6463

Szczegóły
Tytuł 6463
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6463 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6463 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6463 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

J�zef Ignacy Kraszewski Kawa� literata - Wizerunki spo�eczne z ko�ca XVIII wieku Cz�� I Rektorem Akademii Bialskiej w r. 177... by� ksi�dz Piotr Stadnicki. Pomimo pi�knego tego imienia rektor nie mia� najmniejszej pretensji do pisania si� ze �migroda ani do pokrewie�stwa z Diab�em. By� to bardzo dobry cz�owiek, powa�ny, my�l�cy, mi�osierny, udaj�cy surowego, a w duszy tkliwy a� do zbytku. Spojrzawszy na niego, powiedzia�by�, �e si� go l�ka� powinni byli podw�adni, tak wygl�da� surowo; przecie� nie ba� si� go nikt, najbardziej on sam siebie, �eby swej wewn�trznej mi�kko�ci nie zdradzi�. Gdy po raz pierwszy do nieznajomego wychodzi�, przybiera� wprz�dy na osobno�ci postaw�, jak� chcia� mie�: marszczy� brwi, wydyma� usta, prostowa� si�, g�ow� do g�ry podnosi�, dystynktorium, kt�re jako kanonik honorowy, mia� prawo nosi� wydatnie, uk�ada� na piersiach i wyst�powa� z ca�� powag� urz�dow�. Nieszcz�ciem, ta przybrana mina nigdy d�ugo si� utrzyma� nie mog�a, ksi�dz Piotr by� wes� z natury i pob�a�aj�cy dla ludzkich s�abo�ci, surowym by� nie umia�, zaraz mu si� twarz nastrojona rozstraja�a i spu�ciwszy z tonu, stawa� si� jednym z najmilszych, prostych �miertelnik�w, jakich wyda�a Akademia Krakowska. Ilekro� si� w �yciu tak zapomnia�, d�ugo to sobie mia� do wyrzucenia, lecz z natur� walczy� trudno; a kto jej do lat pi��dziesi�ciu kilku nie zwyci�y�, trudno, a�eby j�, nawet rektorem zostawszy, pokona�. Prawd� powiedziawszy, z�y wyb�r uczyniono, posy�aj�c go tam, gdzie cokolwiek surowo�ci by�oby nie zawadzi�o, cho� ksi�dz Piotr dobroci� sw� te� wiele czyni�, czego by ostre obchodzenie nie dokaza�o. Profesorowie �yli z nim w najlepszych stosunkach, ale robili, co chcieli, a gdy nie chcieli nic robi�, nie robili nic. Ksi�dz rektor gryz� si� w�wczas, ramionami rusza� i rady sobie da� nie m�g�. Ofiarowa� to swoje utrapienie do ran Chrystusowych i po wszystkim. Studenci mieli w nim opiekuna, do kt�rego si� zwykli byli ucieka� we wszystkich wypadkach, a szczeg�lniej gdy na �awk� do kalefaktora i�� przysz�o. Na�wczas wyrywa� si� ob�a�owany na g�r�, wpada� do rektora, krzycza�, p�aka� i by� pewien, �e sk�r� ocali. Jednego jesiennego dnia po obiedzie, mrok ju� pada�, lekcje si� by�y sko�czy�y i dziatwa po dworkach rozbieg�a, gdy prefekt wszed� do ksi�dza Stadnickiego. Prefekt ksi�dz Sk�rski nie by� wcale z�ym, ale zgry�liwym, ostrym i �ledziennikiem. Z twarzy ju� pozna� w nim by�o mo�na cz�owieka, kt�ry �art�w nie lubi�. Chudy, z oczyma czarnymi, patrz�cymi �mia�o i bystro, sztywny, ruchawy, g�os mia� jakby zachryp�y i �atwo przechodz�cy w krzykliwo��. Gdy si� bardzo roz�arzy�, w�wczas gestykulowa� pi�ci� �ci�ni�t�, tupa� nog� i s�owa sobie m�wi� nie da�. Ilekro� on z ksi�dzem rektorem nie godzili si� na jedno zdanie, mo�na by�o z g�ry przewidzie�, i� ksi�dz Stadnicki ulegnie, a po cichu stara� si� b�dzie z�agodzi� wyrok prefekta. Rektor niegdy� zajmowa� si� fizyk�, by�a to jego nauka ulubiona; ilekro� mia� czas, siedzia� zawsze w jakich� eksperymentach i budowa� sobie machinki. I tym razem sta� przy stoliku, na kt�rym le�a�y jakie� rurki szklanne, sztabki i drzewa kawa�ki. Ciemno ju� by�o, robot� wi�c ulubion� porzuci�, przypatruj�c si� jej tylko, gdy wszed� ze swym Laudetur Jesus Chrystus ksi�dz Sk�rski. Rektor si� odwr�ci� �ywo. - Na wieki wiek�w! - odpowiedzia� po polsku, wyci�gaj�c d�o�, kt�r� Sk�rski uj��, niski oddaj�c pok�on. - Siadajcie�, m�j ojcze, co tam znowu nowego mi przynosicie? - U nas dnia nie ma bez nowiny, to bieda - odezwa� si� prefekt - �e na dobrych nam zbywa. - I westchn��. - No, zmi�uj si�, c� znowu? Co? Zbroi� co kto? - Szcz�ciem nic, ale k�opot mamy niepotrzebny. Wszak to Che�mowski, kalefaktor... umar�... Ksi�dz rektor uderzy� w szerokie d�onie. - Co? Jak? Umar�! Mi�y Bo�e! Ale kiedy�? Jak mu si� zmar�o? Czy si� wyspowiada� przynajmniej? - Spowiada� si� i wiatyk przyj�� - odpowiedzia� prefekt. Wczoraj jeszcze si� niby w��czy� o kiju, zaniem�g� wieczorem, po�o�y� si�, nad rankiem mu si� gorzej zrobi�o. Nie chcia�em o tym ksi�dzu rektorowi donosi�, my�la�em, �e wyzdrowieje, tymczasem... - tu westchn�� - trzeba mu by�o tak niespodzianie sko�czy�. Oba umilkli, rektor sta� r�ce w ty� za�o�ywszy, spu�ci� g�ow� na piersi. - Nie dosy� �e go musimy pochowa� naszym kosztem, bo cz�owiek by� bardzo biedny, a do tego na�ogowy - m�wi� ksi�dz Sk�rski - ale i o drugiego kalefaktora postara� si� trzeba, no i... - Tu zatrzyma� si� prefekt. - I ch�opak sierota po nim zosta� - doko�czy� �ywo ksi�dz Stadnicki. Znowu by�a chwila namys�u i milczenia. - Biedaczysko, ju� konaj�c, jak mi�osierdzia prosi�, aby nad dzieckiem mie� opiek� - m�wi� prefekt - ch�opcu osiem lat, wisus i pr�niak. - To si� poprawi! Poprawi si� - �ywo odpar� rektor - ale w istocie, co tu z nim robi�? - Ale ba! Moim zdaniem - pocz�� prefekt - ani domu, ani �omu, ani �ywej duszy familii; najlepiej by go gdzie do chaty odda�, aby si� zawczasu pracowa� uczy�, b�dzie przynajmniej rolnik z niego u ch�opa. Osiem lat, g�si mo�e pa�� wy�mienicie. Rektor prychn�� jako� dziwnie. - To bo, bodaj czy nie szlachta. Che�mowski ten, przypominam sobie, s�u�y� w chor�gwi ksi�cia wojewody, mia� to nieszcz�cie, �e go ko� okaleczy�, i na staro�� zosta� kalefaktorem. - A co mu po tym szlachectwie? - odpar� prefekt. - M�g�by pauprem zosta� przy szkole, a poduczywszy si� czego�... ano, wyszed�by na ludzi. - Ale gdzie, jak, co my tu z nim zrobimy, hm? - zapyta� prefekt. Rektor si� przeszed� po pokoju raz i drugi, tabaki za�y�, do stolika powr�ci�, spar� na nim obie r�ce, spojrza� na prefekta. - Mamy niejako obowi�zek zaj�� si� jego losem - rzek�. B�d� co b�d�, ojciec kilka lat s�u�y� za kalefaktora i nie mo�na powiedzie�, gdyby nie na��g, cz�ek by� uczciwy. Oba westchn�li. - Mo�e by go kto z profesor�w wzi�� do pos�ug, a do szko�y by tymczasem chodzi�. - Tych paupr�w, ksi�e kanoniku - odpar� ksi�dz Sk�rski - ju� tu na dziedzi�cu akademickim mamy kilku i s�ycha� ich dobrze. Nie dopilnowa� tych urwis�w, t�uk� i psuj�, co im pod r�ce popadnie. - E! To tam jednym wi�cej; tak z tym, jak bez tego. Przekarmiemy biedaka, szkoda, by si� to zwala�o. Wyrok ten ksi�dza rektora stanowi� o losie sieroty; nawet prefekt, mimo surowo�ci, nie sprzeciwia� mu si�: ch�opak zosta� przy szkole. Nazajutrz pochowano starego kalefaktora, a Tomcio Che�mowski w oficynce przy Akademii dosta� pomieszczenie, poprzedzone nauk� moraln�, wydzielon� mu przez rektora i prefekta, kt�rej wcale nie zrozumia�. Wiedzia� tylko, �e mia� by� pos�usznym i �e mu gospodyni w oficynie je�� dawa� mia�a. Spadek po ojcu, kt�rego sprawdzeniem i kontrol� zaj�� si� ksi�dz Sk�rski, sk�ada� si� z dyscypliny starej i zu�ywanej, kt�ra okaza�a si� w�asno�ci� Akademii, z kilimika dziur pe�nego, jednej pary but�w godz�cych si� na �mietnisko, dw�ch r�cznik�w i starej ksi��ki do nabo�e�stwa. W szufladce zamkni�tej stolika, znalaz� si� abszyt z wojska, kilka metryk, mosi�na piecz�tka, kawa�ek wosku, jedna r�kawiczka �osiowa i przepisana modlitewka na pergaminie. Pieni�dzy ani grosza nie by�o, �yd Aron ro�ci� pretensji na z�otych cztery, ale tego prefekt kaza� sromotnie przep�dzi�. Tomko mia� na sobie przyodziewek ze starej kapoty uszyty, chodaczki sznurkami pozwi�zywane, koszul dwie, czapeczk� z barankiem, a za pazuch� najdro�szy sw�j skarb, �wista�k� cynow�, do kt�rej nie wiadomo by�o, jak przyszed�. Z t� si� ukrywa�, aby mu jej nie odebrano. R�wie�nicy mu jej zazdro�cili, wydawa�a bowiem g�os przera�liwy, kt�rego pochodzenia nie mog�c odgadn��, psy i ludzie wybiegali, gdy si� da� s�ysze�. Tomko lubia�, �wisn�wszy, ukry� si� w drewutni i przez szpary patrze�, jak w podw�rzu robi�o si� zamieszanie i niepok�j powszechny. Gdy po �mierci ojca Tomek zosta� sierot� na �asce ksi�dza rektora, mia� lat osiem; lecz wychowuj�c si� o w�asnych si�ach, bo ojciec nie bardzo mia� czas dozorowa� nad nim, by� nad wiek wykszta�conym czy zepsutym - os�dzi� trudno. Niepozorne to by�o stworzenie, chuderlawe, ��te, mizerne, niekszta�tne, na oko s�abowite i obdarzone z�o�liwym sprytem jakim�, a jeszcze wi�ksz� dum� i zarozumia�o�ci�. Sk�d si� te wrodzone sk�onno�ci u ubogiego i wcale nie pieszczonego wzi�y dzieci�cia, trudno si� by�o dobada�. Synowi kalefaktora wi�cej si� dostawa�o szturcha�c�w ni� pog�aska�, mimo to odarty sierota mia� min� wcale pyszn�. Gdy go �ajano, okrywa� si� milczeniem upartym, dawa� si� �aja� i dopiero odchodz�cemu z daleka j�zyk pokazywa�. Ojciec go posy�a� wcze�nie do infimy, Tomko nauczy� si� czyta� dosy� pr�dko, ale chwyciwszy co� liter, ju� si� mia� za m�drszego od pierwszoklasist�w. Uczy� si� w og�lno�ci nie lubi�, my�la� za to du�o i siad�szy w kuczki, na ku�akach podpar�szy brod�, godzinami duma� i gada� sam do siebie. W lecie k�ad� si� w ogrodzie, r�ce pod g�ow�, nogi do g�ry i najmilsze pr�nowania sp�dza� chwile. Lubi� przy tym �asowa� i zacz�wszy od kaczan�w kapusty, do s�odkiej marchwi i wi�ni w ogrodzie, nic jego �akomstwu nie usz�o. Po �mierci ojca, gdy rektor zaj�� si� losem sieroty, przywo�a� go kaza� do siebie dla egzaminu. Na elementarzu okaza�o si�, i� z infimy mo�na go by�o przenie�� do pierwszej klasy. Wbi�o go to w dum� jeszcze wi�ksz�. W pierwszej klasie wprawdzie si� po trosz� uczy�, ale czyszczenie but�w i odpoczywanie po tym zaj�ciu zajmowa�o tyle czasu, i� post�py w ci�gu roku okaza�y si� za ma�e do promocji; zosta� na rok drugi. Imponowa� ogromnie pierwszorocznym, niewiele si� uczy�, puszczono go do drugiej przez lito��. W tym roku ksi�dz Piotr Stadnicki zmar�, prefekt zast�pi� miejsce jego. Tomcio dokazywa� tak w podw�rzu i drugich ch�opak�w takimi nabawia� si�cami, i� go wyp�dzono precz. Ksi�dz Sk�rski, surowy dosy�, wygna� go, odmawiaj�c mu opieki, ale do szko�y chodzi� pozwoli�. Zbytecznie te� dokazywa�, trzeba go oby�o skarci�. Jednego ranka, skutkiem tego wyroku, kt�rego rektor odwo�a� nie chcia�, Che�mowski znalaz� si� pod figur� naprzeciw Akademii z w�ze�kiem szczup�ym pad pach�, bez przytu�ku. Z pocz�tku si� z�o�ci� tylko, potem, gdy mu g��d dokucza� zacz��, p�aka�. Wdowa mieszkaj�ca we dworku przy Wolskiej ulicy zobaczy�a go i wysz�a do bramy. By�a to uboga kobieta, �yj�ca z najmu ma�ego domku i ogr�dka. Widz�c przez p� dnia p�acz�cego pod murem wyrostka, zawo�a�a go przez ciekawo��. Tomko nierych�o pos�ysza� i przywl�k� si� do niej. Rozpyta�a go szczeg�owo o wszystko. Biedna kobieta ulitowa�a si� nad sierot�, nie mia�a dzieci. Rozmy�la�a d�ugo, czy aby przytuli� t� n�dz� i sieroctwa, �eby z nim biedy jakiej nie napyta�; nareszcie, zawarowawszy sobie pos�usze�stwo, kaza�a mu i�� za sob�. W garnku by�a resztka kaszy na mleku, nakarmi�a go ni� i wskaza�a mu miejsce w alkierzu. - Byle� tylko statkowa� - odezwa�a si�, lokuj�c go w ciemnym k�cie - bo jak mi si� co poka�e, byle co, byle odrobina, tak fora! U mnie tego nie ma, �ebym do trzech gada� potrzebowa�a. Ino raz mi sfelujesz, p�jdziesz precz. Je�� dam, co si� zostanie, g�ow� masz gdzie po�o�y�. Za to czy wody przynie��, czy co zrobi�, pos�u�y� - musisz by� pos�usznym, rozumiesz. A fonfr�w w nosie ja nie znosz�! Pog�aska�a go po g�owie i posz�a. Tomko spa� si� po�o�y�. Nazajutrz do szko�y poszed�. Studenci go pytali, co si� z nim dzia�o, nie powiedzia� nikomu nic. Doszli oni i bez niego. Tomko u wdowy zosta�. Wys�ugiwa� si� po trosz�, wykr�ca�, jak m�g�, a �e u biednej kobiety nad straw� i chat� nie mia� wi�cej nic, wkr�tce zacz�o by� kr�to oko�o niego. Dwie rzeczy szczeg�lniej pilnego wymaga�y ratunku. Buty, jakkolwiek oszcz�dzane, bo ko�o domu chodzi�o si� na podeszwach od Boga danych, dar�y si� niemi�osiernie. Prawda, �e nowych nigdy nie miewa�. Sznurki i rozmaite �ataniny ratowa�y tylko do czasu. Gorzej jeszcze by�o z koszul ami, kt�rych w pocz�tkach dwie mia� ca�ego maj�tku, gdy jedna z nich za s�u�b� podzi�kowa�a zupe�nie. Koszuli nie�atwo dosta�, stary but znajdzie si� pr�dzej, bodaj na �miecisku taki, �e z niego rozumny cz�owiek co� zrobi� mo�e, ale koszuli nikt nie zgubi i nikt nie daruje. Tomko musia� sobie s�u�by jakiej takiej szuka�, aby na okrycie grzbietu zarobi�. Czyszczenie but�w studentom i ma�e przys�ugi, z trudno�ci� wprawdzie, doprowadzi�y go do posiadania a� trzech, r�nych warto�ci koszul, z kt�rych jedna cz�ciej niedostatek r�cznika zast�powa�a, a dwie mienia�y si� na s�u�bie. Pra� ich nie by�o komu dawa�, Prakseda s�u��ca m�wi� sobie nawet o tym nie dawa�a, �eby temu przyb��dzie, urwipo�ciowi mia�a w czym pos�u�y�. Tomko wi�c chodzi� zwykle pod studni�, koszul� sumarycznie sam przepiera�, wy�yma�, na p�ocie wiesza� noc�, dosusza� w alkierzu i magla do niej nie potrzebuj�c, obchodzi� si� jak B�g da�. Potrzeba zmusi�a go do pracy, ale robota dla student�w nie by�a ci�ka. Widz�c, �e si� uczyli drudzy, uczy� si� i on po trosze, my�l�c, �e si� to mo�e na co przyda, i - szczeg�lna rzecz - by� tego przekonania, i� mu to powinno by�o i�� �atwiej ni� drugim. Pami�� mia� dobr�; ale ochoty do roboty i wielkiej ciekawo�ci do nauki - niekoniecznie. W drugiej klasie, �e promocji nie dosta�, przypisywa� to prze�ladowaniu rektora, niegodziwo�ci profesor�w i ub�stwu swojemu. Trzeba by�o znowu siedzie� dwa lata, a tymczasem Tomko r�s� i zaczyna� do ch�opca przystojnego by� podobnym. Sam on nabra� tego przekonania, i� pi�kniejszego nad niego nie by�o. W g�owie mu si� do pewnego stopnia rozja�nia�o, szczeg�lniej za� duma ros�a. Wszyscy mu si� wydawali g�upszymi od niego. Pan B�g go tak� szcz�liw� wiar� w siebie obdarzy�. W trzeciej klasie drwi� ju� z ca�ego �wiata, a czwartoklasist�w mia� za bajbardzo. Tu i owdzie co� pochwyciwszy, Tomko czu� si� wcale m�drym. Na drugi rok zostawszy w klasie trzeciej, nie maj�c wiele do roboty, na strychu u wdowy odkry� skrzyni� nie zamkni�t�, pe�n� ksi��ek. Ciekawo�� go wzi�a czyta�. Znalaz� tam Argenid�, Jerozolim�, Kochowskiego, ba, i �wie�szego co�. Wiersze mu si� podoba�y. Zacz�� je sam pisa�. Uczy� si� ju� dalej zdawa�o mu si� zbytecznych. Kilku ksi��kami g�ow� sobie przewr�ci�. Wyr�s� zaraz na �okie�. Chodzi� milcz�cy, usta wydymaj�c i w alkierzu przy ogarku papier zasmarowywa� poczwarnymi rzeczami bez ortografii. U jednego ze student�w dosta� Naruszewicza, u drugiego by�y przepisywane piosnki Karpi�skiego, co� Krasickiego. Tomko, przebieg�szy to, zasmakowa� w poezji i powiedzia� sobie, �e on te� stworzony jest na poet�. By�o to jakby objawienie przysz�ych los�w, nikomu si� z tego nie spowiada�, ale ju� wiedzia�, co ma czyni�. Czwarta klasa, kt�rej zaledwie pow�cha�, zdawa�a mu si� dla jego jeniuszu zbyteczn�, profesor�w mia� za nudziarzy. Byle si� na �wiat wyrwa�, wiedzia� ju�, �e sobie da rady. Zarozumia�o�� by�a olbrzymia. Obdarto chodzi�, ale z g�ow� do g�ry i r�kami w kieszeniach. Gdy si� z niego �miano, ani patrza�. Ze student�w, kt�rym ju� teraz jako rodzaj korepetytora pomaga�, najmilsi mu byli dwaj bracia Zadarnoscy. Ci go szanowali bardzo, bo t�pe nieboraki potrzebowali pomocy we wszystkim, pisa� za nich pensa, poprawia� seksterna; u nich jad�, od nich dostawa� nawet koszule. Ju� mu teraz o nic nie chodzi�o, tylko jak by si� ze szko�y wyrwa� na �wiat. Czwart� klas� czyby by� sko�czy�, czy nie - a co mu tam! Na wielkanocne �wi�ta po staro�cic�w przyby� jak zwykle pan ekonom Sawicki; zasta� ju� znajomego Tomka u panicz�w, a by� cz�ek weso�y, zw�aszcza gdy Podochoci�, w Bia�ej za� zawsze sobie miodku pozwala�. Wieczorem r�ne by�y rozmowy. Przyzna� si� Che�mowski, i�by sobie chcia� kondycji na wsi szuka�. Sawicki pocz�� go egzaminowa� i powzi�� o nim wielkie wyobra�enie, bo si� Tomko chwali� umia�. Dla niego wszystko by�o �atwym. M�g� by� pisarzem jak nic. Sawicki podr�cznego potrzebowa�. - Jed� wa�pan z nami na �wi�ta - rzek� - je�eli starosta pozwoli, mo�esz mie� miejsce, prawda niekoniecznie na pocz�tek korzystne, ale sto z�otych, wikt, dwie pary but�w si� znajd�. Rejestra utrzyma� niewielka rzecz. Nie podzi�kowawszy nawet, Tomko przyj�� wniosek ekonoma, po�egna� wieczorem wdow�, kt�ra si� rozp�aka�a, cho� jej w ko�cu wi�cej dokucza�, ni� s�u�y�, i drapn�� z Zadarnoskimi na wie�. Ch�opcy mu radzi byli. Trzy dni trzeba by�o przygotowywa� starost� do tego, �eby tego pisarczyka pozwoli� sobie pokaza�. Wprowadzono go uroczy�cie, stan�� przy drzwiach. Starosta, wielkiej powagi cz�owiek, mia� pedogr� w nogach i z krzes�a si� nie rusza�; przez p� godziny wypytywa� Tomka, poczmycha�, pokiwa� g�ow� i kaza� mu i�� na folwark, od Wielkiejnocy rejestra trzyma�. Sko�czy�y si� tedy te przekl�te szko�y! Tomkowi �wiat si� otwiera�. Na folwarku po studenckim �yciu wydawa�o si� jak w raju. Cz�sto g�sto kie�basa, mi�so co dzie�, kaszy, ile chcesz, mas�a i nabia�u w br�d, robota nieci�ka. Izdebk� nawet dosta� osobn� i tu pocz�� zaraz pisa� teksty �wiatowe, ody i elegie. P�acz�c po nim panowie staro�cice powr�cili do Bia�ej, Tomko zosta�. Pierwsz� par� but�w do kolan zaraz mu dano, bo cz�sto te� i na konia si��� by�o trzeba, i w pole pojecha�. Sawicki, kt�ry takim weso�ym i dobrodusznym wydawa� si�, przyje�d�aj�c po panicz�w, w domu troch� by� inny. Nosi� przez plecy przewieszon� nahajk�, oczywi�cie dla cham�w przeznaczon�, lecz podpiwszy, �e by� gor�czka, nie bardzo zwa�a� i we dwa miesi�ce skropi� ni� Tomka, zastawszy �pi�cego pod stogiem. Okrutnie to ubod�o poet�, lecz musia� si� zmitygowa�. W par� tygodni, gdy pocz�tek by� zrobiony, oberwa� drugi raz. Jako� mu si� to naturalniejszym wyda�o, cho� poprzysi�g� w duszy zemst� tyranowi. I by�by pewnie porzuci� go, puszczaj�c si� w �wiat, gdyby nie jedna, niepotrzebna wcale s�abo��, kt�ra go do miejsca przywi�zywa�a. Tomko mia� lat oko�o szesnastu, a pan Sawicki by� ojcem c�rki, panny Barbary, licz�cej lat bez ma�a dwadzie�cia, niebrzydkiej dziewczyny, lubi�cej �piewa� teksty �wiatowe. Basia mia�a g�osik cienki i przyjemny, cho� sama by�a wytuczon�, okr�gluchn� i r�ow� jak jab�uszko. Wcale si� nie my�la� do niej zbli�a� Tomko, ale jednego razu wieczorem w ganku, kt�ry mia� dwa grube s�upy drewniane, gdy on sta� w�a�nie przy jednym, Basia stan�a przy drugim, kaszla�a, chrz�ka�a, zagada�a co� jakby sama do siebie. Nie wiedzie� jak, bo on nie wiedzia� wcale jak, zacz�a si� rozmowa. Nie trwa�a ona d�ugo, bo matk� pos�yszawszy, szmergn�a wkr�tce potem Basia. Ano, nazajutrz mimowolnie wieczorem stan�� u s�upa Tomko i przypadkiem do drugiego s�upa przysz�a Basia. Tym razem rozmowa d�u�sz� by�a. Tomko si� przyzna�, i� s�ysza� j� �piewaj�c� Filona, chwali� bardzo g�os, ale powiada�, �e piosenki na t� sam� nut� dostarczy�by daleko �adniejszej. Mia� swoich w�asnych kilka w zapasie. I tak bli�sza pocz�a si� znajomo��. Rozumie si �, �e o niej rodzice nie wiedzieli wcale, bo i Basi zawczasu by�o zapowiedziano, �eby si� z pisarczukiem nie wdawa�a, i Che�mowskiemu ekonom da� wcze�nie do zrozumienia, aby mu si� ku c�rce nie wa�y� oczyma rzuca�. Stara to historia niebezpiecze�stwa zakazanego owocu, ale gdyby nie te teksty �wiatowe, nigdy by do bli�szego porozumienia nie przysz�o. P�niej nieco Basia zamiast Filona na t� sam� nut� �piewa�a piosenk� u�o�on� przez Tomka, kt�ra si� jej nier�wnie wydawa�a pi�kniejsz�. Muzyka i poezja s� niebezpiecznymi kusicielkami. Stosunki zawi�za�y si� �ci�lejsze, chocia� panna Barbara mia�a narzeczonego w wiosce s�siedniej, porz�dnego bardzo cz�owieka, ale ten tekst�w �wiatowych nie pisa�. Rodzice niczego si� nie domy�lali, bo przy obiedzie Tomko nigdy ocz�w nie podni�s� na pann�, ona do niego nie zagada�a, odwracali si� od siebie, jakby si� zna� nie chcieli. Schadzki przy s�upach okaza�y si� niewygodne. Za folwarkiem by� ogr�d warzywny, konopie, fasola, nawet troch� chmielu, cieniste aleje tyczek okrytych zieleni�. Tam raz pan Sawicki zasta� wieczorem Tomka z c�rk� na rozmowie, kt�ra mu si� tak dalece nie podoba�a, i� tego� wieczora, kilka razy dostawszy po plecach, poeta wynosi� si� musia� z folwarku. Pann� potem w miesi�c wydano, jak by�o w planie, za porz�dnego cz�owieka, kt�ry ekonomowa� w s�siedztwie. Che�mowski, ledwie maj�c czas pochwyci� swe papiery i zawini�tka, z b�lem w sercu i na plecach wynosi� si� musia�. Sawicki by� tak nieuczciwym, �e mu nawet pensji nie wyp�aci� i drugiej pary but�w nie odda�. Upomina� si� o to nie by�o podobna, nie nara�aj�c na porywczo�� cz�owieka, kt�ry do p�nej nocy nahajki nie zdejmowa� z siebie i ani szlachectwa w cz�owieku, ani jeniuszu poszanowa� nie umia�. Che�mowski wszed� naprz�d do najbli�szej karczmy, nazajutrz pu�ci� si� drog� do lasu, b��dzi� ca�y dzie�, medytuj�c, co pocznie, i sam nie wiedzia�, jak znalaz� si� w �osicach. Stosunk�w tu nie mia� �adnych, opr�cz z Aronem, kt�ry zbo�e u starosty kupowa�, a �e mu je Tomko mierzy� i wyprawia�, byli z sob� na dosy� przyjacielskiej stopie. Zaszed� tedy do niego, �yd zrazu powita� bardzo mile, lecz przysz�o do zwierze�. Dowiedziawszy si�, jak by� Tomko z Sawickim, Aron, dyplomata, nie chc�c si� nara�a� potrzebnej mu potencji, ostyg� znacznie i radzi� si� nieszcz�liwemu emigrantowi wynie�� do swojego zi�cia. Tu u tego handlarza, pisz�c rejestra, listy i r�ne �ydom �osickim potrzebne dokumenta, poeta przeby� dni kilka, na �okszynie, rybie po �ydowsku, jajach gotowanych i tym podobnych przysmakach. Wiecznie tak pozosta� wszak�e nie by�o podobna. Pod pewnymi warunkami Lejbu� ofiarowa� si� rekomendowa� go na pisarza do pana rotmistrza Mierzwi�skiego. Umowa zosta�a zawart�. W kilka dni potem przedstawi� si� panu Mierzwi�skiemu kandydat, nie umiej�c jasno wyt�umaczy�, dlaczego porzuci� miejsce u Zadarnoskich. Przyj�to go jednak�e. Rotmistrz ekonoma nie trzyma�, pisarzem si� obchodzi�, robota by�a niezmiernie ci�ka, ani zasn��, ani spocz��, ani poezji spisa�, ani b�k�w zbija�. W par� miesi�cy poczu� Tomko, �e to nie by�o miejsce dla niego. Wrodzona poecie sk�onno�� do marze� i swobody wzi�a g�r�. Podzi�kowa� za s�u�b�. Rotmistrz, kt�ry by� z niego dosy� zadowolniony, w pasj� wpad�. Rozstali si� niedobrze. Che�mowski, znalaz�szy si� na bruku, ale z kilku talarami, pocz�� rozmy�la� mocno, co ma z sob� robi� dalej. W czasie pobytu u Zadarnoskich dowiedzia� si� wypadkiem, �e na probostwie w Z. �y� od dawna staruszek ksi�dz, wielce uczony, bardzo zacny, kt�ry si� nazywa� Che�mowskim jak on. Postanowi� uda� si� do niego: "A nu� krewny? A cho�by tylko imiennik..." Naj�wszy furk� i �pi�c na niej, aby czasu nie traci�, dosta� si� na probostwo. Wyszed� ku niemu starowina milcz�cy, okulary trzymaj�c w r�ku. Dowiedziawszy si�, co zacz i o co mu idzie, uprzejmie go do plebanii zaprosi�, aby si� rozgo�ci�. U ksi�dza ubogo by�o i nawet nie ch�dogo. Dwie izdebki z ma�ymi okienkami od g�ry do do�u zaj�te zapylonymi ksi��kami. Przy oknie jednym stolik, na nim porozrzucane folianty, papier, pi�ra. Zreszt� ot�uczony talerz, nie lepszy dzbanek i brudny r�cznik na ko�ku. Ksi�dz by� rad przybyszowi, da� mu izdebin� na g�rze, pocz�� wypytywa�. Nazajutrz si� Tomko, rozruszawszy, i z poezji wyspowiada�, i z ca�ej zarozumia�o�ci swojej. Ksi�dz si� �mia�. Kaza� sobie pokaza� ody i elegie, przeczyta� i rzek�: - Bzdurstwo jest, kochanku, a ortografii w tym nawet nie ma. Trzeba si� uczy�, nic nie umiesz; we� si� pilno, przysied� fa�d�w. Tomko wys�ucha�, nie odpowiedzia� ju�ci nic, bo nie wypada�o, ale pomy�la�: "At, plecie stary m�l, u nich wszystko w Alwarze i �acinie, a to ju� te czasy przesz�y. Jeszcze i ortografii chce!" Obra�onym by� do �ywego, lecz maj�c lito�� nad proboszczem, pozosta� s�dz�c, i� si� pomiarkuje, rozpatrzy lepiej i inne wyda zdanie. Stary mu ksi��ki podtyka�, a egzaminowa� nielito�ciwie, a swoje powtarza�: - Ucz si�, ucz. By�o to w ko�cu do niezniesienia. Tomko ksi��ki bra�, na g�r� ni�s�, tam czasem jak� przerzuci�, cz�ciej, na ��ku si� po�o�ywszy, duma� o sobie i przysz�ych losach. Zesz�o tak par� miesi�cy, ksi�dz mu ci�gle swoje prawi�: "Ucz si�". Tomko milcza�, a my�la� tylko, co dalej poczyna�. Tak d�u�ej pozosta� nie mog�o. Rozpatrywa� si� po s�siedztwie. O mil dwie mieszka� pan podkomorzy Grablewski. �onaty po raz wt�ry, mia� c�rk� doros�� z pierwszego ma��e�stwa i dw�ch ch�opak�w, kt�rych potrzeba by�o do szk� przygotowa�. Nic nie m�wi�c proboszczowi, Tomko pojecha� si� str�czy� za nauczyciela. Poniewa� do ch�opc�w pilno by�o kogo� potrzeba, przyj�to go, jakby z nieba spad�. Ale znowu podkomorzy podejrzliwy by� i ani sobie, ani ludziom nie dowierza� �atwo. Wzi�to wi�c na egzamin kandydata, sprowadzono ksi�dza, trzy dni brano na spytki i okaza�o si�, i� do klasy drugiej m�g� z biedy ch�opc�w przygotowa�. Stan�� wi�c uk�ad korzystny, z�otych trzysta, st� pa�ski i perspektywa gratyfikacji. Podkomorzyce byli rozpuszczeni, rozwydrzeni, Bo�e odpu��; Che�mowski niecierpliwy. Zaraz pierwszych dni przysz�o si� do usz�w dobiera�. Ojciec surowo�ci nie zgani�, matka sta�a si� nieprzyjaci�k�. Jednak�e sz�o to powoli, a tymczasem zbli�y� si� pan Che�mowski do panny podkomorzanki, kt�rej macocha tak�e nie lubi�a. Znajomo�� ta wcale nie by�a potrzebna; poeta czu� dreszcze przechodz�ce po plecach i mia� si� na ostro�no�ci. Panna Dorota nudzi�a si�, mia�a usposobienie poetyczne, czytywa�a, kaza�a sobie przepisywa�. Che�mowski by� ostro�ny, podkomorzanka nieopatrzna. Macocha szpiegowa�a, i rok si� nie sko�czy�, gdy ojcu donios�a, �e ten obdartus �mia� oczy podnie�� na obywatelsk� c�rk�, na podkomorzank�! Nie by�o tam w tym stosunku nic zdro�nego, ale zarz�dzona �cis�a rewizja w szkatu�ce panny Doroty nie tylko pie�ni bardzo romansowe z jej imieniem, ale kilka list�w, oczywi�cie r�k� guwernera pisanych, wykry�a. Powsta�a z tego burza, kt�r� tylko wzgl�d wy�szej polityki na reputacj� podkomorzanki od okrutnego wstrzyma� wybuchu. Che�mowski otrzyma� rozkaz opuszczenia domu w godzin kilka. Zasz�a furmanka ch�opska, ch�opcy, kt�rych ci�ga� nielito�ciwie za uszy, wybiegli w ganek, z palcami poprzyk�adanymi do nos�w; i Tomko znalaz� si� w najbli�szej karczmie zwanej "Wygod�" ut lucus a non lucendo, z w�ze�kami, poezj�, nadziejami s�abymi a rozpacz� okrutn�. Furka ch�opska, wyrzuciwszy go w tym porcie niego�cinnym, sama natychmiast powr�ci�a do dalszego wywo�enia gnoju. Uczyniono mu bowiem t� ignomini�, �e go wozem z pola schwyconym umy�lnie wytransportowano. Zarzeka� si� Che�mowski, i� nigdy wi�cej �adnych stosunk�w z niewiastami mie� nie b�dzie. Karczma "Wygod�" zwana po�o�on� by�a w lesie, otacza�y j� sosny. By� dosy� �adny dzie� wiosenny. (Gn�j wo�ono pod j�czmie� p�ny). Usiad�szy na obr�banej k�odzie za stajni�, m�ody syn Apollina siedzia� zadumany, gdy zaturkota�o. Mia� ju� tyle do�wiadczenia w uchu, nabytego w czasie pobytu na wsi, �e turkot ch�opskiej fury od szlacheckiej bryczki umia� rozr�ni�. By�a ta bryczka szlachecka, ale rozche�tana i stara, bo ju� z dala wszystko w niej brz�cza�o, dzwoni�o, trzeszcza�o i piszcza�o. Obejrza� si�, stan�a przed "Wygod�", a z pomoc� ch�opca, kt�ry zeskoczy� z koz�a, wydoby� si� z ciemnego jej wn�trza oty�y, sapi�cy, stary ju� cz�owiek. Pozna� w nim Tomko widywanego u podkomorstwa pana podstolego. Spotkanie to by�o niekoniecznie mi�e, cz�ek sk�py, nieuczynny, dumny, nudny. Tomko postanowi� pozosta� na k�odzie i nie zbli�a� si� wcale do tego pana, gdy wrzawa si� zrobi�a w karczmie i �yd, �yd�wka, �yd�weczka, ch�opiec ukazali si�, nios�c st� i �awk� w�a�nie w to miejsce, kt�re sobie on obra� dla spoczynku. Podstoli sapi�c szed� za nimi, spojrza�, przypatrzy� si�, pozna�. - A co tu asindziej robisz, ha? Che�mowski sk�oni� si� i rzek� cicho: - W drodze jestem. Da� do zrozumienia, �e nierad by� m�wi� przy ludziach, i podstoli si� umie�ci� w milczeniu na ch�odku, spogl�daj�c na stoj�cego opodal jegomo�ci. Wnet kaza� sobie poda� ryby po �ydowsku i piwa. Apetyt mia� dobry, zaj�o go to mocno, i Che�mowski pozosta� na stronie nie badany. Dopiero po niejakiej chwili, wydychawszy ryb�, odsun�wszy talerz i uznawszy po sprz�tni�ciu jad�a i napitku, �e to wszystko by�o "paskudztwo", podstoli podni�s� g�ow� i kiwn�� na Che�mowskiego, aby bli�ej przyst�pi�. - Co asindziej tu robisz? M�w. Podstoli by� znakomitym typem zardzewia�ego domatora, rozty�ego w bezczynno�ci, zabrukanego, zakwa�nia�ego szlachcica, nawyk�ego do rozkazywania i obracania si� w male�kim �wiatku swoim. Z niepokoju, kt�ry chwilami malowa� si� na jego twarzy, zna� by�o, �e wyruszywszy z domu, czu� si� jakby nie w swoim �ywiole, w obcej atmosferze i w duszy musia� ju� na niepotrzebny wyjazd narzeka�. Twarz mia� nalan� i blad�, �pi�c�, oczy g��boko utopione w policzkach i pod brwiami nos zawiesisty, obrz�k�y, w�sy niepewnej barwy i kszta�t�w zaniedbanych. Og�lny wyraz twarzy m�wi� o bucie szlacheckiej, o z�ym humorze i o pewnym znu�eniu, wiekowi w�a�ciwym. M�g� mie� lat ze sze��dziesi�t. Str�j jego niewykwintny, podr�ny sk�ada� si� z szaraczkowego surduta, dobrze wytartego i wy�lizganego na �okciach, spod kt�rego wygl�da�a barwy nie oznaczanej, zabrukana sosami kamizelka, na niej za� skromny �a�cuszek do zegarka. D�ugie buty koz�owe pomarszczone, szerokie, rozchodzone okrywa�y nogi pot�nych rozmiar�w. Pomimo tej skromnej odzie�y chcia�o mu si� pa�ska wygl�da�: d�� si�. - Co asindziej tu robisz, h�? - W podr�y jestem. - Dok�d? Che�mowski si� namy�la�. - Pewnie, �e mi przyjdzie do Warszawy. - E? Do Warszawy? A c� to, u podkomorzego ju� nie jeste�? - Nie, podzi�kowa�em mu. - Psy-sy! Z powodu? - Rozmaite by�y. Podstoli z pozosta�ego chleba zacz�� ga�k� kr�ci� i milcza�. - Sekreta, tajemnice! - mrukn��. - Bynajmniej - zawo�a�, panosz�c si� nieco, Che�mowski - got�w jestem panu podstolemu opowiedzie� wszystko, A! Dalipan, by�oby czego pos�ucha�. Podstoli spojrza� z niedowierzaniem. - No, to asindziej m�w, a i owszem. Koniom dopiero co obrok zasypano. Zebrawszy my�li, Che�mowski po chwili rozpocz��: - Ju� tam o moich pocz�tkach nie b�d� si� rozszerza�. Nie wstydz� si� tego, i� sierot� by�em i jestem. Kt� nie zna, co sieroce dole. Wiadoma rzecz! Kto tak� szko�� przeby� za m�odu, ma nauk� na ca�e �ycie. - Ale czekaj�e asindziej - przerwa� nachmurzony podstoli - co znowu? Kiedy ju� masz gada�, a ja mam s�ucha�, m�w porz�dnie ab ovo, zaczynaj od pocz�tku. Ja si� domy�la� nie lubi�, po co mam g�ow� pracowa�, kiedy mog� gotowe mie�. Tylko nie ��yj, prosz�, ja zw�cham. Spos�b wyra�enia si� rubaszny pana podstolego nie w smak by� dzieci�ciu muz: skrzywi� si�. On sam, zw�aszcza w zapale, chorowa� na patetyczno�� i retoryk�. - Po c� bym mia� tu fikcje jakie� tworzy�? - odpar� ramionami ruszaj�c. - Nie mam si� czym chwali�, ale si� nie mam czego i wstydzi�. Nazywam si�, jak panu zapewne wiadomo, Che�mowski; pochodz� z rodziny szlacheckiej, herbu Korczak, z ziemi Wielu�skiej; mieli�my tam dziedziczne dobra znaczne, Che�mice, Che�mczyk i Poradowo. Ojciec m�j by� rotmistrzem kawalerii. Maj�tki posz�y. M�wi� to z tak� pewno�ci� i tak �mia�o patrz�c w oczy podstolemu, i� mu trudno by�o zada� k�amstwo, jednak�e stary, spode �ba popatrzywszy, mrukn�� sam do siebie niewyra�nie: - A� si� kurzy! C� dalej? Co dalej? - doda� g�o�no. - Chocia�e�my byli skoligaceni z pa�skiemi rodzinami i krewnych mamy bogatych, wiadoma to rzecz, �e familia zna ci� tylko, dop�ki� w dobrym bycie. Tak i z nami: gdy ojcu wsie powydzierano, wszyscy si� od nas odwr�cili; stary �o�nierz, nawyk�y do pa�skiego �ycia, zosta� bez kawa�ka chleba na staro��. Co mia� pocz��, prosz� pana podstolego, co mia� pocz��? - A! Dalib�g nie wiem, no c�, poszed� s�u�y� u bogatych familiant�w? - odpar� stary. - Nie! Nigdy! - m�wi� z zapa�em poeta, powoli tworz�c sobie histori� fantastyczn� swojego �ycia. - By� to cz�owiek niepospolity! Nauki mia� wiele. Zg�osi� si� o miejsce profesora, przyj�to go z wdzi�czno�ci�. Profesorem by� w Akademii, co mu pos�u�y�o do dania mi tego wychowania, jakim. si� poszczyci� mog�. Podstoli spojrza� tylko i oczy spu�ci�, zaczyna� mu imponowa�. - Tym sposobem odebra�em edukacj� pod okiem ojca, kt�ry, mo�na powiedzie�, ca�� Akademi� kierowa�, bo go tam wiele szanowano. Ale to by�a taka szlachetna pa�ska natura, �e nie ogl�daj�c si� na przysz�o��, co mia�, to ludziom lub na szko�y zaraz odda�. Gdy mu si� biednemu zmar�o, nie pozosta�o po nim nic na zawini�cie palca. Prawda, �e mu pogrzeb sprawiono tak paradny, jak ludzie nie pami�taj�. By�em ma�ym ch�opcem, gdy mnie odumar�. Proprio motu graemium profesor�w wzi�o mnie za przybrane dzieci� i swoim kosztem ko�czy�o moje wychowanie. Podstolego ju� ta chwalba nu�y�a po trosze. - Ano - odezwa� si� - dajmy na to, �e� si� asindziej wychowa� - c� tedy dalej? - Szko�y sko�czywszy, a raczej Akademi� - m�wi�, odchrz�kn�wszy, Tomko - trzeba by�o my�le� o sobie. Chocia� mnie namawiano do stanu duchownego i na profesora, widz�c moje zdolno�ci, ale powo�ania w sobie nie czu�em; do gospodarki, do roli mia�em ochot� okrutn�. We krwi to by�o! Postanowi�em wi�c rozpocz�� ten zaw�d, cho�by od najskromniejszego stanowiska pisarza prowentowego. Roz�mia� si� podstoli. - Pan si� �mieje? - rzek� Che�mowski. - W istocie cz�owiekowi z edukacj�, z pi�rem i poecie, kt�ry m�g� zaraz otrzyma� miejsce w szko�ach, jakiego by tylko zapragn��. A! z uca�owaniem r�k byliby mnie wzi�li, bo ma�o nie p�akali, gdym si� oddala�; ale mia�em, panie dobrodzieju, pasj� do gospodarki, a jak kogo opanuje taka nami�tno��, g�ow� traci. Dosy� �e u pa�stwa Zadarnoskich wszed�em jako pisarz w obowi�zki. Skromne pocz�tki. Sawicki niejaki by� u nich ekonomem, cz�ek prosty, gbur, grubianin nie mog�cy oceni� nawet takiego, jak ja, cz�owieka, ale co robi� by�o? Na pocz�tek musia�em to znosi�. - Tego Sawickiego bodaj czym nie zna� - odezwa� si� podstoli - nim si� dosta� do Zadarnoskich, mia� kondycj� w Wisznicach, ch�opisko du�e, chodzi� zawsze z bizunem i pi�. - Ten sam, ten sam - podchwyci� �ywo Che�mowski - tak, pi�, a gdy si� napi�, jak desperat rzuca� si� na ludzi bez �adnego wzgl�du i pami�ci. Obmierz�a mi wkr�tce taka s�u�ba i pod takim zwierzchnikiem. By�bym sobie innej zaraz szuka�, lecz do czasu cierpia�em; mia� pewne sekreta gospodarskie, kt�rych si� chcia�em nauczy�. Przy tym, przyznam si� panu dobrodziejowi, nie mam potrzeby tai�, c�rka Sawickiego szalenie si� we mnie zakocha�a. Stroni�em od niej, bo mi tam takie amory folwarczne wcale w g�owie nie by�y, ale w ko�cu lito�� we mnie obudzi�a. Podstoli w�sy wyd�� niezmiernie, brwi zmarszczy�, gro�no spojrza� na m�okosa. - Ano, m�w asindziej dalej, bo tu gadu, gadu, a konie ju� pewnie musz� zaprz�ga�. Domawia� tych wyraz�w, odwr�cony ty�em do wr�t gospody, gdy poza nim co� chrz�kn�o znacz�co, jakby dla zwr�cenia jego uwagi. Pozna� g�os swojego Ma�ka, pacholika, kt�ry mu towarzyszy�. Sta� widocznie czym� mocno sk�opotany. - Czego ty chcesz, ba�wanie? Co ci� tu przynios�o, ty niebo�e stworzenie? - zapyta� podstoli zwracaj�c si� ku niemu. - Czego? M�w, czego� przyszed�. Stoisz? No, otw�rz�e g�b�. Konie pewno zjad�y, wo�aj tego Judasza do obrachunku. - Ale, prosz� ja�nie pana... - Co za "ale", czeg� chcesz? Gadaj! - A to z ko�em potrzeba do kowala, musi urwanta zrobi�, bo do noclegu nie doci�gniemy. - Masz tobie! - podnosz�c r�ce da g�ry, zakrzycza� podstoli. Dwadzie�cia pi�� temu gapiowi, temu niezdarze, �mierdziuchowi Jackowi. A m�wi�em, obejrze� bryczk� dobrze, �eby mi si� w drodze nic nie psu�o, bo b�d� baty! I b�d�, i b�d�! Kt�re ko�o? - Ano zadnie, prawe, prosz� ja�nie pana. Jacek m�wi, �e jako �ywo, to ko�o w wozowni panu pokazywa�, a jasny pan mu powiedzia�: "Dojdzie ono i wr�ci, nie ucz mnie rozumu." Rozgniewa� si� strasznie podstoli za to przypomnienie, obie pi�ci przy�o�y� sobie do skroni. - A nie p�jdziesz ty precz z ocz�w moich! P�ki� ca�y, ty jaki�, z wyparzon� g�b�, co ty mi b�dziesz moje s�owa wypomina�! A won, a precz! Maciek, nie czekaj�c reszty, rzuci� si� do szopy. Za nim grzmia� g�os: - �eby mi ko�o by�o wnet gotowe; a nie, to basy, i to takie basy, jakiche�cie jeszcze nie kosztowali. Ten epizod, jakkolwiek m�wcy dawa� czas namy�lenia si� nad dalsz� biografi�, nie by� mu na r�k�, wp�yn�� bowiem szkodliwie na usposobienie s�uchacza. Podstoli zburzony by�, warcza�, mrucza�, plu�, sam do siebie co� m�wi� i pi�ci� kilka razy w st� uderzy�, a� talerz zabrz�cza� i butelka pr�na poskoczy�a, o ma�o si� nie wywr�ciwszy. Che�mowski przyszed� jej w pomoc. Chwil� trwa�o milczenie, a raczej monolog podstolego. - Trutnie jakie�! �otry! Urwanta potrzeba! A za urwanta na trakcie co sobie kowal ka�e zap�aci�, to ja wiem. Ten si� nie ulituje, temu w to graj! Albo to ja nie znam tych cygan�w kowali, co na podr�nych po go�ci�cach czatuj�! To s� z�odzieje, rozb�jnicy, to nie ma Boga w sercu! Kawa�eczek kiepskiego �elaza, poklepie go tam troch�, w�giel go w lesie nic nie kosztuje, a ka�e osobie na wag� z�ota p�aci�, a taksy na to nie ma. C�, procesowa� si� z rozb�jnikiem? Urwisze! Urwanta im si� zachcia�o! G�o�no pocz�ty monolog ten, skutkiem rozmys�u, z wolna coraz ch�odniej by� deklamowany i sko�czy� si� mruczeniem niemal oboj�tnym. Che�mowski sta�, s�ucha�, a �e mia� taki z�y zwyczaj, paznokcie sobie do krwi ogryza�. - Ano? Co dalej? M�w ju� asindziej, s�uchaj�c cz�ek o swojej biedzie zapomni. Co dalej? Rad bym tego urwanta pozby� z g�owy. Che�mowskiemu twarz si� wyja�ni�a, zatar� czuba i �ywo podchwyci�, coraz si� do podstolego przysuwaj�c. - M�wi�em o tym, jaka mnie bieda tam spotka�a, �e si� dziewczyna we mnie rozkocha�a szalenie, powiadam panu dobrodziejowi, w �mier�. By�a ju� zaswatan� maj�tnemu ekonomowi z s�siedztwa, kt�ry mia� za co bodaj dzier�aw� wzi��, ale za niego nie chcia�a, cho� jej perswadowa�em, �e grosza przy duszy nie mam i �eni� si� nie mog�. Nic nie pomaga�o. K�opot! Strach, a nu� si� dowie ten impetyk Sawicki, a pos�dz� mnie; i �eby znowu jakiego� nieszcz�cia z tego nie by�o. Chc�c pannie wyperswadowa�, zaprosi�em j� do ogrodu na rozmow�; diabe� nie �pi. Sawicki ju� mia� podejrzenie. Wpada na mnie z furi�. Porwa�em za kij, wy�omota�em go okrutnie, nie pozostawa�o mi potem nic, tylko uchodzi�. Porzuci�em miejsce, manatki, pieni�dze, wszystko, a dziewczyna, s�ysz�, topi� si� chcia�a. Podstoli si� u�miecha�. Wida� by�o, �e cho� by� s�uchaczem powolnym, niespe�na temu wierzy�. - A ja my�la�em - doda� cicho - �eby on, bro� Bo�e, wa�pana tym bizunem nie wykropi�. - By�bym go trupem po�o�y�, gdyby mnie �mia� tkn��! - z zapa�em zawo�a� Tomko. - M�w no asindziej dalej - przerwa� podstoli. - Z biedy jaki� czas potem przesiedzia�em w gospodzie w �osicach, odpoczywaj�c po tej awanturze. �yd, u kt�rego mieszka�em, nastr�czy� mi inne miejsce u rotmistrza, cho� liche, prawd� powiedziawszy; ale maj�c �y�k� do gospodarstwa, przyj��em, jakie oby�o. My�la�em, �e u takiego rolnika, jak rotmistrz, cz�owiek si� wci�gnie i co� nauczy, ale to by�o istne piek�o, panie dobrodzieju. Ekonoma nie trzyma�, musia�em mu s�u�y�, dziesi�� razy jeden, za wszystkich: za w�odarza, za pisarza, za rz�dc�, za ekonoma, za sekretarza, za le�niczego. Cz�owiek si� k�ad�, gdy kury pierwsze pia�y, a o drugich wstawa�. Przy tym rotmistrz, cz�ek bez �adnej delikatno�ci, �aja� od ostatnich. Cierpia�em, cierpia�em, wreszciem, mu s�owa prawdy powiedziawszy, ruszy� precz. Rozstali�my si� nieciekawie. - Szcz�cie, �e na sucho - zamrucza� podstoli - bo jak ja go znam, on na wszystko got�w, pasjonat. - Tak, tak, ale wiedzia�, z kim mia� do czynienia; ze mn� te� nie przelewki - rzek� Tomko. Podstoli w�sa podkr�ci�, zajrza� do pr�nej szklanki od piwa, w kt�rej si� du�o much nazbiera�o, i chrz�kn�� tylko. - Dopierom sobie na�wczas przypomnia� - m�wi� Tomko - o ksi�dzu Karolu Che�mowskim, dalekim kuzynie naszym, kt�ry na probostwie o kilka mil siedzia�. Pojecha�em do niego. Przyj�� mnie starowina, mog� powiedzie�, jak syna. Mia�em jednak na sumieniu by� mu ci�arem, bo cz�ek bardzo ubogi, no i prawd� rzek�szy, zgodzi� si� z sob� nie mogli�my. Niewiele mia� ksi�yna nauki, a du�o o sobie rozumia�; bywa�o rozmowa si� we�mie o uczonych przedmiotach, jak go przypr� do k�ta, ani rusz. A potem si� na mnie gniewa przekonawszy si�, �e racji nie mia�. A ze mn� nigdy jej nie mia�. Tu Che�mowski si� roz�mia�, podstoli mu zawt�rowa�. - Historie - rzek� jakby sam do siebie - historie! M�w asindziej dalej, jako�e� si� dosta� do podkomorzego? - A c�, bardzo prosta rzecz - m�wi� dalej Che�mowski - dowiedzia�em si�, �e nauczyciela do ch�opc�w potrzebuj�. My�l� sobie: dwa razy pr�bowa�em gospodarki, z gburami i ch�opstwem trzeba mie� do czynienia - to nie dla mnie; musz� temu da� pok�j. Z poezj� si� to nie godzi; z dwojga wybieraj�c, przy niej wol� pozosta�. Jej si� po�wi�c� a tymczasem, p�ki si� cz�ek da �wiatu pozna�, trzeba cho� baka�arzowa�. Korona z g�owy nie spadnie. Zaprezentowa�em si� panu podkomorzemu, kt�ry jak tylko ze mn� pom�wi�, r�kami i nogami si� mnie pochwyci�, z�ote g�ry mi obiecuj�c. Ale ja zapragn��em si� z domem obezna� wprz�dy. Tydzie� ca�y trutynowa�em te okoliczno�ci. No, jako� mi si� zda�o zno�nie, a zreszt�, czy to zawsze cz�ek mo�e przebiera�? Zgodzi�em si�. O tym domu ja nie potrzebuj� panu m�wi�, bo pan go zna. - Bardzo dobrze - rzek� podstoli. - No, i wszystko pan wie! - Zdaje mi si�, albo co? - zapyta� podstoli. - Podkomorzy �onaty powt�rnie. Z pierwszego ma��e�stwa c�rka jedna starsza, z drugiego te ch�opcy, oko�o kt�rych mnie mia�o by� powierzone staranie. Lukta, mo�ci dobrodzieju, wiekuista, mi�dzy macoch� a c�rk� podkomorzego. Sama jejmo�� za swoimi dzie�mi przepada, a cudzego nienawidzi. Ch�opcy rozpuszczone na dziadowskie bicze, ani ich do nauki nap�dzi�, za uszy musia�em kr�ci�, a byle kt�rego tkn��, na skarg� do matki, matka do ojca. Podkomorzy na mnie z g�ry, ja na niego. M�wi�: "Bez bicia nie ma nauki, bo si� inaczej nie wrazi" - pani w p�acz. Ojciec by� za r�zgami, ona przeciw. Nie m�wi�a w ko�cu podkomorzyna nic, ale mi zemst� poprzysi�g�a. S�ysza�em sam, jak wrzeszcza�a jedn� raz�: "Nie b�dzie on tu popasa�, wykurz� go pr�dko". Jednak, �e ch�opcy si� czego� nauczyli, podkomorzy moj� stron� trzyma�. Mia�em te� przyjaci�k� i alianta w pannie Dorocie podkomorzance, osobie wysoko edukowanej, kt�ra wiersze lubi�a. - Masz tobie, przyjd� znowu teksty �wiatowe i b�dzie awantura, ani chybi! - mrukn�� podstoli. Ju� mu tego wida� by�o nadto i ca�ego opowiadania mo�e, bo nagle postrzeg�szy Ma�ka, kt�ry si� przez wrota karczmy przemyka�, hukn�� podstoli, nie zwa�aj�c wcale na opowiadaj�cego: - Ma�ku, skurczypa�ko jaki�, a d�ugo� wy tam tego zakl�tego urwanta ku� b�dziecie? W progu zjawi� si� nie Maciek, ale sam winowajca Jacek, ch�op jak d�b, nic nie ustraszony tym, �e mu owe dwadzie�cia pi�� odlewanych przyobiecano. U�miecha� si� nawet nieco szydersko, a szepleni� troch� z mazurska, bo pono z Mazur�w pochodzi�. - Za�, za� - rzek� - abo ta jednego urwanta tylko trzeba? A to� dwa! A i z tymi dwoma Bogu wiadomo, jak dale�ko zajedziema. Ko�o si� rozsypa�o wszetecznie. Abo to ja temu winien? Cy to pan nie pami�ta, com pokazywa�? A ja�nie pan jeszcze mi� pi�ci� waln�� w plecy, �ebym milcza�. Ano, teraz jest. - I znikn��. Podstoli i teraz znowu pi�ci� t�uk�, ale po stole; zdawa� si� zupe�nie o historii pana Che�mowskiego zapomina�, g�ow� spu�ci�, ramiona podni�s�. - Daj was wszyscy... wzi�li! Potem podni�s� oczy ku drzwiom austerii i nag�� determinacj� powzi�wszy, g�osem pot�nym zawo�a�: - Maciek, sam tu! Ch�opiec rad, nierad ukaza� si� w progu. - Trutniu jaki� - rzek� podstoli, bior�c ze sto�u pr�n� butelk� - id� i przynie� mi butelkowanego, marcowego, s�ysz! Ale �eby mi by�o ch�odne, z loszku wprost i niezwietrza�e. Maciek ju� szed�, gdy zwa�ywszy wszystko, ciszej doda� podstoli: - I drug� szklank�. Che�mowskiemu czyni�o to b�og� nadziej�, i� z tej drugiej on marcowe piwo pi� b�dzie, wi�c cho� dot�d nie jad� nic i �ci�le bior�c, nie by�o po czym popija�, ucieszy� si�, �e na dalsze losu ewenta troch� si� zaczerpnie. Maciek zjawi� si� wkr�tce z powrotem z butelk�, kt�r� odkorkowa� w oczach podstolego, a�eby kwalifikacja piwa nie uleg�a w�tpliwo�ci. Stary, wytrz�sn�wszy z niej muchy, szklank� swoj� nastawi� chciwie, nalan� poch�on�� gwa�townie, poda� j� natychmiast do nape�nienia raz jeszcze i z pozosta�o�ci dopiero do wakuj�cego szk�a dla Che�mowskiego wys�czy� co�, stawi�c przed nim niepe�n� szklank�. �eby za� �ydowi nic nie zostawi�, ostatki zcedzi� do swojej szklanki, wypi� je i w�sy otar� r�kawem. - Jak�e si� tedy sko�czy�o u podkomorstwa? Czy, bro� Bo�e, nie tragicznie? - zapyta�. - To si� �atwo domy�le� - doda� Che�mowski ciszej, nadpiwszy ze swojej szklanki i reszt� pokrywaj�c od much r�k� - jam temu nie winien, bom si� do podkomorzanki nie zaleca�, ale mam szcz�cie do kobiet, troch� si� we mnie pokocha�a. By�em z respektem dla niej i nie bez sentymentu, ale z daleka. Do tego przysz�o, prawda, �e par� tekst�w jej, w�asnych przepisa�em i potem tam par� li�cik�w. - Skurczypa�ka! - rzek� w duchu podstoli. - Macocha to wszystko wyszpiegowa�a - ci�gn�� dalej Che�mowski. - Znale�li u panny w szkatu�ce pisanie. Dopiero� podkomorzy si� o ma�o nie w�ciek�, zw�aszcza gdym mu si� postawi� jak nale�a�o, bom i ja te�, cho� chwilowo w tej sytuacji, ale nie lada Hetka P�telka. Od s�owa do s�owa, porzuci�em miejsce i koniec. To m�wi�c, podni�s� g�ow� syn Apollina dumnie, dopi� reszt� piwa, szklank� silnie na stole postawi� i obur�cz w�osy uj�wszy, nastrz�pi� je do g�ry. Piwo czy fantazja wielka wst�pi�y mu do g�owy. - Przeto� nie zgin�! - zawo�a�. Opatrzno�� wie, co robi, �e mnie z tej grz�zawicy wyrwa�a. Co tu, na wsi, mi�dzy tymi ograniczonymi lud�mi robi�, co si� na cz�owieku pozna� nie umiej�? Dostan� si� do stolicy, przecie� kr�l literat�w i poet�w proteguje, przecie tam jest �wiat, co si� zna na tych rzeczach. Tam ja, panie podstoli dobrodzieju, swojego pewny, bylem si� im da� pozna�. Pan dobrodziej si�, widz�, jako� u�miecha - ko�czy� Che�mowski - nie dziwuj� si�, pan mnie nie zna! Nie chwal�c si�, u mnie, co pan chce, jak pan chce; ka�dy rodzaj poezji toczy si�, i panie dobrodzieju, jak z pe�nej beczki. U mnie rym niczym. Ja sam nie wiem, sk�d mi si� to bierze: dar Bo�y; sam si� nieraz dziwuj�, ale to tak si� leje, leje. R�k� zamachn�� w powietrzu. Pan podstoli przypatrywa� mu si� ciekawie; wida� by�o, �e cho� mu nie dowierza�, ale nie m�g� si� oprze� i pewnemu wra�eniu. Cz�owiek by� tak siebie pewny, i� stary da� mu si� oba�amuci�. Spojrza� na� ukradkiem: twarz wyra�a�a tak� pewno�� siebie i dum�, jakby pod t� pokryw� w istocie skarby le�a�y. - Kto go wie - pomy�la� podstoli - hm? Dorwie si� do kr�la, kr�l na to �asy, mo�e si� czego� dochrapa�, hm! - A wi�c c�? - spyta� podstoli. - Asindziej tu widz� furmanki nie masz, wi�c chyba per pedes apostolorum, na pieszaka do Warszawy. - A c� robi�? Nie pierwszy i nie ostatni poeta bez but�w i bez protekcji - zawo�a�, rozgrzewaj�c si�, Che�mowski - a Diogenes, a Ezopus, a ten, co to wiersze pisa� i w �arnach me��, zamiast os�a! Chodzi to po ludziach. Ja si� ub�stwa nie wstydz�, a dlatego o laurach nie w�tpi�. Zobaczymy. Podstoli mu si� przygl�da� jak ciekawemu zjawisku. "A kat go wie - m�wi� w duchu - okrutnie zuchwa�y. Audaces fortuna juvat. Kat go wie." W tej chwili w�a�nie bryczka o pr�g stukn�a i czterma ko�mi wzd�u� zaprz�ony ekwipa� podstolego wytoczy� si� na go�ciniec. Nie by� on paradny, ale dla maj�cego i�� pieszo wyda� si� niemal zbytkownym po furze, na kt�rej przyjecha�. Bryka by�a sk�rami w domu przez rymarza samouka kryta, po�atana, niepozorna, ale g��boka, wypakowana mocno, derami ponakrywana. Na ko�le siedzia� wspaniale Jacek z ogromnym biczyskiem w r�ku, bia�o z czerwonym malowanym. Konie chude, ko�ciste, z szer�ci� ponaje�an� chorobliwie, w starych chom�tach popodk�adanych od zacierania, nie bardzo dobrane wzrostem ni ma�ci�, ci�gn�y bud� z wysi�kiem. Wygl�da�o to nie�adnie, a ko�o z urwantami i lusznie obluzowane, z pomoc� siana i s�omy poprzymocowywane, ozdoby jej nie dodawa�y. Podstoli niewiele dba� o zewn�trzn� posta� rzeczy, a pieni�dzy na zbytki wydawa� nie lubi�. W tej chwili zamy�lony co� si� zdawa� kombinowa� i z czym� waha� jeszcze. W istocie mia� ochot� jak�� zabra� z sob� Che�mowskiego, bo i on jecha� do Warszawy. Koniom by to niewiele doda�o ci�aru, sz�o tylko o wikt, kt�rego sk�py podstoli dawa� sobie znowu nie �yczy�, a wreszcie o umieszczenie delikwenta. Posadzi� go przy sobie nie mia� ochoty, w budzie na dw�ch by�o przyciasno, ale m�g� go da� Jackowi na kozio�, a Ma�kowi i kaza� usi��� na dr��ku. C� by to m�odemu zaszkodzi�o? Rozmy�liwszy si� odwr�ci� do stoj�cego z oczyma ku niebu skierowanymi i u�mieszkiem ironicznym poety. - Wiesz asindziej, co? - rzek�. - Ja bym m�g� asindzieja zawie�� do Warszawy, ale potrzeba si� nam porozumie� co do wiktu. Wiktu ja asindziejowi nie dam, sam jestem z postem. Suchedni i pewna intencja, a po karczmach je�� - to te �ajdaki truj�, a nie wiedzie�, co sobie potem ka�� p�aci�, o tak, jak za t� ryb� po �ydowsku. Szczupak by� �mierdz�cy, a z�ot�wk� za porcj� wzi�� i ledwie by�o dwa k�ski. - Ale je�eli pan podstoli �askaw - odezwa� si� Che�mowski - ja wiktu nie potrzebuj�. - No, i do budy wzi��� te� nie mog�, bo ja si� lubi� rozsi��� wygodnie, a czasem drzemi�, to si� wywracam. Chcesz na ko�le, to niech Maciek siada na dr��ku. Maciek zrobi� min� brzydk�, kt�rej nikt nie postrzeg�, a Che�mowski z fantazj� wielk� ju� si� do Jacka na koz