jej zajad�o�� wi�c tym bardziej zapada�a w pami�� i Aramina, podobnie jak rodze�stwo, zna�a Faxa jako �aj- daka, grabie�c� i tyrana, nie posiadaj�cego ani jednej po- zytywnej cechy. - Mieli�my do�� dumy, by odej��, kiedy wyda� ten haniebny rozkaz... - Barla cz�sto rumieni�a si� i blad�a, wspominaj�c t� cz�� historii. - Wasz ojciec zbu- dowa� ten w�z, �eby�my mieli czym je�dzi� na Zgroma- dzenia. - Barla wzdycha�a. - Uczestniczy� w nich jako szano- wani gospodarze, nie w��cz�dzy bez domu i przyjaci�. W tym czasie W�adcy innych Warowni woleli nie sprzeci- wia� si� Faxowi i cho� wasz ojciec by� pewny, �e wsz�- dzie zostanie przyj�ty z otwartymi ramionami, sta�o si� inaczej. Nie jeste�my dzie�mi. Zachowali�my honor i nie b�dziemy s�u�y� Faxowi, kt�ry jest samym z�em. Cho� Barla pomija�a milczeniem pewne rzeczy, ostat- nio dorastaj�ca Aramina zaczyna�a pojmowa� znaczenie tych niedom�wie�. Mimo niedostatk�w czternastu Obro- t�w koczowniczego �ycia i licznych ci��, b�d�cych do- wodem powa�ania Dowella, Barla zachowa�a pi�kn� twarz i szczup�� figur�. Aramina wiedzia�a, �e Barla jest pi�k- niejsza od wi�kszo�ci bezdomnych kobiet; zauwa�y�a te�, �e kiedy wje�d�ali do nowej Warowni, skrywa�a l�ni�ce w�osy pod wystrz�pionym szalem i zak�ada�a wiele warstw ubra�, jak zmarzni�ta biedaczka. Dowell by� �wietnym cie�l�. Mia� skromne, ale docho- dowe gospodarstwo na ziemiach Lorda Kale w lasach Ru- athy. Wie�ci o zdradzieckiej masakrze dotar�y w g�rskie lasy d�ugo po wydarzeniu, kiedy oddzia� nieokrzesanych �o�nierzy Faxa wpad� na podw�rze i obwie�ci� zdumione- mu gospodarzowi zmian� w�adcy. Dowell pochyli� g�ow�, ukrywaj�c skrz�tnie pogard� i strach. Mia� nadziej�, �e �aden z �o�nierzy nie wie, i� jego �ona, Barla, spodziewa- j�ca si� w�wczas pierwszego dziecka, r�wnie� ma w �y- tach krew ruatha�sk�. Je�li Dowell liczy�, �e potulna akceptacja losu i od- osobnienie ustrze�e go przed zainteresowaniem Faxa, to si� przeliczy�. Dow�dca �o�nierzy nie by� �lepy. Je�li na- wet nie odgad� pochodzenia Barli, to wystarczy� mu rzut oka, by pozna� si� na jej urodzie, godnej Lorda Faxa. Dowell dostrzeg� jego badawcze spojrzenie i opracowa� plany awaryjne, poczynaj�c od ukrycia wozu i dw�ch zwierz�t poci�gowych w �lepej g�rskiej dolinie od strony Tilleku. Kiedy min�o p� Obrotu i nikt nie zajrza� do le�- nego gospodarstwa, Dowell doszed� do wniosku, �e by� zbyt ostro�ny i �le oceni� reakcj� m�czyzny na urod� Barli. Nied�ugo p�niej Lord Fax z dwoma dziesi�tkami ludzi wypad� galopem z w�skiej przecinki na podw�rze. Zrobi� straszn� min�, gdy zobaczy� Barl� w odmiennym stanie. � < - C�, niebawem si� oszczeni. Zabra� j� za dwa mie-t si�ce. Dopilnowa�, �eby czeka�a na wezwanie swojegdf W�adcy! Nie ogl�daj�c si� za siebie, Fax zawr�ci� spienionego j[ biegusa i smagaj�c go biczem z surowej sk�ry odjechali1 tam, sk�d przyby�. Dowell i Barla opu�cili gospodarstwo w ci�gu godzin ny. Siedem dni p�niej nast�pi� przedwczesny por�d i chlof piec zmar�. Na domiar z�ego uciekinierzy nje znale�li schro- nienia w warowni Tillek. - Nie tak blisko Faxa, cz�owieku. Mo�e dalej na za- chodzie - poradzi� im pierwszy gospodarz. - Nie chc�, �eby zapuka� do drzwi mojego domu. Nie on! Tak w�a�nie Dowell i Barla rozpocz�li d�ug� w�dr�w- k�. Ruszyli na zachodnie pogranicze Tilleku. Znale�li tam kr�tkie wytchnienie, podczas gdy Dowell rze�bi� misy i kub- ki albo sk�ada� szafy lub wozy. Sp�dzali po par� tygodni tu, p� Obrotu tam. Aramina, pierwsze dziecko Barli, kt�- re prze�y�o por�d, przysz�a na �wiat w drodze przez g�ry Fortu. Wie�ci o �mierci Faxa dop�dzi�y ich na rozleg�ych r�wninach Keroon nied�ugo po narodzinach Nexy. - Warownia Ruatha przynios�a Faxowi tylko chorob� i k�opoty - oznajmi� harfiarz w Warowni Keroon, gdzie Dowell budowa� stajnie. - W takim razie mo�emy wr�ci� i upomnie� si� o na- o sze gospodarstwo. - Je�li jest o co. Ale s�ysza�em, �e Lytol jest uczci- wym cz�owiekiem i potrzebuje dobrych robotnik�w - rzek� harfiarz, spogl�daj�c na poznaczone belki, kt�re dopaso- wywa� Dowell. - Wobec tego wr�cimy - powiedzia� Dowell do Barli - kiedy wywi��� si� z umowy z Mistrzem Cechu. Ponad p� Obrotu p�niej rozpocz�li d�ug� podr� w g�- r� p�wyspu Keroon, z podro�ni�t� c�rk�, synkiem i nie- mowl�ciem. Wtedy Ni� zacz�a opada� na zielon� krain�, siej�c spustoszenie w�r�d mieszka�c�w, kt�rzy niemal zapomnie- li o istnieniu swego odwiecznego wroga. Raz jeszcze smoki zape�ni�y niebo ognistym oddechem, pal�c w locie plag�, ratuj�c �yzne ziemie przed po�eraj�c� wszystko Nici�. Dla bezdomnych podr�e sta�y si� bardziej ryzykowne ni� zwykle. Ludzie pragn�li bezpiecze�stwa, jakie dawa�y im kamienne �ciany, solidne drzwi i tradycyjne przyw�dz- two w�adc�w. W Warowniach niewiele miejsca znajdowa- �o si� dla tych, kt�rzy nie mieli prawa do opieki W�adcy, zapas�w i schronienia. Strach pad� na nieszcz�nik�w, z r�nych powod�w niemaj�cych w�asnych gospodarstw czy mo�liwo�ci wst�pienia do Cechu. W przypadku Dowella i Barli groz� lekko u�mierza� niespodziewany dar Araminy, kt�ra s�ysza�a smoki. Kiedy pierwszy raz w dobrej wierze opowiedzia�a rodzicom o za- s�yszanych rozmowach, dosta�a ci�gi za zmy�lanie. Po- tem nadszed� dzie�, gdy z uporem powtarza�a, �e smoki m�wi� o rych�ym Opadzie. Ze �zami w oczach nie odwo- �a�a swoich s��w nawet pod gro�b� drugiego lania i ode- s�ania do ��ka bez kolacji. Dowell musia� j� przeprosi�, gdy zobaczy� na niebie czo�owy skraj Nici, srebrn� smug� upstrzon� ognistymi kwiatami smoczych oddech�w. Wszy- scy byli jej wdzi�czni, kul�c si� pod w�sk� skaln� p�k�, kt�ra z ledwo�ci� ich os�ania�a. - W�adcy Ruathy zawsze udzielali go�ciny je�d�com smok�w - powiedzia�a Barla, os�aniaj�c ramieniem po- p�akuj�c� Not�. Wyplu�a piasek z ust. - Nikogo w mojej najbli�szej rodzinie nie zabrano w czasie Poszukiwania, ale te� za mojego �ycia nie by�o wielu Poszukiwa�. Ara- mina dosta�a sw�j dar prawem krwi. - I pomy�le�, zawsze narzeka�em, �e moje pierwsze dziecko jest dziewczynk� - mrukn�� Dowell, u�miechaj�c si� do Araminy skulonej w najbezpieczniejszym zakamarku pod skaln� p�k�. - Zastanawiam si�, czy Nexa te� b�dzie s�ysze� smoki. - Za�o�� si�, �e ja b�d�, gdy podrosn� - o�wiadczy� Pell, nie chc�c, by wszystkie zaszczyty przypad�y starszej siostrze. - W czasie podr�y przez R�wniny Telgaru do Ru- athy b�dziemy bezpieczni, bo Aramina ostrze�e nas przed Opadem. Nie b�dziemy musieli prosi� �adnego W�adcy o schronienie! Dowell by� dumnym cz�owiekiem, wi�c �ycie bez ogra- nicze� i zobowi�za� wiele dla niego znaczy�o. Z nadej- �ciem Opadu bezdomni cierpieli dotkliwsze ni� zwyk�e upokorzenia ze strony posiadaczy, wielkich i drobnych. Gospodarze i rzemie�lnicy pod byle pretekstem odmawia- li im go�ciny, sprzedawali towary po zawy�onej cenie, pozbawiaj�c ich nielicznych przecie� marek, zmuszali do wielu godzin ci�kiej pracy za sam przywilej ochrony przed Nici�, odzierali z godno�ci i honoru, a nade wszyst- ko ��dali wdzi�czno�ci nawet za najb�ahsze dobrodziej- stwo. Rado�� niewielkiej rodziny nie trwa�a d�ugo, bo ich zwierz�ta poci�gowe uciek�y ze strachu przez Opadem. Dowell musia� wr�ci� pieszo do Warowni Keroon, gdzie za twardo wytargowan� stawk� wynaj�� si� do pracy na czas nast�pnego Obrotu. Wr�ci� z now� par� zwierz�t do kryj�wki, gdzie jego bliscy czekali w obawie przed bez- domnymi i Nici�. Po wywi�zaniu si� z umowy Dowell zawr�ci� zaprz�g na zach�d. Poronienie i gor�czka Barli zmusi�y ich do szu- kania schronienia w wielkiej grocie w Igenie. Zostali tam, kiedy determinacja Dowella os�ab�a pod wp�ywem szere- gu nieszcz�s'�, najwyra�niej maj�cych na celu uniemo�li- wienie im powrotu do Warowni Ruatha. Teraz jechali przez noc, staraj�c si� uciec przed kolej- nym niebezpiecze�stwem gro��cym ich honorowi i planom. Dowell zdoby� sk�d� map� Warowni Lemos z nanie- sionymi drogami, szlakami i �cie�kami. W g�rzystym i le- sistym Lemos nie korzystano z dr�g wodnych, jak w innych cz�s'ciach Pernu. Dowell wybiera� najmniej ucz�szczane szlaki i pilnowa�, �eby zaciera� wszelkie �lady po obozo- wiskach. Kiedy wreszcie zezwoli� ludziom i zwierz�tom na chwil� odpoczynku, zbli�a�o si� po�udnie. W czasie kr�tkiego popasu zmia�d�y� li�cie i zabarwi� sk�rzan� bud� na zielono, �eby w�z by� mniej widoczny dla wypatruj�- cych oczu. - W lasach Lemos b�dziemy bezpieczni - powiedzia�, podnosz�c na duchu rodzin� i siebie. - W g�rach nie bra- kuje jaski�, kt�rych nikt nie znajdzie... - W takim razie jak my to zrobimy? - zapyta� Pell przy- tomnie. - My b�dziemy pilnie szuka� - odpar�a Aramina, nim ojciec zd��y� si� rozz�o�ci�. - Aha! - Zamieszkamy tam sami i b�dziemy �y� z tego, co da- dz� nam lasy - m�wi�a Aramina. - B�dziemy mie� drewno na opa�, a do jedzenia orzechy i .korzenie, bo umiemy je znajdywa�, i jagody, i pieczone whery... - Pieczone whery? - Pell u�miechn�� si� na my�l o ta- kim przysmaku. - Umiesz przecie� robi� doskona�e sid�a... - W Igen zawsze �apa�em wi�cej w�y tunelowych ni� ktokolwiek inny - zacz�� Pell. Nagle przypomnia� sobie, �e uciekaj� na z�amanie karku z powodu jego przechwa- �ek, wi�c zakry� usta r�k� i ze wstydu zwin�� si� w k��bek. - W le�nych jaskiniach powinno by� mn�stwo w�y, prawda, mamo? - zapyta�a Aramina, chc�c rozja�ni� za- smucon� twarz matki i lituj�c si� nad bratem, kt�rego przy- gniata�o poczucie winy. - Powinno - zgodzi�a si� Barla z roztargnieniem ro- dzica, kt�ry tak naprawd� wcale nie s�ucha paplaniny dzie- ci. Dowell wyda� rozkaz i wyruszyli. Par� godzin p�niej Tr�caj odm�wi� pos�usze�stwa, a kiedy Dowell zamierzy� si� na niego kijem, opad� na kolana. Wyprz�g�szy krn�br- ne bydl�, zmusili Popchaja do wci�gni�cia wozu w krzaki przy szlaku. - Tr�caj ma sw�j rozum - mrukn�� Pell do siostry, gdy zm�czone dzieci zbiera�y ga��zie do przys�onienia wozu. - Ojciec te�. Ja wcale nie chc� pomaga� Thelli ani... - Aramina wstrz�sn�a si� z obrzydzenia - temu je�d�cowi bez smoka, Gironowi. - S� �li jak Fax. - Gorsi. Gdy Barla zacz�a rozdziela� suchy prowiant, stwier- dzi�a, �e Aramina i Pell ju� �pi�. Dopiero kiedy cztery g�ry rozleg�ego pasma Lemos od- grodzi�y ich od rzeki Igen, Dowell zmniejszy� tempo. W trak- cie jazdy po w�skich �cie�kach, bardziej przecinkach ni� dro- gach, nie napotkali �ywego ducha. Nie byli zupe�nie sami, gdy� smoki przemyka�y w po- wietrzu na codziennych patrolach. Aramina upaja�a si� ich rozmowami. Powtarza�a je z humorem, �eby o�ywi� wie- czory przy ognisku - Dowell uzna�, �e niewielkiego, bez- dymnego ognia nikt nie wypatrzy w g�stym lesie. - Dzisiaj znowu by�a zielona Path z Hethem i Monar- them - powiedzia�a dziesi�tego dnia po ucieczce z jaskini Igenu. - Lamath, kr�lowa, znios�a trzydzie�ci pi�knych jaj, ale Monarth m�wi, �e nie ma ws'r�d nich kr�lewskie- go- - Nie zawsze s� jaja kr�lewskie - przypomnia� Do- well, widz�c jej smutn� min�. - Tak powiedzia�a Path. Nie mam poj�cia, czemu Mo- narth by� rozdra�niony. - Nie wiedzia�em, �e smoki gaw�dz� mi�dzy sob� - zdziwi�a si� Barla. - My�la�am, �e rozmawiaj� tylko ze swoimi je�d�cami. - Och, tak - zapewni�a Aramina. - Heth stale m�wi do K'vana, kiedy odbywaj� samotny patrol. - Dlaczego dzi� s� trzy? - zapyta� Pell. - Bo zbli�a si� Opad. - Dlaczego nas nie uprzedzi�a�? - zapyta� Dowell ostro, zirytowany pow�ci�gliwo�ci� c�rki. - Zamierza�am. S�dz�, �e Ni� spadnie na Lemos jutro po po�udniu. - Jak prze�yjemy Opad w tych lasach? - Dowell ze- z�o�ci� si� w ko�cu. - M�wi�e�, �e w Lemos jest mn�stwo jaski� - przy- pomnia� Pell, krzywi�c buzi� do p�aczu. - Musimy znale�� jedn�! - rzek� Dowell ponuro. - Zaczniemy poszukiwania jutro z samego rana. Aramino, ty i Pell b�dziecie szuka� z przodu, na zboczu. Nad nami jest nagie urwisko i gdzie� tam musi by� grota nadaj�ca si� na schron. - Potrzebujemy te� wi�cej korzeni i wszystkiego, co tylko nadaje si� do jedze�iia - doda�a Barla, pokazuj�c pu- sty rondel. - Suszone mi�so i warzywa ju� si� sko�czy�y. - Dlaczego Ni� spada zawsze wtedy, gdy nie ma si� gdzie schowa�? - zapyta� Pell, cho� nie spodziewa� si�, �e kto� mu odpowie. Mia� okazj� do dalszych narzeka� nazajutrz rano, kie- dy tylne ko�o trafi�o w przys�oni�t� li��mi dziur�, z�ama�o przetyczk� i leniwie przewr�ci�o si� na bok. Bydl�ta po- ci�gn�y w�z kawa�ek dalej, orz�c osi� ziemi�. Dowell z po- nur� min� obejrza� zniszczenia. Z westchnieniem d�ugo wystawianej na pr�b� cierpliwo�ci zabra� si� do zak�ada- nia ko�a. Rzecz jasna, ko�o spad�o nie po raz pierwszy, wi�c Ara- minie i Pellowi nie trzeba by�o m�wi�, �e maj� poszuka� mocnych konar�w i pom�c wtoczy� kamie� pod w�z. Operacja przebiega�a sprawnie. Gdy tylko Dowell i Barla d�wign�li �o�e wozu, dzieci wsun�y pod sp�d dwa ka- mienie. Dowell za�o�y� ko�o i stwierdzi�, �e nie maj� ju� w zapasie sworzni ani przetyczek. Ostatnie zu�y� w czasie podr�y do jaskini Igen, a w czasie d�ugiego Obrotu nie mia� powod�w, �eby zrobi� nowe. - Dowell, jestes'my w �rodku lasu - zgani�a go Barla, ucinaj�c potok oskar�e�, jakimi si� obrzuca�. - Znajdzie- my twarde drewno. Wystruganie nowych ko�k�w nie zaj- mie du�o czasu. Dzieci w tym czasie mog� poszuka� je- dzenia i jaskini. Ruszaj si�! - Poda�a mu toporek. - Ja ci pomog�. Aramino, we� worek i sk�rzany kube�ek. Pell, zastaw sid�a, jak zobaczysz �lady w�a. Nexa, zabierz �o- patk�, ale uwa�aj, �eby� nie zgubi�a jej w lesie. - Aramino, je�li us�yszysz co� wi�cej o Opadzie od smok�w, natychmiast mi powiedz - przykaza� Dowell, id�c do twardego drzewa dostrze�onego ze szlaku. - Od razu. Troje dzieci gnanych duchem przygody pobieg�o szla- kiem, kt�ry zygzakiem wspina� si� pod g�r�. Pokona�y cztery zakosy, maj�c las po obu stronach. Pell wypatrzy� par� szarych ska� i upar� si�, �eby je sprawdzi�, mimo �e nie wygl�da�y obiecuj�co. Dalej przecinka bieg�a prosto i nik�a za skalnym za�omem. Na stromym zboczu na pra- wo od �cie�ki drzewa rzed�y, ust�puj�c nagiej skale. - P�jd� si� rozejrze�, 'Mina! - krzykn�� Pell i pobieg� co si� w nogach. Nexa przywo�a�a Aramin� do skupiska przywi�d�ych czerwonych k��czy rosn�cych po drugiej stronie �cie�ki. Aramina przez chwile patrzy�a, jak Pell wspina si� po stromym i �liskim zboczu. Potem posz�a pom�c Nexie szu- ka� jedzenia. Nied�ugo p�niej us�ysza�a gwizd Pe��a, um�- wiony sygna� alarmowy. Przestraszona, �e zrani� si� w cza- sie wspinaczki, biegiem wr�ci�a na szlak. - Znalaz�em jaskini�, 'Mina! Znalaz�em jaskini�. - Pell zsuwa� si� z urwiska. - G��bok�. Jest te� miejsce dla zwie- rz�t. - Jego g�os wznosi� si� i opada�, gdy na wp� zbiega�, na wp� zje�d�a� do siostry. - Zgubi�e� to, co zdoby�e� - powiedzia�a surowo, wska- zuj�c po�amane ga��zki z orzechami, kt�re �ciska� w r�- ku. - �adna strata. - Pell wyrzuci� bezu�yteczne kawa�ki i strzepa� wilgotne li�cie ze sk�rzanych spodni. - Jest ich pe�no, gdzie... - urwa� z niepewn� min�, zatrzymuj�c r�k� w powietrzu. - Hmm, znowu rozprute - powiedzia�a Aramina ze zniecierpliwieniem. Z�apa�a brata i okr�ci�a dooko�a, �eby zobaczy� jego spodnie. Westchn�a, z trudem panuj�c nad z�o�ci�. Pell nigdy nie my�la� o ryzyku ani konsekwen- cjach. - Pu�ci� szew. Sk�ra jest ca�a. Mama naprawi! W ja- skini, kt�r� znalaz�em, jest mn�stwo miejsca. - U�miech- n�� si� od ucha do ucha, chc�c rozweseli� siostr�, i roz�o- �y� r�ce, �eby pokaza� wspania�o�� swojego odkrycia. - Daleko st�d? - Aramina z zadum� zmierzy�a nachy- lenie stoku. - Nie jestem pewna, czy Tr�caj i Popchaj da- dz� rad�. - Dadz�, bo tam jest trawa i woda... - Jaskinia jest wilgotna? - Nie! Sucha tak daleko, jak tylko wszed�em. - Pell przekrzywi� g�ow� na bok. - Pami�ta�em, �eby nie i�� do samego ko�ca, przed czym zawsze mnie przestrzega�a�. Tylko na tyle, �eby zobaczy�, �e jest du�a i sucha. I wi- dzia�em �lady w��w tunelowych. Pyszno�ci! - Przewr�ci� oczami i obliza� usta, my�l�c o czekaj�cej ich uczcie. - Jest nawet strumie� i... kaskada. Aramina zawaha�a si�, patrz�c na stromy stok. Zasta- nawia�a si�, czy Pell nie przesadza. Jej brat przejdzie przez �ycie, widz�c tylko to, co b�dzie mia� nadziej� zobaczy�. Ale w tej chwili liczy�o si� tylko schronienie. Niewa�ne, czy Pell przesadza�, wa�ne, �e znalaz� jaskini�. Ojciec za- decyduje, czy si� nadaje. - Jak daleko? - Trzeba wej�� na szczyt... - Pell wyci�gn�� r�k� - a potem w d� za gajem orzech�w. Gdy skr�cisz w prawo przy rozwidlonej brzozie, na wprost zobaczysz wej�cie. Ma dobry nawis. Chod�, poka�� ci. - Nie, zaczekasz tutaj. Nexa jest na dole, szuka ko- rzonk�w... - Aramina skrzywi�a si� na widok kwa�nej miny brata - kt�re s� tak samo potrzebne jak jaskinia. - Zn�w si� zawaha�a. Mo�e jednak powinna najpierw obejrze� gro- t�, �eby nie rozbudza� fa�szywych nadziei. - 'Mina, przecie� nie zmy�la�bym co do schronu. Aramina uwa�nie przyjrza�a si� twarzy brata. Nie, Pell nie k�ama�by w tak wa�nej sprawie. Promie� s�o�ca przedar� si� przez chmury i korony szumi�cych drzew, przypomi- naj�c, �e zosta�o niewiele czasu, je�li chc� si� ukry� przed opadem Nici. - Nie odchod�! Wiesz, jak Nexa si� boi. - Aramina zr�cznie zawi�za�a sznurkiem worek z korzonkami i po�o- �y�a go z boku �cie�ki. - Nie odst�pi� jej na krok. Ale chyba b�dzie lepiej, gdy rozejrz� si� za drewnem na ognisko. - Wykr�ciwszy si� od znienawidzonego kopania korzeni, Pell sumiennie zabra� si� do zbierania chrustu. Aramina �wawo schodzi�a w d� szlaku, d�ugie war- kocze uderza�y j� po ramionach i po�ladkach. Cechowa�a j� zwinno�� ruch�w, kt�rej pozazdro�ci�by jej ka�dy go- niec z Warowni. S�o�ce pod��a�o w �lad za ni�, o�wietlaj�c zaro�ni�t� �cie�k�, tak mi�kk�, �e marsz by� czyst� przyjemno�ci�. Aramina zwolni�a, gdy zacz�y si� zakr�ty. Pilnie nas�u- chiwa�a, lecz s�ysza�a tylko w�asne kroki. Przecie� wystru- ganie ko�k�w nie mog�o zaj�� ojcu a� tyle czasu! Dowell i Barla powinni ju� by� w drodze. Dlaczego nie s�ycha� poskrzypywania wozu ani pokrzykiwa� ojca, pop�dzaj�- cego bydl�ta? Aramina wypatrywa�a krytego wozu mi�dzy g�sto ros- n�cymi drzewami. Niepok�j j� pop�dza� i p�dzi�a w d� �cie�ki, nie mog�c si� doczeka� uspokajaj�cego widoku czy d�wi�ku. Bieg�a coraz szybciej, teraz ju� pewna, �e sta�o si� co� z�ego. Czy�by W�adczyni Bezdomnych, Thella jednak ich dop�dzi�a? Chc�c skr�ci� drog�, �ci�a nast�pny zakr�t i przedar- �a si� przez krzaki. Wreszcie dostrzeg�a mi�dzy drzewami wysmarowan� na zielono bud� wozu. Teraz posuwa�a si� ostro�niej. W�z sta� w tym samym miejscu co dwie godzi- ny temu. Dr��ca ze strachu Aramina zatrzyma�a si�, nas�uchu- j�c g�os�w, basowego dudnienia Girona czy skwaszone- go altu Thelli. S�ysz�c tylko szum wiatru w bezlistnych ga��ziach, krok po kroku posuwa�a si� dalej, a� znalaz�a si� tu� przed wozem. O ma�o nie krzykn�a, przestraszo- na, po czym zsun�a si� po skarpie i zadr�a�a z przera�e- nia, gdy zobaczy�a g�ow� i ramiona ojca wystaj�ce spod wozu. Kamienie obsun�y si� i ko�o zn�w le�a�o na boku. Aramina ju� by�a pewna, �e ojciec nie �yje zmia�d�ony, gdy nagle dostrzeg�a kamie�, kt�ry wpad� pod �o�e wozu i podtrzymywa� najwi�kszy ci�ar. Dopiero gdy us�ysza�a chrapliwe st�kni�cie i szloch, u�wiadomi�a sobie, �e matka pr�buje d�wign�� w�z. - Mamo! - Nie daj� rady, 'Mina! - za�ka�a Barla, opieraj�c si� o dr�g ze zm�czenia. - Pr�buj� i pr�buj�... Aramina, nic nie m�wi�c, mocno nacisn�a dr�g. Jed- nak mimo �e Barla pomaga�a jej ze wszystkich si�, obie by�y za lekkie, �eby podnie�� w�z wi�cej ni� na szero- ko�� palca. - I co teraz zrobimy, 'Mina? Nawet je�li zawo�amy Pella i Nex�, niewiele nam pomog�... - Barla z p�aczem osun�a si� na ziemi�. - Podnios�y�my do�� wysoko. Pell i Nexa mogliby go wyci�gn��... - Aramina odwr�ci�a si� do ojca. Jego ogo- rza�a twarz a� poszarza�a. Puls na szyi bi� powoli, ale mia- rowo. - Pell znalaz� jaskini�, niedaleko st�d. Zaraz wr�c�. Nie czekaj�c na sprzeciw Barli, Aramina szybko po- bieg�a w g�r� szlaku. Pell i Nexa maj� dos'� si�y. Musz�. Nie mia�a odwagi my�le�, co b�dzie, je�li si� myli. Musz� si� pospieszy�. S�o�ce zagl�daj�ce jej w oczy ostrzega�o, �e maj� niewiele czasu na uratowanie Dowella i zaprowa- dzenie wozu do jaskini. Aramina skupi�a si� na najwa�- niejszych sprawach i ma�o brakowa�o, a zauwa�y�by j� smok szybuj�cy po niebie. Zatrzyma�a si� gwa�townie, o ma�o co nie upad�a. Smoku, smoku, wys�uchaj mnie! Pom� mi! POMOCYl Nigdy dot�d nie pr�bowa�a porozumie� si� ze smokami, ale pomy�la�a, �e smoczy je�dziec nie zostawi jej w po- trzebie. Z pewno�ci� jest na tyle silny, by pom�c. Kto wzywa smoka? Pozna�a g�os Hetha. To ja, Aramina. Na �cie�ce, nad rzek� w lesie. Prosz�, pom� mi. W�z przycisn�� mojego ojca. I niebawem spad- nie Ni�! Podskakiwa�a na �cie�ce, gor�czkowo wymachu- j�c r�kami. B�agam, pom�! Nie musisz krzycze�. S�ysza�em za pierwszym razem. M�j je�dziec chce wiedzie�, kim jeste�. Aramina z ulg� zobaczy�a, �e smok zawraca, opada- j�c w stron� szlaku. M�wi�am ci, jestem Aramina. Mam mu powiedzie�? Aramina niecz�sto spotyka�a si� z takimi wzgl�dami. Tak, oczywi�cie. Ty jeste� Heth? Jestem Heth. M�j je�dziec nazywa si� K'van. Jak si� masz? Mia�bym si� znacznie lepiej, gdyby�my ci� widzieli. Stoj� tu�aj, na �rodku �cie�ki. A w�z jest du�y..- M�j ojciec pomalowa� go na zielono. Gdyby� poszybowa� ni- �ej... Jestem smokiem, nie wherem... K'van zobaczy� w�z. Aramina rzuci�a si� na prze�aj przez krzaki i dotar�a do wozu wtedy, kiedy smok i je�dziec. Barla omal nie ze- mdla�a, przestraszona ich niespodziewan� wizyt�. - Nie b�j si�, mamo. Oni nam pomog�. S� znacznie silniejsi od Pella i Nexy. - Aramina spostrzeg�a, �e Tr�caj i Popchaj zdecydowanie nie maj� ochoty przebywa� w po- bli�u smoka. Z�apa�a je za k�ka w nosach i przywi�za�a mocno do kamienia. Specjalnie sprawia�a im b�l, �eby oderwa� ich uwag� od smoka. Na szcz�s'cie, je�dziec skierowa� Hetha za w�z, kt�ry os�oni� go przed wzrokiem zwierz�t. Aramina nieco zmieszana stwierdzi�a, �e smok i je�- dziec s� bardzo m�odzi. Zawsze my�la�a, �e spi�owe smo- ki musz� by� wielkie. Faktycznie na niebie Heth wydawa� si� ogromny. Dopiero teraz zobaczy�a, �e jest m�odziutki, a jego je�dziec, K'van, ni�szy i m�odszy od niej. K'van wyczu� jej rozczarowanie, bo wypr�y� ramio- na i poderwa� brod�. Podszed� do dr�ga opartego o g�az i popatrzy� na le��cego Dowella. - Mo�e jeste�my weyrz�tkami, ale zdo�amy ci pom�c - powiedzia� bez cienia urazy. Odwr�ci� si� do smoka. - Naci�nij na to przednimi �apami, Heth. Chod�, Aramino. Aramina oderwa�a oczy od spi�owego smoka, kt�ry przysun�� si� i opar� pi�ciopalczaste szpony na dr�gu. - Na m�j znak, Heth. - K'van u�miechn�� si� do Ara- miny, gdy ukl�kli przy nieprzytomnym Dowellu, wsuwa- j�c r�ce pod jego pachy. - Ju�, Heth! Naciskaj! B�yskawicznie wyci�gn�li Dowella spod wozu. Z krzy- kiem niewys�owionej ulgi Barla przypad�a do m�a i roz- pi�a mu koszul�, �eby oceni� obra�enia. K'van przytom- nie pod�o�y� drugi kamie� pod w�z. - Trzeba za�o�y� ko�o - powiedzia� do Araminy. - Spisa�e�' si�, Heth. - Jestem bardzo silny - odpar� smok z nutk� przechwa�- ki. Niebieskawa ziele� wirowa�a w jego wielkich oczach, gdy naciska� na dr�g. - Rzeczywi�cie, jeste� pi�knym stworzeniem - zawo- �a�a Aramina. - W porz�dku, Heth, mo�esz pu�ci� - powiedzia� K'van, przytrzymuj�c kamie�. - Powoli. W�z osiad� na kamieniu, skrzypi�c. K'van rozejrza� si� doko�a i triumfalnie podni�s� ko�ki, kt�re le�a�y w trawie. - Mamo? - zapyta�a dr��cym g�osem Aramina, od- wracaj�c si� w stron� ojca. - Nie ma z�amanych ko�ci - odpar�a niepewnie Barla - ale sp�jrz... - Wskaza�a straszliw� sin� pr�g� w poprzek piersi. Odgarn�a w�osy z czo�a Dowella z trosk� tak pe�n� czu�o�ci, �e dwoje m�odych ludzi wymieni�o zak�opotane spojrzenia. K'van dotkn�� ramienia Araminy. - Wiesz, jak za�o�y� ko�o na o�? - Popatrzy� na ni� ze smutkiem. - Ja nie. - Sk�d mia�by� wiedzie�? - Aramina wzi�a od niego ko�ki i z uk�uciem b�lu zauwa�y�a, z jak� staranno�ci� Dowell wy��obi� otw�r do przetyczki. - Jeste� smoczym je�d�cem. - Od niedawna - odpar� K'van z u�miechem, poma- gaj�c jej podnie�� ko�o i zatoczy� do wozu. - Weyrz�tka ucz� si� po trochu z ka�dego fachu potrzebnego w Wey- rze. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy mo�e si� przyda�. Jak teraz! - zako�czy� ze st�kni�ciem. Razem pchn�li ko�o, pr�buj�c osadzi� je na osi. - B�oto zasch�o na pia�cie - powiedzia�a Aramina, gdy K'van przesta� pr�bowa� i nie wiedzia�, co pocz��. No- �em zdrapa�a zasch�e b�oto, znalaz�a spory kamie� i moc- no uderzy�a w ko�o, wbijaj�c je na o�. Uderza�a kilka razy, a potem wsun�a sworze� i przetyczk�. - Dobra w tym jeste� - powiedzia� K'van z podziwem. - Mam do�wiadczenie. Z pomoc� Hetha wyj�li kamie� spod wozu. - Daleko jedziecie? - zapyta� K'van. - Niebawem spad- nie Ni�, a o ile dobrze pami�tam, gospodarstwo le�nik�w le�y kawa� drogi st�d. Barla wstrzyma�a oddech, ale Aramina mia�a gotow� odpowied�. - Wiem, ale mamy op�nienie przez ten wypadek - sk�ama�a spokojnie. - Na szcz�cie, niedaleko jest jaski- nia, tam przeczekamy Opad. - Du�a? - zapyta� K'van. - Wystarczaj�co. A co? - zapyta�a Aramina, nagle czuj- na. - Chwil� przed twoim wezwaniem... - K'van u�miech- n�� si� niewinnie - Heth zauwa�y� gromad� je�d�c�w za rzek�. S� z wami? - Nie. - Barla j�kn�a g�o�no i ze strachem w oczach spojrza�a na Aramin�. - W tej cz�ci las�w Lorda Asgenara nie powinno by� nikogo innego. - Aramina uda�a wielkie oburzenie. - Ale ostrzegano nas, �e w okolicy kr�c� si� bezdomni je�d�cy. - Bezdomni? - K'van natychmiast okaza� czujno��. - Je�li tak, uciekn� na m�j widok. S�uchaj, pomog� wam u�o�y� ojca na wozie. Jed�cie do jaskini, ja zajm� si� je�d�- cami. I uprzedz� Lorda Asgenara. Aramina nie spodziewa�a si� takiego obrotu sprawy, ale podzi�kowa�a K'vanowi, graj�c do ko�ca swoj� rol� w tej farsie. Odpi�a klap� z ty�u wozu i raz