6462

Szczegóły
Tytuł 6462
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6462 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6462 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6462 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

J�zef Ignacy Kraszewski Jaryna Cz�� I Pi�kny by� wiecz�r wiosenny! Wiosna u nas zawsze pi�kna i w �adnym kraju tak mi�� i tak wdzi�czn� by� nie mo�e. Gdzie indziej zima nie tak sroga, jesie� nie tak smutna i rozbudzenie ziemi do nowego �ycia przychodzi powolniej, nieznacznie, a ludzie nie widz� go prawie, nie mog� poczu� silnie. U nas cudny widok wiosny ods�ania si� jakby skinieniem czarodziejskiej laski; dzi� p�yn� z g�ry strumienie, ju� trawka zazielenia�a nad ciep�ymi �r�dliskami, jutro ruszy�y si� zi�ka na polach, krzewy wzbieraj� na p�czki; oto ju� wierzby si� z�oc�, brzozy rozczesuj� warkocze i d�by powa�ne okrywaj� si� li��mi, kt�rych barwa z daleka widoczna cechuje pana las�w. Cz�owiek, cho� przywyk�y do tego widowiska, musi uczu� bicie serca, gdy mu ta m�odo�� �wiata w�asn� jego przypomni; musi, spiesz�c do pracy, przypatrze� si� z bliska rozwini�ciu �ycia we wszystkim, co go otacza, i w tajemniczym zwi�zku z natur� odm�odnie�, orze�wie� na chwil�. Nigdzie, zdaje si�, nie ma takiej wiosny jak u nas, tak wonnej, tak barwnej, tak d�wi�cznej i weso�ej, tak do serca przemawiaj�cej. Mo�e te� tak� si� nam wydaje, bo jej cz�sto tak d�ugo zza �nieg�w wygl�damy, oczekujem... C� dopiero ta wiosna, gdy si� ujrzym w miejscu pi�knym z siebie, w oczach swych z obumar�ego szkieletu przeistaczaj�cym si� w obrazek �ycia pe�en? Jak�eby� nie u�miechn�� si�, nie zaduma�, patrz�c, jak nagle suche, bezkszta�tne drzewa oblekaj� sukienki zielone, jak pod nogami twymi czarna ziemia si� mai, z nie dostrze�onych korzonk�w wystrzelaj� kwiatki, z niedojrza�ych py�k�w wyrastaj� li�cie, jak powietrze zaludnia si� ptastwem gwarliwym, wody nieme i zastyg�e rozp�ywaj� w mrukliwe i b�yskotne fale; - jak�eby� nie uradowa� si� tym cudem, kt�ry po raz tysi�czny powtarza si� ci�gle, zawsze nowy, zawsze dziwny i niespodziewany! Biada temu, kto nie czuje wiosny! Albo mu ju� �ycia zanadto, albo on �wiatu niepotrzebny. Litowa� si� nad nim trzeba albo go obawia�. Nie chcia�bym ani kraju ci�g�ej wiosny bez zimy, ani towarzystwa cz�owieka, na kt�rym powr�t tej pory nie czyni ju� wra�enia. W pi�knym parowie podolskim siedzia� m�ody cz�owiek otoczony wiosennym wieczorem, zadumany spokojnie, zadumany g��boko. Wiosna, co powoduje do �ycia drzewa i kwiaty, ma t� szczeg�ln� w�asno�� dla cz�owieka, �e budzi w nim wspomnienia ju� tylko, ale tych lat, w kt�rych on najsilniej czu�, najmocniej �y�. Kt� nie do�wiadczy� tego, �e rozkwit�ych bz�w wonie, �e �piew s�owik�w, �wiergot ptastwa, ryk daleki trz�d, wypuszczonych na pasz�, najwi�cej na wiosn� wspomnie� obudza i m�odociane w pami�ci odtwarza chwile! Od�y� nie mo�emy jak drzewa nowymi li��mi i kwiatem; od�ywamy pami�tkami. Okolica stroi�a si� jak pi�kne dziewcz� do ko�cio�a, ja�nia�a �wie�o�ci�, wia�a zapachami, rozlega�a si� pie�ni� ludzi i ptak�w. G��boki jar podolski wsz�dzie bujna zalega�a ro�linno��, os�oniona od ch�odnych wiatr�w, ogrzana s�o�cem po�udnia; pomykaj�c si� ku niebu, zdawa�a wyrywa� z ciasnych ziem, zamykaj�cych j� w sobie. Do bok�w jaru czepia�y si� kr�pe d�bczaki, kszta�tnie powyginane brzozy, wysmuk�e brzosty wyprostowane i strojne; pod nimi tar� zazdro�nik, zm�wiwszy si� z leszczyn�, nie chcieli mi�dzy siebie dopu�ci� nikogo; rzadki g��g, rzadka kalina lub dzika wisienka wymkn�y si� z ich popl�tanych ga��zi troch� wy�ej, na wolniejsze powietrze. Ni�ej, na bujnej ziemi, pod cieniem kolczastej tarniny rozk�ada�y si� zio�a i kwiaty, przez szczup�e tylko mi�dzy ga��mi okienka przypatruj�c si� s�oneczku. Tu skromna a wonna melisa, czerwony groszek, chmiel obwijaj�cy si� przyjacielsko, dop�ki u�ciskiem nie wysuszy drzewa, kt�re obj�� - male�ki, lecz siln� sw� woni� daj�cy si� czu� daleko, i tysi�ce nie znanych a pi�knych ro�lin cisn�y si� jedna przy drugiej, jak bo�y lud ci�nie si� na bo�ym �wiecie. W g��bi jaru sta� skromny domek, okryty drzewami, os�oniony �cian� parowu. Dwa krzywe odwieczne d�by z pniami mszystymi, jakby aksamitem powleczonymi, roztacza�y nad nim opieku�cze swe ga��zie. Od p�nocy szare z�omy ska�, tu i �wdzie wystaj�ce, pokrywa�y si� tak�e mchami, a w�r�d nich strzela�y m�ode drzewek i krzew�w latoro�le, kt�rych ziarno zanios�y wiatry na urwisko i kt�rych podros�y pniaczek wiatry te� wyrwa� grozi�y. Strumyk, z mi�dzy ska� s�cz�cy si� cieniuchn� strug� srebrzyst�, spada� w wymyte �o�ysko, kt�re przed kilk� tygodniami zna� szersze by�o ni� teraz, bo jeszcze poobrywane jego gliniaste boki trawami nie mia�y czasu porosn��. Na prawo przy domku sta� drugi tak�e budyneczek pod strzech� s�omian�; oba otacza� sadek i pasieka obrzucona p�otem z pni i ga��zi, od�ywaj�cych z wiosn� na pr�no i daremnie zielone puszczaj�cych li�cie. W g��bi, poza domkiem, u ska�y, w kt�rej g��bok� wida� by�o pieczar�, chmielem u wnij�cia obros��, sta� d�b roz�o�ysty samotny; pod nim jakby umy�lnie rzucona ska�a, na kszta�t �awy szarej, wygodnym by�a siedzeniem. Wy�ej na g�rze, z dw�ch d�bowych prostych kloc�w zbity, �wieci� od promieni zachodz�cego s�o�ca krzy�, suchym ustrojony tarnem, znami� bo�e, znami�, zwiastuj�ce na pustym obejmuj�cego j� w imi� spo�ecze�stwa cz�owieka. Pod tym krzy�em, poza d�bem, na skalistym z�omie, niedaleko strumienia siedzia� �w m�ody cz�owiek w zamy�leniu pogl�daj�c na �ciany zieleniej�cego parowu, w kt�rym zamieszka�. Twarz jego, jasn� brod� strojona, m�ska, powa�na, pi�kna, smutn� by�a razem; ale smutek jej nie przypadkowy, nie chwilowy, nie gwa�towny, zdawa� si� ju� �ycia warunkiem. Niebieskie oczy przywyk�y ju� by�y we �zie p�ywa�, ze �z� si� zamyka�, otwiera� �z� codzienn� i usta u�miechni�te �agodnie m�wi�y swym milczeniem: nie dla mnie �wiat, a przecie� ja go tak kocham! Na czole wisia�a chmura, zas�ona dawnej a nie zgojonej bole�ci. Ubranie tego cz�owieka by�o proste, a w nim mu przecie by�o pi�knie i do twarzy: mia� na sobie letni� siermi�k�, koszul� szar�, pas czerwony, a spod czapeczki p��ciennej wymyka�y si� przerzad�e troch� jasne jego w�osy. Pier� ogorza��, �le os�onion� koszul�, ch�odzi� wiatr wieczorny; on nie czu� go przecie: zadumany, patrza�, patrza� wida� na inny �wiat, na inny czas, w dalek� stron� niedojrzan�, patrza� sercem, a oczy na nic mu nie s�u�y�y. I w zamy�leniu od godziny nie poruszy� si�, nie zadr�a�, nie zmru�y� oka; siedzia� pos�giem; tak gdzie� dusza od cia�a odbieg�a. My�la�, jak si� my�li na wiosn�, w�r�d samotno�ci pi�knego wieczora, o m�odszych latach, o niedogonionej ubieg�ej przesz�o�ci, kt�rej tylko cie� miga� mu z daleka, �egnaj�c go - na wieki. - Te resztki �ycia - my�la� w duchu - nie do mnie ju� nale��, do ludzi; moich by�o tylko chwilek kilka; na co mi po nich zda�a si� reszta? Przy tamtych wszystko szare, kamienne, ch�odne jak ten kamie�, na kt�rym siedz�! Jestem jak zg�odnia�y biesiadnik, co mu podadz� przysmak w pocz�tku, a potem omijaj� go z ka�dym daniem. On patrzy, czeka, wygl�da na pr�no; teraz ju� kolej na drugich. Zwodne bo te� �ycie cz�owieka: tyle obiecuje, a te obietnice kwiaty pierwszy mrozek zwarzy i po nich nie ma zawi�zek. B�d�my wi�c drzewem, co nie daj�c owocu, s�u�y� cho� mo�e na co� wyrastaj�c: na budow� dla cz�owieka, na schronienie gniazdom ptasim. �yjmy dla drugich, tak, �yjmy dla ludzi! Dziwne s� losy, dziwne - m�wi� dalej - jest w ich pl�taninie niedocieczona tajemnica bo�a; s� przecie szcz�liwsi, s� drudzy jakby od kolebki napi�tnowani i naznaczeni na rze� nieszcz�ciu, zawodom. Jednym �ywot wst��k� r�ow�, drugim strug� krwaw�. Dlaczego? Tajemnica! Tajemnica! Lecz B�g, co wszystko urz�dza� swym tchnieniem, musia� mie� w tym cel, musia� uczyni� to dobrym. I my mo�e kiedy�, z g�ry ujrzym to ja�niej, przekonamy si�, �e tak jest lepiej. A mo�e pob�ogos�awim m�czarni i cieszy� si� b�dziem bole�ciom naszym! Kt� wie, czy szcz�liwi przelotnie tutaj nie s� nieszcz�liwymi w przysz�o�ci, gdy ich to szcz�cie tutejsze odurzy, zatwierdzi, przywi��e do ziemi, a potem w chwili wyzwolenia skrzyde� nie znajd�, by w niebo podlecie�? Moje �ycie ci�kie, lecz mog� na nie p�aka�, mog� si� uskar�a� na nie? Nie wiem... Urodzi�em si� w n�dzy, wyros�em sierot�, przypadek b�ogos�awion� r�k� wyrwa� mnie, ze stanu zwierz�cia do godno�ci cz�owieka podnosz�c; otworzy�a si� dusza moja, ujrza�em �wiat�o; mog� si� skar�y�, gdy tylu braci moich walczy w ciemno�ciach? Nie! Nie! - B�d�cie b�ogos�awieni i wy, co�cie mi nie chleb i sukni�, ale nauk� dali drog� i my�l nieop�acon�! I ty... Alfredzie, co� sw� przyja�ni� dusz� moj� stworzy�, i ty... kt�rej imienia sam przed sob� powiedzie� nie �miem, i ty... co� spojrza�a na ch�opa, jak na cz�owieka... i ty nawet, co� r�wnie karz�c, odpychaj�c, wywi�d� ze mnie uczucie w�asnej godno�ci, poznanie mojego po�o�enia, i wy wszyscy, kt�rych spotka�em w �yciu, tak, wszyscy, bo i zazdro�� wasza i nienawi�� p�odne by�y dla mnie! B�ogos�awieni b�d�cie ludzie �yczliwi i nieprzyja�ni - i b�ogos�awion� b�d� bole�ci moja! W szcz�ciu zapomnia�bym mo�e o obowi�zkach, by�bym znienawidzi� i upad�; cierpienie okry�o mnie zbroj�, da�o si�y i pod�wign�o my�li. Z zapa�em p�yn�y dumy m�odego cz�owieka, lecz tu si� wstrzyma� ich potok, westchn�� - i �za, z kt�r� walczy�, potoczy�a si� po ogorza�ej twarzy. - Dlaczeg� - rzek� - serce mi bije do m�odszych lat? Do wspomnienia n�dzy, do tego �ycia sierocego, kt�re dla mnie prawdziwsze poprzedzi�o �ycie? Dlaczego ryk tej trzody poruszy� mi serce do g��bi, wywo�uj�c pami�� pastuszych moich swawoli? Dlaczego p�acz� do mojego sieroctwa pierwszego, do z�otej n�dzy mojej? Nie wiem! A! - zawo�a� - nie ma bo innego szcz�cia na ziemi nad nadziej� i widzenie szcz�cia; potem wspomnienie widzenia, mara wiary i nic wi�cej... nie ma innego. Szcz�cie wielkie, marzone, nie by�oby trwa�e, i kt� wie, mo�e by�my jak w bajce o Meluzynie ujrzeli wdzi�czn� jego posta�, przeistaczaj�c� si� w potw�r ohydny, mo�e by�my za �ycia nawet wspomnienie stracili. Wi�c tak lepiej, lepiej, tak by� musia�o; sk�o�my g�ow� przed konieczno�ci� �elazn�. I to m�wi�c podni�s� czo�o, a zdr�twia�y d�ugim siedzeniem bez ruchu, otrz�s� si�, chcia� powsta�, lecz szelest bliski go zatrzyma�. �cie�ynk� od parowu, kt�ra stromo bieg�a w jar ocieniony drzewami, spuszcza�a si� bia�a posta� dziewczyny, jasne zjawisko na tle ciemnych li�ci; piosnka, coraz ciszej nucona, towarzyszy�a mu. To jedn�, to drug� r�k� dziewcz� chwyta�o za g�ogi, za d�bczaki, za brze�niak, �eby si� nie o�lizn�� i nie upa��, i coraz chy�ej, coraz pr�dzej rozbieg�szy si�, mimo woli skoczy�a wreszcie w dolin�, zatrzymuj�c si� prawie u d�bu, pod kt�rym siedzia� m�ody cz�owiek. Spojrza�a, postrzeg�a go, krzykn�a niby przel�kniona, zarumieni�a si�, roze�mia�a si� i, pog�adziwszy swe czarne w�osy, pocz�a si� ogl�da� doko�a jakby szuka�a jeszcze kogo, jeszcze czego; przecie� nie zgubi�a nic w drodze, ale sk�opotana ogl�da�a si� tak udaj�c, �e jej czego� braknie. M�ody cz�owiek - by� to Ostap Bondarczuk, kt�rego pierwszych przyg�d mo�e�cie nie zapomnieli jeszcze - zobaczywszy dziewczyn�, z lito�ci� i zaj�ciem spojrza� na ni� i w j�zyku ludu powita� j� "dobrym wieczorem". - A! Dobry wiecz�r wam! - odpowiedzia�a ci�gle si� rumieni�c i ogl�daj�c. - Wy jeszcze pod swoim d�bem? - C� chcecie? Wiecz�r taki pi�kny, nie mo�na si� w chacie zamkn��. - Tak i mnie - podchwyci�a. - Przybieg�am dowiedzie� si� do was, czy nie potrzebujecie mnie... do waszych kr�wek? - Dzi�kuj� ci, Jaryno - odpowiedzia� Ostap. - Stara Lepicha ju� je zapewne podoi� musia�a. - To ju� tak - zawo�a�a dziewczyna z prostot�, plaskaj�c w r�ce - wy ju� zam�wili�cie sobie, jak widz�, star� Lepich�! No, to bywajcie zdrowi, kiedy ju� tak! O! jaki� ty niedobry, m�j Ostapie! - doda�a mieniaj�c coraz: i wy, i ty a nie mog�c na �adne si� odwa�y� - nawet nie chcecie, �ebym wam si� wywdzi�czy�a za to, co�cie mi matk� wyzdrowili. - Dzi�kuj� ci, Jaryno, ale ty sama jedna jeste� przy niej, czasu nie masz; w chacie wszystko w twoich r�kach; jak�ebym ja m�g� pozwoli�, �eby� jeszcze mnie pos�ugiwa�a biegaj�c tak daleko? - A co to za daleko? - �ywo odpowiedzia�a Jaryna - czy� to daleko? Zaraz za parowem przez pole, przez ��k�, przez d�bniak, kawa�ek grobelki i wioska. - A jednego z drugim b�dzie dobre p� mili. - Gdzie tam! Wam to si� tak zdaje, �e daleko, bo nie wiem od czasu, jak matka pozdrowia�a, czy�cie byli trzy razy u nas, ale dla mnie to blisko. No, powiedzcie prawd� - doda�a zbli�aj�c si� - czy wasze krowy podojone? - Nie wiem - rzek� Ostap - ale, moja Jaryno, tobie za tym nie biega� i nie �atwo i - doda� ciszej jeszcze - ludzie na ciebie sple�� co gotowi. Jaryna roze�mia�a si� i poczerwienia�a razem, i plasn�a w r�ce znowu. - M�j ty Bo�e! Czy nie na mnie i nie na was! Albo� my�licie, �e was nie szanuj� jak potrzeba, �eby kto �mia� co z�ego o was pomy�le�?... Porzu�cie! ot, lepiej m�wcie prawd�... Wam si� uprzykrzy�o i wolicie Lepich�, bo Lepisze dacie mleka, powiecie: "Dobry wiecz�r" i koniec, a ja wam pokoju nie daj�; musz� gada�, musz� zaczepi�, musz� cho� popatrze�, a to was mo�e i nudzi? Ostap si� zarumieni� i ruszy� ramionami. - Co tobie w g�owie, Jaryno? - rzek� powoli. - Ju�ci� mnie, co tu tak sam jeden siedz� jak na puszczy, mi�o z kim pom�wi�, mi�o do kogo si� odezwa�. - Tak, ze starym jakim, ze znachorem, albo z takim, co to dawne rzeczy pami�ta, ale ze mn�? - Ruszy�a tak�e ramionami. - No, ale powiedzcie mi, czy krowy wasze podojone? P�jd� ja sama zobaczy� do ob�rki. Tylko je�li tam ju� Lepicha jest? E! To nic! Mog� jej pom�c! I �wawo pobieg�a, mijaj�c Ostapa, ku ogr�dkowi, kt�ry os�ania� ob�rk�. Ostap pozosta� pod d�bem, zwolna, zamy�lony przechodz�c si� po murawie i pogl�daj�c na pi�kn� Jaryn�, kt�ra nie jeden raz obejrza�a si� z u�miechem ku niemu. Jaryna w istocie pi�kna, cho� trzeba by�o niezepsutych oczu, �eby dojrze� jej niepospolitej pi�kno�ci, bo j� okrywa� str�j niewdzi�czny i zaniedbanie pracowitych ludzi. Ale pi�knemu we wszystkim pi�knie i zawsze do twarzy: Jaryna pomimo obcis�ej podolskiej zapaski, kt�ra bogate kszta�ty jej kibici wydatnymi czyni�a, pomimo grubej swej koszuli, pomimo opalenia, by�a oryginalnie i istotnie pi�kn�. Twarz jej doskonale owalna, cho� smag�awa, ale cery pe�nej krwi i ognia, rumieni�a si� �ywo, oczy czarne pa�a�y; nosek ma�y, prosty, kszta�tny z rozd�tymi nozdrzami jak u kona araba, spuszcza� si� na usta w�skie, malinowe, male�kie, kt�rych str�j, z�bki bia�e, przy ciemnym licu bielszymi si� jeszcze wydawa�y. G�sty, bujny jak podolskie zbo�e warkocz, okr�cony doko�a g�owy, strojny w zielono�� i kwiatki, koronowa� j� na kszta�t popiersi starych greckich model�w. Szczeg�lnym zapewne, ale nie jedynym przyk�adem, r�k� i nog� mia�a ma�� i kszta�tn�, cho� zaniedban�, ramiona jak utoczone, a silna i wysoka, w pasie, kt�ry czerwony w��czkowy obejmowa� pojas, gibka by�a i cienka jak niedoros�a dzieweczka. Wyraz jej twarzy zapowiada� uczucia gwa�towne, wol� niez�omn� i bystre poj�cie. Jaryna znik�a za krzewami sadz�c przez p�oty jak sarna, a Ostap, znowu zamy�lony, siad� pod swoim d�bem. - Ot� - my�la� - jeden z tych pi�knych dzikich kwiat�w, kt�re troch� s�o�ca tak by wspaniale rozwin�o! Lecz zaledwie od piersi macierzy�skiej, z kolan matki skoczy� musia�a do pracy; pe�zaj�c jeszcze - ju� s�u�y� si� uczy�a. Promyk my�li, je�li za�wita�, w jej g��wce, to go tam Pan B�g chyba zes�a� przez anio�a-str�a, bo nikt z ludzi nie pomy�la�, �e nie do�� jej pokarmu, odzie�y i snu, �e potrzeba my�li, �wiat�a, uczucia, co by wewn�trz jak w lampie zap�on�y... A dusza wyrywa si� ku temu �wiat�u, kt�rego pragnie, jak drzewa tego parowu podnosz� ga��zie i spiesz� rosn��, by si� wydoby� ku s�o�cu. Jak ona s�ucha, jak chwyta, jak pami�ta ka�de s�owo, jak w niej ziarenko rozrasta si� i rozkwita! Ile� to razy zdumia�em si�, gdy po dniach kilku powtarza�a mi moje w�asne wyrazy, przez ni� przerobione, silniejsze, zdaje si�, i ognistsze! Lecz jaki� j� los czeka? Szumne wesele, m�� oboj�tny, dzieci piskliwe, niedostatek, praca nad si�y, wczesna staro��, sm�tna, zimna, swarliwa... Domawia� w g��bi piersi tych wyraz�w, gdy Jaryna szybko z krzak�w wybieg�a i zastanowi�a si� przed nim ze skopkiem w r�ku. - Nie ma i nie by�o Lepichy - zawo�a�a weso�o, patrz�c mu w oczy. - Nawet stary Iwan mi si� przyzna�, bo to taki poczciwy cz�owiek, �e Lepicha tu ani razu nie by�a. Dajcie pok�j i nie zamawiajcie jej. Co to wam szkodzi, �e ja sobie co dzie� przebiegn� i par� tych kr�w udoj�? Mnie to mi�o! - Ale taki kawa� drogi i�� co dzie�! - Co to wam do tego? To� za to pos�ucham was, a ja tak lubi� s�ucha�, gdy m�wicie. I zas�oni�a si�, i spu�ci�a oczy - A ludzie? - rzek� Ostap. - No! Je�li wola, niechaj sobie plot�; mnie to wszystko jedno. - I za m�� nie p�jdziesz? - Dajcie mi pok�j! Sto razy posz�abym, gdybym chcia�a, bo starego Ku�m� ludzie znaj�, �e zapomogi nie potrzebuje, a ja u niego jedynaczka. Ale ja nie chc�. - Dlaczego? - O! to... chcecie wiedzie�? No to powiem... bo drugiego Ostapa we wsi nie ma! - zawo�a�a pr�dko i uciek�a. Ostap na to niespodziewane o�wiadczenie os�upia� i pozosta� w miejscu przybity, zasmucony na d�ugo. Kto wie, co si� w tej chwili w sercu jego dzia�o! - tak przykro mi�o�� odepchn��, ten najdro�szy dar na ziemi. Ju� s�o�ce skry�o si� i ch��d, cz�sto ostry w dolinach, dojmowa� zaczyna�, gdy powolnymi kroki przeszed� ku domkowi, ale nie wchodz�c do izby, zrzuci� tylko czapk� i siad� na progu. Jaryna nie postrze�ona przesun�a si� mrokiem ju� przez ogr�dek, wdrapa�a si� na strome wzg�rza po �cie�ce ledwie znacznej, i spojrzawszy raz jeszcze na Ostapa z g�ry, szybko pobieg�a do wioski. Nazajutrz znowu pogodny wiosenny wiecz�r oz�aca� par�w Bondarczukowego chutoru �ywymi blaskami zachodz�cego s�o�ca, a Ostap powr�ciwszy z w�dr�wki po wsiach s�siednich, w kt�rych mia� chorych, bo febry, zwykle z wiosn� najcz�stsze, pokazywa� si� zaczyna�y, otar�szy pot z czo�a, postawiwszy kij w k�cie sieni, szed� pod d�b usi���, spocz�� i duma�, wedle zwyczaju. Kilka razy oczy jego zwr�ci�y si� na �cie�k�, kt�r� zwyk�a by�a przechodzi� Jaryna i zasmuci� si�, jakby pragn��, �eby wi�cej nie przysz�a, jakby jej weso�o�� �ciska�a mu serce, jakby jej widok go m�czy�. Po wczorajszym wyznaniu tak dziwnym, s�dzi�, �e przynajmniej kilka dni si� nie poka�e, ale nie zna� serca kobiety i zapomnia� wychowaniec miasta obyczaj�w wie�niaczych. Jaryna zjawi�a si� znowu o swojej godzinie, weso�a, jak by�a wczoraj, spokojna, i powita�a go pierwsza zwyk�ym: "Dobry wiecz�r!" Oczy jej nawet �mielej dzisiaj powtarza�y to, co usta powiedzia�y wczoraj. Ostap smutniejszy by� i zafrasowany. W jego sercu by� ch��d wspomnie� tylko; nie mog�o by� i nie by�o nami�tnego przywi�zania, bo wszystkie, jakie mia�, zwr�ci� ku jednej kobiecie; najognistsze uczucie nie mog�o rozp�omieni� tych ostyg�ych popio��w. Pomimo to, czu� jak�� wdzi�czno��, czu� przyja�� i �yczliwo�� dla kobiety, kt�ra si� do niego przywi�za�a. Widzia� on od dawna, jak ze dr�eniem poszanowania, z uwielbieniem jakim� cichym nieraz przys�uchiwa�a si� jego s�owom; dostrzeg� nieraz p�omyka w jej �renicy, dr�enia w g�osie, rumie�ca na twarzy, ale t�umaczy� to sobie - poszanowaniem, boja�ni�, wdzi�czno�ci�. Mi�o��, zjawiaj�ca si� niespodzianie na drodze jego �ycia, ju� zamkni�tej w ciasne szranki, cho� j� wita� mile, by�a dla niego frasunkiem i niepotrzebnym ci�arem. Jak si� za ni� wyp�aci�? Co z ni� pocz�� by�o? Sumienie kaza�o odepchn��, lito�� broni�a. Chwil� walczy�, wreszcie pomy�la� jak wielu: - To tylko upodobanie chwilowe; wielkie nami�tno�ci s� rzadkie, u ludzi ni�szego stanu rzadsze jeszcze ni� gdzie indziej; nie maj� czasu my�le�, ani podmuchiwa� ognia; praca ci�ka broni ich od wielkiego cierpienia. To minie. I podni�s� g�ow� odpowiadaj�c na powitanie pi�knej Jaryny u�miechni�tym: - Dobry wiecz�r! Jaryna jak zawsze, ubrana w kwiatki polne, wy�wie�ona, prawie strojna, spogl�da�a na niego gor�co, zalotnie i, opar�szy si� o pie� d�bu, pod kt�rym siedzia�, pocz�a rozmow�. - Widzicie, jakem si� uwin�a: skopa�am kawa�ek ogrodu, wysadzi�am i podla�am rozsad�, nastawi�am wieczerz�, i matce j� poleciwszy, po�pieszy�am do waszych kr�wek. Dowiadywa�am si� od Lepichy, czy to prawda, �e�cie j� zam�wili, ale jako �ywo ani s�ysza�a o tym. Ona ju� nawet nie zdu�a. - Dzi�kuj� ci, Jaryno, ale tobie to tak�e za ci�ko. - Ci�ko, widzicie, tylko to, co niemi�o - odpowiedzia�a �mia�o dziewczyna. - Ty� taka poczciwa, moja Jaryno, �e tobie mi�o zawsze ka�demu dobrze zrobi�. - Ka�demu, my�licie? O! nie, nie jestem ju� ja taka dobra. Jednemu si� robi, aby zrobi�, drugiemu robi si� z ca�ego serca. - Daj Bo�e zawdzi�czy� ci twoje dobre serce... Dziewczyna westchn�a. - Albo to ja potrzebuj� waszej wdzi�czno�ci? Podnios�a g�ow�, dwie �zy zakr�ci�y si� w jej czarnych oczach, ale je wstrzyma�a, nim upad�y, i u�miechn�a si� znowu. - Jak mi si� zechcecie wywdzi�czy�, pami�tajcie, zawo�ajcie Jaryny i pozw�lcie jej s�ucha�, gdy b�dziecie m�wi� o czym d�ugo, d�ugo, d�ugo. - O czym? - A! O czym sobie zechcecie. Lubi� was s�ucha� nawet, kiedy nie rozumiem; je�li s��w nie pojm�, to wasz g�os d�wi�czy mi w uszach jak najpi�kniejszy �piew ptaszka. - Dzi�kuj� ci - rzek� z przymuszonym u�miechem Ostap - to twoje poczciwe serce tak mi si� wywdzi�cza za matk�. - Za matk�! - cicho szepn�a Jaryna - niechaj i za matk�! Ale mnie si� zdaje, �e i bez tego ja bym czu�a, co i teraz; to jako� B�g wie, sk�d przysz�o. Wprz�dym si� ba�a, bardzo ba�a; my�la�am sobie: taki rozumny cz�owiek, to musi by� bardzo straszny; a jakem si� przekona�a, �e wasz rozum potulny i cichy, i dobry, ciekawam by�a tego rozumu i ot, tak, powoli, powoli... a teraz jakbym was d�ugo nie widzia�a, czuj�, �e by�oby mi bardzo t�skno, a gdyby mi kto powiedzia�, �e nigdy nie zobacz�... - C� w�wczas, Jaryno? Wszak to by� mo�e; jam nie tutejszy i kiedykolwiek oddali� si� mog�. - O! nie m�wcie! Na co to m�wi�! - zawo�a�a z zapa�em i suchymi ju� oczyma - to by� nie mo�e! No! A gdyby� poszed� gdzie od nas daleko... to ja za tob�. - �artujesz, Jaryna! - rzek� Ostap z przykrym uczuciem w sercu. - A matka, a ojciec? - doda� �agodniej. - Matka... ojciec... to prawda! Ci�gn�a dalej smutnie - Matka, ojciec, chata nasza, p�lko nasze, to ci�ko porzuci�; a co by oni bez swojej jedynaczki poradzili?... No... to gdybym za tob� p�j�� nie mog�a... to bym... ot... ja nie wiem. Odskoczy�a od drzewa, porwa�a skopek i zakrywaj�c oczy, pobieg�a ku ob�rce. Ostap wsta� zamy�lony, smutny, zniecierpliwiony prawie i zamkn�� si� w swojej izdebce. W godzin� potem Jaryna go szuka�a, powracaj�c, pod d�bem, w ogr�dku, na progu, podkrada�a si� pod okienko, zobaczy�a siedz�cego nad sto�em i widz�c zamkni�tego w tej porze, kt�r� by� zwyk� przep�dza� na podw�rzu, domy�li�a si�, �e jej unika. - To tak! - szepn�a po cichu do siebie. - Chce? Nie zobaczy mnie wi�cej... ale ja widzie� go b�d�! I �ywszym krokiem pospieszy�a do wioski. Ostap przem�czy� si� w zamkni�ciu do p�na, pewien dopiero, �e Jaryna ju� do wsi odej�� musia�a, wyszed� swoim zwyczajem na pr�g, bo do p�nej nocy zwyk� by� siadywa� na kamieniu u drzwi, w my�lach i modlitwie. On mo�e jeden ze wszystkiej m�odzie�y, co si� pod te czasy w Berlinie uczy�a, on mo�e jeden si� modli�. Nadto by� rozumny, �eby mia� straci� wiar�; nadto wierzy�, by chcia� najwy�sze dobro cz�owieka dumnym a czczym rozumowaniom po�wi�ci�: I zdawa�o mu si�, jak wielu innym, �e rozum nie k��ci si� z wiar�, a wiara nie mo�e przeklina� rozumu. Ksi�yc wszed� na niebo i blade jego �wiat�o ubieli�o przed chwil� z�ociste drzewa; �licznie teraz wydawa� si� jar, osuty g�szczami, tajemniczy, pe�en cienia, w�r�d kt�rego dr�a�y porozrzucane �wiat�a ksi�ycowe. Cienki strumyk b�yskota� w ciemno�ciach chwytaj�c promyki i bawi�c si� nimi. Ostap przeduma� d�ugo a d�ugo, modli� si� tak�e, ale po prostu, po swojemu, modlitw�, ten wyskok duszy ku niebu, przerywaj�c zamy�leniem nad sob�. P�noc si� zbli�a�a, g��boka cisza nocy wiosennej, tajemnicza, urocza, niepokoj�ca rozlewa�a si� doko�a, przera�aj�c sw� niezbadan� wielko�ci�. B�g przeznaczy� tan czas na sen dla wszelkiego stworzenia, aby mu oszcz�dzi� dum, jakie obudza milczenie g�uche, milczenie pot�ne. Ostap s�ucha� my�li w�asnych; wtem zda�o mu si�, �e dochodz� go z daleka t�tent koni i g�osy ludzi. Nie byli to nocle�anie, bo w tej stronie nie zbierali si� nigdy parobcy z ko�mi i wo�ami, wypas�w brak�o. - Mo�e kto jedzie wezwa� mnie do chorego - pomy�la� sobie i poszed� ku domowi. T�tent i g�osy zbli�a�y si� powolnie. Lekki wietrzyk wiej�cy od strony, z kt�rej przychodzi�y g�osy, donosi� je wyra�nie w�r�d ciszy; Ostap us�ysza� urywane s�owa: - A nie mylicie si� bracie? - Nie, panie; ot ju� jeste�my pod jarem. - A jest w domu? - Zdaje si�, �e jest. Reszt� t�tent koni zag�uszy�. Zapytania czynione by�y po polsku, odpowiedzi w j�zyku ludu. - To do mnie kto� jedzie; chwa�a Bogu, �em got�w. Sta� w progu; otwar�y si� wrota skrzypi�ce i jeden konny wjecha�, drugi wszed� pieszo, prowadz�c za sob� konia. Ksi�yc o�wieci� wje�d�aj�cego m�czyzn�, kt�ry by� okryty p�aszczem ciemnym. Zatrzyma� si� on pod gankiem, zsiad� i milcz�cy wchodzi�, gdy u drzwi postrzeg� Ostapa, popatrza�, pozna� go i rzuci� mu si� na szyj�. - To Alfred! - Ostapie, to ty! - zawo�a�y razem dwa g�osy. - Co za go��! co za go�� niespodziany, kochany! - rzek� gospodarz wiod�c go do ciemnej jeszcze izby...- Przyby�e� do znajomych, do krewnych i nie zapomnia�e� o mnie. Ale dlaczeg� tak p�no? Ju� byli w izbie - i drzwi zamkn�y si� za nimi. - Jak�em ci wdzi�czny! - Nie dziwuj si�, ani dzi�kuj - rzek� przyby�y smutnym g�osem. - Przyjecha�em do ciebie umy�lnie i przywioz�em ci nie pozdrowienie przyjaciela, ale ci�ar na barki twoje. - Ci�ar, Alfredzie? Ty dla mnie ci�arem? Niewdzi�czny jeste�, niewdzi�czny! - O! nie o mnie to mowa!... ale poczekaj, nie mam si�y m�wi� ci wszystkiego zaraz; niech odetchn�, niech spoczn�. Odprawmy cz�owieka, kt�ry mnie ty przyprowadzi�; naka� mu milczenie: mog� mnie szuka�; niech nikomu nie m�wi, �e mnie tu przyprowadzi�. - Jak to? C� to jest? Chowasz si�? - Uciekam! - Ty? - Ja! Zobacz go; ty go znasz; upro� od siebie. Oto pieni�dze. Oni ci� wszyscy kochaj�; dla ciebie milcze� b�dzie. Nie pytaj mnie; uczy� tak! Ostap sta� niemy, nie mog�c zrozumie�, o co chodzi�o; ale cho� dot�d nic prawie nie wiedzia�, domy�la� si� g��wnego, �e Alfred chce si� ukry�; wyszed� wi�c i przewodnika, dobrze sobie znajomego, odprawiwszy dla spoczynku i posi�ku, op�aciwszy go, nakaza� mu, �eby nikomu a nikomu nie m�wi�, i� do chutoru kogo� nieznajomego przeprowadza�. - Mnie by� tym m�g� zaszkodzi� - doda� rachuj�c na przywi�zanie ludu do siebie. - B�d�cie spokojni, �ywa dusza wiedzie� nie b�dzie - szepn�� przewodnik i odszed� po cichu. Gdy wniesiono �wiat�o, zdumia� si� Ostap, spojrzawszy na Alfreda, tak dziwnie znalaz� go zmienionym. Przedwczesna staro�� zmarszczy�a i wysuszy�a niegdy� pi�kne delikatno�ci� rysy twarzy, kt�re si� sta�y ostre i such�, z��k�� sk�r� by�y pokryte. Na g�owie Alfreda przerzed�y w�os ju� si� posrebrza� zaczyna�, policzki wpad�y g��boko, oczy zagas�y, a schylone ramiona zmniejsza�y go jeszcze - Co to jest? - spyta� pr�dko Ostap, obj�wszy go wejrzeniem szybkim i siadaj�c przy nim - m�w, prosz� ci�, co to jest, co ci si� sta�o? Nie mog� znie�� tej niepewno�ci. Cokolwiek ci� spotka�o, musisz mi powiedzie�; zlituj �e si�, m�w pr�dzej. Tobie i mnie zbywszy si� tego ci�aru, l�ej b�dzie. - Mnie, mo�e - tobie, nie wiem - rzek� Alfred smutno - i nam obu podobno nierych�o l�ej b�dzie, poczciwy m�j przyjacielu. Ale powiedzie� musz�, potrzeba... s�uchaj wi�c. Jeste�my sami; b�dzie to szczera spowied�. Widzisz, mnie trudno pozna�, takem si� odmieni�. Spojrzyj na mnie: to moje szcz�cie tak si� wypi�tnowa�o na twarzy! - Alfredzie, nie blu��! - rzek� cicho Ostap cisn�c jego r�k� - je�li nie jeste� szcz�liwy, sam temu jeste� winien. - Ja nie szydz�, nie blu�ni� - powa�nie podchwyci� hrabia - nie, nie; m�wi� ci szczerze, m�wi� ci prawd�; by�em i jestem szcz�liwy i szcz�cie moje mnie dr�czy. Michalina jest najlepsz� w �wiecie �on�, anio�em dobroci; ale co dzie� patrz�c na to, co j� moje szcz�cie kosztuje, widzisz, w co mnie zgryzoty przemieni�y! Gryz� si� i truj� po�wi�ceniem tej kobiety - Ona ci� kocha! - Ona mnie nie kocha, nie kocha�a, nie mog�a kocha� - odrzek� surowo hrabia. - Jest to jedna z tych rzadkich kobiet, co kochaj� w �yciu raz tylko i na zawsze. Ostap spu�ci� oczy, krwi� si� obla�, uda�, �e nie rozumie i milcza�. Alfred m�wi� dalej: - Ale Misia jak �wi�ta, gdy raz przysi�g�a u o�tarza podzieli� ze mn� �ycie, spe�nia sw� ofiar� bohatersko, m�cze�sko; �yje ze mn� i dla mnie tylko, cho� sercem jest gdzie indziej. Pan B�g da� jej pociech� - dzieci�; u jego kolebki dopiero troch� si� nabra�a. Ukaza�em ci spod zas�ony, kt�ra dla ca�ego �wiata �ycie nasze pokrywa, cz�� jego najwa�niejsz�; nikt z obcych, pr�cz ciebie, nie przeczuwa, nie domy�la si�, pos�dzi� jej nie mo�e o po�wi�cenie, tak je spe�nia z twarz� weso��, z u�miechem rezygnacji i spokoju. Ja tylko jeden, ty drugi, wiemy, co si� dzieje w jej sercu. - Alfredzie - przerwa� Ostap - pozw�l sobie przypomnie�, com ci nieraz m�wi� dawniej jeszcze w Berlinie. Wy, ludzie z�� cywilizacj� zepsuci, przywykli�cie w ka�dym kwiecie wprz�d ni� zapachu i barwy szuka� robaczka, co go toczy; z py�k�w kielicha tworzycie sobie potwory. Schorowana wyobra�nia wasza wyci�ga przed was widziad�a i mary. - To nie s� mary! To prawda �wi�ta! O! jak bym chcia� si� myli�! Ale do�� tego, serce mi si� krwawi. Miarkuj �ycie moje. Nie mog� jej pokaza�, �e wiem, jak cierpi, ani j� pocieszy�; kocham j�, zawsze spragniony wzajemno�ci, a ju� si� jej przesta�em spodziewa�. Jestem nieszcz�liwym, jednym s�owem. Od lat dw�ch straci�em wszelkie z�udzenia, wszelkie, cho� dalekie urojenia, �e si� Misia odmieni� mo�e dla mnie. Ona mnie szanuje, ale nigdy kocha� nie b�dzie. - Biedny Alfredzie, jak�e jeszcze chcesz, �eby ci� kocha�a? M�wisz, jak by� mia� lat dwadzie�cia. - Tak! Dziecinni� si�! Jak? Jak chc�, �eby mnie pokocha�a, to ja wiem! Tak jak umie kocha� i kocha kogo innego. Znam jej serce, bom lata ca�e �ledzi� jego g��bi� i wiem. - M�w dalej - przerwa� Ostap. - Z weso�� twarz�, udaj�c tak�e szcz�cie, cierpi� i znosz� m�czarnie ca�uj�c r�ce jej z wdzi�czno�ci�. Ale tu - doda� uderzaj�c si� w piersi - o! tu mam ca�e piek�o! Nie dziwuj si�, �e rozdra�niony, w�ciek�y, ilekro� mog� m�j gniew przeciwko sobie moj� zajad�o�� wylewam na ludzi. - C� oni winni? - Ja wiem, �e niewinni, ale nami�tno�� nie zna logiki. Jam winien sam, to prawda, ale na kim�e si� m�ci� b�d�? - Dlaczego� masz si� m�ci�? - Bo chc� zemsty! - M�j Bo�e! Alfredzie, ja ci� nie poznaj�! - Ja sam pozna� si� nie mog� ani w zwierciadle, ani w sercu w�asnym. - Biedny Alfredzie! - Szuka�em tej g�upiej zemsty i znalaz�em ostatnie nieszcz�cie, kt�re mnie dobija. Co �y�o w s�siedztwie, potrafi�em oburzy�, obr�ci� na siebie, zniech�ci�, podnie��; zrobi�em sobie nieprzyjaci� pod dostatkiem. Od ludzi, co mnie otaczaj�, pocz�wszy od krewnych, zadra�ni�em si� ze wszystkimi. - Zlituj si�, Alfredzie, to sza�, to ob��kanie! - Tak! To sza�! ja nie jestem panem siebie! M�cz� siebie, m�cz� drugich. Sza�! uznaj�, ale wylecz�e mnie z niego! - Kto wie? - Stru�em jej �ycie i szcz�cie, stru�em swoje. Mo�e, kto wie? By�bym znalaz� inn�! Ja jej nie kocha�em, gdym si� z ni� �eni�; mi�o�� wzros�a niepodobie�stwem pozyskania jej. Zreszt� nie wiem nic, nie rozumiem nic; jestem nieszcz�liwy, to dosy�. - Ale dlaczego uciekasz? Czego si� masz kry�? Co to jest znowu? - O! to ostatnie i najwy�sze nieszcz�cie: musz� j� i kraj porzuci�. - Dlaczego? - Dzieci�stwo! - odpar� Alfred ponuro. - By�em z�y i pragn��em na kogo� z�o�� wyla�; nawin�� mi si� jaki� wartog��w plun��em mu w oczy wyzwa� mnie, strzelali�my si� i... - Ty go zabi�e�! - krzykn�� Ostap �ami�c r�ce. - I c� z tego? Zabi�em! - rzek� Alfred ruszaj�c ramionami - To najgorsze, �e ucieka� musz�. Ostap si� wzdrygn��. - I ta krew ci nie ci�y, krew niewinna, krew bratnia? Alfred spu�ci� g�ow� i westchn��. Dot�d m�wi� z rodzajem gor�czki, teraz rzuci� si� na pos�anie i zawo�a�: - Nie m�w, dosy� tego! Po chwili podni�s� twarz zblad�� i m�wi� dalej: - Zabi�em go! musz� ucieka�; goni� za mn�. W tych dniach za staraniem przyjaci� dostan� si� za granic�. Ale nie p�jd� st�d, nie usun� si�, cho�by mi najwi�ksze grozi�o niebezpiecze�stwo, p�ki ty mi nie dasz s�owa, �e moja �ona i dzieci� pod twoj� zostan� opiek� a� do powrotu, a� do... nie wiem dop�ki, bo czy� powr�c�: - Pod moj� opiek�?! - zawo�a� Ostap, jakby nie rozumia� - Jak to? - Jutro ja odje�d�am za granic�, ty jedziesz do Ska�y, jako opiekun Misi i Stasia. - Ja ich opiekunem?! Co ci si� dzieje cz�owiecze? Sp�jrz na mnie! C� tam pomo�e prosty ch�op jak ja? - Zrobisz wszystko, bo wiem, �e zechcesz zrobi�, �e potrafisz. Maj�tek m�j zostawiam w stanie najgorszym: proces�w mn�stwo, ludzie z�� administracj� pan�w rz�dc�w zniszczeni i prawie rozpacz� zbuntowani, s�siedzi nieprzyja�ni, wierzyciele uprzykrzeni, Misia sama jedna. Je�li mi odm�wisz, jeste�my zgubieni. - M�w raczej, je�li ci przyrzekn�. Jak�e ja bym temu m�g� podo�a�? - Sercem, wol�, rozumem. Ty mo�esz, co zechcesz! - Interes�w, rz�du maj�tku, spraw, ja nic nie rozumiem. - Dla ciebie nic trudnego nie ma. - Alfredzie, co za my�l dzika! - M�g��em si� omyli� rachuj�c na przyja�� twoj�? Ostap zamilk�; Alfred w oczy mu spojrza� i �ywo doda�: - Ja ci ufam, ty mnie rozumiesz, ja ci zupe�nie ufam. - Ale ja nie ufam sobie - odpar� smutnie Ostap. - Ty� silny, ty mo�esz, co zechcesz, powtarzam: chciej, a uratujesz nas. - To nad si�y moje; zawi�d�bym ci� robi�c nadziej�. - Wi�c s�uchaj, Ostapie - rzek� hrabia podnosz�c si� - albo zostan� i s�dzony p�jd� odpokutowa� ci�kim, upokarzaj�cym wygnaniem albo ujd� sromotnie, zostawiaj�c, co mam najdro�szego, na zgub�, na n�dz�, na zajad�o�� nieprzyjaci�. - Chcesz m�wi� otwarcie? - odezwa� si� Ostap. - M�w, lecz nie wyrzekaj si� mnie, nas. - Michalina... - rzek� Bondarczuk, usi�uj�c wym�wi� wi�cej - Michalina... - g�os zamar� mu w ustach. - Kocha�a ciebie i kocha ci� jeszcze - przerwa� mu Alfred - ja to wiem, lecz wiem razem, �e najszlachetniejszemu z ludzi los m�j powierzam. Tego ja si� nie boj�. Kt� wie? Mo�e nawet ci�gle karmi�c si� idea�em... - Tak, mo�e zobaczywszy mnie roze�mieje si�, ruszy ramionami i uleczon� zostanie. Dobra i pi�kna my�l! - doda�, wzdychaj�c i �miej�c si� razem. - Stan� przed ni� tak, aby mnie kocha� nie mog�a; zwalam si� dla niej umy�lnie, poka�� si� jej zimnym, oboj�tnym, zg�upia�ym i pogardzi mn�. - Ty by� to uczyni� dla mnie? - krzykn�� Alfred w przyst�pie egoizmu radosnego. - Dla ciebie? nie! dla niej, bo j� kocham, a ona moj� nie mog�a by�, nie mo�e. Uczyni� to, a potem... uciekn� i umr�. B�dziesz �mia� powiedzie�, �e� si� na mnie zawi�d�? Alfred rzuci� mu si� na szyj�. Ostap bezsilny upad� na �aw� i, chwytaj�c g�ow� w d�onie, zamilk�. Dzionek wiosenny �wita� zaledwie na niebie pogodnym, a ju� nie zmru�ywszy nawet oka, Alfred po d�ugiej nocnej rozmowie w dalsz� wybiera� si� drog�, czuj�c, �e krewni zabitego, chciwi zemsty, gna� go b�d� zajadle i chwyci� mog�, je�li nie po�pieszy si� za granic�. Ostap, po nocnych zwierzeniach i przyrzeczeniu, kt�re na nim wym�g� przyjaciel, bezsilny, w�tpi�c o sobie, smutny, patrza� na wyjazd Alfreda z za�o�onymi r�koma i zdawa� si� cofa� z boja�ni� przed wielko�ci� ofiary, jakiej po nim wymagano. Alfred to widzia� i nieustannie to pro�b�, to zakl�ciem, to s�owem przyja�nie wymaga� zapewnienia i powt�rzenia przyrzecze�. - S�uchaj - m�wi� raz jeszcze na wsiadaniu, trzymaj�c go silnie za r�k� - da�e� mi s�owo, �e jedziesz natychmiast obj�� opiek� nad Misi� i Stasiem; je�li si� cofniesz, zgubisz ich i zgubisz mnie. Nie mam nikogo pr�cz ciebie; ty� dla nich i dla mnie krewnym, ojcem, opiekunem, przyjacielem, wszystkim. Brzemi� wielkie, ale i ty, w oczach moich, wielkim jeste�, d�wigniesz je. - Lub upadn� pod nim. - Nie upadniesz! - zawo�a� Alfred - nie upadniesz; ty� silny. - B�g to wie - smutnie, ca�uj�c przyjaciela i cisn�c d�o� jego, odpar� Ostap. - Jed� spokojny. Uczyni�, co tylko b�d� m�g�, po�wi�c� si� nie ogl�daj�c na siebie, na jutro, na nic. Je�li ta ofiara, jak tyle innych na �wiecie, zostanie daremn�, nie mnie miej za z�e. Bior� za �wiadka tego, kt�ry widzi wszystko, �e krwi nawet mojej nie po�a�uj� dla was. W milczeniu �cisn�li si� raz jeszcze i Alfred szybko pop�dzi� konia, nie chc�c wi�cej patrze� na twarz przyjaciela, tak w tej chwili blado�� jej, zas�pienie srogim dla niego by�o wyrzutem. Ostap pozosta� w ganku, przykuty do progu, os�upia�y, w tym stanie znu�enia umys�owego, w kt�rym ci�ko jest otrz��� my�li i przyj�� do siebie. Ca�y prawie dzie� sp�yn�� mu na rozmy�laniu o przysz�o�ci, na rozpatrywaniu zostawionych przez Alfreda papier�w, na planach i mierzeniu si� z ci�arem, jaki mu w spadku pozosta�. Ku wieczorowi, niepodobny do siebie, spracowany wyt�eniem my�li i uczu�, powl�k� si� biedny pod d�bowy krzy� sw�j, spojrza� na ten znak, przypominaj�cy nam codziennie wielk� ofiar� bosk�, i �zy, dawno mu nieznane, jak dzieci�ciu pu�ci�y si� z oczu obficie. - Mistrzu po�wi�ce� i mistrzu cierpienia! - zawo�a� z g��bi duszy - naucz mnie, co mam czyni�. Ty widzisz, �e mi nie �al niczego, �e dr�� tylko przed ogromem powinno�ci, ale si� jej spe�ni� nie wzdragam. Kieruj mn�, �ebym nie zachwia� si�, nie os�ab�, nie upad�. I m�wi�c te s�owa, rzuci� si� na kamie� bezsilny, na wp� omdla�y. Dobry wiecz�r! - odezwa� si� weso�y g�osik Jaryny, kt�ry zabrzmia� dziko i sprzecznie w uszach Ostapa. Podni�s� g�ow�, spojrza�, nie wiedz�c z pocz�tku, ani kto m�wi�, ani co powiedziano do niego; potem, powoli wpatruj�c si� w twarz u�miechni�t� wie�niaczki, odpowiedzia� jej przywitaniem, ale tak cichym, �e ledwie dos�ysze� go mog�a. �atwo jej by�o dostrzec, �e Ostap nie by� w zwyczajnym stanie duszy: twarz, oczy, g�os zdradza�y niezwyk�e poruszenie, bole��, znu�enie; popatrzy�a na niego dziewczyna i z uczuciem spyta�a: - Co to wam? - Mnie? Nic, jak widzicie. - O! co� wam jest! Wszak�e�cie nie chorzy? - Nie, nie. - A c� to si� wam sta�o? - Co? Tak jak nic. Tylki mi �al tego spokojnego jaru, tej cichej chatki mojej i was wszystkich. - Dlaczego �al? �ywo podchwyci�a Jaryna przysuwaj�c si� ku niemu. - Bo wszystko to opu�ci� trzeba. - Jak to? dlaczego opu�ci�? Ja was nie rozumiem. - Jutro, za kilka dni najdalej, pojad�. - No! I powr�cicie. - Kt� wie jad�c, czy powr�ci? - Albo� mo�ecie odjecha� daleko, na d�ugo? - Musz�. - E! To wy mnie tylko straszycie! To by� nie mo�e, to by� nie mo�e, nie, nie. - Tak przecie jest. Jaryna pu�ci�a z r�k skopek, kt�ry trzyma�a, spojrza�a ob��kanym wzrokiem i zakrzykn�a: - Jak to! to wy doprawdy... to ty doprawdy odje�d�asz? - I daleko, i na d�ugo - rzek� Ostap. - A ja?! - zawo�a�a dziewczyna - a ja?! S��wko to wyrwa�o si� jej z ust mimowolnie, pr�dkie jak my�l, nie postrze�one przez ni� sam�. Gdy us�ysza�a w�asny g�os, zawstydzi�a si�, spu�ci�a oczy, zap�aka�a, sp�oniona rumie�cem, nie �miej�c ju� ani podnie�� wzroku, ani si� odezwa�: pier� jej tylko silnie si� poruszy�a wstrzymywanym uczuciem. Ostap z lito�ci� patrza� na ni� i duma� co�, duma�, duma� w sobie, a� zbli�ywszy si� ku niej i wzi�wszy j� za r�k�, posadzi� na kamieniu przy sobie. Pierwszy to raz dotkn�� si� jej d�oni, pierwszy raz biedna Jaryna poczu�a si� tak blisko niego i wielki smutek, kt�ry przed chwil� wyrwa� jej z ust tyle m�wi�cy wyraz, stopi� si� w szcz�ciu bez granic. Rodzaj mi�ego ob��kania zawr�ci� jej g�ow�, oczy �z� jeszcze zasz�e za�mi�y si�, usta u�miechn�y, r�ce pod dotkni�ciem jego zastyg�y i zadr�a�y. A Ostap? - on przecie by� zimny jak kamie�, na kt�rym siedzia�, i dr�enie Jaryny nie przesz�o do jego piersi, w kt�rej by�a tylko smutna lito��; on tylko my�la� i rachowa� prawie samolubnie, a dziewcz� ani si� dorozumiewa�o, �e mia�o by� tylko k�kiem nieznacz�cym, potrzebnym do obrotu osnutych plan�w przysz�o�ci. Wstydz�c si� i p�on�c Jaryna podnios�a oczy na niego: spodziewa�a si� w nim znale�� wi�cej wyrazu i inne uczucie, a ch�odne tylko zmy�lenie powia�o ku niej z wejrzenia Ostapa. Wstyd powt�rnie j� ogarn��. Ukry�a czarne swe oczy, z kt�rych �za gorzka wytrys�a. Przed chwil� szcz�liwa, za��da�a umrze� gwa�townie. Porwa�a si�; Ostap j� lekko za r�k� powstrzyma�. - Jaryno - rzek� tym g�osem, kt�remu by�a pos�uszn� jak dzieci� s�owom ulubionej matki - widz�, �e tobie mo�e cho� troch� za mn� �al b�dzie? - Troch�! - szepn�a dziewczyna z oburzeniem - m�wisz troch�! Na co �artowa�? po co k�ama�? Ja bym... ja bym... umrze� chcia�a, gdy by si� to godzi�o, tak mi �y� b�dzie ci�ko bez ciebie. - �wiat wielki, ludzi wiele; tak ci si� dzi� zdaje, a jutro zapomnisz - rzek� nie bez wzruszenia Bondarczuk. - Kobieta nie zapomina. - P�ki kocha - smutnie m�wi� Ostap; ale Jaryna s��w jego nie dos�ysza�a, tak by�a ca�a ogarni�ta dziwnym po�o�eniem swoim i zbli�eniem si� do niego. - Wi�c troch� pot�sknisz za mn�? Dziewcz� milcza�o. - Ale za miesi�c, za dwa, za cztery, z jesieni� przyjd� swaty ze wsi s�siedniej od w�jta, od Tymona, od starosty, z bogatej chaty, od �adnego parobka i Jaryna p�jdzie za m��. - Nie! - kr�tko, ale stanowczo odezwa�a si� podnosz�c oczy - nie! - A jak rodzice ka��? - Nie ka��; a gdyby kazali, to im do n�g upadn� i wyprosz� si�. - A jak pan ka�e? - Uciekn�, a za m�� nie p�jd�! - Dlaczego? - Na co k�ama�? Na co d�u�ej ba�amuci�? - zawo�a�a gor�co - nie p�jd� za nikogo, bo nie p�jd� za Ostapa. - Ale Ostapa nie b�dzie. - B�d� czeka�, a� powr�ci. - A gdyby nie wr�ci�? - No, albo� to �ycie d�ugie? Dni d�ugie, a �ycie kr�tkie - m�wi�a ciszej. - A gdyby - rzek� z wahaniem i powolnie Ostap - gdyby Ostap na odjezdnym poszed� do matki i do ojca i poprosi� ich o ciebie, i zaprowadzi� ci� do cerkwi?... Dziewczynie g�osu zabrak�o, rzuci�a mu si� na szyj� i krzyk tylko dziwny, dziki, co� na kszta�t g�osu zwierz�cia wyszed� z jej piersi. - S�uchaj mnie - rzek� zimno i z pewnym smutkiem Ostap - b�dziesz moj� �on�, ale na d�ugo musisz pozosta� sama, bo ja st�d oddali� si� musz�; zabra� ci� z sob� nie mog�... i nie wiem, czy powr�c� nawet. - Po c� ten �lub? - smutnie spyta�a Jaryna. - Zobaczy� tylko s�oneczko i na wieki za�lepn��! - Kt� wie? Mo�e i wr�c�, a w�wczas b�dziemy tu �yli razem na chutorze... i... Nie dom�wi�, bo to �ycie, kt�re dla Jaryny �wieci�o s�oneczkiem, dla niego wydawa�o si� chmur� czarn�. Za�ama� r�ce, westchn��, zamilk�. Jaryna by�a w stanie bliskim ob��kania; w g�owie jej miesza�y si� czarne i jasne my�li, nadzieje i strachy; nie rozumia�a, co si� z ni� dzia�o, nie mog�a sobie wyt�umaczy� s��w ukochanego, ani jego obietnic ani gr�b, kt�re w nich brzmia�y. Ostap tymczasem bola�, cierpia� i my�l jego by�a gdzie indziej. M�wi� sobie: - Ani w jej, ani w moim sercu nie zgas�o to uczucie, kt�re zwykle m�odo�� rozpala, a lata gasz� powolnie. Prze�yli�my nadziej� zapomnienia si� wzajemnego. Oboje nie jeste�my jeszcze tak swobodni, tak oboj�tni, �eby�my si� zbli�y� mogli bez wzdrygnienia, bez niebezpiecze�stwa... Alfred a� nadto wyra�nie powiedzia� mi to sto razy. Uciek� pe�en wiary we mnie. Nie chc� si� splami�, nie chc� go zawie��. C� pocz��? Oto stan� przed ni� winowajc�, stan� takim, �eby mnie kocha� nie mog�a: uka�� si� jej zdzicza�ym, zardzewia�ym samotno�ci�, oboj�tnym, niepomnym przesz�o�ci, jak bym jej nigdy nie rozumia�; uka�� si� jej szcz�liwym, pojad� do niej m�em pi�knej Jaryny. Ona mn� pogardzi, litowa� si� b�dzie, kocha� nie potrafi, por�wna mnie z Alfredem i serce jej sk�oni si� ku oddalonemu. Zimny ten rachunek gwa�townej nami�tno�ci, kt�ra wrza�a dot�d w jego sercu, by� najwy�szego po�wi�cenia si� znamieniem. Prawdziwie, tylko wielka dusza do takiej ofiary by�a zdolna - do ofiary, kt�ra ju� sob� ca�e obejmowa�a �ycie. Umrze� dla kogo w chwili podniesionego wysoko uczucia daleko �atwiej, ni� po�wi�ci� mu z rozmys�em wszystkie dni swoje do ostatka, dni t�skne, czarne, ci�kie, nieprzebyte. Potrzeba mu by�y poni�y� si� tym po�wi�ceniem w oczach jedynie ukochanej, a reszt� pozosta�ych lat sp�dzi� z Jaryn�, kt�rej nie kocha�, dla kt�rej czu� tylko ch�odn� lito��, a bra� na siebie obowi�zek uszcz�liwi� j�. My�la� wprawdzie, �e szcz�cie prostej kobiety niewiele wymaga� b�dzie - niezale�no�ci troch�, swobody i dobrego mienia, a czasem pieszczonego s�owa. Na dwie cz�ci rozdzieli�a si� ta wielka ofiara, si�gaj�ca a� do grobu. Odt�d ani spoczynku, ani wytchnienia, ani �zy po��da� mu nie by�o wolno: powinien by� cierpie�, udawa� szcz�cie i z weso�� twarz� p�on�� na stosie, w�asn� na�o�onym r�k�. Po przestanku milczenia odezwa� si� do Jaryny, kt�ra sama nie wiedz�c czego p�aka�a: - Dop�ki ja nie powr�c�, ty tu zostaniesz na chutorze moim, b�dziesz mi gospodarzy� i czeka� tu na mnie. - Tu? - spyta�a z troch� weselszym u�miechem. - O! to przynajmniej dobrze! Ale na c� wam jecha�? - Potrzeba, potrzeba koniecznie; o to nie pytaj. Dziewczyna ruszy�a ramionami. - Jutro - doda� Ostap - przyjd� po ciebie do ojca i matki. - A! I do pana! Cicho rzek�a wie�niaczka. - Wszak bez pana nic nie b�dzie; jestem jedynaczk� u ojca. - Prawda! Tu nawet mo�e by� trudno��. - O! i ja tak my�l�! Kilka ju� razy chcieli mnie do drugiej wsi dawniej jeszcze, p�ki ja was nie zazna�am. Rodzice byliby wydali, bo si� taki dobrze trafi�o, ale pan nie zezwoli�. - Czemu? - Boby taki robotnika straci� ze wsi - odpowiedzia�a Jaryna - a nasz pan wielki gospodarz! Noc nadchodzi�a szybko i dziewczyna opatrzywszy si� nareszcie, �e jej w chacie niespokojnie oczekiwa� b�d�, porwa�a si� z kamienia i po�egna�a Ostapa; pobieg�a, nie dowierzaj�c jeszcze temu, co s�ysza�a, co nios�a z sob� do chaty. Ostap pozosta� w miejscu, korzystaj�c z ostatnich mo�e w �yciu, je�li nie szcz�liwych, to swobodnych godzin, w kt�rych m�g� by� sam z sob�, z my�lami i z nierozwalon� jeszcze w gruzy przesz�o�ci�. Nazajutrz rano potrzeba si� by�o wybiera� do rodzic�w Jaryny i do dworu, gdy� wyjazd do Ska�y, gdzie na� oczekiwa�a �ona Alfreda, nagli�, a przed wyborem w t� podr� Ostap musia� i postanowi� by� �onatym. Powiedzia� sobie, �e stanie przed Michalin� i odzieraj�c si� z wszelkiego, jaki dla niej m�g� mie� uroku, dobrowolnie, chcia�, �eby nawet podobie�stwo nie zosta�o dawnemu uczuciu od�y� w nowych stosunkach. Trzeba wi�c by�o �pieszy�, bo interesa Alfreda, opuszczona �ona i dzieci�, otoczone nieprzyjaci�mi, pr�dkiego prosi�y ratunku. Ze dniem wi�c wczesnym wsiad� na mierzyna swego Ostap i podolskimi parowy i �anami zielonymi pobieg� do wsi, do rodzic�w Jaryny. Zasta� ich oboje u wr�t chaty, bo stary Ku�ma dopiero si� na pole wybiera�, d�ubi�c co� ko�o wozu; �ona podawa�a mu torb� z chlebem i s�onin�, i flaszk� z wod�; c�rka sta�a we drzwiach chaty. Ku�ma by� pod�y�ym ju� cz�owiekiem, lat blisko pi��dziesi�t, barczysty, wzrostu s�usznego, opalonej twarzy, czarnego podgolonego w�osa; spu�cisty w�s nadawa� mu powa�n� min�. Zna� by�o, �e �ycie zesz�o mu w pracy, bo i r�ce namulane, i twarz ogorza�a, a zmarszczkami poorana, dowodzi�y tego. �agodny, pokorny, niedaleko spogl�daj�cy w przysz�o��, rad by� swojemu �yciu, niewiele ��daj�c od losu, byleby mu na polu urodzi�o, w oborze nie chorowa�o i na jarmarku si� powiod�o. Dzie� od dnia ci�gn�� sobie �ycie, nie my�l�c o nim, nie bardzo �ami�c g�ow� nad jutrem i szukaj�c zawsze sposobu upatrzenia sobie czego� dobrego nawet w tym, co dla niego by�o przykre i gorzkie. �on�, dobr� kobiecin�, ale ruchaw�, niespokojn� i do zbytku k�opocz�c� si� wszystkim, zawsze strofowa� za te frasunki bez powodu, za lamenta nad ka�dym zabranym przez jastrz�bia kurcz�ciem, za strachy przedwczesne i niepotrzebne. Ile razy Kulina pocz�a rozwodzi� przed nim �ale, odpowiada� swoj� zwyczajn� piosnk�: - A Pan B�g? Kulina by�a such� kobiecin�, z �ywymi bardzo oczyma, roztropnym wejrzeniem, ale twarz jej nosi�a �lady schorowania i sk�opotania; cer� mia�a wy��k��, usta zblad�e - i cz�sto kaszel przerywa� jej mow�. Ostap zbli�y� si� do nich, a jak tylko go ujrzeli, otoczyli go rado�nie witaj�c ka�dy po swojemu. Ku�ma u�miechn�� si� szeroko, wo�aj�c: - B�g zap�a�! Przecie�e�cie o nas pami�tali! Cz�� II A Kulina bij�c si� po g�owie, doda�a: - W�a�nie nie mamy go czym tak przyj��, jak potrzeba i jakby si� chcia�o. To zawsze nieszcz�liwie! - No, batku - rzek� powa�nie, zdejmuj�c czapk�, Bondarczuk - s�u�y�em ja wam, jak mog�em, a teraz do was z pro�b� przyszed�em; nie odm�wicie� mi nawzajem. Stara uderzy�a si� po twarzy. - Nieszcz�cie! Czego on to za��da? Ku�ma odkry� tak�e pod�ysia�� g�ow�, i tr�c w r�ku barani ko�pak, odezwa� si�: - Nie godzi si� tak m�wi�. Co ka�ecie, to zrobimy. Albo my tacy ludzie, �eby nas potrzeba jeszcze prosi�? - Pos�uchajcie, s�owo jedno i o wszystkim wiedzie� b�dziecie. Ja ju� starych naszych obyczaj�w zapomnia�em i nie mam komu, jak B�g przykaza�, przyj�� do was o to prosi�, czego od was chc�; przyszed�em wi�c sam i z go�ymi r�koma; darujcie, cho� to nie o ma�o co chodzi. Ja kocham wasz� Jaryn� i prosz� o ni� u was za �on�. Ku�ma a� czapk� z r�k wypu�ci�, a stara plasn�a w d�onie obracaj�c si� ku c�rce. - Ej! Czy� to prawda?! - zawo�ali oboje, a dzi