674
Szczegóły |
Tytuł |
674 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
674 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 674 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
674 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Alfred Szwast
Tytul: FILOZOFIA DYFERENCJALNA
Listy do Nieznanego Przyjaciela
Motto:
Według Richarda Feynmana różnica między naukowcem a filozofem jest ta, że naukowiec używa ołówka, papieru i kosza, a filozof tylko papieru i ołówka.
Filozofia dyferencjalna tym jest znamienna, że powstała nie jako reakcja przeciw jakiejś filozofii – jak zwykle bywało – lecz jako suma wniosków z faktów naukowych, które obroniły się przed wyrzuceniem do kosza.
Przedmowa do... przedmowy
Oto przypadek osobliwy – przedmowa do małej sztuki w postaci sporej książki. Stało się tak dlatego, że temat, jaki przed laty mnie zainteresował, rodził mnożące się bez końca pytania.
Jacek Kuroń wspomina o tym, jak to mając pięć lat wtargnął na scenę teatru, bo na tej scenie pokazywano czyjąś krzywdę. To faktycznie reprezentatywny przypadek. Jacek Kuroń całym życiem dowodzi, że nie może pozostać obojętny na krzywdę.
Ja w podobnym wieku zobaczyłem pierwsze w moim życiu przedstawienie – amatorskie jasełka – i od tego momentu stałem się „nałogowcem” teatru. Gdy zatem we właściwym czasie naszła mnie ochota, by pisać, to oczywiście w grę wchodziło tylko pisanie sztuk, nic innego.
Było to w latach sześćdziesiątych. Miałem wtedy około trzydziestki, a więc za sobą pewną liczbę obejrzanych przedstawień teatralnych. Lecz oto w tym czasie pojawia się na świecie wariactwo, które potem zostanie nazwane „Nowym teatrem”. Nowy teatr nie podobał mi się zupełnie. Był on faktycznie permanentną rewolucją, czyli czymś bez sensu. Kto wtedy cokolwiek chciał zrobić w teatrze, musiał być absolutnie nowatorski i oryginalny. To tak, jakby sobie wyobrazić człowieka, który postanowił nigdy nie jeść dwa razy tej samej potrawy. Na pewno po jakimś czasie jadłby już trawę. W tej sytuacji i ja musiałem wymyślić coś nowego.
I wymyśliłem:
1) Najpierw inny kształt budynku teatralnego. Ponieważ jakimś dziwnym ideałem była wtedy jedność sceny i widowni, wymyśliłem budynek teatralny w postaci czaszy, będącej połową kuli. Scena miała być fragmentem koła, jakie stanowiłaby podstawa tej czaszy, a widownia częściowo opasywałaby scenę i tak dalej.
2) Z tej samej inspiracji – teatr wspólny. Był to pomysł nowej dramaturgii. Ponieważ reżyserzy wychodzili ze skóry, by wystawiając stare sztuki, rozłazić się z nimi po widowni, co dawało efekty dziwaczne, teatr wspólny to miała być sztuka tak napisana, by przewidywała role dla widzów. Napisałem dwie takie sztuki.
3) Nowe spojrzenie na zagadnienie tragizmu. Były to lata namiętnego poszukiwania wielkiej sztuki tragicznej. Ogłoszono konkurs na „Miss tragedii”. Otrzymała to miano sztuka Millera Śmierć komiwojażera. Była też grana sztuka Szekspir pilnie poszukiwany. No, bo skoro epoka była „ech, na pięciu Szekspirów...” Powiedziałem krótko: istnieje nie wyeksploatowany typ tragizmu. Jest nim
4) Diamonolog, czyli taki sposób porozumiewania się ludzi, jaki występuje naprawdę – kaleki, ułomny, tragiczny. To, co słyszymy w filmach, w których kto inny jest autorem scenariusza, a kto inny opracowuje dialogi – to ogłupiająca brechta, nie dialog. Dialog jest rzadkością, jak słońce w marcu. Większość kontaktów słownych to diamonologi. Stąd człowiek – istota tragiczna.
5) Panowała też wtedy obłąkańcza pogoń za „antypowieścią”. W ogóle za „anty”. Antypowieść pozostała bodaj w sferze marzeń, ale mnie to pozwoliło stwierdzić, że antypowieść jest raczej niemożliwa, natoniast antydramat jak najbardziej. Napisałem antydramat pod tytułem Homin. Homin to przekorna propozycja, by tak nazwać człowieka, zamiast zarozumiałego Homo sapiens sapiens. Człowiek nie jest sapiens.
6) Opowieść sceniczna. Po pierwsze: istnieje swego rodzaju dylemat – czy sztuki teatralne należą do literatury, to znaczy, czy są czymś do czytania, czy to tylko surowiec dla dzieła totalnego, jakim jest spektakl teatralny. Po drugie: tak zwane didaskalia – czy to element dramatu, czy nie wiążące nikogo uwagi autora, który jest facetem kłopotliwym dla reżysera... Sztuki pisane metodą stosowaną przez pismo Dialog:
BOHATER – tekst, jaki wypowiada postać dramatu, oraz didaskalia, pisane jakby nieśmiało, często kursywą, informujące na przykład tylko: na prawo drzwi, na lewo okno, są w czytaniu niewygodne. Zaproponowałem inny graficzny układ materiału, z pewnością ułatwiający czytanie, a jeśli rzecz taka napisana byłaby z talentem, na pewno należałaby do literatury.
Opowieść sceniczna pozwala dowolnemu czytelnikowi na samoreżyserowanie sztuki i uprawianie inaczej teatru wyobraźni, a tym samym, co ważne, utrudnia ona reżyserom zbytnie zniekształcanie sztuk.
7) Teoria maski. W okresie urawniłowki, w czasach glajchszaltowania i poniżania pierwszą sprawą było ukazywanie prawdy o niejednakowości ludzi i immanentnych źródłach ludzkich dramatów. W latach sześćdziesiątych, po ćwierćwieczu doświadczeń z nowym ustrojem, dla mnie było jasne, że główny cel socjalizmu, właśnie urawniłowka, nie został osiągnięty. Społeczeństwa krajów socjalistycznych były w rzeczywistości tak samo nierówne, jak wszystkie inne, tylko nierówne inaczej. Ustrój programowo egalitarny nie potrafił podnieść z nędzy moralnej i intelektualnej ludzi pokrzywdzonych nie przez ustrój społeczny – bo tylko w ustroju widziano źródło wszelkiego zła – lecz przez naturę, wskutek niedostatku zdrowia, inteligencji, talentów. To, że obdarzono ich władzą, jakby dla rekompensaty, w rzeczywistości nie usuwało ich niedostatków. „Towarzysz Szmaciak” nawet jeśli miał władzę, nie był w poszanowaniu. Ci, którzy w tym egalitarnym ustroju mieli lepszą sytuację, to byli z reguły ludzie, którzy i w innych uzyskaliby sukcesy: dzięki walorom osobowościowym, których ustrój ani dać, ani odebrać nie był w stanie. Czyli socjalizm nie osiągnął zasadniczego celu – równości – jak nie osiągnęła go również Rewolucja Francuska. Miałem więc nowatorskie pomysły formalne i niezwykle śmiały Temat. Ideę eugeniczną! Jeszcze dziś słowo „eugenika” budzi lęk i niezrozumienie, a cóż dopiero trzydzieści lat temu! Dziś staje mu na poprzek tylko religia, wtedy także czerwona ideologia.
Postanowiłem napisać sztukę o wymowie eugenicznej. Ale poważne potraktowanie tego zadania wymagało zgłębienia wielu problemów. Biologii, psychologii, etologii, filozofii. I to mi zajęło 30 lat! Nicoll w Dziejach teatru wspomina o rosyjskim (!) porzekadle, wedle którego w teatrze najtrudniejsze jest pierwsze 30 lat. Więc w normie...
Sztuka otrzymała tytuł, który nie zmienił się do końca, choć zmieniło się wszystko: CZCIJ OJCA I MATKĘ SWOJĄ, JEŻELI... Podtytuł: NĘDZNICY II.
Rozumowanie jest proste. Wiktor Hugo zapisał się w naszej pamięci, ponieważ pochylił się ze współczuciem nad... nędznikami – ludźmi pokrzywdzonymi przez stosunki społeczne. Te stosunki zostały zmienione, wydawało się nawet, że w sposób optymalny, ale nie zniknęli nędznicy. Nędznicy pokrzywdzeni nie przez stosunki społeczne, czyli przez innych ludzi, tylko przez naturę. Bohaterowie sztuki to pokrzywdzeni przez naturę – brzydcy, chorowici, mało uzdolnieni, nie chciani, nie kochani. Odczuwając boleśnie swój los rozumują jak rewolucjoniści – jak robotnicy wymuszający niegdyś strajkami zmniejszenie wyzysku. Ich postawa sugeruje niejasno ideę jakiejś eugeniki i świadomego rodzicielstwa: czy każdy ma prawo dawać życie, a zwłaszcza ci, którzy nie mają zamiaru zajmować się tym życiem i kształtować go.
Sztuka Homin to próba zademonstrowania masek, diamonologu, teatru wspólnego i antydramatu. Za pomocą najprostszego dziwnie nie wyzyskanego motywu: formuły zebrania, jaką pamiętamy z okresu budowy socjalizmu. Aktorzy są na widowni i na scenie (teatr wspólny); ludzie mówią, a raczej przemawiają, nie starając się dotrzeć do sedna problemów ani tym bardziej do słuchaczy (diamonolog); czywiście, takie gadanie nie przybliża rozwiązania sprawy, dla której zwołano zebranie (antydramat).
Słowo „Homin” to sarkastyczna propozycja, by zastąpić nim napuszone i nieuzasadnione określenie Homo sapiens sapiens. Człowiek nie jest sapiens.
Kreując bohaterów sztuk postanowiłem oprzeć się na odpowiednich wydarzeniach, by, zabierając się do tak odpowiedzialnego tematu, mieć za sobą fakty. Prześledziłem relacje naukowe i prasowe o wielu nieszczęśnikach, którzy z powodu kalectwa – fizycznego, psychicznego, psychopatii nabytej lub – wrodzonej dopuścili się spektakularnych, głośnych zbrodni.
Kiedy czyta się o ludziach takich, jak na przykład Charles Starkweather, który zastrzelił 11 osób, Charles Manson, który zamordował żonę Polańskiego, Józef Stalin, który wymordował miliony, a równocześnie korzysta się z dzieł geniuszy, jakim zawdzięczamy cudowne wynalazki i wspaniałe dzieła sztuki, nieodparcie nasuwa się pytanie, które legło u podstaw wszystkich filozofii i religii: Kim jest człowiek? Odpowiedzi, jakie dawano na to pytanie, określiły całe epoki. Starożytność nie stawiała go zasadniczo, więc też sumienia największych nie widziały nic zdrożnego w tym, że na arenach wielu cyrków lała się ludzka krew, bynajmniej nie z racji walki o byt, lecz dla uciechy tych, którzy akurat cieszyli się wolnością.
Chrześcijaństwo pierwsze udzieliło odpowiedzi na to pytanie, ale odpowiedzi koszmarnej, wylęgłej w obłąkanej głowie Augustyna i jego ideowych potomków: człowiek jest żywą, okresową przechowalnią duszy nieśmiertelnej, która tkwi w nim niczym soliter. Interes tego solitera, wyniszczającego ciało swego nosiciela, jest celem. Jest nim niebo, w jakim znajdzie się ów soliter po śmierci człowieka. Koncepcja ta zmieniła rzeczywistość ówczesnej Europy w gigantyczny, ponury klasztor.
Zaczęło zwalczać te straszliwe poglądy dopiero Oświecenie. Zalecało, zgodnie ze swą nazwą, poznawać aktywnie świat przez rozwijanie nauki, zamiast tłumaczyć go za pomocą zlepku grafomańskich pism przeszłości, które uznano za święte. Oświecenie, a potem Rewolucja Francuska uczyniły podmiotem swej historii człowieka, który był dotąd postrzegany jako marionetka w ręku Boga.
To było najpierwsze zrzucenie pęt, więc też jeszcze pełne naiwnej wiary, która długo miała być ideologią ludzi postępu: prawdziwą godność osiągnie człowiek dzięki wykształceniu i wychowaniu (Helwecjusz) oraz zapewnieniu równości (komuniści).
Mit ten runął właśnie na naszych oczach i odpowiedź na postawione pytanie stała się sprawą naglącą, jeśli ludzkość ma patrzeć z jakąś nadzieją w przyszłość. Ani chrześcijaństwo bowiem, ani kultura europejska, zbudowana na humanistycznych mitach, nie zapobiegły stoczeniu się nowożytnej Europy w ludobójstwo. Więc może nauka udzieli na postawione pytanie bardziej zadowalającej odpowiedzi, a w ślad za nią filozofia zbudowana na ustaleniach nauki?
Rzeczywistej desakralizacji człowieka dokonał dopiero Darwin. Dowiódł on, że człowiek nie jest jakimś tworem metafizyczno-przyrodniczym, lecz jednym z gatunków, czyli produktem ewolucji, jak wszystkie pozostałe gatunki. Od tego czasu rozpoczęły się spory o rodzaj tego pokrewieństwa. Bo są ważkie różnice. Moralność, jaką wytworzyli ludzie, mity religijne i różne kultury. Jeśli człowiek jest tylko jednym z gatunków, to i jego wytwory winny by dać się wytłumaczyć na gruncie praw przyrody. Taką próbę podejmuje Filozofia dyferencjalna w szkicach, które miały zawierać rozważania o teatrze. Nie starczyło dla nich już miejsca i czasu. Sztuki muszą bronić się same. Będą stanowiły osobny tom.
Wrocław 1996
1.0. Diaspora odmieńców
Drogi, Nieznany Przyjacielu!
Czy przeżyłeś kiedy takie zdarzenie: zabierasz głos na jakimś publicznym zebraniu. Mówisz i czujesz, że nie trafiłeś. Słuchacze robią coraz bardziej głupie miny, jakbyś mówił po chińsku. Oblewa Cię zimne uczucie osamotnienia, obawiasz się, że ten tłum może stać się wrogi. Mimo że mówisz obiektywną, naukową prawdę. Ale nie tego tu oczekiwano. Wyszedłeś poza układ. I wtedy gdzieś w kącie sali ktoś chrząknął czy powiedział coś pod nosem. Niewiele z tego zrozumiałeś i usłyszałeś, ale doznałeś dziwnego uczucia, jakie przeżywają oblężeni, gdy na horyzoncie zauważą nadciągającą odsiecz. To był ktoś, kto chciał Ci rzucić koło ratunkowe. To był Twój Nieznany Przyjaciel.
Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, odpowiedziałeś mu nie tak, jak należało, byłeś skonsternowany niezręczną sytuacją... Później wymieniłeś z nim spojrzenie w szatni, gdy właśnie upadł mu kapelusz, i słowo, które miałeś na wargach, zatrzasnęło się za zębami. A potem, po wielu miesiącach, a może latach, spotkałeś go na ulicy i znów w jakże pechowych okolicznościach! On sprzecza się z jakąś kobietą uwieszoną u jego ramienia, a Ty taszczysz ciężką walizę. Wasze spojrzenia skrzyżowały się przelotnie, pełne rozpaczy, i znikacie dla siebie na zawsze. Będziesz wypatrywał tych oczu przy następnych przemówieniach i będziesz je widział jasno, wyraźnie, wtedy gdy powierzasz swe myśli kartce papieru, która ma zamienić się w artykuł, książkę, by potem krzyczeć wśród tłumu obojętnych... Ilu znajdzie nieznanych przyjaciół, którzy nastawieni są na ten sam zakres fal, co i Twój „nadajnik”? Takich, którzy w czasie czytania biegną do kuchni podzielić się wiadomością – „widzisz, zobacz, napisane tu dokładnie tak, jak mówiłem”.
A może przywołam Twej pamięci inną sytuację, gdy tą osobą, do której Twoja myśl przeskakiwała z szybkością iskry elektrycznej, był nie on, ale ona? Wszystko wtedy rozgrywało się jakby o oktawę wyżej. Jej oczy były nie tylko nad wyraz rozumne, ciepłe, życzliwe, ale przede wszystkim piękne i pożądane. Te oczy mówiły do Ciebie, śpiewały. A w Tobie śpiewała dusza. I jeżeli wówczas los okazał się dla ciebie tak łaskaw, że nie straciłeś tych oczu, zbliżyłeś się, zapoznałeś, nigdy tego dnia nie zapomnisz. Jeśli zaś miałeś aż tyle szczęścia, że związałeś się z blaskiem tych oczu na zawsze, jesteś wybrańcem losu. Biblia przekazała nam, że taki wypadek zdarzył się przy studni Jakubowej, jeden zaś z moich znajomych przeżył podobną scenę przy frontowej studni, do której podjechał po wodę dla rozgrzanego czołgu. I „żyją długo i szczęśliwie”, i mają troje dzieci. Stanowią do dziś maleńką oazę pogody i harmonii. Kiedy on grzebał przy kolejnych motocyklach, ona, w kucki przy nim, była jego instrumentariuszką. Kiedy malowali mieszkanie, byli faktycznie równo pochlapani oboje.
Rota przysięgi małżeńskiej u Rzymian brzmiała tak, na pozór dziwacznie: Ubi tu Gaius, ibi ego Gaia. Gdzie ty, Gajuszu, tam i ja – Gaja. Gajusz i Gaja to były bardzo pospolite imiona. Sens tej roty polegał na tym, że kobieta przyrzekała być drugą stroną medalu. Nie wspólnikiem, jak to jest dzisiaj. Częścią jednej całości.
Drogi, Nieznany Przyjacielu! I Ty, i ja, i prawie każdy człowiek przyznaje, że takie spotkania zdarzają się bardzo rzadko – raz, dwa razy w życiu, rzadko częściej. Co to znaczy? Oznacza to, że 99% naszych przymusowych kontaktów z bliźnimi to kontakty skazane na diamonolog (6.1.), nawet gdy dotyczą one najbliższych. Wynika to z podstawowego faktu zróżnicowania osobniczego wśród ludzi, o czym sławny biolog Jean Hamburger pisze tak: „Oto ludzie, dziwny gatunek. Gatunek, w którym jak we wszystkich innych, każda jednostka ma własną, jedyną w swoim rodzaju odrębność, rozciągającą się na jej mózg, zachowanie, sposób myślenia. Odmienność każdego z osobników we wszystkich żyjących gatunkach z człowiekiem włącznie jest czymś więcej niż zwykłą fantazją przyrody, jest, bez wątpienia, głównym warunkiem przetrwania gatunku. Prawie na pewno wielorakość osobników i ich nierówność są podstawą doboru naturalnego. Ale rani nas sposób, w jaki się ten dobór dokonuje, ponieważ polega on na eliminacji słabych – osobników, które źle się przystosowują do danej agresji – i przetrwaniu silnych – osobników, które opierają się tej agresji i pozwalają gatunkowi przetrzymać ciężkie czasy. Biologiczna funkcja nierówności ma czym szokować niektóre z najgłębszych pragnień umysłu ludzkiego, nasze pragnienie wolności, naszą chęć obrony człowieka, wagę, jaką przywiązujemy – z medycyną na czele – do jego mizernej i efemerycznej osoby, nasze poszukiwanie równości ludzi wobec życia. Czy trzeba przypominać, że takich uczuć nie doznają żadne inne żyjące istoty? Tylko gatunek ludzki zna pojęcia moralne, idee złego i dobrego” (Człowiek i ludzie).
To prawda. Można wszakże o tym powiedzieć jeszcze coś więcej, a mianowicie: 1) Zwierzęta są zróżnicowane nieporównanie mniej niż ludzie i z tego powodu także ich egzystencja jest różna od ludzkiej. Mowa o zróżnicowaniu wewnątrz gatunku i tylko o zwierzętach żyjących na wolności. 2) Ludzie mają możność wpływać na swoje zróżnicowanie, zwierzęta nie.
Drogi Przyjacielu! Rozwinę tu pogląd, że źródłem cierpienia dla człowieka jest przede wszystkim jego zróżnicowanie, że właśnie ono stanowi tragiczny rys egzystencji ludzkiej. Przyjmiemy tu racjonalny punkt widzenia, że człowiek jest cząstką przyrody i jego kondycję należy rozpatrywać w kontekście wszystkich bytów natury, nie cofając się przed wnioskami, jakie implikuje takie stanowisko.
Od czasów Haeckla i Darwina nowe zdobycze nauki stale i konsekwentnie zmniejszają przepaść, jaka w pojęciu ludzi wierzących i różnych ideologów istnieje między człowiekiem a światem zwierząt. Prawdopodobnie można powiedzieć, że taką rewolucją w poglądach na związki człowieka ze zwierzętami, jaką w XIX wieku były tezy Darwina, w naszym wieku są odkrycia etologów. Zmuszają one wszystkich dogmatycznie myślących ludzi do przyjęcia twierdzenia, że nie jesteśmy tak „wolni”, jak się to dotychczas mówiło, bowiem udowodniono, że kierują nami w znacznym stopniu instynkty. Zresztą, interpretacja wyników prac etologów to jeszcze zadanie do wykonania. Koniec wieku XX nie jest ku temu czasem najlepszym. Wielkie wydarzenia polityczne, wielki przypływ długo hamowanych uczuć religijnych. Jednak jak weryfikacja rytualnych form zachowania zwierząt obaliła wiele antropomorfizujących mitów, tak zweryfikowanie rzeczywistej wartości kształcenia doprowadzi do zmiany poglądów na temat roli i znaczenia zabiegów dydaktycznych, rozumianych najczęściej jako możliwość istotnej korekty natury.
1.1. Różnorodność niejedno ma imię
René Dubos napisał książkę pod tytułem Pochwała różnorodności. René Dubos jest mikrobiologiem o duszy artysty. Raduje go bogactwo form widzialnego świata. Pisze o tym rozrzewniająco. A jako biolog wie, jak bogactwo pomnaża się w jeszcze większe bogactwo przez krzyżowanie. Prosty człowiek mówi: Świat byłby nudny, gdyby nie był taki zróżnicowany. A Vitus Dröscher opisując jedyną w swoim rodzaju rybkę środkowoamerykańską, molinezję meksykańską (Poecilia formosa), która rozmnaża się przez dzieworództwo, wskutek czego wszystkie osobniki w ławicy są biologicznie identyczne, w pewnej chwili wykrzykuje: „Przeniesione na ludzi wyobrażenie tego rodzaju stereotypowej formy produkcji potomstwa sprawia wrażenie koszmarnego snu” (Cena miłości, s. 20).
Przeciwstawienie się tak zgodnej opinii zakrawa na szaleństwo. A jednak uczynimy to. Są ku temu bardzo ważne powody.
Wszyscy niby są zachwyceni różnorodnością, ale... wszyscy szukają podobnych! Poczynając od „proletariuszy”: proletariusze wszystkich krajów łączcie się! Fabrykanci też się łączą, ale oczywiście sami, bez proletariuszy. I podobnie postępują wszyscy – hodowcy świń i hodowcy kanarków. Kompozytorzy, literaci, plastycy. Ale także – przestępcy! Choć raczej nieformalnie. Można by powiedzieć: ano, ludzie łączą się, bo to służy ich interesom. Ale wiele związków ludzi po prostu podobnych – może zacznijmy ich nazywać similisami – nie ma takiej motywacji. Jakiż bowiem wspólny „interes” mają byli pensjonariusze pewnych zakładów karnych, którzy zakończyli „karierę zawodową”? Albo byli narkomani, mężowie sławnych żon (Anglia) lub dziewczyny „śmiertelnie zakochane w Elvisie Presleyu”? Takich stowarzyszeń jest zarejestrowanych (!) w Ameryce około pół miliona i skupiają one ponad 15 milionów członków! Jak podają etnolodzy, to samo było wśród ludów prymitywnych – czarownicy, szamani, zaklinacze też zawiązywali autonomiczne bractwa. Te fakty zmuszają nas do sformułowania innej teorii społeczeństwa. Z tej perspektywy jest ono diasporą odmieńców. Nie „samotnym tłumem” (D. Riesman), tylko tłumem samotnych. Taki tłum samotnych pokazuje sztuka Homin. Tytuł ten to parodia określenia Homo sapiens, jakie człowiek zarozumiale sobie nadał. Niestety, człowiek nie jest sapiens. Człowiek jest istotą tragiczną (6.3.) z powodu podstawowego, głębokiego zróżnicowania. Sens jego egzystencji najgłębiej oddaje jeden z najstarszych mitów ludzkości – mit o wieży Babel. „Pomieszanie języków”, trudność czy niemożność porozumienia tam, gdzie konieczne jest współdziałanie, gdy zadanie przekracza możliwości jednostki – oto los skazanych na koegzystencje odmieńców, których największą tęsknotą i nieustannym dążeniem jest znajdowanie podobnych. To wiedzieli już Rzymianie, kiedy ukuli powiedzenie: similis simili gaudet. Przetłumaczmy to najpierw dosłownie: podobny podobnym się cieszy. Rozwinięte tłumaczenie tego aforyzmu to cała niniejsza praca. Jesteśmy istotami o zadziwiającej dychotomii. Szukamy podobnych, ale podobnych do pewnego stopnia. Gdy podobieństwo przekracza pewną granicę, następuje gwałtowne odpychanie, jakby to było zbliżenie dwóch biegunów o tym samym znaku. Gdy na balu gwiazd znajdą się dwie aktorki w takich samych sukniach, wybucha awantura. Wspomniany już Jean Hamburger opisuje, jakiego szoku doznał, kiedy wśród członków orkiestry zobaczył swego sobowtóra. Że wszyscy podobnie reagują w takich sytuacjach, potwierdziły skrupulatne badania pani Jarymowicz. Jak to rozumieć?
1.2. Cena miłości
Istnieje piękna książka Vitusa Dröschera pod powyższym tytułem, mówiąca o przedziwnych sposobach rozmnażania się zwierząt. Jest to świat pełen najbardziej fantastycznych pomysłów. Oto na przykład pewne ćmy, rzadkie i żyjące samotnie. Jak się mają spotkać, by odbyć gody i zapewnić przetrwanie gatunku? Są małe, więc nie mogą posługiwać się głosem do zwabienia partnera, jak ptaki lub jelenie. Natura zapewniła im więc bardzo oryginalny sposób na powiadamianie kogo trzeba o miłosnej gotowości. Ćmy te wydzielają w otoczenie tak zwane feromony zapachowe, które niby smugi po odrzutowcach unosząc się w powietrzu, informują, kto i gdzie czeka na randkę. Innym zadziwiającym faktem jest odnajdywanie się w czasie godów popularnych świetlików. Kiedy zdarzy nam się zobaczyć w ciepły letni wieczór ten sympatyczny ognik błyskający wśród krzewów w ogrodzie, nie przychodzi nam na myśl, jaki nadzwyczajny dziw natury mamy przed sobą. Badania entomologów ujawniły, że te błyski to wabienia miłosne. Nie to wszakże jest czymś nadzwyczajnym. Ma prawo ćma wysyłać w świat swoje miłosne SOS przez wydzielanie zapachu, więc i samiczka świetlika może błyskać w trawie, by zwrócić na siebie uwagę przelatującego samczyka. Zdumiewa coś innego. Jak wykazały badania, jest tych świetlików około 150 gatunków. Więc nie do rzadkości należy sytuacja, że na jednej łące może ich być kilkadziesiąt, zewnętrznie zupełnie się nie różniących. Odbycie stosunku z przedstawicielką odmiennego gatunku byłoby z prokreacyjnego punktu widzenia zupełnie niecelowe. Jak natura rozwiązała ten problem? Każdy gatunek posługuje się jakby odmiennym alfabetem Morse'a. Samczyk świetlika pikuje w trawę tylko wtedy, gdy spostrzeże „swój” – znany mu instynktownie – system dłuższych i krótszych błysków.
Prawie identyczna sytuacja występuje u słynnych muszek Drosophila melanogaster, słynnych stąd, że na nich przeprowadzano doświadczenia na temat dziedziczności; to właśnie na wyniki tych doświadczeń tak oburzali się koryfeusze „przodującej” nauki, Olga Lepieszynskaja i wszech nauk doktor – Łysenko. Drozofili mamy również bardzo dużo gatunków, ale są one tak do siebie podobne, że nawet pod mikroskopem trudno znaleźć różnice anatomiczne między odrębnymi gatunkami. Tu czynnikiem różnicującym jest... brzęczenie! Samczyki interesują się tylko tymi samiczkami, które „śpiewają” w sposób „wpadający im w ucho”, to znaczy tylko własnego gatunku.
I teraz ważka uwaga. Powiedzieliśmy, że świetlik pikuje na oślep w gąszcz traw, gdy zauważy znajomą sekwencję błysków, a samczyk drozofili czyni to samo, gdy usłyszy miłe dla jego ucha brzęczenie. Opisane tu wyróżniki mają na celu uniknięcie pomieszania gatunków, bo miłość z osobnikami innego gatunku byłaby bezpotomna.
Rozpatrując w identyczny sposób zachowania erotyczne na przykład człowieka stwierdzimy, że tu niepodobieństwem jest, by mężczyzna miał jakiekolwiek trudności z odróżnieniem, powiedzmy, szympansicy. Takiego problemu nie ma, ale jest za to inny, o wiele bardziej skomplikowany: którą kobietę wybrać spośród wielu możliwych?!
Że taki problem istnieje, nie ma wątpliwości co najmniej od czasu napisania Ars amandi, a na pewno od czasów znacznie bardziej zamierzchłych. Czyż nie powinno to było skłonić kogoś do zastanowienia się, czy aby prawidłowość ta nie obowiązuje także wśród zwierząt? Ludzie są jednak zdumiewająco niespostrzegawczy, jak to powiedział odkrywca hierarchii dziobania, Schjelderup-Ebbe. Ludzie udomowili kurę tysiące lat temu, ale pecking order (hierarchię dziobania) odkryto dopiero w latach drugiej wojny światowej! Możemy wybaczyć etologom badającym karesy miłosne muszek drozofili, kochających się ku naszemu strapieniu na zgniłych jabłkach w kuble na śmieci, że nie badali, czy samczyk muszki owocówki kopuluje z każdą samiczką, która go zwabiła znajomym brzęczeniem, czy też pomija „garbate”, „zezowate” i kalekie; i tak wybadali dużo. Ale trudno wybaczyć tym, którzy oburzając się na przymusowe łączenie ludzi w pary (z przyczyn religijnych, majątkowych), bo „ludzie nie kanarki”; nie pomyśleli, że kanarki na wolności nie parzą się według zasady, że każdy partner równowarty. Tyle faktów z życia zwierząt winno było dawno zwrócić ludziom uwagę na to, że zwierzęta nie automaty i też mają indywidualne sympatie i antypatie. Spostrzegła to wreszcie pewna pani, żona profesora Beacha z Kalifornii, a jej spostrzeżenie ma taką wartość dla nauki, jak odkrycie przez Schjelderupa-Ebbego hierarchii dziobania. Obserwacja pani Beach pozwoliła odkryć nowy, ważny instynkt, instynkt więzi, co Vitus Dröscher nazwał odkryciem epokowym! Ja wyciągnę jeszcze śmielsze wnioski z tego odkrycia, mianowicie powiem, że istnienie instynktu więzi pozwala sądzić, że celem natury jest nie tylko imperatyw przedłużenia trwania gatunku, ale także szczęście, czyli egzystencja bez cierpienia.
Zaczynamy więc rozumieć, skąd te powracające wciąż w kulturze rozważania o samotności, ibsenizmie, alienacji. Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte były okresem zgoła maniakalnego mówienia o tym. Sartre napisał wtedy sztukę pt. Huis clos (Przy drzwiach zamkniętych) ze znaną tezą, że „piekło to są inni”. Według egzystencjalistów piekłem człowieka była zarówno „samotność”, jak i „inni”. Czyż więc niebo dla człowieka istnieje tylko po śmierci? Zaproponuję nową na to odpowiedź.
W pewnych sytuacjach człowiek znajduje „niebo” tutaj, na ziemi. Jest ono tam, gdzie similis simili gaudet. Oto nowa ewangelia.
2.0. „Instynkt szczęścia”
Drogi Przyjacielu!
Czy widziałeś kiedy walkę kogutów? Zwyczajnych kogutów, na zwyczajnym podwórku? Jeśli widziałeś, to wiedz, że oglądałeś widowisko, w którym przejawiało się podstawowe prawo przyrody – rycerski pojedynek, mający wyłonić lepszego. Ten, który wygra, będzie korzystać z wielu przywilejów, w tym z tego, że to on – zwycięski, bo silny, inteligentny i bardziej urodziwy, zostawi najwięcej potomków.
W tym lapidarnym ujęciu jest tyle zagadnień – przyrodniczych, moralnych i filozoficznych – ile żyjątek w kropli wody pod mikroskopem. Koguty zostały tu wzięte jako przykład – ich sposób rozgrywania pojedynków o przywództwo i przyporządkowanie do odpowiedniego szczebla w hierarchii jest podobny do walk wielu innych zwierząt, chociaż są różnice w sposobach przeprowadzania eliminacji, jak też trzeba dla porządku przypomnieć, że nie wszystkie zwierzęta żyją w systemie hierarchicznym, a więc nie wszystkie prowadzą turnieje eliminacyjne.
Jeżeli bywałeś na wsi, mogłeś też zauważyć taki fakt: właścicielka stada interweniuje czasem w taką walkę ruszona współczuciem dla słabszego koguta. Rozpędza walczących i odracza w ten sposób rozstrzygnięcie, które i tak później nastąpi. Interweniująca gosposia czyni to, o czym mówił Jean Hamburger, że „biologiczna funkcja nierówności ma szokować niektóre z najgłębszych pragnień umysłu ludzkiego”. Trzeba było wielu obserwacji i spokojnej, wolnej od emocji analizy, by dojść do wniosku, że te z pozoru brutalne walki i, jak się wydawało, niesprawiedliwe rozstrzygnięcia, jakie przynoszą (wszak przegrani mają pod wieloma względami gorszą sytuację) są właśnie optymalnym rozwiązaniem! Rozpatrzmy to na przykładzie pawianów. Idzie sobie taka horda przez sawannę i sprawia dość niefrasobliwe wrażenie. Tu i ówdzie ktoś się poczubi, czasem jest trochę pisku, gdy się trafi jakieś dobre jadło. Rozpasana anarchia, szczyt swobody, jaka marzy się wszystkim niedouczonym, młodym kontestatorom. Ale to bardzo złudny pozór! Stado prowadzone jest przez najstarszego samca, i to takiego, który najlepiej zna teren i czyhające tu niebezpieczeństwa. Takiego, który ma rzeczywisty autorytet. Na swawole pozwala sobie młodzież, ale ta idzie w środku, pod czujnie łypiącymi oczyma starszyzny, pozostającej na obrzeżu grupy. Nieodpowiedzialne wybryki młodzieży są natychmiast karane. Wokół kryje się wiele niebezpieczeństw, zwłaszcza dla młodych – lwy, lamparty, a także inne drapieżce. Bezpieczeństwo zapewnia tylko zorganizowana grupa. Trzeba się ułożyć na spoczynek. Nie każde miejsce jest jednakowo wygodne i bezpieczne. Jak rozstrzygnąć, gdzie się kto ma ułożyć? Staczać bójki co wieczór, w rezultacie czego niektóre osobniki spadałyby do lwich pysków z gałęzi jak „gołąbki do gąbki”?
Nie ma żadnych walk ani sporów. To zostało załatwione wcześniej, w drodze eliminacji, dokładnie tak, jak ludzie ustalają hierarchię na Mundialu: każdy z każdym, po rycersku i, co należy podkreślić, nie jest to układ ani na zawsze, ani na długo. Gdy „wodzowi” „noga się powinie” i ją na przykład złamie, rywal wykorzysta natychmiast tę „destabilizację” i zajmie jego miejsce. Teraz on będzie sypiał na najwygodniejszej i najbezpieczniejszej gałęzi, nadto korzystał z wielu przywilejów. Ale także ponosił zwiększoną odpowiedzialność, gdy zajdzie potrzeba obrony.
Wypowiedzmy teraz pewną hipotezę, która jest raczej pewnikiem: tak wyglądały stosunki u naszych przodków wtedy, kiedy jeszcze byli „małpoludami”. Zmieniło się to, gdy dość nagle i nieoczekiwanie małpoludy uzyskały zdolność myślenia. Nastąpiło to bynajmniej nie tak dawno. Są to nieledwie dziesiątki tysięcy lat, a nie setki ani miliony. Myślący małpolud zmodyfikował ten naturalny system hierarchiczny. Efektem pierwszego myślenia był najpierwszy grzech – pycha. Dominant, który uzyskał zdolność abstrakcyjnego myślenia, jako pierwszą rzecz wymyślił przekonanie, że wywalczona pozycja w grupie 1) należy mu się dożywotnio, 2) winna być dziedziczna. Takie postawienie sprawy zniszczyło cały dotychczasowy układ. Walki indywidualne o pozycję w grupie zostały zamienione na walki grup. Przeciwnicy stawali naprzeciw siebie nie indywidualnie, walcząc tylko o sukces osobisty, przy obojętności reszty grupy, lecz skrzykiwali swoich stronników i walki indywidualne zamieniały się w... wojny! Oznaczało to: 1) pozostanie „dominanta” u władzy, mimo że przestał być najlepszy w grupie (król, cesarz) – skutki były wielorako fatalne; 2) jeśli „dominanta” (wodza) zastępował teraz syn, to idea przywództwa najlepszych była całkowicie wypaczona, gdyż prawa dziedziczenia (biologicznego) nie są takie, by potomek dziedziczył dokładnie cechy ojca.
Tak wygląda naprawdę grzech pierworodny człowieka. Jest w tym trochę podobieństwa do biblijnej wersji z jabłkiem, które było symbolem pychy wobec Boga.
Stale aktualizowany układ hierarchiczny wśród zwierząt ma z punktu widzenia interesu gatunku same zalety. Zapewnia ciągłe doskonalenie gatunku przez zwiększanie szansy prokreacyjnej najlepszych samców, powierzanie obrony rzeczywiście najsilniejszym i unikanie niebezpieczeństw z powodu „sporów kompetencyjnych” w obliczu zagrożenia. Lwia część prehistorii i historii człowieka przebiegła w podobnej formie hierarchicznej zależności. Można przyjąć, że dopóty, dopóki realizowało się to w rezultacie presji samych instynktów, wyglądało to tak, jak dzieje się do dzisiaj u zwierząt zorganizowanych w struktury hierarchiczne. W momencie pojawienia się samoświadomości zaczęły powstawać dyktatury, tym różniące się od czysto instynktowych rozwiązań, że tworzyły one już dla siebie ideologiczne, to znaczy wydumane uzasadnienia, sprowadzające się z reguły do zwiększania znaczenia przywódcy czy elitarnej grupy, ubóstwienia przywódcy, przyznania mu prawa dziedzicznego przekazywania władzy i autorytetu. Pojawienie się myślenia abstrakcyjnego oznaczało wojnę z instynktami. Instynkty kierują zachowaniem zwierząt według praw... ekonomii! Zostają (przekazane dziedzicznie) te zachowania, które dobrze służą interesowi gatunku, a przepadają te, które są mniej dobre lub złe. Mówiąc prościej, przeżywają ci, którzy w danych warunkach mogą przeżyć, a giną ci, którzy danych warunków nie wytrzymują. Jak powiedzieliśmy, „pycha” była pierwszym grzechem myślącego małpoluda. Drugim zaś – wymyślenie „dominanta” niewidzialnego, istniejącego tylko w wyobraźni – Boga (9.7.).
Dyktatura to zamrożenie, petryfikacja naturalnego systemu hierarchicznego. Dyktatura jako system rzadko przeżywa dyktatora. Następca nigdy już nie ma charyzmy poprzednika i wtedy wszyscy krytykują wady systemu, w którym nieliczni mają dużo, a bardzo liczni niewiele. Rodzi się pomysł alternatywny – wszystkim po równo.
Możemy pominąć, co na temat komuny pierwotnej pisał Engels, a przypomnieć komuny czasów historycznych: niezwykle rygorystyczną komunę, jaką chcieli zaprowadzć apostołowie (Dz Ap II, 42–47; IV, 32-37; V, 1–11), podobną próbę świętego Franciszka z Asyżu i „utopijne” komuny dziewiętnastowieczne na gruncie amerykańskim i „nieutopijnych” (?) komunistów „naukowych” naszego wieku. Wszystkie one upadły z powodu zbyt jaskrawego rozejścia się z podstawowym prawem natury – zróżnicowaniem, niejednolitością. Ale oddajmy sprawiedliwość komunistom. Komunista to ta gospodyni odpędzająca agresywnego koguta, by obronić słabszego. Tyleż poczciwa, co niewystarczająco zorientowana w funkcjonowaniu prawideł świata.
Trzecim rozwiązniem jest demokracja – chwalebny tym razem postulat spekulatywnego umysłu i poczucia moralnego Homini sapientis, biorący za podstawę fakt zróżnicowania ludzi i starający się poradzić sobie z nim według zasady najmniejszego zła. Najmniejszym złem będzie podporządkowanie mniejszości woli większości, z tym jednakże, by wola mniejszości była o tyle respektowana, o ile to jest możliwe. Taka demokracja to największe osiągnięcie umysłu ludzkiego w dziedzinie stosunków społecznych, ale też, niestety, była ona i jest zjawiskiem wyjątkowym w historii człowieka.
Wszystkie systemy społeczne, jakie istniały i istnieją, są odmianami lub kombinacjami trzech zasadniczych form ustrojowych, to jest formy autorytarnej, egalitarnej i demokratycznej. Z uwagi na dalsze analizy, jakie tu czynić będziemy, rozpatrzymy je nie tak, jak to czynią pisarze polityczni. Nasz punkt widzenia, nasze podejście, nazwę merytorycznym, to znaczy takim, w którym dokonuje się ocen na gruncie immanentnych, podstawowych praw przyrody (o tyle, o ile w danym czasie są znane), a nie ze stanowiska sformułowań będących odległą już interpretacją tych podstawowych faktów.
Wykazałem Ci tutaj, jak manifestuje się instynkt dominacji i instynkt moralny – wrażliwość na cudze cierpienie – w tych trzech wzorcowych ustrojach społecznych. Wszystkie te sposoby układania społecznych stosunków zarówno wśród zwierząt, jak i ludzi są konsekwencją zróżnicowania osobniczego, które, to oczywiste, jest motorem postępu, ale także źródłem tego wszystkiego zła, jakie implikuje konieczność współżycia niepodobnych. Zaiste, należy się dziwić, że nikt nie ujmuje owego zagadnienia w ten sposób, natomiast niemal powszechne jest podkreślanie w najprzeróżniejszych formach cudowności faktu zróżnicowania. Taki autentyczny panegiryk na cześć zróżnicowania napisał René Dubos pod zupełnie niedwuznacznym tytułem Pochwała różnorodności. René Dubos jest sławnym biologiem, człowiekiem lekkiego pióra, pewnie poetą, więc też w różnorodności widzi nie tylko źródło nowatorstwa natury, ale także jej bogactwo i cudowność. Tak to już bywa z zamkniętymi w sterylnych ścianach laboratoriów uczonymi, ślęczącymi wśród mnóstwa zimnego szkła probówek, zlewek, rurek itp. Kiedy wyrwą się z owego kręgu oblanego światłem lamp jarzeniowych do... rodzinnego Henonville pod Paryżem, świat wydaje im się feerią z bajki. „To oczarowanie – pisze R. Dubos – w ścisłym, etymologicznym rozumieniu słowa – uwarunkowało całe moje życie”. No, cóż, Drogi Przyjacielu, można i tak. Powtórzmy więc truizm, że to, jakim jest świat, zależy przede wszystkim od postawy wobec niego. Co innego widzi człowiek nastawiony entuzjastycznie, co innego pesymista, co innego zaś realista, starający się niczego nie przecenić i niczego nie niedocenić. Dla R. Dubosa obłędne bogactwo form jest czarującą feerią, dla mnie źródłem niepotrzebnego cierpienia. Dlatego Dubos mnoży przykłady bogactwa, będącego wynikiem zróżnicowania, ja chcę Ci zająć głowę czymś przeciwnym i, uważam, ważniejszym, tym mianowicie, jak natura skazana z jednej strony na różnorodność jako swój podstawowy mechanizm rozwoju, z drugiej zwalcza to zróżnicowanie, dąży do integracji, by unikać dystresów towarzyszących spotkaniom osobników niepodobnych, a zwiększać kontakty podobnych z podobnymi. Efekty tych przeciwstawnych dążności wśród zwierząt są raczej dobre, zarówno ze stanowiska służenia interesowi gatunku, jak i minimalizowania cierpienia, natomiast to, co obserwujemy w tym względzie wśród ludzi, jest straszne, tragiczne. Zanalizujemy to bardziej szczegółowo.
Zróżnicowanie (w obrębie gatunku) wśród zwierząt jest tym większe, im wyższy szczebel drabiny ewolucyjnej. Bakterie różnią się praktycznie bardzo mało, małpy ogromnie, prawie tak jak ludzie, o czym wiemy dzięki pani J. Goodall. Wśród zwierząt działają bezlitosne prawa eksterminacji odmieńców – kalek, nieudaczników, oryginałów, albinosów i osobników z odchyleniami w zachowaniach instynktowych. U ludzi, jak wiadomo, jest raczej odwrotnie. To najzdrowsi wybijają się w wojnach, notabene rozpętywanych przez psychopatów, czyli ludzi kalekich (10.1.), a cherlaki w tym czasie zapładniają żony wojowników. Już choćby tylko ten fakt dowodzi, że gatunek ludzki znajduje się na prostej drodze do degeneracji.
W obrębie żadnego gatunku zwierząt nie ma takiej sytuacji, by był on do tego stopnia zróżnicowany, że pewna część populacji trzyma w niewoli jakąś inną część. U człowieka jest to reguła jego egzystencji – zawsze większe populacje trzymały w niewoli mniejsze, słabsze – była wszak w historii człowieka cała epoka, nazwana niewolniczą. Ale i obecnie część populacji ludzkiej jest trzymana w niewoli, nawet w tych szczęśliwych regionach świata, które cieszą się najwyższą kulturą. Mam na myśli tych nieszczęśliwych osobników ludzkich, którzy siedzą w więzieniach. Wszyscy ci, których określa się słowem „recydywista”, nie znajdują się tam z przyczyn ekonomicznych czy przez złe wychowanie, tylko z powodu spaczonych instynktów – niepohamowanej agresji lub kleptomanii. Dobrze by było, ażeby ten pogląd, oczywisty dla ludzi pracujących z recydywistami, upowszechnił się wśród różnych nierealistycznie nastrojonych ideologów.
Różnorodność jest siłą napędową doskonalenia się gatunków – pojawiania się coraz ciekawszych, sprawniejszych osobników. Dzieje się tak wtedy, gdy spotykają się w jednym osobniku wyjątkowo korzystne cechy. Kiedy spotykają się cechy wyjątkowo niekorzystne, powstaje osobnik nieudaczny, tak samo u zwierząt, jak i u ludzi. U zwierząt osobniki takie giną, nim zostawią potomstwo, u ludzi powiększają grupę pensjonariuszy zakładów leczniczych i więzień. Jest więc zróżnicowanie niezaprzeczalną wartością, ale ma też ono niewątpliwą wadę: im większa różnorodność, tym większa diaspora odmieńców. Zbyt wielkie prawdopodobieństwo zderzania się niepodobnych i zbyt mała szansa kontaktu podobnych. I znów – wskutek opisanego mechanizmu nieprzeżywania osobników zbytnio odmiennych w naturalnych skupiskach zwierząt zróżnicowanie osobnicze jest nieporównanie mniejsze niż u ludzi.
Drogi Przyjacielu! Wciąż te porównania – tak jest u ludzi, tak u zwierząt, gorzej u ludzi, lepiej u zwierząt itd. Wielu będzie się na to oburzać. Jednakże jest to zasadne. W XXI wieku, o którym się sądzi, że będzie wiekiem biologii, ten sposób myślenia zwycięży, stanie się naturalnym. To podejście nazwę niżej nową humanistyką, choć ludzie wykształceni na „starej humanistyce” nie mogą tego zaakceptować bez oporu.
Fakt zróżnicowania wewnątrzgatunkowego był znany chyba od zawsze, gdyż jego przykre skutki odczuwano na każdym kroku. Ucieczką przed tymi dolegliwościami są wspomniane sposoby zrzeszania się podobnych. Okazało się jednak, że nie jest to sposób jedyny ani najlepszy, nie mówiąc o tym, że nie mógłby być stosowany przez zwierzęta. Jest rzeczą niezwykle interesującą, że zaistniał w przyrodzie mechanizm łagodzący przykre strony faktu zróżnicowania, nie eliminujący jego wspomnianych wyżej korzystnych właściwości. To cecha tak trudna do uchwycenia, że odkryto ją dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych, i to całkowicie przypadkowo, dzięki obserwacji dokonanej na spacerze.
Wielu miłośników psów – a takich nie brakuje – zauważyło, że psy różnych ras, często do siebie bardzo niepodobnych, potrafią tworzyć pary ogromnie czułych przyjaciół i wciąż ze sobą przebywać, zapominając nawet o jedzeniu. Pies potrafi chodzić czasem w zaloty do bardzo odległej suki, pomijając wiele znanych mu z sąsiedztwa suk, potrafi też żywić nieprzejednaną wrogość do psa z najbliższego podwórka, który mu nigdy w niczym nie zawinił.
Żona profesora Franka Beacha z Kalifornii miała pięć psów jednej rasy, a ponieważ była bystrym obserwatorem, zauważyła w zachowaniach swoich pupilów coś, co przebadane później krytycznie przez etologów dało odkrycie, które Vitus Dröscher nazywa – epokowym!
Co zaobserwowała pani Beach? Zauważyła ona, że psy w warunkach zupełnej swobody i możliwości wyboru bynajmniej nie kopulują ze sobą na „chybił trafił”, lecz stosują skomplikowane zasady doboru partnera – czyli ojca swoich dzieci. Okazało się, że psy są potężnie zindywidualizowane. Że suki bynajmniej nie dopuszczają do kopulacji pierwszego lepszego psa, jaki by tego zapragnął (bo tam „panie wybierają”), co więcej, nie dopuszczają nawet tego psa, który był przez długi czas najmilszym towarzyszem zabaw, przyjacielem. Kto inny do zabawy (do „flirtu”), kto inny na ojca dzieci! Oczywiście, w pewnych przypadkach na owego „ojca dzieci” zostawał wybrany przyjaciel, towarzysz zabaw. Ale zdumienie budził fakt, że przez pewne suki dopuszczany był do kopulacji także pies outsider, „chłopiec do bicia” dla wszystkich, jak obrazowo pisze Dröscher. Dlaczego psy tak postępują? Dlaczego podobnie postępują ludzie? Ileż to razy zdumienie środowiska budzi fakt, że ktoś znany czy znaczny „z taką się zadaje”? (Boy: Takiej dostał dziwnej manii, że chciał tylko od Stefanii). Co w tym jest? Na czym to polega? Nauka nie dała dotąd odpowiedzi na to pytanie. Można powiedzieć, że w ogóle nie postawiła tego pytania. A jest to zagadnienie kluczowe dla przyszłości. Dla przyszłości człowieka. Poświęcimy temu dalsze rozważania.
Seks jest dążnością instynktową mającą wyłączny cel – przedłużenie trwania gatunku. U zwierząt manifestuje się on doraźnie, rzadko, tylko w okresie rui, która u nielicznych gatunków przypada nawet raz na kilka lat. Tylko człowiek żyje w „permanentnej rui”, i to przez wiele lat. Ten fakt sprawiał, że sądzono, jakoby seks był najgłębszą więzią między samcem i samicą, między mężczyzną i kobietą. Tymczasem stosunki seksualne zarówno wśród zwierząt, jak i wśród ludzi dokonują się często w drodze gwałtu! Można nawet powiedzieć, że akt ten w ogóle ma w sobie nieodłącznie pewien element gwałtu, a zatem nie jest on ani najlepszym, ani najtrwalszym fundamentem przyjaźni. Taki fundament tworzy niezależny od seksu popęd wiążący, instynkt więzi, który jeśli występuje u ludzi w połączeniu z pociągiem seksualnym, przekreśla całkowicie podstawy filozofii pesymistycznej. Ludziom, którym to się zdarzyło, można na pewno zazdrościć. Wszelkie przeciwności losu będą dla nich o wiele mniejszym problemem niż dla par, które łączy tylko sakrament, obowiązek wobec dzieci czy wspólny majątek dorobkowy. I tak doszliśmy do kwestii, która zaprząta uwagę powieściopisarzy i młodych ludzi rzucających przejmujące i dramatyczne pytania: Pan wierzy w miłość? Co to jest miłość? Odpowiadam, Młodzi Przyjaciele. Miłość to takie dążenie do osobnika odmiennej płci: pociąga Cię ten człowiek dwojako: chcesz być koło niego blisko, czujesz się w jego towarzystwie dobrze, bezpiecznie, to, co on robi i mówi, nie denerwuje Cię, nie nudzisz się przy nim, czas ucieka szybko, lubisz na niego patrzeć, zadowala cię estetycznie. Czujesz się przy nim (przy niej) nieskrępowany, nie odczuwasz zahamowań przy zwierzaniu się i, mimo krótkiej znajomości, wydaje Ci się, że znacie się bardzo długo. Jesteś pełen pomysłów, nie niepokoją Cię trudności. Masz ochotę z tym kimś przedsiębrać wyprawy, realizować pomysły, robić wspólne interesy.
Tak można by scharakteryzować przejawianie się instynktu więzi.
Już w tym pobieżnym wyliczeniu widać, jak wielopłaszczyznowe jest działanie tego instynktu. I dlatego tak ważne. No, a seks? – zapytasz. Czyżby miało to być bez seksu, jakaś miłość platoniczna? Nic podobnego! Seks staje się w tym przypadku drugą stroną tego (złotego!) medalu. Więc stale myślisz o tym, by jak najprędzej znaleźć się z tą, z którą jest Ci tak dobrze, w łóżku. Chciałbyś ją mieć na zawsze, a nie tylko „dla zaspokojenia potrzeby”. W marzeniach chciałbyś się z nią kochać, a nie „odbyć stosunek”, jak o tym się mówi w sądzie, na rozprawach rozwodowych. Różne języki świata mają na tę okoliczność różne zwroty. Od pięknych do bardzo pięknych i najpiękniejszych. Polski język ma takie najpiękniejsze sformułowanie. Kiedy w marzeniach wyobrażasz sobie chwile rozkoszy ze swoją wybranką, oczekujesz, żeby Ci się oddała, ze wszystkim, całą swoją istotą. To jest ten piękny zwrot polskiej mowy. Zwróć uwagę na to, że nie ma podobnie pięknego zwrotu na to, by równie przejmująco określić męskie zaangażowanie erotyczne. Szkoda.
Literatura czerpiąca z tematyki miłosnej jak roślina z substancji zawartych w glebie sprezentowała nam wiele wspaniałych opisów miłości, choć literaturoznawcy nie wyliczają ich wcale dużo. Poza tym wiele z nich, mimo niezwykłej siły sugestywnej, zawiera mnóstwo fałszów, jeśli spojrze�