653

Szczegóły
Tytuł 653
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

653 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 653 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

653 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

POWIE�� NEBULA 1991 HOGO 1992 Nancy Kress Hiszpa�scy �ebracy (Beggars in Spain) Prze�o�y�a Kinga Dobrowolska Nancy Kress jest Amerykank� urodzon� w 1948 r. Zacz�a od pisania fantasy ("The Prince of Morning Bells", 1981; "The Golden Grove", 1984), ale zwr�ci�a na siebie uwag� dopiero zbiorem opowiada� "Trinity and Other Stories" wydanym w 1985 roku, w kt�rym mi�dzy innymi znalaz�o si� nagrodzone Nebul� "W�r�d wszystkich tych jasnych gwiazd". W tym te� czasie Kress zainteresowa�a si� bardziej SF. Charakterystyczne dla tej autorki jest asymilowanie r�nych technik i temat�w, dzi�ki czemu unika powt�rze�. Mikropowie�� "Hiszpa�scy �ebracy", za kt�r� otrzyma�a Nebul� i Hugo, zosta�a uznana za jej najwi�ksze osi�gni�cie pisarskie. Bardzo rzadko zdarza nam si� powt�rzy� utw�r, kt�ry pojawi� si� ju� gdzie indziej na rynku polskim, tym razem zdecydowali�my si� jednak na druk "Hiszpa�skich �ebrak�w" publikowanych ju� w "IASFM" w maju 1992 roku. Tamto pismo mia�o niewielki zasi�g, a rzecz jest tak znacz�ca, uhonorowana tyloma nagrodami (poza Hugo i Nebul� - Dell Reader's Awards 1992), �e po prostu szkoda by�o nie zaproponowa� jej naszym czytelnikom. Zawsze r�wnie� ciesz� nas w zagranicznych opowiadaniach akcenty polskie, a w�a�nie taki trafia si� w "Hiszpa�skich �ebrakach". W "Fantastyce" przedstawili�my dot�d trzy opowiadania Nancy Kress: "Wyja�nienia, Sp. z o.o"(3/87), "W�r�d wszystkich tych jasnych gwiazd" (3/87), "Ludzie jak my" (6/90). D.M. Rozdzia� I Siedzieli sztywno na fotelach w stylu Eames - dwoje ludzi, kt�rzy wcale nie mieli ochoty tu przebywa�. A mo�e tylko jedno z nich nie chcia�o, drugie za� mia�o mu to za z�e. Doktor Ong spotyka� ju� takie pary. Wystarczy�y dwie minuty, by si� upewni�: to kobieta wrza�a w�ciek�ym, cho� niemym oporem. Przegra, ale m�czyzna d�ugo b�dzie musia� p�aci� za swe zwyci�stwo - niesko�czonym �a�cuchem drobnych dokuczliwo�ci. - Zak�adam, �e wszystkie finansowe formalno�ci mamy ju� za sob� - zacz�� przyja�nie Camden. - Zatem przejd�my od razu do rzeczy, doktorze. - Oczywi�cie - zgodzi� si� Ong. - Zacznijmy mo�e od bli�szego sprecyzowania genetycznych modyfikacji, jakie chc� pa�stwo uzyska� dla swego dziecka. Kobieta poruszy�a si� gwa�townie. Nie mia�a jeszcze trzydziestki - najwyra�niej by�a jego drug� �on� - ale jej wygl�d charakteryzowa�o pewne znu�enie, jak gdyby obcowanie z Camdenem nadw�tli�o jej si�y. Nietrudno by�o w to uwierzy�. Pani Camden by�a szatynk� o br�zowych oczach, jej cera mia�a lekko �niady odcie�, co mog�oby wygl�da� �adnie, gdyby policzki barwi� cho� cie� rumie�ca. Na g�owie mia�a br�zowy kapelusz - ani elegancki, ani pospolity. Jej buty przywodzi�y na my�l obuwie ortopedyczne. Ong zerkn�� do notatek, �eby sprawdzi� imi�: Elizabeth. M�g�by si� za�o�y�, �e ma�o kto je zapami�tuje. Na fotelu obok Roger Camden emanowa� niespokojn� witalno�ci�. Dobiega� pi��dziesi�tki. Jego g�owa, kszta�tem przypominaj�ca pocisk, niezbyt pasowa�a do starannie przystrzy�onej fryzury. Ong nie potrzebowa� zagl�da� do notatek, �eby co� o nim wiedzie�. Karykatura tej przypominaj�cej pocisk g�owy zdobi�a ok�adk� wczorajszego wydania "Wall Street Journal". Camden by� czo�ow� postaci� inwestycji w skrzy�no-granicznych atolach danych. Ong nie by� pewien, o co w�a�ciwie chodzi�o. - To ma by� dziewczynka - Elizabeth Camden odezwa�a si� pierwsza. Tego Ong si� nie spodziewa�. Jej akcent przyni�s� kolejn� niespodziank�: arystokratyczno-brytyjski. - Ma by� blondynk�. Oczy zielone. Wysoka. Smuk�a. - Pa�stwo z pewno�ci� zdajecie sobie spraw�, �e najpro�ciej jest uzyska� cechy zewn�trzne - Ong u�miechn�� si�. - Je�li za� chodzi o smuk�� sylwetk�, mo�emy jedynie nada� dziecku pewn� genetyczn� sk�onno�� w tym kierunku. Oczywi�cie, spos�b od�ywiania... - Tak, tak - wtr�ci� Roger Camden - to oczywiste. Poza tym ma by� inteligentna. Bardzo inteligentna. I �mia�a. - Przykro mi, panie Camden. Czynniki osobowo�ciowe nie s� jeszcze na tyle zbadane, aby mo�na by�o sobie pozwoli� na genetyczne... - Tylko sprawdza�em - wtr�ci� Camden z u�miechem, kt�ry, jak przypuszcza� Ong, mia� sprawia� wra�enie beztroski. - I uzdolniona muzycznie - dorzuci�a Elizabeth Camden. - Powtarzam, pani Camden, pewna predyspozycja w kierunku muzykalno�ci to jedyne, co mo�emy zagwarantowa�. - Dobre i to - powiedzia� Camden. - No i oczywi�cie pe�ny zakres korekt na wszystkie potencjalne choroby dziedziczne. - Rzecz jasna - zgodzi� si� Ong. Zapad�a chwila milczenia. Jak dot�d, lista wymaga� przedstawia�a si� dosy� skromnie, je�li wzi�� pod uwag� ogromne pieni�dze Camdena. Zwykle trzeba by�o przekonywa� klient�w, �eby zrezygnowali ze wzajemnie sprzecznych modyfikacji genetycznych i przesadnych korekt albo nierealistycznych oczekiwa�. Ong czeka�. Napi�cie t�a�o w pokoju jak upa�. - A tak�e - odezwa� si� w ko�cu Camden - wyeliminowanie potrzeby snu. Elizabeth Camden gwa�townie odrzuci�a g�ow� na bok i zapatrzy�a si� w okno. Ong wzi�� w r�ce magnetyczny przycisk do papier�w. Si�� woli nada� g�osowi przyjazny ton. - Czy wolno mi zapyta�, sk�d pan wie, �e istnieje program takiej modyfikacji genetycznej? - Zatem nie zaprzecza pan, �e istnieje - u�miechn�� si� Camden. - Jestem sk�onny zap�aci� ka�d� cen�. - Chcia�bym jednak wiedzie�, sk�d pan wie o istnieniu tego programu? - Ong usi�owa� zachowa� spok�j. Camden si�gn�� do kieszeni. Jedwab ubrania pomarszczy� si� i ponaci�ga�. Najwyra�niej garnitur i jego w�a�ciciel nale�eli do dw�ch r�nych sfer. Ong przypomnia� sobie, �e Camden jest jagaist�, osobistym przyjacielem samego Kenzo Yagai. Camden wr�czy� Ongowi wydruk z komputera zawieraj�cy g��wne za�o�enia programu. - Mo�e pan sobie darowa� szukanie przecieku w systemie ochronnym banku danych, doktorze, bo go pan nie znajdzie. Na pociech� dodam, �e nie znajdzie go te� nikt inny. No, dobrze. - Nagle pochyli� si� do przodu. Zmieni� ton. - Wiem, �e do tej pory stworzyli�cie dwadzie�cioro dzieci, kt�re w og�le nie potrzebuj� snu. I jak do tej pory dziewi�tna�cioro z nich cieszy si� dobrym zdrowiem, wysok� sprawno�ci� intelektualn� i doskonale rozwija si� pod wzgl�dem psychicznym. Fizycznie zreszt� te� bij� na g�ow� zwyk�e dzieci. Najstarsze ma dopiero cztery lata, a potrafi ju� czyta� w dw�ch j�zykach. Wiem te�, �e za kilka lat wypu�cicie t� modyfikacj� na rynek. Chc� tylko, �eby moja c�rka otrzyma�a szans� teraz. Cena nie gra roli. Ong wsta�. - Nie jestem upowa�niony do samodzielnych negocjacji w tej sprawie, panie Camden. Ani sprawa kradzie�y danych... - ...kt�ra wcale nie by�a kradzie��. Wasz system spontanicznie wypu�ci� ba�k� z t� informacj� do systemu publicznego. I �ycz� dobrej zabawy, je�li b�dziecie chcieli udowodni�, �e tak nie by�o. - ...ani te� oferta zakupu tej w�a�nie modyfikacji nie le�y w zakresie moich kompetencji. Obie te sprawy musz� zosta� om�wione przez Zarz�d Instytutu. - Ale� oczywi�cie, oczywi�cie. A kiedy b�d� m�g� z nimi porozmawia�? - Pan? Camden, nie wstaj�c z fotela, spojrza� mu w oczy. Ongowi przysz�o na my�l, �e z tej pozycji niewielu ludzi potrafi�oby spogl�da� tak pewnie. - Naturalnie. Chcia�bym przedstawi� swoj� ofert� komu�, kto ma do�� kompetencji, by j� zaakceptowa�. Chodzi przecie� po prostu o dobry interes. - To nie jest tylko i wy��cznie transakcja handlowa, panie Camden. - Nie jest to tak�e tylko i wy��cznie przedmiot bada� naukowych - odparowa� Camden. - Wasza instytucja ma przecie� przynosi� dochody. I korzystacie przy tym z ulg podatkowych przys�uguj�cych tylko firmom, kt�re respektuj� pewne regulacje prawne. Przez chwil� Ong nie m�g� si� zorientowa�, co Camden mo�e mie� na my�li. - Pewne regulacje prawne...? - Kt�re maj� za zadanie ochron� praw mniejszo�ci, tak�e �o��cych na wasze utrzymanie. Wiem, �e nie wykorzystywano ich jeszcze do obrony praw klient�w, z wyj�tkiem, by� mo�e, czerwonej izolacji na kablach instalacji energii Y. Ale w ka�dej chwili mo�na je wypr�bowa�, doktorze Ong. Mniejszo�ci maj� prawo korzysta� z tych samych ofert handlowych co og�. Wiem, �e Instytut nie by�by zadowolony z procesu s�dowego, doktorze. Ale w�r�d rodzin, w kt�rych przeprowadzono genetyczne testy beta, nie ma ani kolorowych, ani �yd�w. - Rozprawa s�dowa...? Ale przecie� pan te� nie jest ani kolorowym, ani �ydem! - Nale�� do innej mniejszo�ci. Jestem Amerykaninem polskiego pochodzenia. Kiedy� nazywa�em si� Kaminsky. - Camden w ko�cu wsta�. I u�miechn�� si� ciep�o. - Niech pan pos�ucha. To przecie� �mieszne. Pan wie i ja wiem, obaj wiemy, �e dziennikarze i tak si� do tego dorw�. I wie pan te�, �e nie mam ochoty pozywa� was do s�du pod tak niepowa�nym zarzutem, maj�c na uwadze chocia�by przedwczesny i nieprzyjemny rozg�os, jaki towarzyszy�by tej sprawie. Nie chc� nikogo straszy�, mo�e mi pan wierzy�. Chc� jedynie, �eby moja c�rka mog�a skorzysta� z tak wspania�ego osi�gni�cia. - Wyraz jego twarzy zmieni� si�. Ong ujrza� na niej co�, czego nigdy by si� nie spodziewa�: smutn� zadum�. - Doktorze, czy wie pan, ile m�g�bym dokona�, gdybym nie musia� spa�? - Przecie� i tak prawie wcale nie sypiasz - wtr�ci�a szorstko pani Camden. Camden spojrza� na ni�, jakby dopiero teraz przypomnia� sobie o jej istnieniu. - Nie, moja droga, nie chodzi mi o to, co jest teraz. Ale kiedy by�em m�ody... w college'u... M�g�bym wtedy sko�czy� szko�� i jednocze�nie utrzymywa�... No c�, teraz to ju� nie ma �adnego znaczenia. Liczy si� jedynie to, aby�my doszli do porozumienia, ja i ten pa�ski zarz�d. - Panie Camden, prosz� w tej chwili opu�ci� m�j gabinet. - Zanim straci pan cierpliwo�� do mojej arogancji? Nie by�by pan pierwszy. Czekam na termin spotkania do ko�ca przysz�ego tygodnia. Czas i miejsce ustalcie sami. Prosz� tylko przekaza� szczeg�y mojej sekretarce, Dianie Clavers. Ja si� dostosuj�. Ong nie odprowadzi� ich do drzwi. Czu�, jak za uszami pulsuje mu krew. W drzwiach Elizabeth Camden przystan�a i odwr�ci�a si�. - Co si� sta�o z dwudziestym? - Co takiego? - Z dwudziestym dzieckiem. M�j m�� powiedzia�, �e dziewi�tna�cioro rozwija si� normalnie i zdrowo. Co si� sta�o z dwudziestym? Nadci�nienie ros�o szybko, by�o mu coraz gor�cej. Ong wiedzia�, �e nie powinien odpowiada�, bo Camden z pewno�ci� zna� odpowied�, tylko nie powiedzia� nic �onie. Ale wiedzia� te�, �e on, Ong, i tak jej odpowie, cho� p�niej b�dzie gorzko �a�owa� tej chwili s�abo�ci. - Dwudzieste dziecko nie �yje. Zwi�zek mi�dzy rodzicami okaza� si� nietrwa�y. Rozwiedli si�, kiedy kobieta by�a w ci��y. P�niej nie by�a w stanie znie�� dwudziestoczterogodzinnego p�aczu dziecka, kt�re nigdy nie �pi. Elizabeth Camden szeroko otwar�a oczy. - Zabi�a je? - To by� wypadek - rzuci� kr�tko Camden. - Troch� za mocno szarpn�a maluchem. - Rzuci� Ongowi nachmurzone spojrzenie. - Opiekunki, doktorze. Na trzy zmiany. Powinni�cie wybiera� rodziny, kt�re sta� na zatrudnienie opiekunek na trzy zmiany. - To straszne! - wybuchn�a pani Camden, a doktor Ong nie m�g� si� zorientowa�, czy chodzi jej o �mier� dziecka, brak opiekunek, czy te� o lekkomy�lno�� pracownik�w Instytutu. Zamkn�� oczy. Kiedy wyszli, wzi�� dziesi�� miligram�w cyklobenzapryny III. Na b�l w krzy�u, tylko i wy��cznie na b�l w krzy�u. Stara rana zn�w zacz�a rwa�. Potem przez d�ugi czas sta� w oknie, nie wypuszcza� z d�oni magnetycznego przycisku do papier�w. Czu�, �e si� uspokaja, �e ucisk w skroniach z wolna ust�puje. Poni�ej fale Jeziora Michigan uderza�y leniwie o nabrze�e. Wczoraj policja w czasie kolejnego nalotu wyp�dzi�a st�d bezdomnych i jeszcze nie zd��yli wr�ci�. Pozosta� po nich �mietnik, rozrzucone mi�dzy krzewami nadbrze�nego parku wystrz�pione koce, gazety, plastykowe torby jak �a�osne, podeptane chor�gwie. Prawo nie zezwala�o na sypianie w parku, zabrania�o wchodzi� tu bez pozwolenia w�a�ciciela. Prawo nie zezwala�o by� bezdomnym, bez sta�ego miejsca zamieszkania. Ong przygl�da� si�, jak dozorcy parku metodycznie sortuj� gazety i wrzucaj� je do samobie�nych pojemnik�w. Podni�s� s�uchawk� telefonu, �eby zadzwoni� do prezesa Zarz�du Instytutu Biotechniki. * Wok� wypolerowanego, mahoniowego sto�u w sali konferencyjnej zasiad�o czterech m�czyzn i trzy kobiety. "Doktor, prawnik i w�dz india�ski" - pomy�la�a Susan Melling przenosz�c wzrok z Onga na Sullivan i Camdena. U�miechn�a si�. Ong przyuwa�y� tej jej u�miech i spochmurnia�. Nad�ty dupek. Judy Sullivan, nale��ca do zespo�u adwokat�w Instytutu, odwr�ci�a si�, by szepn�� co� adwokatowi Camdena, szczup�emu, nerwowemu cz�owieczkowi, kt�ry wygl�da� jak czyja� w�asno��. W�a�ciciel, Roger Camden, w�dz india�ski we w�asnej osobie, by� najwyra�niej zadowolony. �mierciono�ny cz�owieczek - ciekawe, ile musia� po�wi�ci�, �eby startuj�c od zera doj�� do takiej pozycji? Ona, Susan, z pewno�ci� nigdy si� tego nie dowie. Promienia�, ja�nia� ca�y rado�ci�, zupe�nie inaczej ni� to zazwyczaj bywa�o. Zwykle przyszli tatusiowie i mamusie - a zw�aszcza tatusiowie - zachowywali si� tutaj jak podczas fuzji sp�ek akcyjnych. Camden by� w nastroju urodzinowym. W pewnym sensie odpowiada�o to sytuacji. Susan u�miechn�a si� do niego i ucieszy�a si�, bo odpowiedzia� jej u�miechem. Troch� drapie�nie, ale z tym odcieniem zachwytu, kt�ry mo�na by nazwa� niewinnym. Ciekawe, jaki by�by w ��ku? Ong rzuci� jej majestatyczne, cho� nieco przyci�kie spojrzenie i wsta�, by zagai�. - Panie i panowie, s�dz�, �e mo�emy zaczyna�. Chcia�bym najpierw przedstawi� wszystkich tu obecnych. Roger Camden i jego �ona to oczywi�cie nasi klienci. John Jaworski, adwokat pana Camdena. Panie Camden, to jest Judy Sullivan, szef sekcji prawnej Instytutu, a to Samuel Krenshaw, zast�puj�cy naszego dyrektora, doktora Brada Marsteinera, kt�ry, niestety, nie mo�e dzi� by� z nami. A to doktor Susan Melling, kt�ra opracowa�a genetyczn� modyfikacj� eliminuj�c� potrzeb� snu. A teraz jeszcze kilka punkt�w prawnych, kt�re mog� zainteresowa� obie strony... - Zapomnijmy na chwil� o kontraktach - wpad� mu w s�owo Camden - i pom�wmy troch� o tej bezsenno�ci. Chcia�bym najpierw zada� kilka pyta�. - Co chcia�by pan wiedzie�? - zapyta�a Susan. Oczy Camdena ja�nia�y b��kitem po�r�d nieco topornych rys�w twarzy. Nie tak go sobie wyobra�a�a. Pani Camden, kt�ra najwyra�niej nie mia�a ani imienia, ani adwokata, jako �e Jaworski zosta� przedstawiony tylko jako reprezentant jej m�a, siedzia�a z ponur� czy mo�e raczej przestraszon� min�. Susan nie potrafi�a tego rozpozna�. - W takim razie poprosimy doktor Melling o kr�tk� prezentacj� - rzuci� kwa�no Ong. Susan osobi�cie wola�aby system pytanie-odpowied�, �eby si� przekona�, o co Camden zechce pyta�. Ale dosy� ju� nadenerwowa�a Onga jak na jedno posiedzenie. Pos�usznie wsta�a z miejsca. - Pozwol� pa�stwo, �e rozpoczn� zwi�z�ym opisem procesu snu. Od dawna wiadomo, �e we �nie mo�na wyodr�bni� trzy fazy. Pierwsza z nich to sen wolnofalowy, podczas kt�rego na encefalografie pojawiaj� si� fale delta. Druga faza to sen paradoksalny, dla kt�rego charakterystyczne s� szybkie ruchy ga�ek ocznych. Ten jest l�ejszy i produkuje wi�kszo�� marze� sennych. Oba razem tworz� sen zasadniczy. Trzeci rodzaj snu to sen opcjonalny, zwany tak dlatego, �e jego brak nie wywo�uje �adnych negatywnych skutk�w. Niekt�rzy ludzie, ci najkr�cej sypiaj�cy, potrafi� si� zupe�nie bez niego obej��, sypiaj�c po trzy, cztery godziny na dob�. - To tak jak ja - odezwa� si� Camden. - Wypracowa�em to sobie przez autotrening. Czy wszyscy mog� tak zrobi�? Wygl�da na to, �e to jednak b�dzie pytanie-odpowied�. - Nie. Mechanizmy steruj�ce potrzeb� snu zachowuj� pewn� p�ynno��, lecz nie jest ona jednakowa dla wszystkich. Tw�r siatkowaty w pniu m�zgowym... - Nie s�dz�, aby�my musieli a� tak wdawa� si� w szczeg�y, Susan. Trzymajmy si� podstawowych fakt�w - wtr�ci� Ong. - Tw�r siatkowaty reguluje r�wnowag� mi�dzy impulsami przekazywanymi przez neurony a peptydami, kt�re wywo�uj� potrzeb� snu, prawda? Susan nie mog�a si� opanowa� - u�miechn�a si�. Camden, ostry jak laser, bezlitosny rekin finansjery, wygl�da� teraz jak najpowa�niejszy w �wiecie trzecioklasista, kt�ry oczekuje pochwa�y za dobrze odrobion� lekcj�. Ong spochmurnia� jeszcze bardziej. Pani Camden wygl�da�a przez okno. - Tak, zgadza si�, panie Camden. Widz�, �e si� pan starannie przygotowa�. - Chodzi przecie� o moj� c�rk� - odpowiedzia� Camden, a Susan szybko si� opanowa�a. Kiedy ostatnio s�ysza�a w czyim� g�osie podobny ton nabo�nego szacunku? Wydawa�o si�, �e nikt opr�cz niej nie zdo�a� go wychwyci�. - No dobrze - m�wi�a dalej Susan - wie pan ju�, �e g��wn� przyczyn�, dla kt�rej ludzie sypiaj�, jest narastaj�ca potrzeba snu wytwarzana w m�zgu. W ci�gu ostatnich dwudziestu lat ustalono ponad wszelk� w�tpliwo��, �e nie ma �adnych innych przyczyn. Ani sen wolnofalowy, ani paradoksalny nie spe�niaj� w organizmie �adnych funkcji, kt�re nie mog�yby zosta� spe�nione w czasie czuwania. Podczas snu w organizmie zachodzi wiele proces�w, ale wszystkie one mog� r�wnie dobrze przebiega� w czasie czuwania - je�li tylko dokona si� odpowiednich korekt hormonalnych. Niegdy� sen odgrywa� wa�n� rol� w procesie ewolucji. Kiedy tylko �ar�ok przedssaczy nape�ni� sobie brzuch i przesta� tryska� sperm�, zapada� w sen, kt�ry utrzymywa� go w bezruchu, i to z dala od drapie�nik�w. Sen by� dla� sposobem na przetrwanie. Ale wsp�cze�nie ten mechanizm to taki sam atawizm jak wyrostek robaczkowy. W��cza si� co noc, cho� potrzeba dawno ju� zosta�a wyeliminowana. Zatem my wy��czamy go u samego �r�d�a, w genach. Ong skrzywi� si� nieznacznie. Nie znosi�, kiedy przesadnie upraszcza�a. Albo mo�e nie m�g� znie�� jej beztroski. Gdyby to Marstein przedstawia� problem, nie by�oby mowy o �ar�oku przedssaczym. - A co z potrzeb� marze� sennych? - zapyta� Camden. - Nie s� niezb�dne. To atawistyczny mechanizm bombarduj�cy kor� m�zgow� impulsami, kt�re maj� utrzyma� j� w stanie p�czuwania, na wypadek gdyby zaatakowa� jaki� drapie�nik. Czuwanie spe�nia t� rol� znacznie lepiej. - Dlaczego zatem od razu nie wytworzyli�my stanu sta�ej czujno�ci? Ju� u zarania ewolucji? Sprawdza� j�. Susan pos�a�a mu szeroki u�miech. Ubawi�a j� taka czelno��. - Ju� panu m�wi�am. Sen stanowi� zabezpieczenie przed drapie�nikami. Ale kiedy atakuje wsp�czesny drapie�nik - powiedzmy jaki� inwestor skrzy�no-granicznych atoli danych - bezpieczniej jest nie spa�. - A wysoki procent snu paradoksalnego u p�od�w i niemowl�t? - strzeli� Camden. - To wci�� ten sam poewolucyjny kac. M�zgowie rozwija si� r�wnie dobrze bez niego. - A regeneracja tkanki nerwowej, kt�ra zachodzi w czasie snu wolnofalowego? - Rzeczywi�cie, zachodzi. Ale r�wnie dobrze mo�e zachodzi� i w czasie czuwania, je�eli odpowiednio przystosujemy DNA. O ile nam wiadomo, sprawno�� tkanki nerwowej na tym nie ucierpi. - A wydzielanie enzymu wzrostowego, kt�re w najwi�kszym nasileniu wyst�puje w czasie snu wolnofalowego? - Zachodzi i w czasie czuwania - Susan spojrza�a na Camdena pe�na autentycznego podziwu. - Genetyczne korekty wi��� je z innymi czynno�ciami szyszynki. - A je�li chodzi... - O efekty uboczne? - wtr�ci�a szybko pani Camden. K�ciki jej ust wyra�nie opad�y. - Jakie s� te cholerne skutki uboczne? Susan odwr�ci�a si� w stron� Elizabeth Camden. Zupe�nie o niej zapomnia�a. M�oda kobieta wpatrywa�a si� w ni� brzydko krzywi�c usta. - Ciesz� si�, �e pani o to pyta, pani Camden. Gdy� skutki uboczne, oczywi�cie, istniej� - Susan przerwa�a na chwil�, mia�a niez�� zabaw�. - Na tle swoich r�wie�nik�w dzieci, kt�re nie musz� spa�, a kt�rym nie podwy�szano genetycznie IQ, s� inteligentniejsze, lepiej radz� sobie z rozwi�zywaniem problem�w i s� o wiele bardziej radosne. Camden wyj�� papierosa. Ten archaiczny i obrzydliwy na��g zaskoczy� Susan. Po chwili jednak zorientowa�a si�, �e zrobi� to rozmy�lnie. Roger Camden wykona� ten ostentacyjny popis, �eby odwr�ci� uwag� od siebie i w�asnych uczu�. Mia� z�ot� zapalniczk� z monogramem, niewinnie zbytkown�. - Pozwol� pa�stwo, �e wyja�ni� to bli�ej - ci�gn�a Susan. - W czasie snu paradoksalnego pie� m�zgowy nieustannie bombarduje kor� przypadkowymi impulsami nerwowymi. Marzenia senne wyst�puj� dlatego, �e nieszcz�sna napastowana kora m�zgowa za pomoc� wywo�ywanych obraz�w i wspomnie� usi�uje nada� im jaki� sens. Czynno�� ta poch�ania ogromne ilo�ci energii. Je�li oszcz�dzi� mu tego wysi�ku, m�zg osoby nie sypiaj�cej b�dzie si� zu�ywa� znacznie wolniej, a dzi�ki temu lepiej b�dzie sobie radzi� z bod�cami p�yn�cymi z rzeczywisto�ci. St�d wynika wy�sza inteligencja i wi�ksza zdolno�� rozwi�zywania problem�w. Co wi�cej, ju� od sze��dziesi�ciu lat wiadomo lekarzom, �e �rodki antydepresyjne, kt�re wp�ywaj� na popraw� nastroju, dzia�aj� podobnie: eliminuj� ca�kowicie faz� snu paradoksalnego. W ci�gu ostatnich dziesi�ciu lat udowodniono, �e proces ten dzia�a w obie strony: je�eli wyeliminujemy faz� snu paradoksalnego, ludzie przestaj� wpada� w depresj�. Nie sypiaj�ce dzieci s� weso�e, wylewne... radosne. Tak, to s�owo pasuje tu najlepiej. - Jakim kosztem? - spyta�a pani Camden. Trzyma�a g�ow� prosto, ale wida� by�o, �e z ca�ej si�y zaciska szcz�ki. - �adnym. Nie wykryli�my �adnych negatywnych skutk�w ubocznych. - Jak dot�d - rzuci�a pani Camden. - Jak dot�d - Susan wzruszy�a ramionami. - Ale najstarsze ma dopiero cztery lata! Ong i Krenshaw przygl�dali si� jej uwa�nie. Susan zdo�a�a uchwyci� moment, kiedy Camdenowa zda�a sobie z tego spraw�. Opad�a z powrotem na fotel, szczelnie otulaj�c si� futrem. Jej twarz zn�w przybra�a poprzedni, nieokre�lony wyraz. Camden nawet nie spojrza� na �on�. Wydmuchn�� ob�oczek tytoniowego dymu. - Wszystko odbywa si� jakim� kosztem, doktor Melling. Susan spodoba� si� spos�b, w jaki wymawia� jej nazwisko. - Na og� tak. Szczeg�lnie je�li chodzi o modyfikacje genetyczne. Ale m�wi� panu uczciwie, tym razem nic takiego nie uda�o nam si� wykry�, pomimo wielu stara� - u�miechn�a si�, spogl�daj�c mu prosto w oczy. - Czy naprawd� nie mo�e pan uwierzy�, �e ten jeden, jedyny raz wszech�wiat podarowa� nam co� tak doskonale i absolutnie pozytywnego - co�, co mo�e sta� si� ogromnym krokiem w prz�d, bez �adnych ukrytych kar? - To nie wszech�wiat, a raczej intelekt ludzi takich jak pani - powiedzia� Camden, zaskakuj�c Susan jeszcze bardziej ni� dot�d. Ich spojrzenia spotka�y si�. Co� zak�u�o j� w piersiach. - S�dz� - wtr�ci� sucho Ong - �e filozofia wszech�wiata pozostaje na razie poza kr�giem naszych zainteresowa�. Panie Camden, je�li nie ma pan wi�cej pyta� natury medycznej, mo�emy wr�ci� do kwestii prawnych, kt�re poruszyli pani Sullivan i pan Jaworski. Dzi�kuj� pani, doktor Melling. Susan skin�a mu g�ow�. Ju� nie spojrza�a wi�cej na Camdena, lecz wiedzia�a doskonale, co m�wi�, jak wygl�da� i �e by� tu� obok. * Dom wygl�da� niemal dok�adnie tak, jak go sobie wyobra�a�a: wielki prawie-Tudor nad brzegami Michigan, na p�noc od Chicago. Od bramy a� do samej rezydencji posiad�o�� porasta�y g�sto drzewa, za� od strony rozko�ysanej falami wody pozostawiono otwart� przestrze�. U�pion� traw� pstrzy�y �atki �niegu. Instytut Biotechniki wsp�pracowa� z Camdenami ju� od czterech miesi�cy, ale Susan by�a tu po raz pierwszy. Kiedy sz�a w kierunku domu, us�ysza�a za plecami nadje�d�aj�cy samoch�d. Jaka� ci�ar�wka pi�a si� kr�tym podjazdem prowadz�cym do s�u�bowego wej�cia. Jeden z m�czyzn nacisn�� dzwonek, drugi zacz�� zdejmowa� z platformy opakowany w plastyk kojec dla dziecka. Bia�y, w r�owe i ��te kr�liczki. Susan na chwil� przymkn�a powieki. Camden otworzy� jej osobo�cie. Widzia�a, �e usi�uje ukry� l�k. - Trzeba by�o da� mi zna�, Susan. Wyjecha�bym po pani� do miasta. - Nie chcia�am, �eby pan po mnie przyje�d�a�. Czy zasta�am pani� Camden? - Tak, jest w salonie. Camden poprowadzi� j� do przestronnego pomieszczenia z kamiennym kominkiem. Umeblowano je w stylu rustykalno- angielskim. Na �cianach wisia�o mn�stwo rycin z podobiznami ps�w i �odzi, a wszystko o ponad p� metra za wysoko. Wygl�da�o na to, �e Elizabeth Camden urz�dza�a pok�j osobi�cie. Kiedy Susan wesz�a, tamta nawet nie unios�a si� z fotela. - Pozwol� pa�stwo, �e b�d� m�wi� kr�tko i zwi�le - zacz�a Susan. - Nie chc� zbytecznie przeci�ga� sprawy. Dostali�my ju� wyniki test�w aminocenetycznych, ultrad�wi�kowych i testu Langsona. Zarodek ma si� dobrze, jak na swoje dwa tygodnie rozwija si� prawid�owo. Wszczep do �cianki macicy przyj�� si� doskonale. Ale pojawi�a si� pewna komplikacja. - Jaka? - zapyta� Camden. Wyj�� papierosa, spojrza� na �on� i od�o�y� go nie zapalaj�c. - Pani Camden - m�wi�a cicho Susan - przez czysty przypadek mia�a w tym miesi�cu jajeczkowanie z obu jajnik�w. Jedno z jajeczek wyj�li�my do operacji genetycznej. Drugie, tak�e zupe�nie przypadkowo, zosta�o zap�odnione i zagnie�dzi�o si� w macicy. Nosi pani w sobie dwa p�ody. - Bli�ni�ta? - pani Camden znieruchomia�a. - Nie - odrzek�a Susan. Po chwili zda�a sobie spraw�, co powiedzia�a. - To znaczy: tak. To s� bli�ni�ta, ale nie identyczne. Nie b�d� do siebie podobne bardziej ni� to zwykle bywa u rodze�stwa. To drugie pozostanie, �e si� tak wyra��, normalne. A wiem, �e nie chcieli�cie pa�stwo tak zwanego normalnego dziecka. - Nie, nie chcieli�my - potwierdzi� Camden. - Ja chcia�am - odrzek�a Elizabeth Camden. Camden rzuci� jej nag�e spojrzenie, kt�rego znaczenia Susan nie potrafi�a rozszyfrowa�. Zn�w wyj�� papierosa. Widzia�a profil jego twarzy. Intensywnie zastanawia� si�. By�a niemal pewna, �e zapali� zupe�nie bezwiednie. - Czy obecno�� drugiego p�odu nie wp�ynie niekorzystnie na dziecko? - Nie - odrzek�a Susan. - Oczywi�cie, �e nie. One po prostu... koegzystuj�. - Czy mo�na go usun��? - Tak, ale wtedy ryzykujemy usuni�cie obu. Usuni�cie niemodyfikowanego p�odu mo�e spowodowa� w �o�ysku zmiany, kt�re wywo�aj� samoistne poronienie tego drugiego. - Wci�gn�a g��boko powietrze. - Naturalnie, jest i drugie wyj�cie. Mo�emy zacz�� ca�y proces jeszcze raz od pocz�tku. Ale, jak ju� m�wi�am, mieli�cie pa�stwo sporo szcz�cia, �e do zap�odnienia in vitro dosz�o ju� przy drugiej pr�bie. Niekt�re pary musz� pr�bowa� osiem, a nawet dziesi�� razy. Gdyby�my zacz�li drugi raz, ca�y proces potrwa�by zapewne znacznie d�u�ej. - Czy obecno�� drugiego p�odu nie odbije si� ujemnie na rozwoju mojej c�rki? Ograniczony dop�yw substancji od�ywczych czy co� w tym rodzaju? A mo�e b�dzie mia� wp�yw na p�niejszy przebieg ci��y? - Nie. Mo�liwe tylko, �e nast�pi przedwczesny por�d. Dwa p�ody zajmuj� w macicy znacznie wi�cej miejsca, wi�c kiedy zrobi si� za ciasno, termin porodu mo�e ulec przyspieszeniu. - O ile wcze�niej? Czy na tyle, by uniemo�liwi� jej prze�ycie? - Najprawdopodobniej nie. Camden zn�w si� zaci�gn�� dymem. W drzwiach stan�� jaki� m�czyzna. - Telefon z Londynu, prosz� pana. James Kendall na polecenie pana Yagai. - Zaraz odbior�. - Camden wsta�. Susan obserwowa�a, jak studiuje uwa�nie twarz �ony. Wreszcie zwr�ci� si� do niej: - W porz�dku, Elizabeth. W porz�dku. - I wyszed� z pokoju. Przez d�u�sz� chwil� obie kobiety siedzia�y w milczeniu. Susan u�wiadomi�a sobie w�asne rozczarowanie: to nie by� taki Camden, jakiego spodziewa�a si� ujrze�. Zda�a sobie spraw�, �e Elizabeth Camden przygl�da jej si� z rozbawieniem. - A tak, pani doktor. Jest w�a�nie taki. Susan nie odpowiedzia�a. - Absolutnie apodyktyczny. Ale nie tym razem - za�mia�a si� mi�kko, podekscytowana. - Dwojaczki. Czy pani... Czy pani wie, jakiej p�ci jest to drugie? - Oba p�ody s� �e�skie. - Wie pani, zawsze chcia�am mie� dziewczynk�. I b�d� j� mie�. - Czy to znaczy, �e zamierza pani donosi� t� ci���? - Tak. Dzi�kuj� za przybycie, pani doktor. Tym samym Susan zosta�a odprawiona. Nikt nie odprowadzi� jej do drzwi. Ale kiedy wsiada�a do samochodu, Roger Camden wybieg� za ni�. By� bez marynarki. - Susan! Chcia�bym pani podzi�kowa�, �e zada�a pani sobie tyle trudu i przyjecha�a powiedzie� nam to osobi�cie. - Ju� mi pan podzi�kowa�. - No tak. Czy jest pani pewna, �e drugi p��d nie zagra�a mojej c�rce? - R�wnie� genetycznie zmieniony p��d nie stanowi zagro�enia dla naturalnie pocz�tego - odrzek�a z naciskiem Susan. U�miechn�� si�. Kiedy si� zn�w odezwa�, jego g�os by� cichy i pe�en zadumy. - Pani uwa�a, �e powinno mnie to obchodzi� r�wnie mocno. Ale nie obchodzi. Wi�c dlaczego mia�bym udawa�? A w szczeg�lno�ci przed pani�? Susan otworzy�a drzwiczki samochodu. Nie by�a jeszcze gotowa, a mo�e si� rozmy�li�a. Camden pochyli� si�, �eby zatrzasn�� za ni� drzwi, a w jego ruchach nie by�o nic z kokieterii, ani �ladu lizusowskiej przymilno�ci. - Chyba musz� kupi� drugi kojec. - Tak. - I drugie krzese�ko do samochodu. - Tak. - Ale nie b�dzie trzeba drugiej opiekunki na noc. - To ju� zale�y od pana. - I od pani. - Pochyli� si� nagle i poca�owa� j�, poca�unkiem tak uprzejmym i pe�nym respektu, �e Susan poczu�a si� zaszokowana. Ani otwarta zmys�owo��, ani pr�ba podboju nie zdo�a�yby wywrze� na niej tak silnego wra�enia. Camden nie da� jej szansy na reakcj�, zatrzasn�� drzwiczki i ruszy� w stron� domu. Susan skierowa�a samoch�d w stron� bramy, zaci�ni�te na kierownicy r�ce dr�a�y, dop�ki napi�cie nie ust�pi�o miejsca rozbawieniu. To rzeczywi�cie by� rozmy�lnie bezosobowy, pe�en szacunku poca�unek, starannie wyre�yserowana enigma. Ale nic nie mog�o gwarantowa� lepiej, �e po nim musi nast�pi� kolejny. Przez chwil� zastanawia�a si�, jak Camdenowie nazw� swoje c�rki. * Doktor Ong szed� zamaszystym krokiem przez s�abo o�wietlony szpitalny korytarz. Z dy�urki wyjrza�a jedna z piel�gniarek, jakby chcia�a go zatrzyma� - by� przecie� �rodek nocy, nie pora na odwiedziny - ale widz�c wyraz jego twarzy, znikn�a z powrotem we wn�trzu pokoju. Tu� za rogiem znajdowa� si� wizjer, przez kt�ry mo�na by�o zajrze� do sali noworodk�w. Ku irytacji Onga sta�a tam Susan Melling, przyciskaj�c twarz do szyby. Co gorsza, p�aka�a. Ong zda� sobie spraw�, �e nigdy nie lubi� tej kobiety. A mo�e w og�le �adnej. Nawet te o nieprzeci�tnej umys�owo�ci nie mog� nic poradzi� na to, �e w ka�dej chwili ta ich przekl�ta uczuciowo�� mo�e zrobi� z nich kompletne idiotki. - Prosz� spojrze� - odezwa�a si� Susan z cichym �miechem, gwa�townym gestem zas�aniaj�c usta. - Panie doktorze, prosz� spojrze�. Za szyb� sta� Roger Camden, w fartuchu i w masce, tul�c do siebie niemowl� w bia�ej koszulce, zawini�te w r�owy kocyk. Oczy Camdena - teatralnie niebieskie, bo przecie� normalnie m�czy�ni nie miewaj� takich przera�liwie jasnych oczu - ja�nia�y rado�ci�. Dziecko mia�o du�e oczy, r�ow� sk�r� i g�ow� pokryt� z�otym puszkiem. Oczy Camdena nad mask� m�wi�y wyra�nie, �e �adne inne dziecko na �wiecie nie mog�o poszczyci� si� podobnymi przymiotami. - Por�d przebiega� bez komplikacji? - Tak - odpar�a Susan Melling. - Ca�kowicie normalnie. Elizabeth czuje si� dobrze. Teraz �pi. Czy male�ka nie jest �liczna? Ten facet to najwi�kszy ryzykant, jakiego znam. - Wytar�a nos w r�kaw i Ong zorientowa� si�, �e jest pijana. - Czy m�wi�am ju� panu, �e by�am kiedy� zar�czona? Pi�tna�cie lat temu, jeszcze na studiach. Zerwa�am z nim, bo zrobi� si� taki zwyczajny, taki nudny. O m�j Bo�e, nie powinnam by�a tego panu m�wi�, prosz� mi wybaczy�, prosz� mi wybaczy�... Ong odsun�� si� od niej. Za szyb� Roger Camden wk�ada� niemowl� do ma�ej ko�yski na k�kach. Na tabliczce widnia� napis: DZIEWCZYNKA CAMDEN nr 1, waga 2655 g. Piel�gniarka z nocnej zmiany przygl�da�a mu si� pob�a�liwie. Ong nie czeka�, a� Camden wyjdzie z sali noworodk�w. Nie mia� ochoty s�ucha�, co b�dzie mu m�wi�a Melling. Oddali� si�, �eby pos�a� kogo� po dy�urnego lekarza. W tych okoliczno�ciach nie mo�na mie� zaufania do raport�w doktor Melling. Maj� doskona��, bezprecedensow� szans�, �eby zbada� rozw�j dziecka z modyfikacj� na tle dziecka nie zmienionego, a Melling jest zaj�ta w�asnymi ckliwymi uczuciami. Ong chyba sam b�dzie musia� napisa� raport, kiedy ju� dowie si� wszystkiego od dy�urnego lekarza. Ciekawi� go ka�dy najmniejszy szczeg�. I nie chodzi�o mu tylko o r�owe, pyzate dziecko w ramionach Camdena. Chcia� wiedzie� wszystko o narodzinach dziecka z drugiej oszklonej ko�yski: DZIEWCZYNKI CAMDEN nr 2, waga: 2295. Ciemnow�osej dziewczynki o twarzyczce pokrytej czerwonymi plamkami, kt�ra le�a�a ciasno opatulona kocykiem i pogr��ona we �nie. Rozdzia� II Pierwsze wspomnienie Leishy to sp�ywaj�ce w d� linie, kt�rych nie ma. Leisha wiedzia�a, �e ich nie ma, bo kiedy wyci�gn�a r�czk�, �eby je z�apa�, pi�stka pozosta�a pusta. Potem zda�a sobie spraw�, �e sp�ywaj�ce w d� linie to �wiat�o: promienie s�o�ca wpadaj�ce ukosem spomi�dzy zas�on w jej pokoju, spomi�dzy drewnianych rolet w jadalni, spomi�dzy pl�taniny oszklonych kratek w cieplarni. W dniu, w kt�rym odkry�a, �e wodospad z�ota to �wiat�o, za�mia�a si� g�o�no pe�na czystego zachwytu nad swym odkryciem. Tatu�, kt�ry w�a�nie przesadza� kwiaty, odwr�ci� si� ku niej z u�miechem. Ca�y dom pe�en by� �wiat�a. �wiat�o odbija�o si� od powierzchni jeziora, przep�ywa�o strumieniami przez wysokie, bia�e sufity, rozlewa�o si� ka�u�ami na l�ni�cych parkietach. Ona i Alice nieustannie w�drowa�y w�r�d �wiat�a. Czasem Leisha przystawa�a i, odchylaj�c g�ow� do ty�u, pozwala�a mu sp�ywa� po twarzy. Czu�a dotyk �wiat�a tak samo jak dotyk wody. Naj�adniejsze �wiat�o by�o oczywi�cie w cieplarni. To w�a�nie tam tatu� najbardziej lubi� przebywa�, kiedy przestawa� zarabia� pieni�dze i wraca� do domu. Tatu� pod�piewuj�c przesadza� ro�liny i podlewa� drzewka, a Leisha z Alice biega�y mi�dzy drewnianymi, pachn�cymi ziemi� skrzynkami na kwiaty. Biega�y od najciemniejszej cz�ci cieplarni, gdzie kwit�y wielkie purpurowe kwiaty, do kra�ca sk�panego w s�o�cu i spryskanego mgie�k� ��tych p�atk�w. Biega�y tam i z powrotem, wbiega�y i wybiega�y ze �wiat�a. - Rosn�c - powiedzia� do niej tato - kwiaty dotrzymuj� swojej obietnicy. Alice, ostro�nie! Omal nie wywr�ci�a� orchidei! Alice pos�usznie przystan�a na chwil�. Leishy tatu� nigdy nie zabrania� biega�. Potem ca�e �wiat�o gdzie� znika�o. Alice i Leisha k�pa�y si�, a Alice nie chcia�a si� odzywa� albo by�o nad�sana. Nie chcia�a si� bawi�, mimo �e Leisha pozwala�a jej wybra� zabaw�, a nawet wzi�� wszystkie najlepsze lalki. Wreszcie niania zabiera�a Alice do ��ka, a Leisha mog�a jeszcze troch� porozmawia� z tatusiem, dop�ki nie poszed� do siebie, �eby popracowa� nad papierkami, kt�re zarabiaj� pieni�dze. Wtedy przez chwil� Leishy by�o troch� smutno, ale ta chwila nigdy nie trwa�a d�ugo, bo wkr�tce przychodzi�a guwernantka i zaczyna�y si� lekcje, a to Leisha bardzo lubi�a. Wszelka wiedza bardzo j� interesowa�a. Umia�a ju� dwadzie�cia piosenek, potrafi�a napisa� wszystkie litery alfabetu i policzy� do pi��dziesi�ciu. A kiedy ko�czy�y si� lekcje, �wiat�o wraca�o i wtedy by� czas na �niadanie. �niadania Leisha nie lubi�a. Tatu� by� ju� wtedy w biurze, a Leisha i Alice jad�y z mamusi�. Mamusia siedzia�a w czerwonym szlafroku, kt�ry Leisha lubi�a, i jeszcze nie pachnia�a tak dziwnie i nie m�wi�a dziwnie jak p�niej w ci�gu dnia. Ale mimo wszystko �niadanie wcale nie by�o zabawne. Mamusia zawsze zaczyna�a od tego samego pytania. - Alice, kochanie, jak ci si� spa�o? - Dobrze, mamusiu. - �ni�o ci si� co� �adnego? Przez d�ugi czas Alice odpowiada�a, �e nie. A potem, jednego dnia, powiedzia�a: - �ni� mi si� ko�. Je�dzi�am na nim. Mamusia klasn�a w d�onie, poca�owa�a j� i pozwoli�a jej zje�� jeszcze jedn� s�odk� bu�eczk�. Od tego czasu Alice zawsze opowiada�a mamie jaki� sen. Pewnego dnia Leisha powiedzia�a: - Ja te� mia�am sen. �ni�o mi si�, �e przez okno wesz�o �wiat�o, owin�o mnie jak koc, a potem poca�owa�o mnie w oczy. Mama odstawi�a fili�ank� tak gwa�townie, �e kawa wyla�a si� na spodek. - Nie k�am, Leisho. Nic ci si� nie �ni�o. - �ni�o mi si� - odpowiedzia�a Leisha. - Tylko dzieci, kt�re �pi�, mog� mie� sny. Nie k�am. Nic ci si� nie �ni�o. - A w�a�nie, �e si� �ni�o! - krzykn�a Leisha. Przecie� prawie widzia�a strumie� �wiat�a od okna, kt�ry owija� j� jak koc. - Nie b�d� tolerowa� w domu k�amczuchy, s�yszysz, Leisho! Nie b�d� tolerowa�! - Sama jeste� k�amczucha! - krzykn�a Leisha. Wiedzia�a, �e to nieprawda i nie znosi�a siebie za to, �e tak powiedzia�a, ale jeszcze bardziej nie znosi�a teraz mamy. Alice siedzia�a bez ruchu z szeroko otwartymi oczyma, ba�a si� i to te� by�a wina Leishy. Mama krzykn�a ostro: - Nianiu! Nianiu! Prosz� natychmiast zabra� Leish� do jej pokoju. Nie mo�e siedzie� w�r�d dobrze wychowanych ludzi, je�eli nie potrafi powstrzyma� si� od opowiadania takich k�amstw. Leisha zacz�a p�aka�. Niania wzi�a j� na r�ce i wyprowadzi�a z jadalni. Leisha nawet nie zjad�a �niadania. Ale to jej nie przeszkadza�o, widzia�a tylko przez �zy oczy Alice, takie przestraszone, pe�ne u�amk�w �wiat�a. Ale nie p�aka�a zbyt d�ugo. Niania przeczyta�a jej bajk�, potem zagra�y w komputerowe skoczki. Wreszcie przysz�a do nich Alice i niania wzi�a je obie do zoo, a tam obejrza�y mn�stwo cudownych zwierz�t, o jakich Leishy si� nawet nie �ni�o - i Alice te� nie! A kiedy wr�ci�y, mama ju� by�a w swoim pokoju i Leisha wiedzia�a, �e zostanie tam przez reszt� dnia z dziwnie pachn�cymi butelkami i nie trzeba b�dzie si� z ni� spotyka�. Ale tej nocy posz�a do pokoju matki. - Musz� i�� do �azienki - powiedzia�a guwernantce. - Pom�c ci? - zapyta�a guwernantka, by� mo�e dlatego, �e Alice nadal trzeba by�o pomaga� w �azience. Ale Leisha dawa�a sobie rad� sama, wi�c podzi�kowa�a grzecznie. Potem posiedzia�a chwil� na sedesie, chocia� nic z tego nie wysz�o - posz�a tam tylko dlatego �eby to, co powiedzia�a guwernantce, nie okaza�o si� k�amstwem. Na paluszkach przesz�a przez hol. Najpierw zajrza�a do pokoju Alice. Na �cianie przy ��eczku pali�a si� niedu�a lampka. W pokoju Leishy nie by�o ��eczka. Leisha przyjrza�a si� siostrze. Alice le�a�a na boku. Mia�a zamkni�te oczy. Powieki porusza�y si� szybko jak miotane wiatrem firanki. Szyja i broda Alice wyda�y si� dziwnie bezw�adne. Leisha ostro�nie zamkn�a drzwi i ruszy�a do sypialni rodzic�w. Rodzice spali w jednym ogromnym ��ku, na kt�rym by�o tyle miejsca, �e zmie�ci�oby si� jeszcze kilka os�b. Powieki mamy nie porusza�y si�. Le�a�a na plecach i robi�a przez nos ciche: chrrr... chrrr... Wok� unosi� si� ten dziwny zapach. Leisha odwr�ci�a si� i na paluszkach podesz�a do taty. Wygl�da� tak samo jak Alice, tylko �e jego broda i szyja by�y jeszcze bardziej bezw�adne, fa�dy sk�ry zwija�y si� jak namiot, kt�ry zawali� im si� kiedy� na podw�rku. Ten widok przerazi� Leish�. Wtedy oczy tatusia otworzy�y si� tak nagle, �e krzykn�a. Tatu� zsun�� si� z ��ka i wzi�� j� na r�ce, zerkaj�c pospiesznie na mam�. Ale mama nawet nie drgn�a. Tato by� w samych majtkach. Zani�s� Leish� na korytarz, a tam przybieg�a do nich guwernantka i m�wi�a: - Och, tak mi przykro, prosz� pana. Powiedzia�a, �e idzie do �azienki! - W porz�dku - odpowiedzia� tato. - Sam si� ni� zajm�. - Nie! - krzykn�a Leisha, bo tato by� w samych majtkach, jego szyja wygl�da�a dziwnie, a w sypialni brzydko pachnia�o od mamy. Ale tato zani�s� j� do cieplarni i posadzi� na �awce, a sam owin�� si� zielon� foli� do przykrywania kwiat�w i usiad� obok. - A teraz powiedz mi, co si� sta�o. Co robi�a�? Leisha nie odpowiedzia�a. - Chcia�a� zobaczy�, jak ludzie �pi�, tak? - spyta� tatu�, a poniewa� jego g�os zabrzmia� teraz �agodniej, Leisha mrukn�a "Tak". Dobrze by�o nie k�ama�, zaraz poczu�a si� lepiej. - Chcia�a� zobaczy�, jak ludzie �pi�, bo sama nie �pisz i dlatego by�a� ciekawa, prawda? Jak Grze� Ciekawski z twojej ksi��ki. - Tak - odpowiedzia�a Leisha. - My�la�am, �e przez ca�� noc zarabiasz pieni�dze w swoim gabinecie. - Nie przez ca�� - u�miechn�� si� tatu�. - Przez wi�ksz� cz�� nocy. A potem �pi�, cho� niezbyt d�ugo. - Wzi�� Leish� na kolana. - Nie musz� d�ugo spa�, wi�c mog� w nocy zrobi� wi�cej ni� inni ludzie. R�ni ludzie potrzebuj� r�nych ilo�ci snu. A kilkoro z nich, naprawd� niewielu, jest podobnych do ciebie. Wcale go nie potrzebuj�. - Dlaczego? - Bo jeste�cie wyj�tkowi. Lepsi od reszty. Zanim si� urodzi�a�, lekarze sprawili, �e mo�esz by� w�a�nie taka. - Po co? - �eby� mog�a robi�, co tylko b�dziesz chcia�a i �eby� mog�a zaznaczy� w ten spos�b swoj� indywidualno��. Leisha wierc�c si� usi�owa�a zajrze� mu w oczy. Te s�owa nic nie znaczy�y. Tatu� wyci�gn�� r�k� i dotkn�� pojedynczego kwiatu na wysokiej ro�linie. Kwiat mia� g�ste, bia�e p�atki - jak �mietanka, kt�r� tatu� dolewa� sobie do kawy - i blador�owy �rodek. - Widzisz, Leisho, to drzewko stworzy�o taki kwiat, bo tylko ono to potrafi. Tylko to drzewko potrafi stworzy� taki cudowny kwiat. Ro�lina, kt�ra zwisa obok, nie potrafi i ta nast�pna tak�e nie. Tylko to jedno drzewko. Dlatego najwa�niejsze dla niego jest to, aby m�g� na nim zakwitn�� ten kwiat. W�a�nie tym kwiatem drzewko zaznacza swoj� indywidualno��. I o to w�a�nie chodzi. Nic wi�cej si� nie liczy. - Nie rozumiem. - Kiedy� zrozumiesz. - Ale ja chc� teraz rozumie� - odpowiedzia�a Leisha, a tatu� za�mia� si� zachwycony i u�ciska� j�. To by�o bardzo mi�e, ale Leisha nadal chcia�a zrozumie�. - Kiedy zarabiasz pieni�dze, czy to jest twoja indy... co� tam? - Tak - potwierdzi� tatu� z uciech�. - Czy to znaczy, �e nikt inny nie umie zarabia� pieni�dzy, tak jak �adne inne drzewko nie umie stworzy� takiego kwiatka? - Nikt inny nie umie tego robi� tak jak ja. - A co robisz z tymi pieni�dzmi? - Kupuj� ci r�ne rzeczy. Na przyk�ad ten dom, samoch�d, kt�rym ci� wo��, sukienki, p�ac� guwernantce za to, �e ci� uczy... - A co drzewo robi ze swoim kwiatkiem? - Pyszni si� nim - powiedzia� tatu�, ale to nie mia�o �adnego sensu. - Liczy si� tylko doskona�o��, Leisho. Doskona�o�� wsparta indywidualnym wysi�kiem. I tylko to si� liczy. - Zimno mi, tatusiu. - W takim razie lepiej b�dzie, je�li zanios� ci� do guwernantki. Leisha nawet nie drgn�a. Dotkn�a paluszkiem kwiatka. - Ja chc� spa�, tatusiu. - Nie, wcale nie chcesz, kochanie. Sen to tylko strata czasu - marnowanie �ycia. To troch� jakby mniejsza �mier�. - Alice �pi. - Alice nie jest taka jak ty. - Alice nie jest wyj�tkowa? - Nie. Tylko ty jeste�. - Dlaczego nie zrobi�e� tak, �eby Alice te� by�a wyj�tkowa? - Alice sama si� zrobi�a. Nic nie da�o si� zrobi�, �eby te� by�a wyj�tkowa. To wszystko by�o za trudne. Leisha przesta�a g�adzi� p�atki kwiatu i ze�lizgn�a si� z kolan taty. U�miechn�� si� do niej. - Moja ma�a pytalska. Kiedy doro�niesz, sama odnajdziesz w�asn� doskona�o��. I to b�dzie co� zupe�nie nowego, co�, czego �wiat jeszcze nie ogl�da�. Mo�e nawet b�dziesz kim� takim jak sam Kenzo Yagai. Wynalaz� generator, kt�ry nap�dza ca�y �wiat. - Tatusiu, �miesznie wygl�dasz w tej folii do kwiatk�w - za�mia�a si� Leisha. Tatu� zawt�rowa� jej �miechem. Ale wtedy Leisha powiedzia�a: - Kiedy dorosn�, wymy�l� sobie tak� wyj�tkowo��, �ebym mog�a zrobi�, by Alice te� by�a wyj�tkowa - a tatu� przesta� si� �mia�. Tej nocy guwernantka nauczy�a j� pisa� w�asne imi�, co by�o tak podniecaj�ce, �e zupe�nie zapomnia�a o zagadkowej rozmowie z tat�. Sze�� liter, ka�da inna, a razem tworzy�y jej imi�. Leisha wypisywa�a je wci�� od nowa, roze�miana, a guwernantka �mia�a si� razem z ni�. Ale p�niej, rano, Leisha zn�w rozmy�la�a o rozmowie z tat�. My�la�a o niej cz�sto, wci�� obracaj�c w my�lach nieznajome s�owa jak twarde kamyczki, ale to, co wraca�o najcz�ciej, nie by�o s�owem. To by�o chmurne spojrzenie tatusia, kiedy powiedzia�a mu, �e chce u�y� swej wyj�tkowo�ci tak, �eby Alice te� by�a wyj�tkowa. * Co tydzie� przyje�d�a�a do dziewczynek doktor Melling, czasem sama, czasem z kim� jeszcze. Obie lubi�y pani� doktor, kt�ra cz�sto si� �mia�a i mia�a jasne, pe�ne ciep�a oczy. Nierzadko zagl�da� do nich wtedy tato. Doktor Melling bawi�a si� z nimi w r�ne gry, najpierw z ka�d� osobno, potem z obiema naraz. Wa�y�a je i robi�a im zdj�cia. Kaza�a k�a�� si� na stole i przyk�ada�a im do skroni ma�e metalowe przedmioty, co wygl�da�o troch� strasznie, ale wcale si� nie ba�y, bo mo�na by�o wtedy przygl�da� si� maszynom, kt�re wydawa�y r�ne ciekawe d�wi�ki. Doktor Melling umia�a odpowiada� na pytania tak samo dobrze jak tatu�. Kiedy� Leisha zapyta�a: - Czy doktor Melling te� jest kim� wyj�tkowym? Jak Kenzo Yagai? Tatu� roze�mia� si�, rzuci� okiem na doktor Melling i odpowiedzia�: - O, tak. Z pewno�ci�. Kiedy mia�y pi�� lat, Alice i Leisha zacz�y chodzi� do szko�y. Szofer tatusia zawozi� je codziennie do Chicago. Chodzi�y do dw�ch r�nych klas, co bardzo Leish� rozczarowa�o. Dzieci w klasie Leishy by�y od niej starsze. Mimo to od pierwszego dnia uwielbia�a szko��, fascynuj�cy sprz�t naukowy, elektroniczne szufladki pe�ne matematycznych �amig��wek, szukanie pa�stw na mapach. Po p� roku przesuni�to j� do nowej klasy, gdzie chodzi�y jeszcze starsze dzieci, ale mimo to wszyscy byli dla niej mili. Leisha zacz�a uczy� si� japo�skiego. Uwielbia�a malowa� te �liczne literki na bia�ym, grubym papierze. - Dobrze, �e wybrali�my szko�� Sauleya - m�wi� tatu�. Lecz Alice wcale si� tam nie podoba�o. Chcia�a je�dzi� do szko�y takim samym ��tym autobusem, co c�rka kucharki. Krzycza�a na szko�� Sauleya i rzuca�a farbkami. Potem mama wysz�a za swojego pokoju - Leisha nie widzia�a jej ju� od paru tygodni, cho� wiedzia�a, �e mama widuje si� z Alice - i zrzuci�a �wieczniki z kominka. Porcelanowe �wieczniki rozprysn�y si� na drobne kawa�eczki. Leisha podbieg�a, �eby pozbiera� skorupy, a mama i tato, kt�rzy stali przy schodach, zacz�li na siebie wrzeszcze�. - Jest te� moj� c�rk�! A ja m�wi�, �e mo�e i��! - Nie masz prawa wypowiada� si� na ten temat! Rozmem�ana pijaczka, najobrzydliwszy z mo�liwych wzorzec dla nich obu... a ja my�la�em, �e bior� sobie wyrafinowan� angielsk� arystokratk�... - Dosta�e� to, za co zap�aci�e�! Nic! Bo te� nic nigdy od nikogo nie potrzebowa�e�. - Przesta�cie! - krzykn�a Leisha. - Przesta�cie! - i w holu zaleg�a cisza. Leisha porani�a sobie palce od�amkami porcelany, krew kapa�a na dywan. Tatu� podbieg� i wzi�� j� na r�ce. - Przesta�cie - �ka�a i nie zrozumia�a, dlaczego tatu� powiedzia� do niej cicho: - To ty przesta�, Leisho. Nie powinno ci� obchodzi�, co one zrobi�. Powinna� mie� przynajmniej tyle si�y. Leisha ukry�a twarz na ramieniu taty. Alice przeniesiono do Szko�y Podstawowej imienia Carla Sandburga, do kt�rej doje�d�a�a ��tym autobusem razem z c�rk� kucharki. Kilka tygodni p�niej tatu� powiedzia� im, �e mama jedzie na kilka tygodni do szpitala, gdzie pomog� jej, by tyle nie pi�a. Kiedy stamt�d wyjdzie, m�wi�, przez jaki� czas zamieszka osobno. Ona i tatu� nie byli ze sob� szcz�liwi. Alice i Leisha zostan� z tatusiem, ale mog� odwiedza� mam�. Wszystko to powiedzia� im bardzo ostro�nie, starannie dobieraj�c s�owa. Prawda jest bardzo wa�na, Leisha ju� o tym wiedzia�a. Prawda oznacza�a wierno�� samemu sobie, swojej w�asnej wyj�tkowo�ci. W�asnej indywidualno�ci. Cz�owiek, jako jednostka indywidualna, szanowa� fakty, a zatem zawsze m�wi� prawd�. Mama - tatu� tego nie powiedzia�, ale Leisha i tak wiedzia�a - nie respektowa�a fakt�w. - Nie chc�, �eby mama wyjecha�a - Alice zacz�a p�aka�. Leisha my�la�a, �e tatu� we�mie j� na r�ce, ale nic takiego nie zrobi�. Sta� tylko i patrzy� na nie. Leisha obj�a siostr� ramieniem. - Ju� dobrze, Alice. Ju� dobrze! Zrobimy tak, �eby wszystko u�o�y�o si� dobrze. Przez ca�y czas, kiedy nie b�dziemy w szkole, b�d� si� z tob� bawi�, �eby� nie t�skni�a za mam�. Alice przytuli�a si� do niej mocno, a Leisha odwr�ci�a g�ow�, �eby nie widzie� twarzy taty. .T:r030405 Rozdzia� III Kenzo Yagai przyje�d�a do Stan�w Zjednoczonych z cyklem wyk�ad�w. Tytu� odczytu, jaki mia� wyg�osi� w Nowym Jorku, Los Angeles, Chicago i Waszyngtonie - i powt�rzy� jako specjalne or�dzie przed Kongresem - brzmia�: "Tania energia w swym wymiarze politycznym". Jedenastoletnia Leisha Camden mia�a pozna� go osobi�cie po odczycie w Chicago, kt�ry organizowa� jej ojciec. W szkole przestudiowali ju� teori� zimnej fuzji. Nauczyciel od spraw og�lno�wiatowych wskaz