684

Szczegóły
Tytuł 684
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

684 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 684 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

684 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Biblioteczka wydawnictwa RTW Eric Malpass Od si�dmej rano T�umaczenie Krystyna Tarnowska Wydawnictwo RTW Tytu� orygina�u MORNING'S AT SEVEN Autor ERIC MALPASS The Estate of Eric Malpass T�umaczenie KRYSTYNA TARNOWSKA Copyright for the Polish translation by TOWARZYSTWO OPIEKI NAD OCIEMNIA�YMI W LASKACH Copyright for this edition by WYDAWNICTWO rtw ISBN 83-87974-00-5 Projekt ok�adki WYDAWNICTWO rtw Druk: BZGraf Ksi��k� t� po�wi�cam Michaelowi i Jeanet, Heather i Rosemary Rozdzia� pierwszy �wit i niebo jak zimna owsianka. Pada� �nieg i kilka wilgotnych �at czepia si� wci�� za�om�w dachu. W du�ym, niskim domu rodzina tkwi w porannej niedzielnej hibernacji, kuli si� przed zimnem nad-chodz�cego dnia. Ale Gaylord by� nieczu�y na zimno. M�ody Gaylord Pentecost by� nieczu�y na wi�kszo�� zjawisk. Obudzi� si� i po�azi� sobie jaki� czas po ��ku. Kiedy go to znudzi�o, podci�gn�� pid�am� na nie istniej�cy brzuch i wyruszy� z misj� dobrej woli. Obch�d domu zacz�� od dziadka. W pokoju dziadka by�o ciemno. Odsun�� zas�ony. Zas�ony wisia�y na mosi�nych k�kach. Odsuwane przez kogo� innego pobrz�kiwa�y jak kastaniety. Od-suwane przez Gaylorda og�usza�y niczym huk karambolu na autostradzie. Dziadek nawet nie otworzy� oczu. - Wyno� si� st�d natychmiast - powiedzia�. Pod ko�dr� dziadek wygl�da� jak twarda, ma�a, okr�g�a g�rka. Gaylord rozp�dzi� si�, skoczy� i wyl�do-wa� na jej grzbiecie. - Jestem rycerz - wrzasn�� - a ty jeste� moim wierzchowcem! 5 - Nie jestem �adnym wierzchowcem - j�kn�� dzia-dek. - Jestem starym cz�owiekiem, kt�ry pragnie odrobiny spokoju. Ch�opiec przytkn�� badawczo palec do jednej pra-starej powieki. Poddar� powiek�, zamy�lony spojrza� w ��tawe, zgn�bione, �a�osne oko. Odj�� palec, powie-ka opad�a. - Chcesz, �ebym ci zrobi� herbaty? - zapy-ta�. - Tak... je�li ci to zajmie du�o czasu - odpar� dziadek. Gaylord zeskoczy� z wierzchowca. - Nie potrwa nawet minuty - oznajmi� weso�o. - Nie �piesz si�, bardzo ci� prosz� - powiedzia� dziadek. Gaylord poszed� do ciotecznej babki Marigold. - Przynie�� ci herbaty? - zawo�a� od progu. Ale starsza pani, kt�rej aparat akustyczny wraz z okularami i z�bami le�a� na nocnym stoliku, przy-czai�a si� m�wi�c sobie w duchu, �e w takich okolicz-no�ciach jej g�uchota nie jest ju� udr�k� i staje si� b�ogos�awie�stwem, spokojnym schronieniem. Gaylord z�o�y� wizyt� ciotce Rose. Na bia�ej podusz-ce d�uga, blada twarz ciotki wydawa�a si� ��t� plam�. Widok bratanka nie rozja�ni� jej rado�ci�. - Co czytasz? - spyta�. - Ksi��k�. - Jak si� nazywa? - �Psychopatologia w �yciu codziennym" - odpar�a ciotka Rose. - Teraz ju� rozumiesz? - zapyta�a z�o�-liwie. Sylaby stoczy�y si� do m�zgu Gaylorda niczym w�giel spadaj�cy w d� zsypu. I le�a�y na dnie pomie-szane jak groch z kapust�. Zbli�y� si� i zajrza� ciotce Rose przez rami�. - S� obrazki? -Nie - odpar�a. 6 - A o czym to? - O psychopatologii- powiedzia�a. - W �yciu co-dziennym - doda�a wyja�niaj�co. Gaylord poci�gn�� ko�dr�. - Mog� wej��? W ciotce Rose zasz�a raptowna zmiana. Skuli�a si� jak kot przyparty do muru, �ci�gn�a wargi. Zacisn�a d�onie na ksi��ce, jak rowerzysta p�dz�cy w d� bez hamulc�w zaciska d�onie na kierownicy. - Jedyna chwila w ci�gu dnia, kiedy mog� mie� troch� spokoju od tej przekl�tej, zwariowanej rodziny, a ty mi tu przychodzisz! Wyno� si�, chc� poczyta�. Id� do Becky. B�dzie zadowolona, �e ma kogo� w ��ku, cho�by tylko ciebie. - Dygota�a wpatruj�c si� w zadrukowan� stronic�. Gaylord obserwowa� j� z zainteresowaniem. Zda-rza�o si� to ju� dawniej. Cz�owiek m�g� prowadzi� z ni� normaln�, spokojn� rozmow� i nagle ciotka Rose zbiera�a si� w sobie do skoku. Bardzo interesuj�ce. Naturalnie wiedzia�, w czym rzecz. S�ysza�, co m�wi� o tym dziadek. Podszed� bli�ej i wspi�� si� na por�cz mosi�nego ��ka. Nie mia�o sensu tu zostawa�. - Na-pi�aby� si� herbaty? - spyta�. Nie odpowiedzia�a. Postanowi� wi�c p�j�� do ciotki Becky. Ciotka Becky by�a r�owokremowa, ca�a w koron-kach i falbankach. Gaylord lubi� ciotk� Becky. W�a�-ciwie ju� postanowi�, �e jak doro�nie, to si� z ni� o�eni. Poci�gn�� ko�dr�. - W�a� - powiedzia�a. Wlaz�. Ciotka Becky by�a ciep�a i mi�kka, i �adnie pachnia�a. Gaylord nie by� ani ciep�y, ani mi�kki. �Jakby si� mia�o w ��ku du�� �ab�" - pomy�la�a Becky. - Co robi�e�? - spyta�a. - By�em u ciotki Rose. - A co ona robi? 7 - Czyta. Ciotka Becky wydawa�a si� rozbawiona. - Co czyta? Gaylord zastanawia� si� przez chwil�. - Psych... Co� o psach i �opatach - zaryzykowa�. - Nie do wiary. - A potem zrobi�a si� jaka� dziwna. - Dziwna? - Taka ca�a wykrzywiona. Chyba nie bardzo chcia-�a, �ebym u niej zostawa�. - Biedna Rose - powiedzia�a Becky z leniw� satys-fakcj�. Uzna�, �e najwy�szy czas popisa� si� diagnoz� dziadka. - To te jej przekl�te nerwy - oznajmi�. Ciotka Becky przechyli�a g�ow� do ty�u i zacz�a si� �mia�. Zobaczy� mi�dzy jej bia�ymi z�bami ma�y r�o-wy j�zyk. Wsadzi� palec i dotkn�� go. - A ty co robi�a�? - spyta�. - Marzy�am. - O czym? - O m�czyznach. �Marzy� o czym� takim nudnym" - pomy�la�. - Napi�aby� si� herbaty? - spyta�. - Z rozkosz�. Gaylord zeskoczy� z ��ka, znowu podci�gn�� pid�a-m� i skierowa� si� do drzwi. - To nie potrwa minuty - oznajmi�. Poszed� do sypialni rodzic�w. Zdziwi� si� widz�c matk� sam� w ��ku. - Mamo, gdzie jest tatu�? - Na poddaszu. Zacz�� przestawia� drobiazgi na toalecie. - Mamo, dlaczego tatu� �pi na poddaszu? - spyta�. - Bo jest wstr�tny podlec i nie mogli�my znale�� wsp�lnego j�zyka. - Dlaczego nie mogli�cie znale�� wsp�lnego j�zyka? - Bo m�wili�my o pieni�dzach. 8 Gaylord podrepta� do pokoju na poddaszu. Ojciec le�a� na ��ku polowym, owini�ty nieporz�dnie w wojs-kowe koce - jak mumia, kt�ra zacz�a si� rozwija�. Rozpaczliwie udawa�, �e �pi. - Tatusiu, dlaczego �pisz na poddaszu? - Nie �pi� - odpar� ojciec. - Spa�em, ale mnie brutalnie wyrwano ze snu. Subtelna wym�wka nale�a�a do tych rzeczy, na kt�re Gaylord by� nieczu�y. - Ja bym uwa�a�, �e na poddaszu jest zimno - oznajmi�. - A bo jest - przyzna� ojciec. - Piekielnie zimno. - Mamie to wygodnie w ��ku - powiedzia� Gay-lord. - Przynie�� ci herbat�? - Tak, prosz�. - Ojciec obr�ci� twarz do �ciany. Gaylord zabra� si� wi�c do swego dzie�a mi�osier-dzia. Na dole w kuchni odkr�ci� kran i pu�ci� zimn� wod� pe�nym strumieniem. Potem przytkn�� palce do otworu. Woda sikn�a rozkosznie na wszystkie strony, oblewaj�c kuchni� i oblewaj�c jego. Przyjrza� si� swojej mokrej pid�amie i w my�lach skre�li� matk� z listy os�b, kt�rym poda herbat�. Sz�sty zmys� ostrzega� go zazwyczaj, co matka zniesie, a czego nie zniesie. W�a�ciwie nie przepada� za matk�. Zbyt cz�sto nie mogli znale�� wsp�lnego j�zyka. Skompletowa� fili�anki i spodki, ustawi� je na tacy i nape�ni� do po�owy roztworem mleka i cukru. Nast�p-nie nala� wody do najwi�kszego czajnika i postawi� go na gazie. Trwa�o to bardzo d�ugo. Gaylord zacz�� si� nudzi�. Matka opowiada�a mu kiedy� o ch�opcu, kt�ry zatka� �y�eczk� dziobek czajnika i wynalaz� lokomotyw�. Kiedy wreszcie woda si� zagotowa�a, spr�bowa� na-�ladowa� ch�opca. Przykrywka podskoczy�a do g�ry. Nie bardzo wiedzia�, co to ma wsp�lnego z lokomoty-wami, ale postanowi�, �e kiedy� dokona jakiego� 9 wynalazku - tyle tylko, �e lokomotywy zosta�y ju� wynalezione, a jemu nie przychodzi�o do g�owy nic innego wartego wynalezienia, co bardzo utrudnia�o spraw�. Wsypa� do dzbanka �wier� funta herbaty. A ponie-wa� by� dzieckiem ostro�nym, zanim zala� herbat�, zgasi� gaz i poczeka�, a� woda troch� przestygnie. W ko�cu jednak wszystko by�o gotowe. Nape�ni� fili�anki. W herbacie p�ywa�o tyle listk�w, �e przypo-mina�a raczej g�sty sos mi�towy, ale uzna�, �e to nie ma znaczenia. D�wigaj�c tac� wspi�� si� na schody. Wszed� z fili�ank� do pokoju dziadka. Dziadek spojrza� na obmierz�y p�yn i wzdrygn�� si�. - Za-czekam, a� wystygnie - powiedzia�. - Kiedy jest zimna - zapewni� go ch�opiec. Podszed� do okna. Listopadowy dzie� dygota� z zim-na. Jak pacjent, kt�ry oddycha, ale ani nie widzi, ani si� nie rusza, ani nic nie czuje, b�dzie si� utrzymywa� przy �yciu, dop�ki zimowy zmierzch nie okryje lito�ciwie ziemi. Wtedy umrze - niekochany, nieop�akiwany, prawie niezauwa�ony. - Tatu� nie spa� z mam� - oznaj-mi� Gaylord. - To mi wygl�da na tego g�upca - skonstatowa� starszy pan. Gaylord pow�drowa� z radosn� nowin� do ciotecz-nej babki Marigold. Mimo g�uchoty staruszka mia�a szczeg�lny dryg do wy�awiania uchem co ciekawszych wiadomo�ci. Poderwa�a si� teraz jak okryty ca�unem nieboszczyk w dniu zmartwychwstania. - Bo�e, miej w opiece nas wszystkich! - zawo�a�a. - A dlaczeg� to� - Bo nie mogli znale�� wsp�lnego j�zyka - wyja�ni�. Uchyli� drzwi do pokoju ciotki Rose i wsun�� g�ow� do �rodka. - Czy m�wi�a�, �e chcesz herbaty? Ciotka Rose drgn�a konwulsyjnie, wpi�a oczy w ksi��k� i milcza�a. 10 - Tatu� nie spa� z mam� - zawiadomi� Gaylord. Efekt jego s��w by� zdumiewaj�cy. Ciotka Rose wyci�gn�a ramiona. - Och, m�j ty biedny anio�ku! - zawo�a�a. Gaylord nie m�g� zrozumie�, dlaczego sta� si� nagle biednym anio�kiem. Ale przypomnia� sobie, �e ma do spe�nienia wa�ne obowi�zki. Wszed� z fili�ank� do pokoju ciotki Becky. - Nie zapomnia�e� o Rose? - spyta�a. - Jako� nie mia�a ochoty na herbat�. Ciotka Becky u�miechn�a si�. Gaylord poszed� z herbat� na g�r� do ojca. Ojciec spojrza� i natychmiast odwr�ci� si� do �ciany. - Powiedzia�em dziadkowi i wszystkim, �e jeste� na poddaszu - oznajmi�, obracaj�c w zamy�leniu oko wypchanej sowy. - Kochana dziecina - szepn�� ojciec. - Smakuje ci? - Szalenie. Jeste� pewien, �e nie wsypa�e� przez pomy�k� cykuty? - Chyba nie - odpar� Gaylord zastanawiaj�c si� leniwie, w kt�rej puszce mama trzyma cykut�. - P�jd� si� teraz ubra�. - Doskona�y pomys� - powiedzia� ojciec z ulg�. Jak zwierz�ta budz� si� ze snu zimowego na we-zwanie wiosny, tak rodzina zacz�a si� budzi� do �ycia. Wzdychaj�c ciotka Rose wsun�a sk�rzan� zak�adk� do swojej �Psychopatologii", zarzuci�a szlafrok na flanelow� koszul� nocn�, zerkn�a do lustra, wzdryg-n�a si� i wysz�a na korytarz. Nacisn�a klamk� drzwi. Zamkni�te. Zastuka�a zirytowana. - Ju� wychodz� - rozleg� si� weso�y g�os Gaylorda. Ciotka Becky narzuci�a przezroczysty negli� na ozdobion� falbankami pid�am�, u�miechn�a si� z za-dowoleniem do swojego odbicia w lustrze i wysz�a na korytarz. Zab�bni�a palcami w drzwi. - Ju� wychodz� - rozleg� si� weso�y g�os Gaylorda. Teraz podesz�a do drzwi matka. - Gaylord, je�eli b�dziesz tu siedzia� ca�e rano, ka�� ci chodzi� do ubikacji na dworze. Westchn��. Nie lubi� ubikacji na dworze. Dziura by�a tak wielka i tak g��boka, �e wiedzia�, jak si� to musi sko�czy�; kt�rego� dnia wpadnie i pr�d zniesie go do morza. - Ju� wychodz�! - zawo�a�. Drapi�c si� w pier� dziadek wci�gn�� d�ugie po��k�e kalesony, ziewn��. �Niedziela" - pomy�la�. I ta ca�a przekl�ta rodzina b�dzie mu si� p�ta�a pod nogami. Rose i Becky b�d� prycha�y na siebie jak dwie kocice. Ten g�upiec Jocelyn nagle przesta� sypia� z May, tak� �liczn� kobiet�. Gaylord! I listopadowy ch��d wdzie-raj�cy si� do du�ego domu. Dziadek by� kr�py, szeroki w ramionach, silny, mia� budow� troch� jakby skar�owacia�ego d�bu. U�mie-cha� si� rzadko i nigdy si� nie �mia�, chocia� widywa�o si� go cz�sto, jak dygoce od jakiego� wewn�trznego, g��boko ukrytego �miechu, kt�ry nigdy nie wydobywa� si� na powierzchni�. By� adwokatem do szcze��dziesi�tego roku �ycia. Potem zrezygnowa� z praktyki, kupi� farm�, o kt�rej zawsze marzy�, i usi�owa� wt�oczy� w kilka pozosta�ych mu lat t�sknoty ca�ego �ycia. By� k��tliwy, nietolerancyjny, pe�en przes�d�w i g��boko sentymentalny. Teraz gol�c si� kl�� i sapa� ze z�o�ci, gdy brzytwa zeskrobywa�a siw� szczecin� z jego podbr�d-ka. Zawi�za� krawat w lu�ny w�ze�, w�o�y� marynark� i zszed� na �niadanie. Byli tam wszyscy, czekali na niego. Chrz�kn��, otworzy� Observeru i ostentacyjnie rzuci� na pod�og� dzia� recenzji. Nie m�g� wybaczy� temu pismu, �e si� 12 rozdzieli�o na dwie cz�ci - na podobie�stwo, jak to okre�la�, przekl�tej intelektualnej ameby. Gdyby nie szacunek, jakim darzy� nie�yj�cego ju� J. L. Garvina, dawno przerzuci�by si� na Telegraph. Jocelyn, zauwa�y� to z satysfakcj�, mia� min� za-wstydzon�. May by�a pe�na energii i opanowana. Becky jak zawsze przywodzi�a na my�l kota, kt�ry dopiero co dobra� si� do �mietanki. Rose... Rose nie r�ni�a si� niczym od przenikaj�cego wilgoci�, ponure-go dnia listopadowego. Gaylord przypomnia� sobie nagle, �e jest biednym anio�kiem i wybuchn�� �zami. - Co u licha jest z tym smarkaczem? - rzuci� gro�nie dziadek. - Radz�, �eby� sam spyta� - powiedzia�a ponuro ciotka Rose. - Przecie� pytam, niech to diabli! Ciotka Rose spojrza�a znacz�co na Jocelyna i May. - My�l�, �e jego rodzice mogliby nam to wyja�ni�. Ojciec wytrz�sn�� ze s�oiczka dwie aspiryny i po�kn�� je z min� ci�ko chorego cz�owieka. - Nawet je�eli sami dla siebie nic nie znaczycie, powinni�cie my�le� o dziecku - oznajmi�a Rose. - Moje jajko jest zepsute - powiedzia� Gaylord, kt�remu znudzi�a si� ju� rola biednego anio�ka; poza tym nie cierpia� jajek. - Nie macie poj�cia, jakie spustoszenie w jego dzieci�cej duszyczce mo�e spowodowa� tego rodzaju poranny wstrz�s - ci�gn�a Rose. - Spustoszenie w jego dzieci�cej duszyczce m�g�by spowodowa� tylko najci�szy czo�g - zauwa�y� dzia-dek. - Zreszt� nie wiem, kt�ra strona gorzej by wysz�a na takim spotkaniu. - Moje jajko �mierdzi jak wszyscy diabli - obwie�ci� Gaylord. - Gaylord! - rzuci�a ostro mama. 13 - Freud stwierdza wyra�nie... - zacz�a ciotka Rose. Dziadek waln�� pi�ci� w st�. - Ten facet! - wrzasn��. - Jaki facet? - spyta�a Rose. - Frud - wyja�ni� dziadek. - W moim jajku jest kurczak - oznajmi� Gaylord. Cioteczna babka Marigold wtr�ci�a swoje trzy gro-sze. - Doprawdy, Rose. Wiesz doskonale, �e tw�j ojciec zabrania przy �niadaniu wspomina� o Frudzie. Teraz Rose zacz�a bi� pi�ciami w st�. - Mo�e by�cie zechcieli nie nazywa� go Frudem! - wrzasn�a histerycznie. - No, i znowu si� zaczyna - powiedzia� dziadek. Wsta�, cisn�� serwetk� na st� i wyszed� z pokoju. Cioteczna babka Marigold wybieg�a za nim wo�aj�c: - Widzisz, Rose, co� zrobi�a? Teraz b�dzie si� ca�y dzie� w�cieka� i chowa� si� za Observerem. Mama spojrza�a na Rose. - S�uchaj - zacz�a ostro - o co ci w�a�ciwie chodzi? Rose zerkn�a niespokojnie na Gaylorda. Ale Gay-lord by� zaj�ty, mru�y� oko i zezuj�c zagl�da� do jajka przez otw�r w skorupce. Powiedzia�a. - Chodzi mi o to, �e kaza�a� Jocelynowi ssspa� na ssstrychu. - Wcale mi nie kaza�a-oznajmi� ojciec.-Obrazi�em si� i wyszed�em. - Bzdura, kaza�am ci si� wynie�� i rzuci�am za tob� pid�am�. Jocelyn wsta�. - Je�eli masz zamiar wywleka� nawet spraw� mojej pid�amy... - Wzruszy� ramionami i wy-szed� z pokoju. - Widz� jego dzi�b - powiedzia� Gaylord. Rozdzia� drugi Rose by�a wra�liw� kobiet�. Je�dzi�a do miasta i uczy�a m�odsze dzieci w szkole koedukacyjnej na ulicy Gazowej. Nie mia�a powo�ania do zawodu nauczyciels-kiego. Chocia� lubi�a poszczeg�lne dzieci, uwa�a�a, �e w masie s� odra�aj�ce. By�y jej zdaniem z�o�liwie okrutne, k�amliwe i mia�y plugaw� wyobra�ni�. W trzydziestym roku �ycia kwas staropanie�stwa rozpocz�� ju� swoje �r�ce dzia�anie. A dzisiaj Rose mia�a dodatkowe powody do zdenerwowania: wiedzia-�a, �e musi nacisn�� guzik, kt�ry rzuci na ni� pe�ny snop �wiat�a. Przez ca�e �niadanie zbiera�a odwag�. �eby ich zawiadomi�. Ale sprawa z Gaylordem przy-bra�a rozmiary lawiny, jak wi�kszo�� spraw w tej rodzinie. Wi�c teraz musi to zrobi� podczas obiadu. Nie mo�e d�u�ej zwleka�. Prze�kn�a g�o�no, zaczerwieni�a si�. - B�d� mia�a dzisiaj... - Ani s�owa wi�cej! - warkn�� dziadek, kt�ry kraj�c piecze� dotar� do niezwykle trudnego miejsca i musia� skupi� ca�� uwag�. Rose umilk�a. �Och, Bo�e, czy to jest tego warte?" - pomy�la�a. Dziadek upora� si� ze swoim krajaniem i r�baniem. Rose zacz�a od nowa: - B�d� mia�a dzisiaj na kolacji go�cia - oznajmi�a. ,,No wi�c ju� - pomy�la�a. - Sta�o si�. Teraz nie ma odwrotu." Ku jej zdumieniu, nikt nie zareagowa�. Becky spyta-�a bez zainteresowania: - Jak ona si� nazywa? - Dla Becky wszystkie przyjaci�ki siostry by�y do siebie podobne. Nosi�y sportowe kostiumy z tweedu i za-chowywa�y si� impertynencko; i troch�, tylko troch� odchyla�y si� od rodzaju nijakiego w kierunku rodzaju �e�skiego; �mia�y si� cz�sto, ale ich �miech nie by� weso�y; prowadzi�y dyskusje o sztuce i literaturze z wielk� powag�, ale bez zrozumienia i wnikliwo�ci. Nie znaczy to wcale, �eby Becky interesowa�a si� cho� troch� literatur�. Po prostu na pierwszy rzut oka poznawa�a si� na hochsztaplerstwie. Ale teraz nadszed� moment prawdy. Rose powie-dzia�a: - Jest to niejaki pan Roberts. Uczy w szkole �redniej. - Rose! - Oczy Becky rozb�ys�y weso�o�ci� i zainte-resowaniem. - M�czyzna! Aparat akustyczny ciotecznej babki Marigold dzia-�a� bez zarzutu. Zawsze jednak wola�a us�ysze� po-twierdzenie wa�nych wiadomo�ci. - Co ona m�wi, John? - �e zaprosi�a na kolacj� jakiego� faceta! - wrzasn�� dziadek. - No, no - rozpromieni�a si� staruszka. - �e te� osoba w jej wieku sprowadza do domu kawaler�w! - To nie o to chodzi! - wybuchn�a Rose. - Czy on jest kochankiem cioci Rose? - spyta� Gaylord pakuj�c do ust g�r� t�uczonych kartofli z sosem. Blada twarz Rose nabra�a nieprzyjemnej, ciemno-purpurowej barwy. - Bobs... pan Roberts... to m�j kolega. Interesujemy si� oboje psychologi�. To wszyst-ko - brn�a niezr�cznie dalej - Nie ma w tym nic... nic g�upiego. - Wcale nie uwa�am, �eby seks by� czym� g�upim - powiedzia�a Becky z przekonaniem. - W ka�dym razie nie ma w tym nic z tych rzeczy - zapewni�a j� Rose. Gaylord wyjrza� przez okno. - Robi si� straszna mg�a-zauwa�y�. -Zak�ad, �e jak kochanek cioci Rose przyjedzie, b�dzie musia� zosta� na noc. B�dzie musia� spa� z... - Gaylord! - przerwa�a mu matka nie wiedz�c, co nast�pi, ale obawiaj�c si� najgorszego. - ... spa� z tatusiem na poddaszu - ci�gn�� Gaylord, kt�ry nie da� si� zbi� z tropu. - Ja nie b�d� spa� na poddaszu - powiedzia� ojciec. - Jeste� tego pewien, kochanie? - spyta�a s�odziutko matka. Ale Rose zerka�a niespokojnie w okno. Gaylord mia� racj�. Mg�a naciera�a na dom jak armia obl�nicza, ruszaj�ca znad szarych p�l i wdzieraj�ca si� w alejki. Powiedzmy, �e Bobs mimo wszystko nie przyjedzie. Jak�e ona si� wtedy o�mieszy. I jak rodzina b�dzie sobie na niej u�ywa�a. To jest naprawd� niesprawied-liwe. Adoratorom Becky nic nigdy nie stawa�o na przeszkodzie. Szybcy i pewni siebie jak m�ode or�y zaje�d�ali przed dom w sportowych wozach, na siode�-kach pot�nych motocykli. Ale Bobs wyt�aj�cy wzrok za szyb� swojego starego Morrisa... Bobs by� inny. Bo�e, zr�b, �eby przyjecha�, modli�a si� Rose w duchu, my�l�c jednocze�nie, �e je�li nie przyjedzie, ona umrze z upokorzenia i zawiedzionej nadziei. - Coraz g�stsza - oznajmi� Gaylord weso�o. - Za-k�ad, �e kochanek cioci Rose w og�le nie dojedzie. - Milcz! - rzuci�a niegrzecznie Rose. Gaylord mia� nieprzychylny stosunek do niedziel-nych popo�udni. Wszyscy odbywali swoje drzemki. Postanowi� si� ulotni�. Wyszed� ukradkiem na podw�rze. Poch�on�a go mg�a. Przepada� za mg��. �Wcale nie by�oby trudno za-b��dzi�" - pomy�la�. Ca�a rodzina szuka�aby go z lam-16 pami sztormowymi i w ko�cu znaleziono by jego drobne cia�o zimne i sztywne, zaledwie w odleg�o�ci p� mili od domu. Z rozczulenia o ma�o si� nie rozp�aka�. �wiat�o dzienne gas�o ju�. Pod drzewami zbiera�y si� g��bokie jeziora ciemno�ci, drzewa majaczy�y w mroku jak olbrzymy gotowe do ciosu. Gaylord wyszed� na �cie�k�. Ale dlaczego nie mia�by spr�bowa�? Zaszed� na swoje ulubione miejsce, do starych kamienio�om�w ocienionych wysokimi drzewami, za-ros�ych pl�tanin� srebrnej brzozy i zesch�ej wierzb�wki, i je�ynami, na kt�rych tu i �wdzie czerni�y si� jeszcze zwi�d�e jagody. Mg�a by�a tu g�stsza i by�o bardzo cicho. Zacz�� i�� przez g�stwin�. - Hej, Gaylord - odezwa� si� mi�y, �agodny g�os. Gaylord o ma�o nie umar� ze strachu. Ale nie pokaza� tego po sobie. Sta� spokojnie. - Co tu robisz? - spyta� g�os. Gaylord wyt�y� wzrok. Zobaczy� twarz blad� i okr�g�� jak ksi�yc, u�miechaj�c� si� do niego serdecznie poprzez mg��. - Od pierwszej chwili wie-dzia�em, �e to ty, Will - powiedzia� z uczuciem bezgranicznej ulgi. - Straszna mg�a - zauwa�y� Will. - Idziesz na spacer? Sytuacja by�a podniecaj�ca. Nie do��, �e m�g� zab��dzi�, ale na dodatek spotka� Willa, z kt�rym mama nie pozwala�a mu rozmawia�, poniewa� Willowi brak by�o pi�tej klepki. Gaylord nie zna� poza nim nikogo, komu brak by�o pi�tej klepki, ale naturalnie mama nie pozwala�a mu si� zadawa� z kim� posiadaj�-cym tak niezwyk�e w�a�ciwo�ci! Will wyci�gn�� du�� d�o� i wzi�� Gaylorda za r�k�. Ruszyli przed siebie. - Cicho tu, nie? - powiedzia� Will. To prawda, by�o bardzo cicho. Nie rozbrzmiewa�y 18 g�osy ani ptasie, ani zwierz�ce czy ludzkie. Raz zaja�-nia� �agodnie ��ty kwadrat o�wietlonego okna, ale pozostawili je za sob� w mroku. Cisza, mg�a, wilgotna droga, zwarzona, po��k�a trawa nad rowem, l poza tym nic na ca�ym Bo�ym �wiecie. Szli dalej przed siebie. I nagle zdrowy rozs�dek, kt�ry nie milk� nigdy na d�ugo w duszy Gaylorda, odezwa� si� wyra�nym g�osem. - Jak my�lisz. Will, zab��dzili�my? - spyta� zwalniaj�c kroku. - Tak - odpar� Will. Jego palce zacisn�y si� na d�oni ch�opca. Gaylord stan�� w miejscu. - Wracam - oznajmi�. Will szarpn�� r�k�. - Boisz si� - powiedzia�. - Ani troch� - warkn�� Gaylord. Mocowali si� chwil� na opustosza�ej drodze. Ale Will mia� osiemna�cie lat i chocia� by�, biedaczek, s�aby na umy�le, jego mi�niom nie brakowa�o si�y. Gaylord nie zdo�a� mu si� wyrwa�. - Chc� ci co� pokaza� - powiedzia� Will przymilnie. - Co? - Poczekaj, to zobaczysz. Mo�e Will znalaz� zakopany skarb. Oci�gaj�c si� Gaylord zrobi� kilka krok�w. Ale teraz mg�a wydawa�a si� nasycona d�wi�kiem. D�wi�k przybiera� na sile. Blask roz�wietli� mg�� przed nimi. Zogniskowa� si� w parze jaskrawom�tnych, ��tych �lepi. Samoch�d zatrzyma� si� ze zgrzytem hamulc�w. - Gaylord! - zawo�a� jaki� g�os. - Cze��! - zamrucza� Will i znikn�� we mgle. Gaylord podszed� bli�ej i zajrza� do czerwonego sportowego samochodziku. Poczu� si� rozczarowany, �e nie jest to kto� z ekipy wys�anej na poszukiwanie, tylko jeden z adorator�w ciotki Becky. - Mo�e by� wsiad� i pokaza� mi drog�? - spyta� grzecznie m�ody cz�owiek. 19 - Je�li pan sobie �yczy - odpar� �askawie Gaylord. Wsiad� do samochodu. W pi�� minut p�niej wmiesza� si� dyskretnie w nurt �ycia domowego. Przynajmniej tak mu si� zdawa�o. Bo nagle matka spojrza�a na niego badawczo i spyta�a: - Gdzie by-�e�? - Na dworze. - Gdzie na dworze? - Zwyczajnie na dworze. - Z szata�sk� przebieg�o�-ci� zmieni� temat. - Czy kochanek cioci Rose przyje-cha�? Uda�o mu si�, co za ulga! Ciotka Rose rzuci�a w�ciekle: -Pan Roberts przyje�d�a dopiero na kolacj�! - A pan od czerwonego samochodu, siedz�cy na kanapie i z rozanielon� min� trzymaj�cy Becky za r�k�, nastawi� uszu i powiedzia�: - Zdumiewasz mnie, Rose. Czy�by by�y w tobie ukryte g��bie? - Zak�ad, �e on wcale nie przyjedzie - oznajmi� Gaylord. - Zak�ad, o co chcecie, �e on nie przyjedzie. - Doskonale - powiedzia�a ciotka Rose sztucznie opanowanym g�osem. - Nie przyjedzie. - Mg�a si� robi coraz g�stsza i g�stsza, i g�stsza - ci�gn�� Gaylord. - Zak�ad, �e jak spr�buje przyje-cha�, rozbije samoch�d. Ciotka Rose mia�a troch� ob��kany wzrok. - Mo�e ju� teraz le�y w ka�u�y ciemnej posoki! - zawo�a�a. Gaylord zastanawia� si� chwil�. - Co to takiego posoka? - spyta�. - Krew. G�sta, lepka krew. - Posoka - powt�rzy�. - Posoka, posoka, posoka, posoka. - Dobre s�owo. Spodoba�o mu si�. Zapami�ta je i kiedy� si� nim pos�u�y. Ale co innego przysz�o mu na my�l. - Zak�ad, �e jak kochanek cioci Rose przy-jedzie, b�dzie musia� zosta� na noc. B�dzie musia� spa� z ... Dziadek cisn�� Observera na ziemi�. - Czy prze-staniesz decydowa�, kto b�dzie z kim spa� w tym domu! Gaylord poczu� si� ura�ony. - Przecie� chcia�em tylko powiedzie�... - W takim razie nie m�w. Gaylord zwr�ci� si� do adoratora ciotki Becky: - Tatu� spa� dzisiaj na poddaszu - zagai� tonem swobodnej konwersacji. - Bo rozmawiali z mamusi� o pieni�dzach i nie mogli znale�� wsp�lnego j�zyka. Mrok i mg�a podpe�za�y coraz bli�ej, g�stnia�y i otula�y dom. Ale w �rodku kominek hucza� weso�o i rodzina czeka�a na nadej�cie niedzielnego wieczoru. Becky i jej adorator trzymali si� za r�ce i od czasu do czasu chichotali z cicha. Rose siedzia�a z Freudem na kolanach - niby to czytaj�c, kiedy sobie wyobra�a�a, �e kto� j� obserwuje, i patrz�c nieruchomo przed siebie, kiedy nie czu�a na sobie cudzego wzroku. Dziadek nadal przedziera� si� przez rozleg�e, otwarte po�acie Observera. Mama zszywa�a chodnik na schody. Ciotka Marigold, ojciec i Gaylord oddawali si� rozmy�laniom. Umys� ciotki Marigold by� jak zepsuty czasomierz, przenosz�cy j� z tera�niejszo�ci w odleg�� przesz�o��; od dawno pogrzebanych, przykrych spraw do jutrzej-szego obiadu. Najgorsze, �e teraz myli�y si� jej postaci. Niekiedy na tronie zasiada�a Wiktoria, a niekiedy El�bieta. Czasem przyjaciele jej m�odo�ci, kt�rzy jeden po drugim odp�yn�li cicho w mrok, nadal byli przy niej, bardziej realni od jej obecnych towarzyszy. Czasem Gaylord by� Gaylordem, a czasem Jocelynem sprzed trzydziestu laty, kiedy �wiat by� m�ody i pi�kny, a miesi�ce letnie trwa�y d�u�ej ni� te obecne kr�tkie. pos�pne antrakty mi�dzy wiosn� a jesieni�. Ojciec - pochylony z pi�rem w r�ku nad nie tkni�t� 21 kartk� papieru - medytowa�. Jak wi�kszo�� humorys-t�w mia� usposobienie melancholijne. Jak wi�kszo�� humoryst�w, wola�by napisa� Hamleta, gdyby Wielki Bard nie wpad� pierwszy na ten pomys�, kt�ry to fakt nape�nia� go niech�ci� do luminarzy literatury angiels-kiej. Jego pod�wiadomo�� a� dysza�a od konflikt�w i tragicznej ironii... Ale on musi by� �mieszny. Tylko na to go sta�. - �miej si�, pajacu....-wymamrota� ponuro, zabieraj�c si� do pisania. W ma�ym m�d�ku Gaylorda kot�owa�y si� beztroskie my�li. Wi�c przede wszystkim by�a sprawa zakopanego skarbu Willa. Dawa�o to pole do nie ko�cz�cych si� domys��w. Postanowi�, �e cokolwiek mama mia�aby do powiedzenia na ten temat, odszuka Willa przy pierwszej nadarzaj�cej si� sposobno�ci. Dalej by�a intryguj�ca my�l o kochanku ciotki Rose. Nurtowa�o go te� ciekawe pytanie, co ciotka Becky i jej m�ody cz�owiek widz� w takim trzymaniu si� za r�k�. No, i w ko�cu zbli�aj�ca si� walka o spanie. Lada moment teraz, je�li zna swoj� mam�, rozlegn� si� s�owa: - Gaylord, do ��ka - wi�c musi przygotowa� kontrofensyw�. Podszed� do okna, rozsun�� zas�ony, rozp�aszczy� nos o zimn� szyb�. - A mg�a jest coraz g�stsza i g�stsza - oznajmi�. - Gaylord, do ��ka - powiedzia�a mama. Obr�ci� si�, jakby go zniewa�ono. - Nie ma jeszcze sz�stej! - zawo�a� z nieopisanym zdumieniem. - Ale zaraz b�dzie. - Zegar si� �pieszy - zapewni� j� Gaylord. - Nie marud�. Posprz�taj zabawki. To jeszcze jedna cecha mamy. Depcze zawsze wszys-tkie logiczne argumenty. - Dziadek m�wi�, �e si� �pieszy - doda�. - To by�o w zesz�ym tygodniu - wtr�ci� dziadek. Gaylord mia� umys� lotny. - Jak si� �pieszy� w ze-sz�ym tygodniu, teraz jeszcze bardziej si� �pieszy. 22 - Nie, bo go nastawi�em - wyja�ni� dziadek. Znik�d pomocy. Ch�opiec zastosowa� inn� taktyk�. -Uwa�am, �e kochanek ciotki Rose ju� nie przyjedzie. - Do ��ka - powt�rzy�a mama. Gaylord wyg�osi� swoje g��boko przemy�lane zda-nie: - Uwa�am, �e albo nie przyjedzie, albo mia� wypa-dek. - Albo jedno i drugie - wymamrota� ojciec. Gaylord powesela�. Z tej m�ki mo�e jeszcze by� chleb. - Naturalnie. Je�eli mia� wypadek, nie przyje-dzie, bo jest w szpitalu, ca�y oblany posok�. - Albo martwy - dorzuci� ojciec. - Gaylord, licz� do dziesi�ciu - o�wiadczy�a mama. - Raz, dwa... - Nie m�g�bym zosta�, �eby zobaczy� kochanka ciotki Rose? - Trzy. Cztery. M�wi�e� przed chwil�, �e nie przyje-dzie. - Kiedy mo�e jeszcze przyjecha�. - Bardzo jeste� uprzejmy - rzuci�a z gorycz� Rose. - Pi��, sze��. Gaylord. zaraz ko�cz�. Ch�opiec rozpaczliwie wysila� m�zgownic�. Spojrza� na ciotk� Becky i jej m�odego cz�owieka. - Dlaczego ty i tatu� nie trzymacie si� za r�ce? - Dziesi�� - wyliczy�a mama. - Do ��ka. Gaylord umia� przegrywa�. - Dobranoc, kochani - powiedzia�, b�yskawicznie kapituluj�c. Uca�owa� ciotk� Rose bez zapa�u, ciotk� Becky z przyjemno�ci�, mam� i ojca z obowi�zku, dziadka nami�tnie - nie dlatego, �e go tak kocha�, ale bardzo lubi� przytyka� policzek do jego szorstkiego zarostu. Gdy zamkn�y si� za nim drzwi, doro�li odetchn�li z ulg�. Ciotka Rose my�la�a: ,,Daj� mu czas do wp� do 23 si�dmej. Je�eli nie przyjedzie do tej pory, raz na zawsze z nim sko�cz�". O wp� do si�dmej my�la�a: �Mo�e jeszcze przyje-cha�. M�g� zab��dzi� we mgle i st�d to sp�nienie". O si�dmej my�la�a patrz�c na Becky: �Dlaczego ona ma zawsze przy sobie m�czyzn�? Tych nic nigdy nie zatrzyma w drodze. Ale jak ja zaprosi�am raz m�czyz-n� do domu, musia�a si� zrobi� mg�a. A mam trzydzie-�ci lat i zosta�o mi strasznie ma�o czasu". O �smej pragn�a, �eby si� wiecz�r sko�czy�. Nor-malnie przed�u�a�a, dop�ki si� da�o, t� niedzieln� przerw� od godzin nauczania w klasie. Teraz marzy�a o jednym: �eby by� zn�w w szkole i zobaczy� kochane-go Bobsa. Nadesz�a pora kolacji. Zasiedli do sto�u. Co za ulga, �e nikt nie zwr�ci� uwagi na puste krzes�o! Po jakim� czasie Rose mog�a p�j�� na g�r� do swojego pokoju. Wyjrza�a przez okno. Mg�a otula�a dom na podobie�s-two brudnej, szarej derki wojskowej. �wiat na ze-wn�trz by� pusty, bez �ycia. Dzisiejszy dzie� by� pusty, pusta by�a przesz�o�� i przysz�o��. Gdyby j� Bobs kocha�, naprawd� kocha�, przyjecha�by nawet z odleg-�o�ci dziesi�ciu tysi�cy mil. Ale teraz Rose zna�a bolesn� prawd�. Rozdzia� trzeci Dokonawszy swego niecnego dzie�a mg�a zwin�a namioty i wynios�a si� potajemnie przed �witem. Ranek poniedzia�kowy by� s�oneczny i pogodny, jak gdyby kartki kalendarza cofn�y si� nagle do wrze�nia. Na podw�rzu ptak �piewa� ostatni� radosn� pie�� przed zimow� cisz�. Gaylord obudzi� si� i pogna� do pokoju rodzic�w. Ale oni go ubiegli. Byli w pokoju razem, ju� ubrani. U�miechn�li si� do niego ironicz-nie. - Spragniony informacji? - spyta� ojciec. Ch�opiec poczu� si� ura�ony. Nie chc� mu si� zwierzy� ze swoich spraw. - Czy tatu� spa� na pod-daszu? - spyta�. Znowu si� do niego u�miechn�li. A potem do siebie. Ale nie odpowiedzieli. Gaylord wyszed� z pokoju. Prze-stawa�o go to interesowa�. Zamkni�ty w ubikacji sp�dzi� p� godziny na rozmy�laniach. Nast�pnie pow�drowa� do szk�ki wiejskiej, gdzie wch�ania� wiedz� z niezaanga�owan� sprawno�ci� g�bki nasi�kaj�cej wod�. Po ciotk� Becky zajecha� zielony sportowy samo-ch�d i zawi�z� j� do miasta, gdzie z wdzi�kiem i zaskakuj�c� znajomo�ci� rzeczy pe�ni�a funkcj� pry-watnej sekretarki. Ciotka Rose, na starym rozklekotanym rowerze. peda�owa�a zawzi�cie do stacji odleg�ej o dwie mile. Zobaczy Bobsa. Siedzia�a niecierpliwie na brze�ku �awki w zimnym przedziale drugiej klasy, gdy tym-czasem poci�g, sapi�c z wielk� powag�, p�dzi� przez s�oneczny ranek. Niebawem zacz�� hamowa� przed stacj�. �Mo�e - pomy�la�a Rose - mo�e Bobs wyjdzie po mnie na peron. Nigdy tego me robi�. Ale dzisiejszy dzie� jest inny. Dzisiaj trzeba si� b�dzie t�umaczy�. przeprasza�, wybacza�, a to jest nie do pomy�lenia w pokoju nauczycielskim". Wysun�a g�ow� za okno. Peron by� pusty. Szybkim krokiem odby�a drog� do szko�y. Poci�g mia� op�nienie i gdy przysz�a, nauczy-ciele siedzieli ju� w klasach, rozpocz�li nast�pn� z kolei tygodniow� batali�, kt�rej celem by�o wpychanie do oboj�tnych czy wr�cz niech�tnych g��w najlepszej cz�stki tego, co osi�gn�a my�l ludzka. Rose zobaczy�a Bobsa dopiero na du�ej pauzie. 25 Sta� w drugim ko�cu pokoju nauczycielskiego, przy-party do muru przez tego nudziarza Symonsa. Zoba-czy� j� i odwr�ci� wzrok. Wreszcie jednak zacz�� si� do niej przepycha� przez zat�oczony pok�j. - Co za koszmarna mg�a - powiedzia�. - Chyba si� mnie nie spodziewa�a�? - Ale sk�d! - J. R. Roberts nie wyje�d�a z domu w tak� pogod� - ci�gn��. - Za bardzo sobie ceni w�asne zdr�wko. - To by�by idiotyzm. - Idiotyzm, �wi�ta prawda. - Obdarzy� j� pewnym siebie u�miechem. - Nie wyszed�bym wczoraj z domu nawet dla kr�lowej angielskiej. - Mo�e b�dziesz mia� ochot� przyjecha� w przy-sz�ym tygodniu - zaproponowa�a, bawi�c si� w zdener-wowaniu o��wkiem automatycznym. - Czemu nie. Je�eli mi zagwarantujesz lepsz� pogod�. - Zrobi�, co w mojej mocy - rzuci�a lekko, cho� z rozpacz� w sercu. Zni�y�a g�os. - Szkoda, �e nie mog�e� przyjecha�. - Rozumiem... ale nie mamy przecie� wp�ywu na klimat w naszym kraju, prawda? Zad�wi�cza� dzwonek. Rose u�miechn�a si� blado do Bobsa. - Musz� wraca� do moich malc�w. - S�usznie - powiedzia�. - Z powrotem do kieratu. - Wystuka� popi� z fajki. Nie mia�a si�y si� z nim rozsta�. - A wi�c w przysz�� niedziel�. Je�eli wszystko p�jdzie dobrze. - Je�eli wszystko p�jdzie dobrze - rzuci� w roztarg-nieniu, bior�c ze stolika ksi��ki. Wyszed� i Rose wiedzia�a, �e natychmiast przesta� o niej my�le�. - Wracaj prosto do domu - ostrzeg�a go matka; i Gaylord us�ucha�, to znaczy prawie. Zboczy� ka-wa�eczek z drogi i poszed� do starych kamienio�o-m�w. S�oneczny poranek nie dotrzyma� swej obietnicy. Oko�o po�udnia pokaza�a si� na niebie lekka chmura, kt�ra najpierw przes�oni�a, a potem zakry�a s�o�ce rozsnuwaj�c przejmuj�cy ch��d nad wilgotn� ziemi�. A tymczasem niewidoczne s�o�ce zbli�y�o si� do wid-nokr�gu, wi�c zanim Gaylord dotar� na miejsce, mrok zg�stnia�. Zag��bi� si� w pl�tanin� krzew�w. A tam zobaczy� Willa, kt�ry sta� i nie robi� nic - w spos�b tak naturalny, jakby by� drzewem. - Co mia�e� mi pokaza�? - spyta� Gaylord. - Nie chcia�e� p�j�� - powiedzia� Will. - Ale teraz chc�. Will poruszy� si� niemrawo. - No to chod�. Zacz�li i�� wilgotn� drog�. Szli w kierunku rzeki. Skr�cili na w�sk� �cie�k� mi�dzy wysokimi krzewami, st�pali po wi�dn�cym dzikim szczawiu i pokrzywach. Wyszli na ��ki nad-rzeczne. W tym ostatnim momencie dnia chmura ods�oni�a s�o�ce i pr�gi m�tnego, bladego �wiat�a k�ad�y si� na rzece, roz�wietla�y zmursza�e kamienie starej chaty rybackiej. Will skierowa� kroki ku tej chacie. W m�z-gu Gaylorda znowu odezwa� si� ostrzegawczy dzwo-nek. - Gdzie idziemy? - spyta�, wolno wymawiaj�c s�owa. - A tam do �rodka - odpar� Will. Gaylord nie zwr�ci� uwagi na ostrzegawczy dzwo-nek. Wal�ca si� chata by�a idealn� kryj�wk� dla skarbu. Weszli do �rodka. Korzenie drzew i krzew�w rozsadzi�y kamienn� pod�og�, przegni�y dach zapad� 27 si� w wielu miejscach. Palenisko starego komina by�o po�amane i sczernia�e. Will spojrza� na Gaylorda z nag�� podejrzliwo�ci�, niemal wrogo. Chwyci� go za rami�. - Przyrzeknij, �e nikomu nie powiesz - warkn��. - Przyrzekam - powiedzia� Gaylord odprawiaj�c skomplikowany, sekretny obrz�dek, kt�ry polega� na prze�egnaniu si�, spluni�ciu i zrobieniu zeza. Will podszed� do komina i odsun�� le��cy tam k��b zesch�ej trawy. Gaylord stan�� obok i patrzy� z przej�-ciem. Na pod�ci�ce z zesch�ych li�ci i patyk�w le�a�a najpi�kniejsza rzecz, jak� widzia� w �yciu. Mimo panuj�cego w chacie p�mroku l�ni�a i rzuca�a ognie. Will podni�s� sw�j skarb. Gaylord patrzy� zelekt-ryzowany. - Co to jest? - spyta�. - Przycisk do papieru - odpar� Will. - A co si� z tym robi? - Nie wiem. - Wyci�gn�� gruby, bia�y palec i wodzi� nim mi�o�nie po g�adkim szkle, wpatrywa� si� z czu�o�-ci� i zachwytem w widoczek ratusza w Leeds, uwi�zio-ny tam po wieczne czasy niczym mucha w bursztynie. - Daj potrzyma� - wyszepta� Gaylord. Will bardzo ostro�nie w�o�y� mu przycisk do r�k. By�a to zaskakuj�co ci�ka, g�adka i du�a bry�a szklana z umieszczonym w �rodku �licznym obrazkiem - za-chwycaj�ca oczy, cudowna w dotyku. Gaylord patrzy� zafascynowany. Lecz natychmiast Will wyrwa� mu przycisk, gwa�townie, acz ostro�nie, po�o�y� go na dawne miejsce, przykry� z tak� sam� czci�, z jak� kap�an przykrywa naczynia liturgiczne, i spojrza� na Gaylorda wzrokiem podejrzliwym i wrogim. - Pewnie zaraz komu� wypaplesz - powiedzia�. - Nie wypapl�, Will - odpar� Gaylord powtarzaj�c sw�j obrz�dek. - Teraz �a�uj�, �e ci pokaza�em. - Blada, mi�kka twarz Willa skurczy�a si� nagle w p�aczu. - Powiesz komu� i przyjd�, i zabior� mi m�j skarb - wymamrota) poci�gaj�c nosem. - Nie powiem, Will - zapewni� go Gaylord. Will podni�s� r�k� do twarzy i otar� �zy. W jego oczach pojawi� si� chytry wyraz. - Jak komu� powiesz, zwyczajnie ci� zabij� - oznajmi� z g��bokim przekona-niem. Rozkoszny dreszczyk przebieg� Gaylordowi po ple-cach. Ale przybra� oboj�tn� poz�, wsun�� r�ce do kieszeni i spyta�: - Zabi�e� ju� kogo? Will otworzy� usta i ju� mia� odpowiedzie�. Lecz nagle w jego oczach pojawi� si� zn�w b�ysk g�up-kowatej chytro�ci. - Chod� - powiedzia� i schwyciwszy szorstko Gay-lorda za rami� wypchn�� go z chaty i poprowadzi� w kierunku wioski, gdzie ��ci�y si� ju� �wiat�a w g�st-niej�cym mroku. Gaylord wszed� do domu z r�koma w kieszeniach i wydmuchuj�c powietrze przez z�by, co w jego przeko-naniu by�o niefrasobliwym gwizdem. Matka rzuci�a mu jedno kr�tkie spojrzenie i spyta�a: - Co� ty zn�w przeskroba�? - Nic nie robi�em - odpar� Gaylord obra�onym g�osem i z obra�on� min�. Czu� si� naprawd� do-tkni�ty. - Zaj�o ci to du�o czasu. - Co mi zaj�o du�o czasu? - To, �e nic nie robi�e�. - Przecie� by�em w szkole - wyja�ni�. - A co potem? - zapyta�a. Gaylord spojrza� na ni� z nieopisanym zdumieniem. - Potem wraca�em do domu. - Widocznie chodzisz bardzo powoli. 29 Przeku�tyka� przez kuchni� krzywi�c si� z b�lu. - Rozbi�em sobie nog� - obwie�ci�. - Nauczycielka m�wi, �e to mo�e by� z�amanie. Matka przygl�da�a mu si�; bardzo nie lubi� tego jej wyrazu twarzy. - Rozmawia�e� z Willem? By�a strasznie podejrzliwa. Oburza�a go zawsze ta jej cecha, kt�r� uwa�a� za bardzo powa�n� wad� charak-teru. Spojrza� na ni� z wyrazem ura�onej niewinno�ci w b��kitnych oczach. Ale jedna rzecz zdumiewa�a w Gaylordzie. Szukanie wykr�t�w i dwuznaczne od-powiedzi by�y dla niego chlebem powszednim; nie posuwa� si� jednak nigdy do jaskrawego k�amstwa. - No, niezupe�nie - odpar�. - W takim razie co? - nalega�a matka sprawiaj�c teraz wra�enie osoby si�gaj�cej wzrostem sufitu. Ale Gaylordowi uda�o si� tymczasem sprowadzi� j� z pro-stej drogi prawdy i k�amstwa na wij�c� si� boczn� �cie�k� niedom�wie� i wykr�t�w. - Powiedzia�; �Dob-ry wiecz�r, Gaylord", a ja powiedzia�em: ,,Dobry wiecz�r, Will". - Znowu zacz�� m�wi� obra�onym tonem: - Przecie� nie mog�em nie powiedzie�: .,Dobry wiecz�r. Will", kiedy on powiedzia�: �Dobry wiecz�r, Gaylord". - No i co potem? - Potem wr�ci�em do domu. - Ostatecznie wr�ci�. Sama jego obecno�� jest najlepszym tego dowodem. - Prosto do domu? Niekt�rzy ludzie zawsze musz� si� czego� doszuki-wa� w najprostszym nawet stwierdzeniu. - Prawie prosto - odpar� Gaylord, pewien ju� teraz, �e za chwil� dostanie si� w krzy�owy ogie� pyta�. Ale ku jego zdumieniu matka nie pyta�a dalej. Usiad�a, po�o�y�a mu r�ce na ramionach, spojrza�a na niego i rzek�a: - Gaylord, nie wolno ci rozmawia� z Willem ani si� z nim widywa�. M�wi� serio. 30 - Ale dlaczego, mamo? Milcza�a chwil�. - Nie wiem, naprawd� nie wiem - powiedzia�a w ko�cu, zwracaj�c si� do niego takim tonem, jakim si� przemawia do osoby doros�ej. - Po prostu mam uczucie, �e to by�oby nierozs�dne. - Czy dlatego, �e jemu brak pi�tej klepki? - To bardzo nie�adnie tak o kim� m�wi� - skarci�a go. - Ale tak... chyba dlatego. Siedzia�a pogr��ona w my�lach. Gaylord doszed� do przekonania, �e najwy�szy czas wykona� manewr taktyczny i oderwa� si� od nieprzyjaciela. - Czy kochanek cioci Rose przyjecha�? - Musisz mi przyrzec - poprosi�a matka. - Co mam przyrzec? - spyta� Gaylord, jak gdyby nie wiedzia�. - �e nie b�dziesz si� widywa� z Willem. Gaylord wykona� sw�j tajemniczy obrz�dek. - Gay-lord! - zawo�a�a, naprawd� oburzona. - �eby� mi tego wi�cej nie robi�! - Przepraszam, mamusiu - wyj�ka� ze skruch�. By� w pe�ni �wiadomy, �e jeszcze niczego nie przyrzek�, ale �eby tylko mama sobie tego nie u�wiadomi�a! - Nauczy-cielka m�wi, �e jak si� zrobi krzywe oczy. kiedy wiatr wieje ze wschodu, to zostan� ju� takie na zawsze. - Nie m�w krzywe oczy - skarci�a go matka. Wyp�ywali na spokojne wody, coraz bardziej od-dalali si� od Willa. - Ale nauczycielka m�wi krzywe oczy - obstawa� Gaylord. Matka westchn�a. Je�eli nauczycielka m�wi po�ow� tych okropno�ci, kt�re Gaylord wk�ada w jej usta, jest bardzo dziwn� osob�. - Czy pr�dko b�dzie pod-wieczorek? - spyta�, powi�kszaj�c o kilka dodatko-wych mil dystans mi�dzy sob� a Willem. - Znowu si� widzia� z Willem - powiedzia�a May. - Ale kaza�am mu przyrzec, �e wi�cej tego nie zrobi. 31 - Obieca� ci to na pi�mie? - spyta� Jocelyn. - My�l�, �e je�li przyrzek�, mo�na mu ufa�. - Je�li przyrzek�, naturalnie. Jeste� pewna, �e nie zrobi� �adnych zastrze�e�... my�lowych czy innych? Zastanawia�a si� chwil�. - Chyba nie. Ale sk�d ja mog� wiedzie�, co si� dzieje w tym ma�ym, wykr�tnym m�d�ku? By�o to istotnie bardzo s�uszne pytanie. Jocelyn powiedzia�: - Zreszt� Will jest prawdopodobnie naj-zupe�niej nieszkodliwym ch�opcem. - Tak my�lisz? - westchn�a. - Ma czaruj�cy u�miech, przyznaj�, i jest taki �agodny... Ale na sam� my�l o nim cierpnie mi sk�ra. Mam uczucie, �e jest zdolny prawie do wszystkiego. Pi�tek wiecz�r i koniec nast�pnego nudnego, irytu-j�cego tygodnia. Rose dopad�a Bobsa w momencie, gdy wyprowadza� rower z szopy. Czyjej si� zdawa�o, �e mia� przez chwil� min� cz�owieka schwytanego w sid�a? By�o jej ju� wszystko jedno. - Przyjedziesz w niedziel�? - spyta�a. - Och... Ach... tak. Prawd� m�wi�c, nie jestem jeszcze pewien... - Postaraj si�. - Rozumia�a doskonale, �e nie po-winna tego powiedzie�. Im gorliwiej kobieta za nimi biega, tym szybciej uciekaj�. Ale je�li nie biega, te� ich traci. B��dne ko�o; problem, kt�rego dziewczyny w ro-dzaju Rose nie potrafi�y rozwi�za�, a kt�ry w og�le nie istnia� dla dziewczyn w rodzaju Becky. By� m�odszy od Rose. Mia� czarne, ulizane w�osy i starannie przystrzy�one czarne w�siki. Nosi� ubrania troch� za obcis�e, krawaty troch� za jaskrawe, buty troch� za spiczaste; u�miech zbyt szybko pojawia� si� na jego twarzy i zbyt szybko znika�. Z g�rnej kieszonki stercza� mu, niczym wyszczerbione z�by, rz�d o��w-k�w i d�ugopis�w. Wi�kszo�� m�czyzn obrzuca�a go krytycznym spojrzeniem. Ale Rose czu�a, jak serce topnieje jej z mi�o�ci do niego. - Postaraj si� przyje-cha� - powt�rzy�a. - Dobrze, dobrze - powiedzia� do�� burkliwie. - Zrobi�, co b�d� m�g�. Ko�o �smej? Mia�a powiedzie�, �e o sz�stej. - Wola�abym, �eby� by� troch� wcze�niej - poprosi�a. - Zrobione. Za pi�tna�cie �sma. - Obdarzy� j� swoim szybkim, zdawkowym u�miechem. ,,Przyje-dzie" - pomy�la�a Rose, ale bez rado�ci. Czu�a si� upokorzona, chocia� nie wiedzia�a dlaczego. Natural-nie nie mog�a wini� o to Bobsa. To jej wina, �e si� tak poni�a. A przecie� musia�a. Inaczej by nie przyjecha� i �wiat by�by przera�liwie pusty. Ale tej niedzieli Rose nikogo o niczym nie zawiado-mi�a. Nie mog�a si� na to zdoby�. B�dzie czas, jak Bobs przyjedzie... je�eli przyjedzie. Czeka�a w zdenerwowa-niu i udr�ce, czujna jak pies na legowisku. O si�dmej us�ysza�a jaki� odg�os. Samoch�d jecha� drog�, skr�ci� na podjazd. Stan��. Rose podnios�a si�, jej d�onie trzepota�y nerwowo wok� szyi. Ale Becky powiedzia�a rzeczowym tonem; - To pewnie Piotr - i szybko pobieg�a do drzwi. Naturalnie by� to Piotr. Weszli �miej�c si� i trzymaj�c za r�ce. Rose mia�a ochot� ich zabi�. Jej napi�cie nerwowe wzrasta�o, gro��c za�amaniem. Kolacj� podawano o wp� do �smej. A poniewa� brak�o jej odwagi, �eby Bobsowi o tym powiedzie�, mia�a teraz przed sob� przera�aj�c� alternatyw�; albo poprosi, �eby zaczekano z kolacj�, i wyja�ni dlaczego, albo nie powie nic i Bobs przyjedzie w �rodku posi�ku wywo�uj�c straszliwe zamieszanie. Si�dma dwadzie�cia pi��. I ani �ladu Bobsa. Ale 33 dziadek pochrapywa� za swoim Observerem, a dop�ki dziadek �pi, nie b�dzie kolacji. �Niech �pi" - modli�a si� w duchu, siedz�c cicho jak mysz. Dok�adnie o wp� do �smej dziadek wynurzy� si� spod gazety, powi�d� doko�a zgn�bionym wzrokiem i spyta�: - Czy my dzisiaj nie dostaniemy kolacji? Rose zdoby�a si� na odwag�. - Nie mogliby�my troch� poczeka�? Mo�e przyjedzie pan Roberts. - Kto? - warkn�� dziadek. - Pan Roberts. Mia� przyjecha� w zesz�ym tygod-niu, pewnie pami�tasz, ale... - Ale nie przyjecha�. Wygl�da mi na to, �e w tym tygodniu te� nie przyjedzie. - Dziadek podni�s� si� z trudem. - Uprzedzi� mnie, �e mo�e si� troch� sp�ni - wyj�-ka�a nieszcz�sna Rose. Dziadek opad� z powrotem na fotel, wyci�gn�� przed siebie nogi jak dwie k�ody drzewa. - Daje mu pi�� minut - oznajmi�. Min�o pi�� minut. Dziadek zatrzasn�� kopert� swojego kieszonkowego zegarka, wsta� i skierowa� si� do jadalni. - Nie pozwol�, �eby mi jaki� mityczny pan Roberts dezorganizowa� dom - oznajmi� zirytowany. - Siadamy do kolacji. No i siedli do kolacji. Zajadali w najlepsze piecze� wo�ow� na zimno, z piklami, gdy da�o si� s�ysze� mocne, weso�e pukanie do drzwi frontowych. Rose zerwa�a si�, jakby j� kto� podci�� batem. - Spokojnie, dziewczyno, spokojnie - poradzi�a jej Becky, rozbawiona sytuacj�. -Nie pokazuj, jak bardzo ci na nim zale�y. Rose zmniejszy�a szybko�� z sze�ciu do dw�ch mil na godzin� i posz�a otworzy� drzwi. - Dobry wiecz�r, Bobs - wyszepta�a trwo�liwie. - Przykro mi, ale musieli�my zacz�� kolacj�. - Nie s�dzi�em, �e si� sp�niam - powiedzia� robi�c nad�t� min�. - Ale� nie - rzuci�a pr�dko. - To tylko ojciec... - Umilk�a. - Pozw�l, wezm� palto. Wprowadzi�a go mrugaj�cego do jadalni. - To jest Bobs - przedstawi�a. - Rose, czy to tw�j adorator? - spyta�a ciotka Marigold u�miechaj�c si� promiennie. - No, nie przesadzajmy! - wrzasn�� pan Roberts, kt�rego zdaniem wszyscy ludzie po sze��dziesi�tym pi�tym roku �ycia byli zar�wno g�usi, jak s�abi na umy�le. - A to jest May. M�j brat Jocelyn. Moja siostra Becky. - Becky u�miechn�a si� czaruj�co. - To jest Piotr. A to m�j ojciec. - Dziadek wsta� grzecznie, uk�oni� si� i usiad� z powrotem. Ale wykonuj�c kolejno te czynno�ci da� wyra�nie do zrozumienia, �e nie cierpi ludzi przerywaj�cych mu spo�ywanie wo�owiny z pik-lami. Jad� i od czasu do czasu rzuca� na nowo przyby�ego ukradkowe, podejrzliwe spojrzenia, jak gdyby si� l�ka�, �e ten zw�dzi mu jedzenie sprzed nosa. W ko�cu jednak zwyci�y�y dobre maniery. - Lepiej przysu�cie mu krzes�o - powiedzia� mi�dzy jednym a drugim k�sem. Rada jako taka nie by�a z�a. Tyle tylko, �e w pokoju nie by�o wolnych krzese�, a gdyby si� nawet jakie� znalaz�o, nie zdo�ano by go wcisn�� mi�dzy inne, bo rodzina obsiad�a st� ciasnym ko�em. Rose, w zdenerwowaniu niezdolna do logicznego my�lenia czy dzia�ania, kr�ci�a si� bezradnie. - Hej, zr�bcie miejsce - rozkaza� dziadek, a wtedy wszyscy wsun�li r�ce pod krzes�a i lekko unosz�c si� odbijali w prawo lub w lewo, jak popad�o. Sytuacja wy-klarowa�a si� odrobin�. Powsta�o wolne miejsce, natu-ralnie obok Becky. Cioteczna babka Marigold poda�a 35 talerz. Dziadek kraja� niecierpliwie piecze�, a Rose w ko�cu och�on�a i przynios�a z kuchni krzes�o. Bobs usiad�. - Pikle? - spyta�a Becky z min� pi�knej czerkieskiej niewolnicy ofiaruj�cej su�tanowi bakalie. - ... kuj� - powiedzia� Bobs obrzucaj�c wyg�od-nia�ym spojrzeniem porcj� pieczeni na talerzu. Gdyby mu kto� poda� n� i widelec, m�g�by zacz�� je��. Ale najwidoczniej rodzina nie by�a ju� zdolna do dalszych wysi�k�w. Rose wptrywa�a si� w niego nieruchomym wzrokiem. Pozostali cz�onkowie rodziny pa�aszowali dziarsko, staraj�c si� nadrobi� stracony czas. Bobs zacz�� robi� b�agalne gesty do Rose. U�miechn�a si� do niego czule. - Czy nie m�g�bym... - zacz��. Ale w tym momencie otworzy�y si� drzwi. Na progu stan�� Gaylord, kt�rego spodnie od pid�amy jak zwykle znajdowa�y si� w p� masztu. Obdarzy� zebranych czaruj�cym u�miechem. - Gaylord! - zawo�a�a matka. - Dlaczego nie le�ysz w ��ku? - Przyszed�em zobaczy� kochanka cioci Rose. - O Bo�e... - wyszepta� Bobs. Ju� okre�lenie �a-dorator" by�o dostatecznie alarmuj�ce. Zacz�� si� zastanawia�, jaka wed�ug nich jest jego pozycja w tym domu. S�dz�c po minie starszego pana, gotowi go tu zmusi� do ma��e�stwa. - Powiniene� ju� dawno spa� - powiedzia�a matka. - Spa�em, ale si� obudzi�em - brzmia�a do�� sensow-na odpowied�. - No to przywitaj si� z panem Robertsem. I wracaj na g�r�. - Dobry wiecz�r - powiedzia� Gaylord bez specjal-nego entuzjazmu. Nie umia�by okre�li�, czego si� spodziewa�. Ale by� naprawd� rozczarowany. Pan Roberts wygl�da� najzupe�niej zwyczajnie. - Dobry wiecz�r - odpar� Bobs z podobnym bra- kiem entuzjazmu. Wype�nia�y go z�e przeczucia. Widocz-nie Rose przedstawi�a rodzinie mocno ubarwion� wersj� ��cz�cych ich stosunk�w. Tak, b�dzie musia� uwa�a�. Bardzo uwa�a�. No i wci�� nie ma widelca i no�a. Gaylord obchodzi� st� ca�uj�c kolejno wszystkich, po prostu, �eby zyska� na czasie. - Pan Roberts nie zjad� pieczeni - zauwa�y�. - Nie smakuje panu? - rzuci� wojowniczo dziadek. - Nie dosta�em widelca i no�a - odpar� Bobs r�wnie wojowniczo. - M�j Bo�e! - wybuchn�� dziadek. Siedzi tu i nic nie m�wi! Bezdenna jest g�upota ludzka. - Dajcie mu przyrz�dy do jedzenia - rozkaza�. - Tak mi przykro, Bobs. - Rose by�a bliska p�aczu. Przynios�a widelec i n�. - ...kuj� - mrukn�� Bobs, zamykaj�c bezmiar ironii w tym jednym obrzydliwym powiedzonku. - Gaylord, marsz na g�r� - rozkaza�a matka. �Ta kobieta potrafi my�le� tylko o jednym" - powiedzia� sobie Gaylord w duchu. - Jestem g�odny - oznajmi� na g�os. - Mo�esz wzi�� biszkopta. - ... kuj� - podzi�kowa� Gaylord. - Co� ty powiedzia�? - spyta� gro�nie ojciec. Byt got�w patrze� przez palce na drobiazgi w rodzaju k�amstw czy kradzie�y, ale szala�, gdy w gr� wchodzi�o kaleczenie ojczystej mowy. - Co� ty powiedzia�? - Ile razy mam ci... - zaperzy� si� ojciec. - Pan Roberts powiedzia�: ,,... kuj�" - zwr�ci� mu uwag� Gaylord. Gdyby by� starszy i umia� gra� w szachy, doda�by: Szach! - Jak b�dziesz w wieku pana Robertsa...- rozpocz�� ojciec odpowied� ze swojego sta�ego repertuaru. Na Gaylordzie nie zrobi�o to najmniejszego wra�enia. Ale 37 matka nie okazuj�ca nigdy szacunku dla szermierki s�ownej, pochwyci�a go i wypchn�a z pokoju. Gdy wr�ci�a, dziadek spojrza� na ni� z podziwem. - Zawsze wol� fortiter in re od suaviter In modo. A co pan o tym s�dzi, panie Robinson? - Roberts - poprawi� go Bobs. - Pan wybaczy? Dziadek nachmurzy� si� i wr�ci� do swojej pieczeni. Nie mia� zamiaru marnowa� czasu na wyja�nianie rzeczy ignorantom. Becky obr�ci�a si� do Bob