6449

Szczegóły
Tytuł 6449
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6449 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6449 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6449 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jadwiga �uszczewska PAMI�TNIK DEOTYMY 1834 � 1897 I WIECZORY PONIEDZIA�KOWE Pocz�tek ich si�ga jeszcze 1834 r. Warszawa, tylko co dotkni�ta szeregiem ci�kich wstrz��nie� politycznych, by�a wtedy zupe�nie g�ucha i obumar�a. Pierwszy dom moich rodzic�w da� has�o do rozbudzenia umys��w i do wskrzeszenia �ycia towarzyskiego. M�j ojciec i moja matka byli na�wczas m�od� par�, zaledwie od pi�ciu lat pobran�; �adne z nich nie liczy�o jeszcze lat trzydziestu. Wieczory u nich nie zosta�y bynajmniej przedsi�wzi�te w uroczystym celu otworzenia �salonu literackiego�; by� to po prostu dzie� wybrany w tygodniu dla przyjmowania przyjaci� i znajomych. Ale oboje gospodarstwo nosili na sobie cechy wyj�tkowe, a przyjaci� i znajomych m�drze umieli dobiera�. Tote� nie min�o wiele czasu, a ju� dom ich przyci�gn�� wszystko, co by�o najlepszego w stolicy i kraju, i zacz�� wzajem na nie promieniowa�. Rodzice moi mieszkali wtedy na Nowym �wiecie w tak zwanej Kamienicy Misjonarskiej, stoj�cej naprzeciw pa�acu ksi���t Sapieh�w (p�niejszego domu Andrzeja Zamoyskiego). Mieszkanie by�o niedu�e, umeblowane �adnie, chocia� bez przepychu, po obywatelsku. W niebieskim saloniku zbiera�o si� k�ko nieliczne, ale za to tak wyborne, �e jeszcze w kilkana�cie lat p�niej, za czasu naj�wietniejszych t�umnych poniedzia�k�w, s�ysza�am, jak moja matka wspomina�a z �alem owe pierwotne zebranka i twierdzi�a, �e ze wszystkich te by�y najrozkoszniejsze, bo wtedy zgromadza�y si� tylko same osobisto�ci wybitne, wtedy toczono porz�dne rozprawy religijne i filozoficzne lub wyprawiano szermierk� na b�yszcz�ce dowcipy. Bywa�a tam hr. Rozalia Rzewuska, s�ynna z nieszcz�� i z rozumu, zaprzyja�niona z moj� matk�, kt�rej dawno wr�y�a wielki wp�yw na spo�ecze�stwo nasze, bo zawsze w niej dostrzega�a dar podniecania i jednoczenia umys��w. Bywa�a i jej c�rka, nie mniej rozumna, Kaliksta Rzewuska (p�niejsza ksi�na Teano), kt�rej co prawda nie pami�tam, ale o kt�rej m�skich pogl�dach i lapidarnych orzeczeniach nas�ucha�am si� niema�o dziw�w. Bywa� minister Stanis�aw Grabowski, kt�rego rozmowa oryginalna i paradoksalna by�a nieustannym fajerwerkiem. Bywa� Stanis�aw Kossakowski (ojciec, przedstawiaj�cy si� wtedy w ca�ej �wietno�ci swego powabu i dowcipu. Bywa� doktor Sauvan, s�awny lekarz, porywczy my�liciel, ci�ty protestant, kt�ry pod wp�ywem mojej matki powoli zmieni� przekonania i przed sam� �mierci� przeszed� na katolicyzm. Wiele jeszcze innych nazwisk przesuwa mi si� przez pami��, ale nie �miem ich tu k�a�� na domys�, bo z owych czas�w nie posiadam �adnych pi�miennych dowod�w. Dopiero w roku 1842 ojciec m�j wpad� na wyborny pomys� zapisywania go�ci poniedzia�kowych. Czyni� to odt�d wiernie przez lat kilka. Potem te zapisy prowadzi�a dalej moja siostra, potem ja si� ich podj�am, i tak powsta� rodzaj kroniczki, kt�ra wprawdzie jest niezupe�na, bo poci�ta kilku znacznymi przerwami, jednak daje wyobra�enie o przebiegu lat owych i dzisiaj dla mnie stanowi nieoszacowan� pami�tk�. 2. W chwili, gdy si� te zapisy zaczynaj�, to jest w po�owie r. 1842, mieszkali�my ju� gdzie indziej. Przeprowadzka by�a niedalek�, bo tylko naprzeciw, do tego pa�acu Sapieh�w, kt�rego dziedziniec z okr�g�ym trawnikiem i z�ocon� krat� przez lat kilka rysowa� si� poku�nie przed naszymi oknami. Ksi�na Sapie�yna, mieszkaj�c wci�� za granic�, odnaj�a nam po�ow� swego apartamentu. By� on na dole, bardzo pi�kny: Okna wewn�trzne, si�gaj�ce od sufit�w do posadzek, tworzy�y szereg drzwi szklanych, wychodz�cych na ogr�d. �w ogr�d, wyj�tkowo spory, posiada� mn�stwo starych lip i kasztan�w, mia� i troch� kwiat�w, i winniczk�. Przyj�cia odbywa�y si� tu w dw�ch pokojach. Najpierw wita� go�cia salon obszerny o trzech drzwiach ogrodowych, o �cianach jasno��tych, ubranych szeregiem portret�w familijnych. (Odt�d w ka�dym ju� mieszkaniu salon zawsze bywa� u nas ��ty, bo doszli�my do przekonania, �e taki najweselej si� o�wieca). W salonie tym, przy meblach pokrytych czarnym w�osiem, sta�y r�ne serwantki oraz szafki lustrzane, a w nich pe�no br�z�w, zegar�w, drogocennych fraszek, przewa�nie za� mn�stwo fili�anek cudnie malowanych, kt�rych widokiem dzieci�ce moje oczy nigdy si� dosy� nasyci� nie mog�y. Za salonem by� pok�j mojej matki o dw�ch oknach �angielskich� (to jest podnoszonych w g�r�), z pi�kn� biblioteczk� i marmurowym kominkiem, przy kt�rym w zimie go�cie lubili si� zgromadza�. Na �cianach jasnozielonych widnia�y r�ne pos��ki, jako to Joanny d'Arc i Kopernika, a zw�aszcza ja�nia�y dwa obrazy, przedstawiaj�ce dwie Sybille; by�y to pi�kne kopie D�browskiego, zdj�te z Tycjana i Guerina. Mniejsze zebrania poniedzia�kowe odbywa�y si� w zielonym pokoju; gdy wi�cej go�ci przysz�o, kr��ono po salonie, a w pogodne letnie wieczory zasiadano nieraz w ogrodzie, przy �wietle b��kitnej lampy, nad kt�r� szumi�ce drzewa tworzy�y nieprzeniknione sklepienie. W obszerniejszym mieszkaniu k�ko poniedzia�kowe mocno si� rozszerzy�o. Zapisy coraz g�ciej wspominaj� imiona znane w literaturze. Spotykamy tam cz�sto Aleksandra Tyszy�skiego, ma�ego cz�owieczka o czarnej a m�drej g�owie, o zacnym sercu i przedziwnym pi�rze. Przy nim zjawia si� Feliks Zieli�ski, tak�e niedu�y, cieniutki, z profilu przypominaj�cy Napoleona w czasach Konsulatu, trze�wy publicysta, w rozmowie �wawy, ale uszczypliwy, jak osa. Ci dwaj byli przez lat kilkana�cie tak wierni naszym zebraniom, �e trzeba ze �wiec� szuka� .poniedzia�ku, gdzie by nie sta�y ich nazwiska. Cz�stym te� w�wczas go�ciem jest Micha� Bali�ski, z�ote serce, z�oty humor, szacowny pisarz, uroczysty towarzysz zabawy. Szkoda, �e po kilku latach powr�ci� na Litw� i zastawi� po sobie niczym nie zast�pion� pr�ni�. Z literat�w bywa� jeszcze Antoni Szabra�ski, troch� ci�ki, ale zacny i oczytany, Henryk Lewestam o wykwintnym umy�le i g�osie, Gustaw Zieli�ski, stoj�cy w�wczas w ca�ej pe�ni swojej urody i poetycznego rozg�osu, na koniec Dionizy Minasowicz, szpetny jak strach, ale podbijaj�cy wszystkich swoim zapa�em do idea�u i poezji, fanatyk Schillera, wielki przyjaciel naszego domu. Zacz�� bywa� i W�jcicki, jeszcze mo�e szpetniejszy od pana Dionizego, cz�owiek p�ytkiej wiedzy i mizernej uprzejmo�ci, w ka�dym razie jednak po�yteczny szperacz starych rzeczy. Z artyst�w znajduj� dw�ch: jednym jest January Suchodolski, r�wnie dzielny �o�nierz, jak malarz, r�wnie nadobny, jak z�o�liwy. Drugim - budowniczy Id�kowski; cz�owiek jedwabny w stosunkach towarzyskich. Sporo w owym czasie bywa�o duchownych: arcypowa�ny pra�at Dekert; m�ody jeszcze, ale ju� chciwie s�uchany, ksi�dz Bogdan, a przede wszystkim kanonik M�tlewicz, r�wnie wymowny w towarzystwie, jak uczony pisarz. Ros�a te� w salonie i ci�ka armia profesor�w: astronom Jan Baranowski, cz�owiek cichy, z rys�w dziwnie podobny do Brodzi�skiego, oraz towarzysz jego, m�odziutki Pra�mowski, co mia� profil i ruchliwo�� ptaka; dalej geolog Zejszner, troch� zasuszony kawaler, zakochany tylko w nauce i Tatrach, o kt�rych cuda ju� wtedy rozg�asza�, cho� jego nast�pcom si� wydaje, �e oni dopiero wynale�li Karpaty; � na koniec Antoni Waga, entomolog europejskiej s�awy, encyklopedia wszech nauk chodz�ca, orygina�, jakiego �wiat nie widzia�, pochlebny i zabawny, ale zdradny, bo szydz�cy ze wszystkich i wszystkiego. W r. 1843 zjawia si� Aleksander Przezdziecki, m�ody jeszcze, a ju� zapracowany w dzie�ach literackich i archeologicznych. Ca�� falang� bywaj� �ubie�scy: Jan, Henryk, genera� Tomasz, a zw�aszcza syn jego, Leon, ten dyktator pi�knego towarzystwa, o kt�rym matka moja opowiada�a, �e �kiedy wejdzie do salonu, to jakby tam wniesiono zapalon� lamp�. On to powiedzia� o domu moich rodzic�w: - Ce n'est pas un salon, c'est une institution. S�owa te nieraz p�niej przekr�cano, nieraz je mniej lub wi�cej szcz�liwie do innych okoliczno�ci przystosowywano, ale w�a�ciwie nale�� si� one wieczorom poniedzia�kowym i si�gaj� jeszcze owych czas�w, bo ju� w dzieci�stwie je s�ysza�am. Z innej m�odzie�y najcz�ciej przedstawiaj� si� w zapisach: Ludwik G�rski, szerz�cy ju� poj�cia Ozanama; Wincenty Grzyma�a, m�odzieniaszek figlarny i muzykalny, wreszcie Edmund Chojecki, �adny blondyn o mdlej�cym wejrzeniu i rozt�sknionym g�osie, kt�rym lubi� deklamowa� poezje, wypowiadane z przesad�, ale i z pewnym wdzi�kiem. Z przejezdnych zjawia si� czasem, tylko co ze szk� wysz�y, a ju� sypi�cy iskrami, istny Chochlik, Roger Raczy�ski; czasem z wiejskiej swej pustelni przybywa, pe�en wymowy i cnotliwego zapa�u, filozof Go�uchowski; czasem, r�wnie zapalony, ale twardszy i surowszy, Pawe� Popiel; niekiedy margrabia Aleksander Wielopolski zje�d�a ze swego Chrobrza, gdzie przez trzydzie�ci lat kuje wielkie plany, za ka�dym pobytem nie omieszkuje ucz�szcza� na ulubione sobie :poniedzia�ki, gdzie ju� wszystkich zdumiewa swoj� magnack� nieprzyst�pno�ci� i majestatem godnym wielkiego Buddy. Czasem zjawiaj� si� i dalsi go�cie. I tak, w 1842 r. ja�nieje na poniedzia�kach Karol Estridge, podr�nik angielski, o kt�rego rozumie i uroku jeszcze we dwadzie�cia lat p�niej rodzice moi wspominali. W nast�pnym roku 1843 zjecha� do Warszawy starozakonny, profesor D�nemarck, z przydomkiem der Wundermann, albowiem umia� na pami�� ca�e Pismo �wi�te. Zaproszony do nas, jako rzadkie curiosum, by� na wieczorze 23 stycznia. Pami�tam go doskonale, bo cho� by�am dopiero o�mioletni� dziewczynk�, zawo�ano mnie wtedy wyj�tkowo do go�ci, a�ebym i ja si� te� przypatrzy�a �cudownemu cz�owiekowi�. Posta� to najbardziej rabiniczna, jak� kiedykolwiek widzia�am. Siedzia� w czarnej jedwabnej symarze, z bia�� po pas brod�, z twarz� jak �mier� powa�n�. Przed nim le�a�y rozwarte stare, ogromne ksi�gi. Kr�ci� si� te� przy nim czarnobrody pan Goldschmidt, tak�e zapewne rabin czy podrabin, towarzysz jego i jakoby �Kornak�, bo z wielkim niepokojem �ledzi� pr�by, na jakie brano Wundermanna. Go�cie kolejno przyst�powali do infoli�w i, przerzucaj�c karty, na wyrywki wymieniali numer ��danego wersetu. M�drzec, po chwili namys�u, odpowiada� powoli, a zawsze szcz�liwie. W jakim odpowiada� j�zyku, nie wiem dok�adnie, zdaje mi si�, �e w niemieckim. Co wiem tylko na pewno, bo mnie ten szczeg� mocno w�wczas uderzy�, to �e przy ka�dym namy�le malowa�o si� na jego twarzy bolesne wysilenie, dowodz�ce, jak wiele go musia�a kosztowa� ta szalona praca pami�ci. W tym�e roku 1843 spotykam pomi�dzy go��mi poniedzia�kowymi drugiego podr�nika angielskiego, pana Johna, oraz Francuza-melomana, m-r le Chevalier de Gonnet, qui disait la Romance, jak nikt w �wiecie. Damskie towarzystwo bywa�o zapraszane oszcz�dnie i ogl�dnie. Matka moja twierdzi�a, �e aby rozmowa sz�a dobrze, trzeba mie� co najmniej dwa razy tyle pan�w co pa�, i to pa� wyborowych. Ba�a si� jak ognia tych pustych lalek i tych szarych g�si z g�skami, co to obszed�szy salon w kolute�ko, zmieniaj� go na �wi�tyni� nud�w, podczas gdy m�czy�ni, stoj�c pod piecem lub drzwi podpieraj�c, przypatruj� si� im bezczynnie, a przy pierwszej sposobno�ci czmychaj� do bocznych pokoj�w, aby tam si� bawi� mi�dzy sob�. Wabi�a wi�c tylko te damy, kt�re si� odznacza�y rozumem, talentem albo przynajmniej wyj�tkow� pi�kno�ci�. Bywa�a tedy pani wojewodzina Nakwaska, autorka co prawda po�lednia, osoba ma�o przyjemna, bo gadaj�ca wszystkim prawdy (czytaj: niegrzeczno�ci), ale szanowana dla wieku i napoleo�skich tradycji; bywa�a wytworna i z�o�liwa pani Rautenstrauchowa; powabna i ci�ta pani Katarzyna Lewocka; �adniutka i milutka panna Walentyna Trojanowska; bywa�a na koniec Narcyza �michowska, kt�r� moja matka pierwsza wyprowadzi�a z ukrycia i postawi�a na towarzyskim �wieczniku, wynosz�c pod niebiosa jej poezje, kt�rych nikt jeszcze w�wczas nie zna�, ni ocenia�. (Za co, m�wi�c nawiasem, Gabriela odp�aci�a jej si� p�niej gorzk� niewdzi�czno�ci�.) Z dam, �wietniej�cych urod�, odznacza�y si� g��wnie: hr. Franciszkowa Potocka, posta� prawdziwie Tycjanowska - i anielsko-przejrzysta pani Kalergis - obie wysoce muzykalne. Ale po co by�o szuka� obcych bogi�, kiedy w domu ja�nia�a istna czarodziejka? Matka moja, s�ynna z pi�kno�ci, mia�a rysy fantazyjne a l� Greuze, p�e� �nie�n�, �atwo bij�c� rumie�cami, ramiona i r�ce klasyczne, oczy W�oszki, ch�d Hiszpanki. Wszystko to tworzy�o ca�o�� tak ol�niewaj�c�, �e nawet dziesi�� lat p�niej, cho� ju� starsz� c�rk� za m�� wyda�a, cho� ju� by�a babk�, jeszcze gdy sz�a ze mn� przez ulic�, to ludzie na jej widok stawali w zachwycie, a mnie serce ros�o z dumy i rado�ci. Posiada�a te� w najwy�szym stopniu to, co Francuzi nazywaj� �taktem�, a co jest mo�e najwa�niejszym kluczem do towarzyskich powodze�. Posiada�a przy tym i rzadki dar wymowy, to g��bokiej, to b�yskotliwej; s�yn�a z prze�licznego sposobu opowiadania; ale na zebraniach poniedzia�kowych rzadko kto j� s�ysza� d�u�ej przemawiaj�c�, bo tak zawsze kierowa�a rozmow�, a�eby nie sobie, ale swoim go�ciom otwiera� pole do popisu. Ojciec m�j, nie lubi�cy zwraca� na siebie ludzkich oczu, r�wnie ch�tnie w cie� si� usuwa�, i tak oboje, cho� niezwyczajnie wykszta�ceni, cho� wybornie pisz�cy, kryli si� ze swymi darami, a skwapliwie wynosili cudze. St�d powsta�o znane w�wczas orzeczenie, �e: �ka�demu z go�ci, opuszczaj�cych wiecz�r poniedzia�kowy zdawa�o si�, i� by� na nim najwa�niejsz� osob�.� Trudno mi tu jeszcze nie dorzuci� jednego rysu, kt�ry najlepiej maluje skromno�� i rycersko�� mego ojca. Twierdzi� on zawsze i powtarza�, �e poniewa� dom jest wy��cznym kr�lestwem kobiety, a salon wdzi�czn� aren� jej wp�ywu, zatem i zebrania poniedzia�kowe s� wy��cznym dzie�em pani domu. A jednak, ile� on sam si� do tego dzie�a przyczynia� tak niezmordowanymi zabiegami, jak szczeropolsk� swoj� go�cinno�ci�, a zw�aszcza tym wspania�ym szacunkiem, jaki sobie od m�odu umia� u wszystkich zjedna�! Na poniedzia�kowych to wieczorach, pod natchnieniem mojego ojca, jeszcze w r. 1840, powsta� pierwszy zacz�tek �Biblioteki Warszawskiej�, kt�ra te� zaraz z pocz�tkiem 1841 r. zacz�a wychodzi�. Odt�d a� po koniec �ycia zawsze nale�a� do jej sk�adu, serdecznie zajmowa� si� jej losem, zasila� j� niekiedy pracami swego pi�ra, i stale ucz�szcza� na �rodowe sesje redakcyjne, kt�re bardzo lubi�, jako miejsce powa�nej, a razem poufnej pogadanki. Rok 1844 przyni�s� liczny zast�p znakomito�ci. A naprz�d w gronie dam zasiad�a pani Eleonora Ziemi�cka, szczup�a brunetka o nadobnych rysach, o p�omiennych a s�odkich oczach, maluj�cych dobrze jej dusz� i wymow�. Sz�a ona wtedy w�a�nie po tym go�ci�cu Heglowskim, co mia� j� doprowadzi� do Damaszku, i niezmiernie wszystkich zajmowa�a, jako nowy rodzaj osobisto�ci ��cz�cej m�skie rozumowanie z �agodnym wdzi�kiem kobiecym. W tym�e roku zje�d�a te� i filozof innego rozmiaru, powinowaty nasz, August Cieszkowski, jeden z wielkich my�licieli tego wieku, pot�ny pisarz, go�� mi�y w obcowaniu, z twarzy i z m�dro�ci podobny do Sokratesa. Z profesor�w przybywa Dominik Szulc, cz�owiek ogromnej wiedzy, a przy tym wymowy graj�cej tak cudownymi kolorami, jakby jaka� zorza p�nocna. Wymow� t� czarowa� wszystkich; szkoda tylko, �e przy bli�szym poznaniu odpycha� swoj� krwaw� ironi� i zakamienia�ym ateizmem. Z uczonych odznacza si� jeszcze: zacny historyk, Feliks Bentkowski, oraz archeolog, Stronczy�ski. Pokazuje si� ju� czasem w salonie i baron Edward Rastawiecki, ch�tnie lgn�cy do Aleksandra Przezdzieckiego, z kt�rym ��czy go wsp�lno�� literackich i artystycznych d��e�. Obaj wygl�daj� schludnie, spokojnie, zacnie, a wobec potomno�ci zas�u�enie. Z Pozna�skiego zawita� genera� Morawski (niegdy� adiutant mego dziadka ��towskiego), wojak sk�adaj�cy wdzi�czne rytmy, pi�kny zawsze, cho� ju� pod�y�y, przyjemny, cho� nieco sztywny i �atwo ura�liwy. Bywa� te� i syn innego poety, sam tak�e pisz�cy dobrze wiersze, ognisty Andrzej Ko�mian. Z odmiennych zupe�nie stron Parnasu przylecia� raz i odlecia� ptak w�drowny � Kornel Ujejski. A� w po�owie roku zjawi� si� pie�niarz, kt�ry mia� wiele �ycia wnie�� na poniedzia�kowe zebrania. Matka moja znalaz�a w �Bibliotece Warszawskiej� wiersz Do poezji, i podpisany nieznanym nikomu nazwiskiem: Teofil Lenartowicz. Wiersz by� porywaj�cy i tak j� zachwyci�, �e zacz�a si� dopytywa� o autora. Przyprowadzono ch�opca nie�mia�ego, niepozornej postaci. Ale ta nie�mia�o�� pr�dko prys�a; m�ody poeta okaza� si� w rozmowie istnym kameleonem; na przemian to powa�ny, to rzewny, to znowu� wes� a� do pustoty, nasz sielankowy pan Teofil umia� nawet i k�u� ��de�kiem, a biada jego ofiarom! Komu raz �atk� przypi��, ten ju� musia� chodzi� z ni� na wieki. Bywali go�cie z rozmaitych stron kraju: z Krakowa okaza�y ksi�dz-pijar Jakubowski; z Litwy s�ynny ornitolog Konstanty Tyzenhauz, pan m�dry, troch� nied�wiedziowaty, ale w salonie na poz�r ug�askany, bywa� i naj�liczniejszy nadnieme�czyk, pe�en talentu rysownik amator, Antoni Zaleski, tw�rca �Scen Paska� i wielu innych obrazk�w, bardzo �adnych, acz troch� wymuskanych. Z innej m�odzie�y odznaczaj� si� w tym czasie dwaj starsi Kurcowie, wymowni i rozumni, lecz strasznie powa�ni; odznacza si� czupurny Kajetan Suffczy�ski, krewny nasz, przysz�y autor wielu dzie� r�wnie cennych, jak nadobnych, pisanych pod pseudonimem Bodzantowicza. Pojawia si� po raz pierwszy wielki czarodziej salon�w, tylko co wracaj�cy z zagranicy, W�odzimierz Kretkowski, blady, przepyszny m�odzian, o czarnej ogromnej brodzie i wykwintnym, nawet nieco wyszukanym obej�ciu, co wszystko czyni go podobnym do bohatera z romancer�w hiszpa�skich. Na koniec, ku zimie, zje�d�a na sta�y pobyt do Warszawy i zaczyna stale bywa� na poniedzia�kach J�zef Korzeniowski, m�czyzna przystojny, przyjemnie rozmawiaj�cy, ale g�rnie ch�odny dla wszystkich, wyj�wszy � dla pi�knych kobiet. Bo te� on, prawd� m�wi�c, nic nie ceni� w kobiecie, tylko pi�kno��, i cho� w ksi��kach swoich inaczej si� przedstawia, w stosunkach towarzyskich by� pod tym wzgl�dem czystym poganinem. Wszyscy ci literaci, uczeni i arty�ci tworzyli jakby �mietank� poniedzia�k�w, pod kt�r� przyp�ywa�y r�ne inne warstwy. I tak: ludzie mo�nych rod�w: Potoccy, Radziwi��owie, Zamoyscy, Lubomirscy, Giedrojcie, Ma�achowscy, Tarnowscy, Sapiehowie, Sanguszkowie, Tyzenhauzy, Tyszkiewicze, Braniccy; dalej przejezdni obywatele ziemscy, z kt�rymi m�j ojciec, jako radca Towarzystwa Kredytowego i Ogniowego, zostawa� ci�gle w za�y�ych stosunkach � s�owem, wszystkie niemal �ywio�y spo�eczne, kt�re nigdzie indziej nie mog�y, ,a mo�e i nie chcia�y si� do siebie zbli�y�, tu spotyka�y si� rozbrojone urokiem go�cinno�ci, przygl�da�y si� sobie wzajem, naprz�d nieufnie, potem ciekawie, a w ko�cu cz�sto po bratersku. Takie dzie�o �bratania� by�o zaprawd� pi�kne i temu tylko domowi w�a�ciwe. Wprawdzie przez ubieg�e lata Warszawa by�a ju� odzyska�a du�o ruchu i o�ywienia. Sta�o na ro�cie� wiele dom�w otwartych, nier�wnie bogatszych od naszego; b�yszcza�y tam z�ocone liberie, rz�siste o�wietlenia i praojcowskie srebra. Ale w tych domach nikt nie my�la� o popieraniu nauk ani sztuk ojczystych, ani nawet j�zyka ojczystego. Rozmawiano tam po francusku, a gdy si� bawiono, to w spos�b najpospalitszy, bez �adnej wy�szej my�li: jedni ta�cowali, drudzy grali w wista i preferansa, najwa�niejsz� za� chwil� i g��wn� przyn�t� by�a nieodzowna kolacja. �U nas inaczej...� Poniedzia�ki nigdy si� nie zni�y�y do tuzinkowo�ci ta�c�w. Stolik wybity zielonym suknem by� sprz�tem nieznanym w naszym domu. Kolacji te� w nim nie wyprawiano; nie by�o potrzeby uciekania si� do takiej grubej w�dki, skoro i bez niej nigdy nie brak�o go�ci, kt�rzy � jak mawia�a moja matka � do nas ,przychodzili jedynie po �duchowy obrok�. Jednak, opr�cz owego �obroku" podawana by�a i herbata, i koszyk z ciastem wykwintnym, bo branym zwykle od Lessla. Przed p�noc� za� roznoszono �wysta�e� wina w�gierskie i limonad� domowej roboty, a do .niej r�wnie� domowe tartynki, czyli, jak w�wczas nazywano, �kanapki�. Skromne te przysmaczki utkwi�y mi w pami�ci, bo rano przygl�da�am si� cz�sto ich robieniu, a ko�o dziesi�tej z wieczora i my, dzieci, dostawa�y�my w naszym pokoju po szklaneczce limonady oraz po dwie tartynki, przed czym du�o by�o mi�dzy nami wr�b i odgadywa�, jakie te� to kanapki nam przypadn� w udziale, z sardynkami czy z siekanym jajkiem? By�y wprawdzie wtedy w Warszawie niekt�re domy pseudoautorek i ni�szorz�dnych literat�w, gdzie usi�owano zgromadza� si� dla samej przewa�nie rozmowy. Po trzydziestu latach czyta�am nawet w jakiej� broszurze twierdzenie, �e to by�y s a l o n y l i t e r a c k i e. �atwo tak twierdzi� po kilku lat dziesi�tkach, gdy wi�ksza cz�� wsp�czesnych wymar�a i s�owom tym ju� nie zaprzeczy. Ale ja, posiadaj�c dobr� pami�� i dobr� tradycj�, zaprzeczam im bez wahania; �aden z owych dom�w nie m�g� by� mianowany �salonem", a tym te� mniej �literackim". By�y to przygodne herbatki, z rozmait� przypraw�; przy jednych bawiono si� w pensjonarskiego �sekretarza", przy drugich w jadowit� obmow�, przy innych jeszcze w krzykliw� polityk�. I u nas, co prawda, kwit� czasem �sekretarz", ale by� uprawiany tylko w dziecinnym pokoju. Co si� za� tyczy obmowy i polityki, te by�y stanowczo raz na zawsze wykluczone z poniedzia�kowych przyj��, pierwsza, jako grzeszna i szpetna, druga, jako przedmiot rozj�trzaj�cy umys�y i zmieniaj�cy rozprawy na k��tnie. Zreszt�, je�li salon ma by� literackim, to nie ma�e by� politycznym. Istnia�o jednak w Warszawie jedno miejsce zborne, kt�re mog�o by� postawione obok poniedzia�k�w, to niedziele Leona �ubie�skiego. Wprawdzie mia�y one zakres cia�niejszy, bo pozbawiony �ywio�u kobiecego i artystycznego, ale te� i przedstawia�y si� w ramach nier�wnie skromniejszych. Jeszcze przed rokiem kto wszed� na dziedziniec pa�acu �ubie�skich (dzisiaj zburzonego) i spojrza� ponad parter lewej oficyny, ten m�g� widzie� tam trzy okna, wychodz�ce z niewielkiej facjatki. Do niej to niegdy�, co niedziela, pomi�dzy pierwsz� a czwart� po po�udniu, zd��a�y szeregi m�czyzn. Po ciasnych schodkach wchodzili do dw�ch niskich, niedu�ych pokoj�w, gdzie wita� ich cz�owiek wysoki, o krzaczastych jasnych faworytach, o du�ej wyblak�ej twarzy, o wargach wzgardliwie wywini�tych; nie pi�kny, a jednak, rzecz osobliwsza! ga�li przy nim cho�by najpi�kniejsi. Wita� wszystkich i cz�stowa� dobrymi cygarami. Na stole sta�y serdelki, chleb i w�dka. By�o ciasno, t�oczno i dymno, ale bawiono si� cudownie; rozprawiano, jak w parlamencie, a �miano si�, jak na komedii. Najcichszym rozwi�zywa� si� j�zyk, najt�pszym rozwidnia�a si� g�owa, bo wszystkich elektryzowa� ten dziwny gospodarz; sam on odzywa� si� rzadko, zwykle ucinkowo, cz�sto i docinkowo, przecie� na wszelaki przedmiot umia� sypn�� tyle soli attyckiej, �e ka�de jego s��wko w mgnieniu oka obiega�o Warszaw�. Z pocz�tku hrabia Leon chcia� wsp�zawodniczy� z poniedzia�kami po nieprzyjacielsku, chcia� stawia� � jak m�wi� Francuzi � autel contre autel. Ale, jako m�dry �wik, pr�dko zmiarkowa�, �e to z�a strategia. Wi�c zbli�y� si� do moich rodzic�w, zosta� ich wiernym sojusznikiem i oba domy dobrze na tym sojuszu wysz�y. Pan Leon pilnie odwiedza� poniedzia�ki, zawi�zywa� na nich nowe stosunki, werbowa� sobie cennych go�ci, a m�j ojciec nawzajem ucz�szcza� na niedziele, gdzie czyni� mn�stwo znajomo�ci, kt�rymi wzbogaca� swoje poniedzia�ki. Tak oba ogniska u�ycza�y sobie wzajem p�omienia i by�y sobie poniek�d pokrewne, cho� z wielu wzgl�d�w i odmienne; u pana Leona, jako na zebraniach czysto m�skich, rozmowa sz�a swobodniej; na poniedzia�kach sz�a podnio�lej, tym bardziej, �e by�a cz�sto podsycana muzyk�, a zw�aszcza deklamacj�. M�ody Grzyma�a, uprawiaj�cy fortepian po amatorsku, grywa� sztuczki kr�tkie i nietrudne, ale oddane z wielkim wdzi�kiem. Dobrze pami�tam jedn� z nich, zwan� La femme du marin, kt�ra sama niejako w duszy si� �piewa�a, na�laduj�c t�skne rozko�ysanie morza. Pot�niej grzmia� ten�e fortepian opanowany przez przedziwnego wirtuoza, jakim by� Wodnicki, chudy m�odzieniec o czarnych w�osach i nazbyt d�ugich r�kach. S�siadowa� on z nami poniek�d, bo mieszka� na ulicy �wi�tokrzyskiej, a gdy gra� u siebie, to d�wi�ki przep�ywa�y nad murem i rozlega�y si� po ca�ym naszym ogrodzie; nieraz szli�my umy�lnie do przymurkowej alei, aby si� przys�uchiwa� z rozkosz�. Gra� te� kilkakrotnie i na poniedzia�kach, i wr�ono mu pi�kn� przysz�o��. Niestety, nie zdo�a� jej doczeka�. Pewnego dnia nasz ogr�d ucich� � m�odzieniec zgas� na suchoty, a my d�ugo, d�ugo jeszcze, chodz�c pod kasztanami, nie mogli�my od�a�owa�, �e ju� nad nimi nie przep�ywa czarowna harmonia. Cz�stymi bywa�y deklamacje. Niekt�re z nich zostawi�y pami�tne wra�enie. I tak, w 1843 r. pewnego poniedzia�ku Henryk Lewestam przeczyta� nieznan� jeszcze w Warszawie Pie�� o ziemi naszej Wincentego Pola. Tom poezji by� zupe�nie nowy; rzecz by�a czytana prze�licznie, zdumia�a te� i porwa�a wszystkich. Mniej porywu sprawia�o czytanie Minasowicza jego przek�ady z Schillera brzmia�y twardo, jego deklamacja, nie mniej twarda, grzeszy�a pompatyczno�ci�. S�uchano go jednak z powa�aniem, nale�nym szczerej pracy i szczeremu zapa�owi. Ju� co w zapale, to nie ust�powa� mu i Andrzej Ko�mian, kt�ry nieraz wyg�asza� wiersze swego ojca, lub jakie inne utwory. Czyta� niby �� la Osi�ski�, ale ze zbytnim patosem. Chryp�, stawa� ca�y w p�omieniach, a �e by� t�ustawy i krwisty, s�uchaczy bra�a obawa, aby przed ko�cem poematu nie zosta� pora�ony apopleksj�. W r. 1844 da�a si� s�ysze� kilka razy i proza. Ksi�dz M�tlewicz odczyta� swoj� niezwyczajn� rozpraw� �O �wi�tym Wicie i �wiatowicie''. Antoni Waga czytywa� rozprawy naukowe, kt�re by�y uczone, a jednak nie nudne, bo mi�dzy dzieje owad�w i robak�w umia� zawsze zapl�ta� przygody jakiego� robaczka, co mia� amorkowe skrzyd�a i �liczn� damsk� buzi�. Niemniej szcz�liwie wypad�y wyst�py Aleksandra Przezdzieckiego, kt�ry w tym roku czyta� dwie swoje obszerne prace: dramat Jadwig� oraz komedi� Z�oto i sumienie. Pomimo najlepszej ch�ci gospodarstwa s�uchacze nie dali si� do nich przekona�. Niebawem te� m�ody autor zaniecha� dramaturgii, a przerzuci� si� ca�kiem na pole bada� historycznych, gdzie zdoby� sobie z czasem wysokie uznanie. Chojecki cz�stokro� stawa� do deklamacji, srebrzystymi tonami wydzwania� to modnego w�wczas Kirgiza, to wyborn� ba�� Czajkowskiego O �elaznym wilku, to zn�w Laokoona Lenartowicza. Najwi�kszy poklask zdoby� sam Lenartawicz, gdy na jesie� tego� roku czyta� sw�j wiersz, napisany do albumu mojej matki, a zatytu�owany Wspomnienia drzew. Nie spotka�am go dot�d nigdy w zbiorze jego poezji, a jednak jest to jedna z najcudniejszych, zw�aszcza niedom�wione zako�czenie zachwyci�o wszystkich, i d�ugo jeszcze wspominano �zawy g�os autora i owo cwa�uj�ce �dalej... dalej...�, kt�re leci w przysz�o��, jakby dobra wr�ba... Takim by�o mniej wi�cej pierwsze dziesi�ciolecie poniedzia�k�w. Zarys ich niezupe�ny i pobie�ny; nie m�g� wypa�� inaczej, kiedy nie by�am ich naocznym �wiadkiem i kiedy do pierwotnej epoki nie posiadam dostatecznych materia��w. Mo�e nawet kto� czytaj�cy te kartki, zapyta z podziwieniem, jakim sposobem zdo�a�am i tyle odtworzy�? Sposob�w na to znalaz�o si� kilka. A naprz�d, spomi�dzy os�b tu naszkicowanych wiele jeszcze bywa�o na poniedzia�kach wtedy, gdy i ja ju� wesz�am do ich grona. Niekt�re spotka�am p�niej za granic� i obraz ich od�y� mi w pami�ci. Nie ma�o te� zdarze� zapami�ta�am z rozm�w, jakie po ka�dym wieczorze toczy�y si� u nas, o jego przebiegu, jego mniejszej lub wi�kszej �wietno�ci oraz r�nych jego uczestnikach. Czasem trafia�o si� i bli�sze z nimi zetkni�cie. Jak ju� wspomina�am, z okoliczno�ci Wundermanna bywa�y wyj�tkowe zebrania, na kt�re i nam, dzieciom, pozwalano si� stawi�. W lecie za�, gdy czas ciep�y wywabi� wszystkich do ogrodu, my z okien panienkowego pokoju mog�y�my widzie� doskonale i ow� b��kitn� lamp�, i go�ci zgromadzonych wko�o chi�skiego sto�u. Mog�y�my nawet dos�ysze� cz�� rozm�w i deklamacji. A istnia� jeszcze jeden misterniejszy spos�b. W jadalnym pokoju znajdowa�y si� ma�e drzwiczki szklane, zasuni�te zielon� firaneczk�, kt�re prowadzi�y do gabinetu mojej matki. Ot� czasem, jako wielk� �ask�, pozwalano nam nieco uchyli� tego r�bka i zajrze� tam jednym okiem, a�eby�my zapami�ta�y, jak to wygl�daj� ludzie �uczeni� i �poeci�. Du�o ja spoza tej firaneczki nazbiera�am wtedy sylwetek i oto dzisiaj z owych u�amk�w uk�adam sobie t� mozaik�, kt�ra w rysach, wprawdzie grubych, ale podobnych, odtwarza mi do�� wiernie podpatrzon� przesz�o��. 3. Pi�� lat nast�pnych, pocz�wszy od 1845 do ko�ca 1849 r., nada�o nieco inny koloryt poniedzia�kom. Widownia ich tak�e ju� by�a inn�. Zmienili�my zn�w mieszkanie, tym razem nie z dobrej woli, ale pod wynukanym przymusem. Ju� na par� lat pierwej ksi�na Sapie�yna wyda�a by�a c�rk� za hr. Andrzeja Zamoyskiego, kt�ry, wzi�wszy w pos�gu pa�ac, postanowi� razem z �on� zaj�� jego dolne apartamenta. Zostali�my zawiadomieni, �e mamy ust�pi�, jednak�e jeszcze nie zaraz, bo przed wprowadzeniem si� m�odej pary miano ca�y pa�ac odnowi�, a co wi�cej, wybudowa� od przodu wielk� kamienic�. Zrzucono tedy ow� �liczn� krat� i zacz�to roboty. Dziedziniec nagle zmniejszy� si� o po�ow�, trawnik zgin�� pod stosami materia��w i do�ami na wapno; pami�tam, �e oparta na oknie jadalnego pokoju, przygl�da�am si� po ca�ych godzinach tej pracy mularskiej, zupe�nie dla mnie nowej; nade wszystko rzucanie cegie� z r�k do r�k przez powietrze zdumiewa�o mnie, jakby akrobatyczna sztuka. Nikt w�wczas nie przewidywa�, jakie tragedie b�d� si� dzia�y w tych murach, na kt�rych powstawanie patrzy�am, a z kt�rych we dwadzie�cia lat p�niej mia�y pa�� owe pami�tne bomby! Ju� pierwsza ta �fabryka" by�a wielk� dla nas niewygod�; zas�oni�to nam widok Nowego �wiatu; czy go�cie chcieli wej�� do nas, czy my�my chcieli wyj�� z domu, ka�dy musia� brn�� przez g�ry cegie� i przepastne rowy. Wszak�e to jeszcze by�o p� biedy. Gdy kamienica zosta�a pod dach wyprowadzona, wzi�to si� do pa�acu; wprawdzie pan Andrzej Zamoyski, widz�c moj� matk� niepocieszon�, chcia� nam u�atwi� d�u�szy pobyt i kaza� najpierw odnawia� pi�tro, a do�u jeszcze nie tyka�, ale jak si� pokaza�o, by� to w�a�nie najlepszy spos�b obrzydzenia nam tego siedliska; wszystkie okna od ogrodu zastawiono rusztowaniami; gdy�my chcieli siedzie� przed domem, gruzy lecia�y nam na g�ow�; huki, gwizdanie, k��by kurzu dokucza�y od �witu do nocy; nie trzeba nas ju� by�o wyprasza�, z wiosn� 1845 roku uciekli�my sami. Po d�ugich poszukiwaniach rodzice moi osiedli w pa�acu Saskim, kt�ry n�ci� swoj� �wie�o�ci�, bo w�a�nie wtedy Skwarc�w by� go z gruntu odnowi�. Wprawdzie wszystkie mieszkania od Ogrodu Saskiego, o kt�rych moja matka marzy�a, by�y ju� wynaj�te, obiecywano wszak�e, i� po nied�ugim czasie jedno z nich si� opr�ni; w tej nadziei, n a t y m c z a s e m, wzi�li�my mieszkanie dolne od strony Saskiego Placu. Pokoje by�y �liczne i bardzo weso�e. W urz�dzeniu zasz�y niekt�re zmiany; i tak w salonie z owych szafek lustrzanych wyrzucone zosta�y wszystkie br�zy, fili�anki i tym podobne �galanterie�; wszystkie posz�y do wielkiej skrzyni, zwanej s k a r b c e m, gdzie gromadzi�y si� zasoby przysz�ych prezent�w i �siurpryz�. Na miejsce tych fraszek stan�y tam dwoma rz�dami ksi��ki, kt�rych tyle ju� w domu przybywa�o, �e nie wiedzieli�my, gdzie je podziewa�. Tym sposobem salon pozyska� wygl�d nier�wnie powa�niejszy i bardziej l i t e r a c k i. Ale zwyk�� przekor� los�w, jego rozw�j towarzyski w�a�nie w owym czasie straci� cokolwiek na powadze, a za to sta� si� nier�wnie ruchliwszym i gor�tszym. Od Europy sz�y wtedy powiewy harde, ogniste i rewolucyjne, i Warszawa mocno je odczuwa�a, i w naszym domu brzmia�y echa to Mickiewiczowskich prelekcji, to republika�skich teorii, a m�odzie� garn�a si� coraz g�ciej do salonu, gdzie mog�a znale�� pastw� dla umys�u. By�a to wszystko m�odzie� wyborowa pod wzgl�dem wykszta�cenia i talentu; na czele sta�a urocza para dw�ch m�odziank�w, dope�niaj�cych si� wzajem: Lenartowicz i przyjaciel jego, Ignacy Komorawski; obaj ubodzy, obaj natchnieni, mieszkali razem na skromnej facjatce i tworzyli arcydzie�ka. Tworzyli je co tchu przez tydzie�, a�eby w poniedzia�ek przyj�� razem do moich rodzic�w i tam popisa� si� �wie�ym, jeszcze nigdzie nie og�oszonym utworem. Tym sposobem na poniedzia�kach to najpierw da�y si� s�ysze� owe Ma�ki, Wis�y, Kaliny i tyle innych cudnych rzeczy, co potem przesz�y w dobytek narodowy. Ile� razy ja budzi�am si� o drugiej lub i trzeciej w nocy i z dziecinnego pokoju nas�uchiwa�am ca�� dusz�, a nas�uchiwa�am tak pilnie, �e wkr�tce umia�am je na pami�� � i muzyk�, i s�owa. Obok tej pary idealnej zjawi� si� istny diabe�ek, W�odzimierz Wolski, wprawdzie diabe�ek o z�otych w�osach, o �licznej pokusnej postaci, c�, kiedy z�y, z�o�liwy i z�owrogi. Ach, jak ten cz�owiek zmarnowa� dary Bo�e. Dobry r�d, wyborne wychowanie, �adny maj�tek, pi�kno��, talent � wszystko posiada� i wszystko zniweczy�. Ale w owych czasach jeszcze nie przewidywano, jak smutnie on sko�czy. W�a�nie wtedy by� w ca�ym blasku m�odzie�czego pi�ra, m�odzie�czej urody i tej skrz�cej rozmowy, kt�r� ciska� wsz�dzie, jakby z�otym piaskiem. Obok niego jawi� si� inni, mniejsi zdolno�ciami, ale tak�e �wietni m�odzie�cy, jak Morzkowski o my�l�cej postaci, wdzi�czny deklamator, jak ci�ty i b�yskotliwy Niewiarowski, pos�pny J�zef Komierowski, chmurny poeta o �Chrystusowej twarzy�, i wielu jeszcze innych p�-lw�w, p�-cygan�w. Z nimi razem wtargn�� do naszego domu �ywio� niezmiernej weso�o�ci, bawiono si� nieraz do wschodu s�o�ca i po wschodzie s�o�ca. Nieraz przysz�o go�ciom poda� i �niadanie. Ale ta weso�o�� trzymana by�a zawsze w karbach �dobrego tonu� o wysokiej poezji. Moi rodzice oboje posiadali dziwny dar takiego panowania nad umys�ami, nawet najkrn�brniejszymi. Z ci�kich nabytk�w owej epoki trzeba wymieni� Hipolita Skimborowicza, kt�ry by� w owe czasy pos�gowym demagogiem, a zawsze twardym weredykiem, oraz Wojciecha Jastrz�bowskiego, ten cz�owiek, zacny z ko�ciami, wielk� mia� sympati� u m�odzie�y, chocia� dla mnie ta mi�o�� stanowi�a zawsze prawdziw� zagadk�, bo, moim zdaniem, by� to jeden z najwi�kszych pod s�o�cem nudziarzy, tym nudniejszy, �e samouk, zatem przekonany, i� on pierwszy odkry� porz�dek �wiata i pierwszy zrozumia� przeznaczenie cz�owieka. Ale kto by� wtedy bardzo �wietnym, to Franciszek Salezy Dmochowski, odwieczny przyjaciel moich rodzic�w; mieszka� w on czas na wsi, zjawia� si� jednak cz�sto i zasypywa� towarzystwo dowcipami; przypominaj�cymi zebrania u genera�a Krasi�skiego. W owych te� latach zjecha� z Rzymu klasycznie pi�kny, klasycznie uprzejmy i �licznie maluj�cy, Ksawery Kaniewski. Z uczonych pokazuje si� m�ody doktor Cha�ubi�ski, a wkr�tce po nim i Aleksandrowicz, botanik. Na koniec przybywa nam bardzo cenny sojusznik, J�zef Sikorski, szorstki w obej�ciu, ale z sercem na d�oni, nami�tny w s�dach, ale nami�tny i w mi�o�ci do sztuki, kompozytor wyborny, a ma�o �wiatu znajomy, kt�ry dopiero w domu moich rodzic�w znalaz� gor�ce uznanie, pole do popisu i zas�u�ony rozg�os. Z przeje�d�aj�cych cudzoziemc�w uderza mnie w zapisach dw�ch W�och�w: naprz�d il Signor Gaetano Rosaglio, kt�ry w albumie mojej matki zostawi� pi�kny wiersz po w�osku, a p�niej s�ynny improwizator Giustiniani; ten improwizowa� w salach koncertowych publicznie, ale u nas rozmawia� tylko proz�, bo nie lubi� robi� wierszy �darmo�. W tym�e czasie przys�ano mojej matce z Rzymu dyplom, kt�ry j� mianowa� cz�onkiem A k a d e m i i A r k a d � w, gdzie wszyscy nosz� imiona przybrane ze staro�ytno�ci; dla niej przypad�o imi� Safo z Mityleny. Tymczasem Warszawa wrza�a. Wi�zienia by�y pe�ne. Aresztowano coraz g�ciej, nawet za noszenie d�ugiej brody, kt�ra wtedy by�a symbolem liberalizmu. Wielu naszych przyjaci� siedzia�o w areszcie Pod Or�em na Saskim Placu, naprzeciw naszych okien; moi rodzice posy�ali im �niadania i obiady, a ja im nosi�am wiersze i bukiety, chy�kiem podawane poprzez krat� okienn�. Mo�na sobie wystawi�, jak moja dusza w tych wra�eniach gwa�townie rozgorza�a. W zimie 1846 r. nasi go�cie musieli przychodzi� z latarkami, a na placach �o�nierstwo koczowa�o i pali�o ogniska. Koniec 1846 roku i pocz�tek 1847 przyni�s� kilkomiesi�czn� przerw� w poniedzia�kach, bo moja matka, ci�ko zaniem�g�szy, musia�a wyjecha� za granic� dla ratowania zdrowia. I stamt�d wszak�e potrafi�a przywie�� pi�kny plon dla swego salonu. W Berlinie, w Akademii Muzycznej, s�ysza�a cudnie wykonan� pierwsz� cz�� Fausta Goethego z muzyk� ksi�cia Radziwi��a. Wykonanie by�o akademickie; g��wne osoby deklamuj�ce i �piewaj�ce sta�y na estradzie; za nimi rysowa�a si� orkiestra i amfiteatralnie ustawione ch�ry; wszyscy bez kostium�w, panowie we frakach, panie w bia�ych sukniach, z bukietami. Matka moja, widz�c zapa� Niemc�w nie tylko do poematu, ale i do muzyki, czu�a si�, jak m�wi�a, zawstydzon� i oburzon�, �e to jest utw�r Polaka, a w Polsce nikt go nie zna, nikt nawet o nim nie wie! Zaraz wi�c nazajutrz naby�a partycj�, przywioz�a j� z sob� do Warszawy i wszed�szy w narady z J�zefem Sikorskim, postanowi�a powt�rzy� u nas to wykonanie, ale w nier�wnie skromniejszych rozmiarach, jak przysta�o dla prywatnego salonu. Przygotowania zaj�y nieledwie rok ca�y. Trzeba naprz�d by�o posi��� przek�ad polski tych scen, kt�re wybrano, i to taki przek�ad, co by si� da� pod�o�y� pod muzyk� robion� do niemieckiego tekstu. Przy rozdawaniu r�l i zgromadzaniu ch�r�w (do czego u�ywani byli sami tylko amatorowie, i to dobrzy znajomi), trudno�ci mno�y�y si� bez miary, co zreszt� �atwo jest zrozumie�, pomn�c, �e �wczesne towarzystwo warszawskie by�o jeszcze ca�kiem niewprawnym do podobnych przedsi�wzi��. Wszystko jednak przemog�a wytrwa�o�� moich rodzic�w. Przedstawienie odby�o si� w d. 7 lutego 1848 r. i wypad�o cudownie. Rol� Fausta z wielkim przej�ciem wypowiedzia� Morzkowski, Mefistofelesem, i to niezr�wnanym, by� znowu� Wolski, Duchem Ziemi � J�zef Komierowski, �liczna pani Aniela Kurc �piewa�a jako Gretchen, a w g��bi brzmia�y ch�ry, do kt�rych nale�a� m�j ojciec, Edward Leo, J�zef Kenig i wielu innych sopran�w; pami�tam pani� Laur� Suffczy�sk� i moj� siostr� Kazimier�, kt�ra wtedy ju� ucz�szcza�a na poniedzia�kowe zebrania. Estrady nie by�o �adnej, tylko ��ta jedwabna wst��ka, przeci�gni�ta przez ca�y salon, stanowi�a idealn� granic� mi�dzy wykonawcami a nat�oczon� publiczno�ci�. �e by�a �nat�oczana�, to jawnie m�wi spis �wczesnych go�ci, gdzie spotykaj� si� razem wszystkie arystokracje zas�ugi, rozumu, pi�kno�ci, talentu i rodu. W�r�d tej ostatniej licznie zeszli si� Radziwi��owie, zdumieni chlub� swojego krewniaka, kt�rego utwor�w nigdy pierwej nie s�yszeli. W dziejach naszych przyj�� przedstawienie Fausta �wieci pierwszorz�dnym blaskiem. Z dotychczasowych poniedzia�k�w nie by� jeszcze �aden taki liczny, �aden nie zyska� jeszcze tak wielkiego rozg�osu. A nie by�a to jedyna �wietno�� owej zimy 1848 r. Tyloletnie trudy, podj�te w naszym domu dla dobra i rozwoju spo�ecze�stwa, doczeka�y si� w ko�cu chwili g�o�nego uznania, a chwila ta w�a�nie na �w rok przypad�a. Przebieg jej opisa�am obszernie w innej mojej pracy; do niej odsy�am ciekawego czytelnika, tutaj, n a - t y m c z a s e m, kr�tk� tylko wzmiank� zamieszcz�. Jeszcze na p� roku pierwej, pomi�dzy mi�o�nikami sztuk i nauk w Warszawie, powsta�a by�a my�l uczczenia mojej matki przez wyprawienie na jej cze�� wielkiej, sk�adkowej uczty, jednego z owych �bankiet�w�, jakimi w�wczas Europa lubi�a objawia� swoje d��no�ci lub sympatie. Sk�adka, zebrana w ca�ym kraju, przynios�a pi�kne plony, i d. 17 lutego (to jest w dziesi�� dni po przedstawieniu Fausta) deputacja, z�o�ona z uczonych, artyst�w i literat�w, przyby�a do moich rodzic�w, aby ich zaprosi� na uczt�. M�wcy, wybrani spo�r�d grona, wyg�aszali po kolei przyczyny i cel swego przybycia. Niema�ym wszak�e by� ich podziw, kiedy moja matka nie przyj�a zaprosin i odpowiedzia�a, �e chocia� ten dow�d �yczliwo�ci jest dla niej nad wyraz chlubnym i rozrzewniaj�cym, jednak�e by�by jeszcze milszym jej sercu, gdyby fundusz, przeznaczony obecnie na chwilow� uciech�, zosta� u�yty na spe�nienie jakiego� dzie�a trwalszego, jak na przyk�ad, na przet�umaczenie i wydanie dzie� Miko�aja Kopernika, kt�rego Polacy jeszcze p o p o l s k u nie czytali. S�owa jej zosta�y przyj�te z wysokim uznaniem, proszono tylko, aby przyj�a �dedykacj� przysz�ego wydawnictwa. Zaraz te�, pod jej kierunkiem, zacz�a si� praca nad przek�adem dzie�a O obrotach cia� niebieskich i w sze�� lat p�niej ukaza�a si� ta nie�miertelna ksi�ga we wspania�ym pomnikowym wydaniu. Wracaj�c do dziej�w naszego salonu, musz� zaznaczy�, �e w owych latach przybiera� on koloryt coraz �liberalniejszy�. Wprawdzie arystokracja rodowa bywa�a zawsze t�umnie, mo�e nawet t�umniej, ni�eli kiedykolwiek, ale od spod�w spo�ecze�stwa dom nasz zagarnia� coraz szersze sfery. Moi rodzice pierwsi zacz�li przyjmowa� go�ci, jakich nigdy pierwej nie widywano w salonach, �e tylko wymieni� ksi�garzy, a nawet i niekt�rych drukarzy. Pierwsze te� w Polsce drzwi moich rodzic�w otworzy�y si� na ro�cie� dla ludzi pochodzenia semickiego, i to nie dla bogacz�w, bo takich przyjmowa� nie sztuka, lecz dla najbiedniejszych, byle obdarzonych talentem lub nauk�. Moja matka niezmiernie ceni�a i lubi�a ten szczep wypr�bowany i zawsze mawia�a, �e �pochodzenie �ydowskie, to patent na rozum�, a ja ju� w najm�odszych latach przej�am od niej t� sympati�. Rok 1848 zabra� nam niekt�re cenne osobisto�ci. Znik� na zawsze z Warszawy nieod�a�owany Teofil Lenartowicz, inni znikali na d�ugo w g��bi kazamat i �nieg�w. Na ich miejsce przybywa�y nowe postacie, niekt�re bardzo szacowne. Coraz pilniej ucz�szcza� na poniedzia�ki hr. Andrzej Zamoyski, jeden z najprawdziwszych m��w, jakich kraj nasz wyda�. Zawsze zdrowo s�dz�cy rzeczy, zawsze wa��cy wszystko na szali sumienia, cz�owiek ten w towarzystwie zachwyca� ka�dego swoj� niezmiern� prostot�. Ojciec nie tylko ceni� go nies�ychanie, ale i kocha� serdecznie, co jest dla mnie najwymowniejszym probierzem, bo m�j ojciec zazwyczaj nie szafowa� sercem. W tych�e czasach zjechali do Warszawy i zacz�li u nas bywa� pa�stwo Augustostwo Potoccy, oboje sprawiaj�cy niezwyk�e wra�enie, on swoj� wysok� pa�sko�ci�, ona swoj� wysok� cnot�. Bywa�a te� panna Paulina Zbyszewska, m�dra jak Minerwa, a gro�nie pi�kna jak Junona. Bywa�a panna Tr�bicka (p�niejsza pani Fale�ska), s�yn�ca wtedy z przyjemnej rozmowy. Zjawia�a si� te� czasem z matk�, zawsze pe�na �ycia panna Waleria Maletska, kt�ra wkr�tce po naszym przedstawieniu Fausta posz�a za owego Fausta-Morzkowskiego i po kilku latach wyst�pi�a jako powie�ciopisarka. Nieop�aconym nabytkiem tamtych czas�w jest August Wilko�ski, kt�ry, prawd� m�wi�c, chybi� swoje powo�anie, bo si� urodzi� na genialnego aktora; ci, kt�rzy tylko c z y t a l i jego Ramotki, nie mog� mie� poj�cia, jak on je g r a � w opowiadaniu. Ka�dy poniedzia�ek, ozdobiony jego obecno�ci�, stawa� si� Molierowsk� uczt�. Bardzo moich rodzic�w zaj�� m�ody Aleksander Lesser, kt�rego p�dzel i zacn� mi�o�� do dziej�w umieli s�usznie oceni�. Nie mniej zaj�� ich i Oskar Kolberg, brzydki ch�opaczek, z pi�kn� dusz� i �elazn� wol�. Z dalszych stron kraju zje�d�ali r�ni uczeni, Estreicher z Krakowa, Bielowski ze Lwowa, s�odki Kazimierz Jarochowski z Poznania. Zje�d�a� te� kilkakrotnie Kraszewski, zawsze bardzo �yczliwie w naszym domu podejmowany. P�niej ze stron jeszcze dalszych, bo a� z Afryki, spad� jak meteor dr Teodor Tripplin. Mia� on w Warszawie chwile niezmiernej �wietno�ci, bo i pisa� �licznie, i leczy� szcz�liwie, i opowiada� rozkosznie; ale s�ab� mia� g�ow�; upojenia wszelkiego rodzaju zawr�ci�y mu j� zupe�nie, i szybko znikn�� z widnokr�gu, na kt�rym te� pojawi� si� kto inny, prawdziwy olbrzym dowcipu, autor Listopada. Pod jego skrzyd�ami wkroczy� do naszego salonu i m�odziuchny Wac�aw Szymanowski, w�wczas jeszcze nie pretensjonalny, mi�y i nadzwyczaj weso�y. Ale tu ju� si�gam czas�w, na kt�re patrzy�am w�asnymi oczami, tu wi�c wypada mi cofn�� si� do moich dziecinnych przypomnie� i opowiedzie�, jakie wychowanie przygotowa�o mnie do �ycia z lud�mi. II DZIECI�STWO I WYCHOWANIE Urodzi�am si� w roku 1834 [1 sierpnia], tym samym, w kt�rym zawi�za�y si� u nas poniedzia�kowe zebrania, a cho� dopiero po latach kilkunastu mia�am na nie ucz�szcza�, jednak ju� od najm�odszego wieku owion�y mnie one atmosfer� podnios��. W domu ci�gle toczono rozmowy o wielkich dzie�ach my�li ludzkiej o rzeczach narodowych, o znakomitych osobisto�ciach, ucz�szczaj�cych do nas. Rodzice moi oboje ub�stwiali poezj�. Tote� jeszcze nie umia�am czyta� ani pisa� a ju� lubi�am odzywa� si� wi�zan� mow�. Dzieje polskie bardzo wcze�nie zaj�y mnie i zapali�y, bo m�j ojciec wieczorami �piewa� cz�sto z nami �piewy historyczne Niemcewicza, z kt�rych prawie mimowiednie uczy�am si� naszej przesz�o�ci. �piewa� nam i r�ne inne dawne pie�ni, stare mazury i krakowiaki, i owych to ju� czas�w si�ga moje rozkochanie si� w takich postaciach jak W a n d a, J a d w i - g a i wszyscy nasi bohaterowie. Rodzice wozili nas po okolicach Warszawy, do miejsc pami�tnych czy to elekcjami, czy bitwami, a zw�aszcza do Wilanowa; tam pokazywali nam kr�lewskie pokoje, i ju� z dzieci�stwa w�y�am si� niejako w epok� Sobieskiego, kt�ra mnie odt�d nieprzeparcie poci�ga�a. Nieraz te� w godzinach wieczornych szli z nami, dzie�mi, do Belwederskich alei, a po drodze wst�powali do Obserwatorium, kt�rego dyrektor, Jan Baranowski, by� ich dobrym znajomym. Tam przez teleskop ogl�da�am dziwy ksi�yca, mlecznej drogi, bia�ych mg�awic, a zw�aszcza gwiazd r�nokolorowych, co mnie wszystko nies�ychanie zajmowa�a i naprowadza�o na d�ugie rozmy�lania, w kt�rych stara�am si� po dziecinnemu rozwi�zywa� zagadki �wiat�w i ich przeznacze�. 2. Matka moja, wiedz�c, jak wielk� jest w kobiecym wychowaniu odpowiedzialno�� macierzy�ska, postawi�a sobie za cel �ycia i najusilniejszych d��e�, a�eby wychowanie swoich c�rek doprowadzi� do wymarzonego idea�u. W tej my�li kszta�ci�a si� sama nieustannie, czyta�a wszystko, co najlepszego w tym przedmiocie napisano, a z w�asnych rozmy�la� dosz�a do wielu zasad zupe�nie samodzielnych. I tak, nigdy przenigdy nie mia�y�my guwernantki, nie tylko cudzoziemki (o tej bowiem w naszym arcypolskim domu nie mog�o by� mowy), ale nawet i Polki. Matka nie chcia�a nas powierza� �adnemu obcemu wp�ywowi, chcia�a mie� nas ci�gle pod swoim g��boko obmy�lanym kierunkiem. Z planu wychowania wykluczy�a wszelkie obce j�zyki, bo, wed�ug niej, czcza ta nauka zu�ywa na pr�no si�y umys�u i pami�ci. Nieraz mawia�a: �Zamiast poznawa� pi�� rozmaitych sposob�w, jakimi mo�n� jedn� my�l wyrazi�, lepiej jest u�y� tego samego czasu i wysi�ku na zdobycie pi�ciu nowych my�li." Musia�a wprawdzie uczyni� ust�pstwo dla j�zyka francuskiego, bez kt�rego w dzisiejszym spo�ecze�stwie nie mo�na si� obej��, ale uczyni�a je niech�tnie i zawsze powtarza�a, �e ten tylko mo�e doskonale w�ada� swoim rodowitym j�zykiem, kto go sobie �adnym innym nie skrzywi� ani zam�ci�. By�a te� przeciwn� d�ugim �wiczeniom pami�ciowym; wed�ug jej zdania i pami�� ma swoje granice; kto chce j� zachowa� w zupe�nej �wie�o�ci, nie powinien jej przedwcze�nie nadu�ywa�. W pracach umys�owych rozwija�a przede wszystkim t w � r c z o � �. Tote� przy odrabianiu zada� i wypracowa� nie by�o nam wolno ani radzi� si� starszych, ani ��da� niczyjej pomocy. Wszystko si� musia�o robi� z w�asnej g�owy, w�asnym wysileniem. System to, z pocz�tku dla dziecka ci�ki, ale wyborny, jedyny, kt�ry wyrabia samodzielno�� my�li. Przy ca�ym idealizmie wychowania, k�ad�a te� wielki nacisk na jego stron� praktyczn�; ��da�a od nas p r z e d e w s z y s t k i m znajomo�ci zaj�� kobiecych, pilno�ci w gospodarstwie i w robotach tak zwanych c n o t l i w y c h. Brzmi� mi do dzi� dnia te jej �wi�te s�owa: �Lepiej, aby� nie umia�a pisa�, ni� aby� nie umia�a lub nie lubi�a cerowa�". Kaza�a nam te� unika� bliskiej znajomo�ci z innymi dzie�mi. Bawi�y�my si� zwykle we dwie, a najwi�cej czasu sp�dza�y�my z rodzicami. By�a to wielka z ich strony ofiara, bo to rzecz niezabawna mie� wci�� dzieci przy sobie i wci�� zni�a� si� do ich poziomu, ale dla nas wynika�a st�d nieobliczona korzy��; trudno sobie wystawi�, jak dziecko szybko si� rozwija i jak zdrowo dojrzewa, gdy nieustannie przebywa z osobami starszymi a rozumnymi, do kt�rych musi ci�g�� prac� ducha podnosi� swe uczucia i poj�cia. 3. Mimo tak powa�nych warunk�w utoczenia zachowa�am przez ca�e dzieci�stwo przyrodzon� mi weso�o��. Lubi�am przepa�ci�cie zabawki, nie tyle dla nich samych, ile dla urzeczywistnienia roje� i wytwor�w mojej wyobra�ni. Lalki by�y niejako aktorami, a raczej marionetkami, za pomoc� kt�rych odgrywa�am przed sam� sob� niesko�czone dramata i r�ne bardzo ciekawe �historie". Lubi�am te� klei� domki, mebelki, szy� jaskrawe stroje, aby sobie wytwarza� t�o i przybory do �scen mojego widzenia". Ach, jak ja si� wtedy cudownie bawi�am! Nigdy ju� potem, nawet w najpi�kniejszych zebraniach i uroczysto�ciach, nie odnalaz�am takiego porywu zabawy, jak ten, co mnie ogarnia� po�r�d moich cacek, przy �wietle jednej �oj�wki. Prawda, �e wyobra�ni� prze�ciga�am Chi�czyk�w; dla nich w