6425

Szczegóły
Tytuł 6425
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6425 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6425 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6425 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ARKADIUSZ NIEMIRSKI Pan Samochodzik i� Krzy� lotary�ski OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA ROZDZIA� PIERWSZY CZY NAZWISKA S� ZWIERCIAD�EM DUSZY? � PRZEDSTAWIAM MOICH ZNAJOMYCH � NARZEKAM NA PARY�, CZYLI DROCZ� SI� � NA PARYSKIM BRUKU � KILKA S��W O NORWIDZIE � PI�KNA DZIEWCZYNA � Z�ODZIEJ NIEBIESKIEJ TECZKI � ZEZNAJ� NA POLICJI � NA DWORCU NORD � MOJA S�ABO�� DO SP�DNICZEK � DZIENNIKARZ VIDAC I BOGINI NA PERONIE � TELEFON OD SAINT-GERMAINA Siedzieli�my w tr�jk� pod parasolem w paryskiej kafejce w pobli�u bulwaru Saint-Germain. By�y pocz�tek lipca i przedpo�udniowy ha�as ulicy nieco psu� subtelny smak wybornej kawy i francuskich rogalik�w. Obok mnie siedzia�a niewiasta w wieku czterdziestu trzech lat, panna Alina Szczurzycka z mojego ministerstwa, magister polonistyki, niebrzydka szatynka z du�ym kokiem jakby przylepionym do ty�u g�owy, typ okularnicy, niewiasta o niezbyt subtelnej osobowo�ci. Jej nazwisko idealnie wsp�gra�o z niekt�rymi cechami jej charakteru. By�a w�cibska, z�o�liwa i du�o m�wi�a. Czasami nazwiska bezb��dnie informuj� nas o wn�trzu ich w�a�cicieli, s� nieomylnym drogowskazem ludzkiego charakteru, jakby by�y zwierciad�em duszy. Niemniej jednak czasami bywa zupe�nie odwrotnie. We�my takiego doktora Kwiatkowskiego. M�j kolega siedz�cy po mojej lewej r�ce nie mia� z subtelno�ci� kwiat�w nic wsp�lnego, a je�li mia�bym pokusi� si� o jakie� por�wnanie, to nasuwa mi si� tylko jedno - kawa�ek wo�owiny. By� osobnikiem oty�ym, z przerzedzonymi w�osami niewiadomego koloru i ze �le dobranymi oprawkami okular�w zdobi�cych jego ma�y nos. Sapa� nawet wtedy, kiedy odpoczywa�. Lubi� krzy��wki. Z pozoru by� spokojny, ale wiedzia�em, �e niekiedy mocno si� denerwowa�. Pi��dziesi�cioletni Zbigniew Kwiatkowski - pracownik Instytutu Literatury - by� oficjalnym sekretarzem naszej skromnej delegacji naukowej wys�anej do Pary�a w zwi�zku z odnalezieniem zaginionych dokument�w nale��cych do naszego wielkiego artysty doby romantyzmu - Cypriana Kamila Norwida. W zasadzie okrycia dokonano kilka miesi�cy temu, ale oficjalny epilog tej sensacyjnej, cho� niezbyt nag�o�nionej przez francuskie media sprawy, nast�pi� w pierwszych dniach lipca. Pojecha�em tam razem z pi�cioosobow� ekip� reprezentuj�c� �kultur� naszego kraju�. Tak wyrazi�a si� o nas szefowa mojego resortu - Ministerstwa Kultury i Sztuki. Trzeba Wam bowiem wiedzie�, �e by�em dyrektorem Departamentu Ochrony Zabytk�w w tym ministerstwie i od lat zajmowa�em si� zagadkami historycznymi i poszukiwaniem skarb�w narodowej kultury, kt�re to zaj�cia wi�cej mia�y wsp�lnego z zawodem detektywa ni� z biurow� robot�. Nie lubi�em urz�dniczej nasiad�wki, wyjazd�w o charakterze oficjalnym, raut�w i zebra�. By�em samotnikiem i kocha�em przygod� - przyroda i zabytki by�y moj� pasj�. Jednak w obliczu tak wa�nego dla polskiej kultury odkrycia, nie mog�em odm�wi� presti�owego wyjazdu do stolicy Francji. M�j kr�tki pobyt w Pary�u w�a�nie si� ko�czy�. Opu�cili�my nasz hotel i w oczekiwaniu na poci�g wybrali�my si� w tr�jk� na ostatni� przechadzk� po tym niezwyk�ym mie�cie. Pozostali cz�onkowie naszej ekipy, �m�odzie�� jak ich nazywali�my, to jest Mirabela i Wiktor, udali si� do pobliskiego muzeum Rodina i stamt�d mieli p�j�� na zakupy. Um�wili�my si� na dworcu kolejowym Nord oko�o pi�tnastej. Pary� wyda� mi si� inny od tego, jaki ostatni raz widzia�em1. Kiedy to by�o? Dwadzie�cia lat temu? A mo�e wi�cej! Zmieni� si� w sensie dla mnie negatywnym. Za du�o by�o w nim smrodliwych pojazd�w, odpad�w cywilizacji, zgie�ku wsp�czesno�ci, za� nat�ok turyst�w - okupuj�cych ka�dy k�t Pary�a - nie zach�ca� do spokojnych i d�ugich spacer�w. Na szcz�cie wci�� mo�na by�o tutaj znale�� zak�tki szczyc�ce si� niepowtarzalnym klimatem i architektur�. Pere�ki. Do nich nale�a�y te� tereny nie�miertelnych Montmartre i Monparnasse, a przede wszystkim Luwr, Wersal i wiele muze�w oraz galerii. Poprzedniego wieczora wch�on�� mnie Montmartre. Gdy potem w nocy samotnie spacerowa�em jego stromymi uliczkami pn�cymi si� subtelnie po wapiennym wzg�rzu, w mojej duszy zagra� na cienkiej strunie nostalgii niewidzialny skrzypek. Ale wr��my mo�e na bulwar Saint-Germain. Magister Szczurzycka zam�wi�a jaki� likier. - Pary� to jest dopiero miasto! - gada�a zauroczona tym miejscem i nie mog�em si� jej dziwi�. - Nie to co Warszawa! Prawda, panie doktorze? - No tak - sapa� Kowalski. - Ale� naturalnie. Pary� to Pary�, nie ma co. Stolica kulturalna Europy. Luwr, Wersal... - I korki samochodowe - wpad�em w ironiczny ton, ale bardziej czyni�em tak na z�o�� Szczurzyckiej. - I potworna dro�yzna. I ci japo�scy tury�ci. - Pan to zawsze narzeka - prychn�a na mnie Szczurzycka. - Jest pan malkontentem. Czego pan chce od Pary�a? - Po prostu kiedy� podoba� mi si� bardziej. - Mo�e dlatego, �e by� pan m�odszy - zauwa�y� doktor. - No i kiedy� wsz�dzie by�o spokojniej. Mia� racj�. Samochody i motory wci�� tutaj tr�bi�y jak naj�te, z ka�dym rokiem przybywa�o ich na p�czki, a uliczki pozosta�y te same. Nie mo�na by�o Pary�owi odm�wi� pewnego kolorytu i specyficznego zapachu, kt�ry rozsiewa� si� wraz z nim nad Sekwan�. O nie! Nie spos�b by�o przej�� oboj�tnie obok zabytkowych kamienic, wytwornych restauracji i hoteli, zignorowa� urocze zau�ki z zach�caj�cymi sklepikami, ale to nie by� ju� ten m�j dawny Pary�. Dos�ownie siedzieli�my na paryskim bruku, a konkretnie na szarych p�ytach, kt�rymi wy�o�ono placyk na rogu ulic. By�o tutaj wytwornie, by nie napisa� - luksusowo. Kiedy� przychodzi� tutaj pono� sam Hemingway i wiele znakomito�ci �wiatowej literatury oraz nauki. Popija�em kaw� i spojrzeniem taksowa�em strzelist� wie�� dawnego opactwa, najstarszego ko�cio�a w Pary�u: Saint-Germain-des-Pres. W zasadzie nie mog�em narzeka�, jednak osoba magister Szczurzyckiej od pocz�tku naszej wizyty w Pary�u dzia�a�a na mnie jak czerwona p�achta na byka. S� takie osoby, kt�re z niewiadomych dla nas powod�w, wp�dzaj� nas w irytacj� albo zdenerwowanie - swoim sposobem m�wienia, gestami czy wr�cz wygl�dem. I w�a�nie magister Szczurzycka, osoba bardzo dobrze znaj�ca tw�rczo�� Norwida, autorka kilku wa�nych prac o poecie, tak na mnie dzia�a�a. I nic nie mog�em na to poradzi�. - Warszawa jest wprawdzie szara, ale przynajmniej nie mo�na si� zgubi� - o�wiadczy�em na koniec. - Pary� mnie przerasta. Jest wielki. Oczywi�cie, zazdroszcz� im architektury i ch�tnie zamieni�bym si� z Francuzami... Luwr za Pa�ac Kultury i Nauki. Szczurzycka lekcewa��co machn�a r�k� na moje s�owa i zacz�a zagadywa� Kwiatkowskiego, szczebiocz�c przy tym niemi�osiernie. W zwi�zku z tym otworzy�em niebiesk� teczk� z dokumentami dotycz�cymi sprawy Norwida i udawa�em, �e przegl�dam jej zawarto��. - Ciekawe, co dzisiaj dadz� na obiad? - zgadywa�a kobieta. - Oby nie �abie udka! - �aba jest ma�a - o�ywi� si� doktor. - Jak tu si� tak� naje��? Co innego sztuka mi�sa, ha, ha. - Ha, ha - wt�rowa�a mu Szczurzycka. - Jak pan co� powie, to boki zrywa�. Przepyszny dowcip. I tak sobie gadali, popijaj�c ju� to likier, ju� to kaw�, a ja w tym czasie cofn��em si� do naszej wizyty w podparyskiej dzielnicy Ivry, w kt�rej nasz wielki poeta doko�czy� marnie swojego �ywota. Norwid sp�dzi� ostatnie lata w Zak�adzie �wi�tego Kazimierza na przedmie�ciach Pary�a w Ivry na ulicy Chevaleret. By� to w zasadzie przytu�ek za�o�ony w 1846 roku z fundacji ksi�nej Anny Czartoryskiej. Otwarto go ju� w 1851 roku jako dom dla polskich sierot i starc�w, pocz�tkowo g��wnie dla wojskowych weteran�w. Mieszkali tam J�zef Zaliwski, Tomasz Olizarowski i Karol Malankiewicz. Tam w�a�nie trafi� 56-letni Norwid w 1877 roku i by� zdaje si� najm�odszym z doros�ych pensjonariuszy (i w dodatku pierwszym niewojskowym!). Zmar� tam w 1883 roku. Zak�ad �w, cho� po�o�ony u granic miasta, by� oddalony o kilka godzin podr�y od centrum Pary�a. Doje�d�a�o si� tam poci�giem, doro�k� albo parostatkiem (dzisiaj jest w Ivry przystanek metra). Widzia�em na starych dziewi�tnastowiecznych rycinach panoram� oddalonego o kilkana�cie kilometr�w Pary�a; m�g� to widzie� ze swojego okna i sam Norwid - oddalone miasto i Sekwan� �ami�c� brzegi w zawi�ych skr�tach, zmierzaj�c� monotonnie ku miastu, kt�re kiedy� zna�. Rzeczywisto�� ostatnich lat �ycia Norwida nie pozwoli�a mu na cho�by kilkugodzinn� wizyt� w Pary�u. Nieleniwo pies kroczy z ci�kiego spuszczon �a�cucha. �wiat co� czuje. - Opodal jest wielkie miasto Pary�, Za bogaclwy goni�ce we dwa miliony �miertelnych. Tak pisa� w wierszu �Do Bronis�awa Z.� w 1879 roku. Pary�a ju� nigdy nie odwiedzi�, gdy� surowy regulamin zak�adu kaza� wraca� do izb o 20:30, a podr� do Pary�a by�a za d�uga. Co tam Pary�! Ju� nigdy nie zobaczy� ojczyzny! Do kraju tego, gdzie kruszyn� chleba podnosz� z ziemi przez uszanowanie dla dar�w Nieba, t�skno mi Panie. W zamian s�ysza� codzienny gwizd lokomotywy w Ivry, bo po drugiej stronie rue Chevaleret, za niskim murem znajdowa�y si� tereny kolejowe, sk�ady i remiza. Ten mur stoi do dzi�, cho� dzielnica nabra�a nieco nowoczesnego szlifu - wyburzono okoliczne stare domy i wybudowano nowe, postawiono wie�owce podobne do p�ek z ksi��kami, b�d�ce naziemn� cz�ci� Biblioteki Narodowej. Ale podobnie jak w XIX wieku, tak i dzi�, dojdziemy pust� i g�uch� ulic� Chevaleret do szarego muru Zak�adu �wi�tego Kazimierza ci�gn�cego si� wzd�u� dochodz�cej z prawej ulicy Charcot. Ponad murem ujrzycie ogrodowe drzewa i dzwonnic� kaplicy. Nad wej�ciem wisi nawet tablica ku czci poety. Izb� pami�ci urz�dzono w innym pokoju, w skrzydle od ulicy, gdzie nigdy nie mieszka�. To tutaj, w jednym z pokoik�w na pi�trze - wilgotnym, ciemnym i zimnym - dogorywa� polski geniusz, a zegar na wie�y pobliskiego ko�ci�ka wybija� mu kolejne, bolesne godziny. Umieszczono go tutaj ze wzgl�du na jego ub�stwo, nieporadno�� �yciow�, g�uchot� i rosn�c� dziwaczno��. Dzi�ki temu m�g� prze�y�, a krewni i znajomi, kt�rych nieustannie molestowa� pro�bami o pomoc, pozbyli si� go na dobre. Kiedy po raz pierwszy ujrza�em ten niegdy� szary, trzypi�trowy dom pod krzy�em, stoj�cy w g��bi zau�ka, a by�o to r�wne pi�� dni temu, poczu�em si� stary i samotny. Surowy dom - cho� otynkowany - wyda� mi si� jeszcze bardziej szary ni� otaczaj�ce go mniejsze budynki, a uroczy sk�din�d ogr�d nie potrafi� rozgoni� mojego ponurego nastroju. Wszystkie okna by�y tutaj jednakowe, p�aszczyzny muru nijakie, przywodz�ce na my�l jedynie koszary. W tutejszej kaplicy wci�� s�ycha� modlitw� si�str szarytek, kt�re ponad sto lat temu przemyka�y dziedzi�cem z bia�ymi kornetami na g�owach. Kiedy my�la�em o Norwidzie, zawsze ogarnia� mnie ogromny smutek. W 1883 roku pochowano poet� na cmentarzu dla biedak�w, w n�dznym grobie w Montmorency, gdzie spocz�� wraz z dziesi�cioma ubogimi - mi�dzy innymi z kapitanem wojsk polskich i inwalid�. Zostali na zawsze przyci�ni�ci g�azem, za� na p�ycie wyryto nazwiska, obja�nienia i daty. Data �mierci Norwida - fa�szywa. Minorowy nastr�j, w jaki si� wp�dzi�em wspominaj�c Norwida, prysn�� poma�u wraz z pojawieniem si� w kafejce �licznej niewiasty o nieokre�lonej narodowo�ci. Mog�a by� Francuzk�, Niemk� i Polk�. Blondynka o subtelnych rysach i niebieskich oczach. I jeszcze ten pieprzyk pod lewym okiem. Uwielbia�em ten typ kobiecej urody. Patrz�c na urocz� blondynk� w wieku dwudziestu o�miu lat, ukrywaj�c� j�drne cia�o pod zwiewn� sp�dniczk�, zgadywa�em, jak mo�e mie� to paryskie cudo na imi�. Yvonne? Monique? Isabelle? Dominique? Marie? Nie powiem, gdy przesz�a obok nas i na chwil� zerkn�a na mnie - a wyda�o mi si�, �e patrzy z uwag� i z niema�� ciekawo�ci� - przeszy� mnie przyjemny dreszcz od g�owy do st�p. Potem patrzy�em, jak subtelnymi ruchami r�ki miesza w fili�ance kawy cukier, d�ugo i niewinnie, niczym czarodziejka, i jak cudownie poprawia kosmyki w�os�w opadaj�cych jej na czo�o, by na koniec za�o�y� jedn� nog� na drug�. Gdy na mnie przelotnie spojrza�a, zn�w dojrza�em w jej oczach ciekawo��. - Gdzie pan tak patrzy? - zapyta�a magister Szczurzycka, gdy� gapi�em si� na dziewczyn� niezbyt dyskretnie. Doktor Kwiatkowski b�yskawicznie podchwyci� wzrokiem obiekt moich westchnie�. - No tak - sapa�, ale tym razem zdecydowanie szybciej. Rozpromieni� si� i zdaje si� zab�ys�y mu niezdrowo oczy. - Pary� to Pary�. Ech, pi�kne miasto. Pu�ci� do mnie oko. Dopi� kaw� i westchn�� ci�ko. Nieoczekiwanie od naszego stolika wsta�a Szczurzycka. - Czy dadz� panowie nam�wi� si� na ma�e zakupy? - spyta�a zalotnie, ale dla mnie w jej u�miechu wi�cej by�o kwasu ni� miodu. - Trzeba kupi� jakie� drobne prezenty. - Co racja, to racja - westchn�� Kwiatkowski i wsta�. - �ona by mi nie darowa�a. Idzie pan z nami? - Nie, dzi�kuj� - odpowiedzia�em i zaraz �ypn��em ma�o dyskretnie na dziewczyn�. Nie wiedzie� czemu nie mog�em od niej oderwa� oczu. - Nie mam dla kogo kupowa� prezent�w. �ony nie mam. Pa�stwo wybacz�. - Wsp�czuj� panu - rzuci�a kole�anka Szczurzycka z przesadn� trosk�. - To musi by� przykre. Tak �y� samotnie. - Pani te� jest osob� samotn� - zauwa�y�em cierpko. - Ale ja mam jeszcze czas! Zdaje si�, �e kobieta wypomina�a mi m�j wiek i starokawalerstwo. - Te� to sobie powtarzam - b�kn��em. - �eby nie traci� nadziei. Kolega Kwiatkowski za�mia� si� ma�o dyskretnie. - Na �eniaczk� nigdy nie jest za p�no - znowu pu�ci� do mnie oko i zerkn�� na pi�kn� dziewczyn� w sukience. Ale kole�anka Szczurzycka ju� go ci�gn�a w kierunku ulicy, wi�c biedak by� zmuszony szybciej cz�apa� i przez to sapa� jak lokomotywa. Dzi�ki temu zosta�em sam z dopit� kaw� i z w�asnymi my�lami. My�la�em o tej dziewczynie, �e gdybym by� m�odszy, to dosiad�bym si� do niej, znalaz�szy przedtem dowcipny pretekst, s�owo-klucz do niewie�ciego serca. Dzisiaj m�odzi ludzie nie potrzebowali najcz�ciej inteligentnego pretekstu, aby zagadn�� do pi�knej dziewczyny, mo�e dzisiaj wystarcza�o ju� tylko skinienie g�ow� i pospolite jak pra�ona kukurydza: ,.cze��? Wyrafinowane zwroty i gra s��w by�y dobre dla takich jak ja, starych romantyk�w, kt�rzy darzyli ka�de pi�kno nale�n� mu czci�. Kiedy tak zastanawia�em si�, jakim�e to sposobem m�g�bym zainteresowa� pi�kn� dziewczyn�, a czyni�em tak wy��cznie w sferze mojego umys�u, teoretycznie, wydarzy�a si� rzecz niezwyk�a i zarazem przykra. Ot�, w pewnym momencie, pomi�dzy jednym �ypni�ciem w kierunku jej stolika a kolejnym marzeniem, dziewczyna niebezpiecznie zachwia�a si� na swoim wiklinowym foteliku. Dr��cymi d�o�mi dotkn�a g�owy, pomacha�a nimi, jakby chcia�a odp�dzi� od siebie z�e moce i znowu si� zachwia�a. Nie widzia�em wtedy dok�adnie jej twarzy, ale wydawa�o mi si�, �e poblad�a. By�a bliska omdlenia. Mia�em sw�j pow�d! Doskoczy�em do niej w momencie, gdy osuwa�a si� z fotela na bruk i w ostatniej chwili uj��em jej r�k�, a potem obj��em smuk�� kibi�. - Madame! - krzycza�em zwr�ciwszy tym samym na siebie uwag� klient�w. - Dobrze si� pani czuje? Kto� stan�� za moimi plecami, jaki� gotowy s�u�y� pomoc� d�entelmen, zjawi� si� tak�e kelner, s�owem - powsta�o niezgorsze zamieszanie. Ale ja ju� pomaga�em dziewczynie usadowi� si� z powrotem na fotelu, a ta dzi�kowa�a mi wstydliwie acz z wdzi�czno�ci�. Z rado�ci� przyj��em fakt, �e blado�� na jej twarzy ust�pi�a, a ja sta�em przed ni� gotowy s�u�y� pomoc�, gdyby tylko tego zapragn�a. - Dzi�kuj� panu - rzek�a cichutko po francusku. - Ostatnio du�o pracuj� i nie �pi� po nocach. Jaki pan mi�y... - Na imi� mam Tomasz - rzuci�em zaskoczony. - Jak pani na imi�? Nie doczeka�em si� odpowiedzi. Ostrzegawczy krzyk za moimi plecami kaza� mi szybko odwr�ci� si� w kierunku mojego stolika. - Z�odziej! - krzycza�a jaka� starsza pani siedz�ca opodal. - Z�odziej ukrad� teczk�! To by�a moja teczka, ta niebieska, tekturowa, zwieraj�ca dokumenty dotycz�ce mojej ministerialnej misji, opisuj�cej znaleziony w Zak�adzie �wi�tego Kazimierza w Ivry notatnik Norwida. Widzia�em, jak jaki� ubrany w czarn� sk�r� cz�owiek w kasku na g�owie biegnie z moj� teczk� pod pach� do stoj�cego po drugiej stronie nowoczesnego skutera, zapala go i odje�d�a z rykiem. Porzuci�em na chwil� dziewczyn�, kt�r� uratowa�em przed upadkiem i polecia�em na drug� stron� ulicy, ale skuter ze z�odziejem oddala� si� ju� nieub�aganie, odp�ywa� w g��b uliczki, mijaj�c slalomem sznur samochod�w. Nie mia�em szans na dogonienie go. A kiedy zrezygnowany wr�ci�em do kafejki, ze zdumieniem stwierdzi�em, �e pi�kna dziewczyna w sukience znikn�a. Nie by�o jej. Dopiero teraz, stoj�c na chodniku przed parasolami kafejki, zrozumia�em, �e zosta�em wykiwany. Niekt�rzy klienci ochoczo wskazywali mi r�kami kierunek ucieczki m�odej damy, ale wiedzia�em, �e nie z�api� jej. Kto� zaplanowa� kradzie� niebieskiej teczki i zrobi� to w spos�b nie pozbawiony pewnego kunsztu. Zwyk�y z�odziej wyrwa�by mi teczk� na ulicy i ju�. Ale ci, kt�rzy ukradli mi j�, zrobili to z klas�. Da�em si� podej�� jak ��todzi�b, ale pewnie ka�dy na moim miejscu po�pieszy�by dziewczynie na pomoc, zapominaj�c o dokumentach. Jak�e mog�em pomy�le�, �e pi�kna kobieta mo�e przynie�� szcz�cie, wszak zawsze by�o na odwr�t - pojawienie si� uroczych niewiast w moim �yciu zwiastowa�o nieszcz�cie. Tylko dlaczego komu� zale�a�o na tej teczce? *** Kr�tka wizyta na policji przerodzi�a si� ze zwyk�ej rutynowej sprawy w przes�uchanie balansuj�ce na kraw�dzi groteski. Zeznawa�em d�ugo - wci�� powtarzaj�c to samo: - Nie znam tej m�odej kobiety ani osobnika na skuterze. Moim zdaniem, to zorganizowana grupa. P�niej m�czono mnie pytaniami o zawarto�� teczki. - Zawiera�a dokumenty dotycz�ce odbioru znalezionych w Ivry papier�w po Norwidzie - odpowiada�em grzecznie m�odemu inspektorowi. - Zeszyt. Notatnik, tyle �e zapisany bazgro�ami geniusza. W�r�d nich znalaz�o si� kilka nie wys�anych przez artyst� list�w, r�kopisy ostatnich wierszy, nieznanych. Znaleziono je w s�siednim pokoju w Zak�adzie �wi�tego Kazimierza w Ivry, ukryte w pod�odze. Prawdopodobnie mieszka� tam znajomy Norwida, kt�remu poeta powierzy� cz�� swoich papier�w, a ten z niejasnych dla nas powod�w ukry� je w przytu�ku. Nie znamy jego nazwiska. Dopiero po ponad stu latach, robi�c remont w niekt�rych pokojach, natkni�to si� na ow� niecodzienn� skrytk�. Przez ten czas mieszka�o w tym pokoju kilkadziesi�t os�b. W przytu�ku nie mo�na by�o liczy� na sejf albo depozyt. A przecie� biedni ludzie te� lubi� mie� swoje sekrety. Jednak dzi�ki temu dziwactwu zachowa�y si� listy i wiersze Norwida. Prosz� bardzo, mo�ecie to sprawdzi� w polskiej ambasadzie, tak�e wasze Ministerstwo Kultury zna dobrze t� spraw�. Sprawdzili. Potem, gdy nie by�o ju� sensu zadawania mi tych samych pyta�, m�ody inspektor pr�bowa� znale�� wyja�nienie powodu, dla kt�rego ukradziono mi niebiesk� teczk�. - Pan zajmuje si� kradzie�ami dzie� sztuki - zawiesi� na mnie d�u�ej wzrok. - Tak mi powiedziano w waszym konsulacie. Nazywaj� pana Panem Samochodzikiem, prawda? �miesznie brzmi, nie powiem, ale do rzeczy. Czy nie przypuszcza pan, �e jaka� francuska szajka z�odziei dzie� sztuki dowiedziawszy si�, �e znaleziono nieznane zapiski polskiego poety, postanowi�a ukra�� teczk�? Oni maj� chrapk� na te wiersze! - Ale przecie� w teczce nie by�o �adnych zapisk�w z Ivry! - zaprotestowa�em. - Wszystkie znalezione materia�y znajduj� si� w specjalnym sejfie-neseserze. Neseser zostanie przekazany nam na dworcu przez waszych urz�dnik�w. A w teczce trzyma�em kopie niekt�rych dokument�w. - Hm, dziwne - mrucza� inspektor francuskiej policji. - Mo�e dopiero zamierzaj� ukra�� neseser. - By� mo�e, ale za te wiersze Norwida nie dostan� na rynku zbyt wiele. Gdyby to jeszcze by� Mickiewicz, to rozumiem. - Kto taki? - zdumia� si�. - No Mickiewicz. Adam Mickiewicz. - S�ysz�, �e Mickiewicz, ale pytam, kto to taki? Policjant nie mia� bladego poj�cia, kim by� Adam Mickiewicz! Nie zna� ani S�owackiego, ani Norwida. By� laikiem w zakresie literatury i sztuki w og�le. Ale czemu� to na �wiecie panowa�a taka niesprawiedliwo��, �e przeci�tny Polak zna� najwi�ksze nazwiska francuskiej sztuki, a przeci�tny Francuz nie s�ysza� nawet o naszym narodowym wieszczu? - Mickiewicz to znany polski sportowiec - odpowiedzia�em z�o�liwie, ale by�em doprawdy poirytowany niewiedz� policjanta. - Pierwsza liga. - Bokser? - zainteresowa� si�. - I to jeszcze jaki! - kontynuowa�em t� komedi�. - Uwielbiam boks zawodowy, ale o Mickiewiczu nie s�ysza�em. Wizyta na policji sko�czy�a si� po czternastej i tylko dlatego zd��y�em na siedemnast� na poci�g do Warszawy. - Gdzie pan si� podziewa�? - zapyta�a kole�anka Szczurzycka, gdy z walizk� pojawi�em si� na peronie paryskiego dworca Nord. - Doktor Kwiatkowski potrzebowa� pa�skiej pomocy! Obok Szczurzyckiej sta�a dw�jka pozosta�ych cz�onk�w naszej ekipy, urz�dnik�w spoza ministerialnych i instytutowych k�. Byli to: 35-letnia Mirabela B�a�ej z krakowskiego Towarzystwa Mi�o�nik�w Norwida, osoba lubi�ca garderob� w kolorze r�owym, i nieco m�odszy od niej Wiktor Zubilewicz z polsko-francuskiej fundacji kulturalnej. Ta para od samego pocz�tku naszej wyprawy do Pary�a przylgn�a do siebie i nieco ostentacyjnie ignorowa�a towarzystwo nas, senior�w, chocia� wcale do siebie nie pasowali. Stali�my zatem w czw�rk� na peronie, a brakowa�o tylko kolegi Kwiatkowskiego za�atwiaj�cego ostatnie formalno�ci w dyrekcji dworca, kiedy opowiedzia�em w szczeg�ach o kradzie�y teczki. - Niesamowita historia - dziwi�a si� blada z wra�enia Szczurzycka. - I co teraz b�dzie? - Nic nie b�dzie - odpowiedzia�em. - Kolega Kwiatkowski ma przecie� oryginalne dokumenty. Ja mia�em tylko kopie dla naszego ministerstwa. Sko�czy si� na pogro�eniu palcem, bo moja pani minister nie lubi, gdy pracownicy gubi� dokumenty. - Ca�e szcz�cie, ca�e szcz�cie. - Uwa�am - wszed� w s�owo kolega Wiktor - �e powinni�my poprosi� policj� o ochron� do czasu odjazdu poci�gu. By� to cz�owiek nieco osch�y w obcowaniu - szary urz�dnik w odprasowanym garniturze, z okularami leczniczymi na nosie. By� szary nie tylko w przeno�ni, ale w sensie dos�ownym, jego oczy by�y bowiem koloru szarego, tak samo jak i w�osy. Poza tym by� blady jak prze�cierad�o. Ca�� podr� z Warszawy kolega Wiktor przespa� w swoim przedziale, nie wsta� nawet na posi�ek. To i mo�e w jaki� spos�b biel prze�cierad�a przesz�a na jego twarz? Ten cz�owiek rzadko si� odzywa�, nawet podczas oficjalnych wizyt w paryskich urz�dach i na rautach zachowywa� dystans do wszystkich - s�ucha�. Jedynie panna Mirabela umia�a go nieco pobudzi� do rozm�w i szept�w. Kto wie, o czym tak sobie szeptali po k�tach? - Pana Tomasza nabrali zwykli paryscy z�odzieje - u�miechn�a si� do mnie zimno Mirabela, kt�ra by�a jedyn� osob� z naszej ekipy nie nosz�c� okular�w. - Nie doszukiwa�abym si� wielkiej sensacji. Pewnie z�odzieje my�leli, �e ma pan ksi��eczk� czekow� w teczce. Doskoczy� pan do nieznajomej siksy i w tym czasie drugi z�odziej ukrad� pozostawion� na stoliczku teczk�. Sprytne. Ale c�, m�czy�ni s� nieodpowiedzialni, niezale�nie od wieku. Trzeba by�o da� teczk� mnie. - Na widok przystojnego Francuza te� by pani straci�a g�ow�. - Nawet Enrique Iglesias nie jest w stanie wyprowadzi� mnie z r�wnowagi. A pan straci� j� dla zwyk�ej dziewczyny. - A kim jest ten Iglesias? - zapyta�em. Ale Mirabela machn�a na mnie lekcewa��co r�k�. - Teraz sobie przypominam! - zerkn�a na mnie spode �ba Szczurzycka. - W tej kafejce siedzia�a taka m�odziutka blondynka... tak, tak! Pan Tomasz zapatrzy� si� na ni� jak na obraz Rafaela w Luwrze. Szczurzycka spojrza�a na mnie podejrzliwie. - Podoba�a si� panu ta ma�olata? - spyta�a zazdro�nie. - Nie by�a znowu taka ma�olata - odpowiedzia�em poirytowany. - Doros�a kobieta. Poza tym nie tylko mnie si� podoba�a. - Jak mam to rozumie�? - Prosz� zapyta� o to doktora Kwiatkowskiego. Wiktor i Mirabela za�mieli si� pod nosem, widz�c jak Szczurzycka purpurowieje na twarzy i nieudolnie pr�buje zachowa� oboj�tno��. Pewnie mia�a Kwiatkowskiego za wz�r cn�t, bo to, �e by� najlepszym urz�dnikiem pod s�o�cem, by�o zrozumia�e samo przez si�. Uwa�a�a przy tym, �e to na ni� powinien gapi� si�, je�li nie ca�y �wiat, to przynajmniej Kwiatkowski i ja. Od riposty uwolni� j� nadje�d�aj�cy poci�g do Warszawy. Szybko zaj�li�my miejsca w swoich przedzia�ach. Kwiatkowski, Szczurzycka i ja mieli�my zaj�� jeden przedzia� z trzema ��kami, a Mirabela z Wiktorem przej�� do s�siedniego, ale wkr�tce wydarzy�a si� rzecz, kt�ra zmieni�a ten uk�ad. Jedno ��ko w naszym przedziale by�o uszkodzone i zafrasowany kierownik poci�gu szybko za�atwi� mi jeden pusty przedzia�. Niestety - ��ka nie da�o si� naprawi�. Nie namy�laj�c si� d�ugo skorzysta�em z tej niespodziewanej okazji. Tak mi�dzy nami, by�o mi to na r�k�. B�d�c w przedziale sam, by�em pozbawiony towarzystwa kole�anki Szczurzyckiej. - Jaki� Francuz zarezerwowa� przedzia� na ko�cu wagonu, ale dzisiaj zrezygnowa� z podr�y - poinformowa� mnie konduktor, pomagaj�c wnie�� walizk�. - Bardzo przepraszamy. - Nie ma za co - zadowolony u�cisn��em jego d�o�. - Je suis contente, monsieur. Uwielbiam samotno��. Wnet przyby� zdyszany kolega Kwiatkowski, a towarzyszy�o mu dw�ch policjant�w, przystojny, m�ody cz�owiek z baga�em i dw�ch urz�dnik�w. Tych ostatnich pozna�em na uroczystym raucie zorganizowanym w polskiej ambasadzie. Ma�y, pulchny i pogodny cz�owieczek z francuskiego Ministerstwa Kultury ni�s� stalowy neseser, w kt�rym schowano notatnik Norwida. Drugi by � radc� prawnym. Pierre Peroult - wysoki i dobrze zbudowany szatyn w ciemnym garniturze, o pos�pnym spojrzeniu turkusowych oczu. Zapami�ta�em, �e by� nami�tnym palaczem cygar. Trzecim m�czyzn� z torba podr�n� by� przystojny Francuz w eleganckim garniturze jasnego koloru. Z powrotem wyszli�my na peron. - S�ysza�em, �e ukradziono panu teczk� - zwr�ci� si� do mnie Peroult i zakas�a� jak astmatyk. - Najwa�niejsze, �e neseser jest nietkni�ty - za�mia� si� urz�dnik francuskiego ministerstwa. - Na wszelki wypadek nie nag�a�niali�my waszego odjazdu - rzek� Peroult. - Dw�ch policjant�w wystarczy zamiast pismak�w. - O przepraszam - wtr�ci� �artobliwie trzeci z nich. - Ja jestem pismakiem! - No tak - chrz�kn�� zak�opotany Peroult. - Ale pan wyje�d�a. - Mi�ej podr�y! - k�ania� si� nam ma�y urz�dnik. - Do widzenia! Peroult zapali� cygaro, ale zaraz go wyrzuci� zgromiony wzrokiem przez swojego towarzysza. Przekazali Kwiatkowskiemu cenny neseser, a nast�pnie urz�dnik i Peroult odeszli, pomachawszy nam jeszcze r�k� na po�egnanie. Zostali tylko policjanci. - A to Jean-Paul Vidac - Kwiatkowski przedstawi� nam przystojnego bruneta w wieku trzydziestu o�miu lat. - Monsieur Vidac jest dziennikarzem paryskiej gazety i pojedzie z nami do kraju napisa� reporta� o sprowadzeniu do Polski zapisk�w Norwida. Jean-Paul Vidac pos�a� nam wszystkim szarmancki u�miech. Przy okazji odnotowa�em delikatn� zmian� na obliczu panny Mirabeli, na kt�rej francuski dziennikarz zrobi� du�e wra�enie. Kobieta poprawi�a nerwowo kus� sp�dnic� i przybra�a oboj�tny wyraz twarzy, jakby Vidac by� powietrzem. �Jak to dobrze, �e nie trzymasz w r�ku �adnej torebki albo teczki� - �mia�em si� z niej w duchu. - P�niej spotkamy si� w wagonie restauracyjnym, to pogadamy sobie - pop�dza� nas Kwiatkowski i ruchem r�ki pozdrowi� znudzonych policjant�w. - Dzi�kuj� za eskort�. Kiedy wspina�em si� po schodkach poci�gu, zauwa�y�em jeszcze zbli�aj�c� si� w kierunku naszego wagonu eleganck� kobiet� ubran� w drogi kostium i d�wigaj�c� dwie wielkie, sk�rzane walizy. By�a to blondynka w �rednim wieku - opalona i zadbana, pi�kna i zarazem dojrza�a. Ch�d mia�a mi�kki i nie wykonywa�a �adnych zb�dnych ruch�w. Jej wyprostowana sylwetka by�a idealna, sz�a niczym Kleopatra, a rysy twarzy przywodzi�y namy�l jak�� bogini�. Patrzy�em na ni� zauroczony. W tej chwili wypad�yby mi z r�ki wszystkie teczki �wiata, gdybym je mia� przy sobie, ale na szcz�cie nie mia�em niczego pod r�k�. Kiedy kobieta podesz�a do schodk�w, postanowi�em jej pom�c. Ale ju� czyja� r�ka mnie uprzedzi�a, cap, i si�gn�a po sk�rzane walizki. Jean-Paul Vidac okaza� si� szybszy ode mnie. - Pani pozwoli - rzek� do niej z u�miechem. - Och, jaki pan uprzejmy - odezwa�a si� po francusku, ale potraktowa�a dziennikarza oschle, by nie powiedzie� zimno i protekcjonalnie. Nie odwzajemni�a u�miechu, cho� jej lodowata reakcja nie by�a pozbawiona czaru i jednocze�nie tajemniczo�ci. Nie ma co - to by�a kobieta z klas�. A ja poczu�em si� ma�y, gdy� ta Bogini nie raczy�a nawet na mnie spojrze�. By�em powietrzem. C� chcie� - starsi ludzie byli bez szans w rywalizacji z przystojnymi brunetami u�ywaj�cymi drogich w�d po goleniu. Id�c w�skim korytarzem, widzia�em, jak wchodzi do �rodkowego przedzia�u i nie reaguje na zaczepki Vidaca. Je�li ten cz�owiek nie mia� u niej szans, co m�wi� o mnie? Poci�g ruszy� z minutowym op�nieniem. Zm�czony po�o�y�em si� na dolnym ��ku z postanowieniem natychmiastowego uci�cia sobie drzemki. Podr� do Warszawy mia�a trwa� prawie dwadzie�cia godzin i prowadzi�a przez Bruksel�, Koloni�, Dusseldorf, Hanower i Pozna�. Czyta� w poci�gu nie lubi�em, wi�c wola�em si� po�o�y� i skr�ci� sobie tym samym czas podr�y. Pal licho spotkanie w wagonie restauracyjnym! Spa�em kr�tko. Obudzi� mnie pisk telefonu kom�rkowego. Otworzy�em oczy i usiad�em ci�ko na kraw�dzi ��ka, nie maj�c najmniejszego poj�cia, sk�d dochodzi� ten d�wi�k. W podr� wybra�em si� bez telefonu. Poci�g sun�� po jakim� nizinnym terenie przypominaj�cym nieco nasz mazowiecki krajobraz. Opr�cz mnie nie by�o nikogo w przedziale. Jakim cudem s�ysza�em zatem cichutki pisk telefonu kom�rkowego? Znalaz�em go w aluminiowym koszu pod stoliczkiem. Powoli go wyj��em i uruchomiwszy, przystawi�em do ucha. Nie odzywa�em si�. Czeka�em - kompletnie zaskoczony. - Monsieur la Bagnolette? - us�ysza�em m�ski g�os m�wi�cy dobrze po francusku, jednak dziwnie chropowaty, zniekszta�cony, jakby m�j rozm�wca m�wi� przez jakie� urz�dzenie. Oceni�em, �e mia� oko�o pi��dziesi�ciu lat. - Jak to dobrze, �e si� pan obudzi�. - Kim pan jest? - przestraszy�em si�. Kto� zna� m�j francuski pseudonim, kt�rym ochrzczono mnie dawno temu podczas mojej pierwszej wizyty we Francji. - Chwileczk�! Sk�d pan wiedzia�, �e �pi�? Co to za�arty? Pan mnie zna? Rozejrza�em si� jak g�upi po przedziale, ale oczywi�cie nikogo nie znalaz�em. - Prosz� si� uspokoi� - zby� mnie swoim hipnotyzuj�cym, upiornym tembrem. - Je�li tylko b�dzie pan wsp�pracowa�, nic si� panu nie stanie. Nikomu nic si� nie stanie. - O co chodzi? Kim pan jest, do diab�a?! - krzykn��em. - Co to za dowcipy? Co niby mia�oby si� sta�? - Niech si� pan uspokoi. Od tej pory b�dziemy �ci�le ze sob� wsp�pracowa�. Je�li zacznie pan dzia�a� na w�asn� r�k� i spr�buje zawiadomi� policj� albo konduktora, przyrzekam, �e po�a�uje pan tego. Uprzedzam: op�r si� nie op�aca. To na nic. Zreszt� nie b�dzie pan w poci�gu sam. Kto� b�dzie mia� pana ca�y czas na oku. Rozejrza�em si� po raz kolejny po przedziale, jakbym spodziewa� si� w nim kogo� zasta�. Na korytarzu ujrza�em jedynie plecy konduktora sprawdzaj�cego okna na ko�cu wagonu. Kto� stroi� sobie ze mnie �arty, pod�o�y� mi kom�rk� i p�ka� ze �miechu w innym przedziale. Bior�c pod uwag� dobr� francuszczyzn� mojego rozm�wcy, dowcipnisiem m�g�by by� sam Jean-Paul Vidac. Tylko on zna� doskonale j�zyk Moliera, chocia� ka�dy z naszej ekipy m�wi� ca�kiem nie�le, a Mirabela wr�cz mog�aby uchodzi� za Francuzk�. - Zaraz, chwileczk�! - zapyta�em schowawszy si� z powrotem do swojego przedzia�u. - O co chodzi?! Kim pan jest? Vidac, prawda? To pan dowcipkuje?! - Nie - odpowiedzia� i za�mia� si� cicho. - Nie jestem �aden Vidac. Hrabia Saint-Germain, do us�ug. ROZDZIA� DRUGI HRABIA SAINT-GERMAIN � NIE WIERZ� W NIE�MIERTELNO�� � CZY VIDAC TO SAINT-GERMAIN? � ID� ROZM�WI� SI� Z DZIENNIKARZEM � SPOTKANIE Z BOGINI�, CZYLI ILONA � PIERWSZE STARCIE � KTO PODRZUCI� MI TECZK�? � KARTKA Z DZIWNYM RYSUNKIEM � CZY JESTEM OBSERWOWANY? � SI�DME PRZYKAZANIE � CZEGO CHCE ODE MNIE SAINT-GERMAIN? � SKRYTKA NUMER 1071 � SPOTYKAM Z�ODZIEJA TECZKI � FIOLKA Kim by� hrabia Saint-Germain? Wiedzia�em z obszernej literatury historycznej, �e by� pono� r�okrzy�owcem, alchemikiem i mistykiem; osob� wi�cej ni� kontrowersyjn�, znan� i niezwykle popularn� na dworach kr�lewskich i w ksi���cych pa�acach XVIII wieku. Zapewnia�, �e jest Egipcjaninem i �e od dnia jego urodzin up�yn�o oko�o dw�ch tysi�cy lat. Cz�sto zmienia� miejsce pobytu, widziano go w wielu miejscach na �wiecie na przestrzeni kilkuset lat. Pewna starsza kobieta widzia�a go pono� w Wenecji po pi��dziesi�ciu latach od ich pierwszego spotkania i w jej opinii Saint-Germain wygl�da� tak samo jak dawniej. Tylko nazwisko nosi� inne: Balletti. Czy by� potomkiem Egipcjan? Czy mo�e synem kr�lowej Hiszpanii, ma��onki Karola II? A mo�e synem kr�la Portugalii? Inne teorie g�osi�y, �e uciek� z Meksyku z fortun� �ony. W 1758 roku przyby� z Niemiec do Pary�a, reklamuj�c si� jako mistrz nauk tajemnych. Sam unika� rozm�w o swojej d�ugowieczno�ci, nawet s�ynna faworyta kr�lewska pani de Pompadour2 nie zdo�a�a zmusi� go do wyjawienia prawdy. Ale faktem jest, �e kilka innych os�b widzia�o go w Londynie bez jednej jedynej zmarszczki na twarzy, chocia� od spotkania z nimi min�� szmat czasu. Chodzi�y s�uchy, �e wynalaz� na bazie herbaty eliksir �ycia. M�wiono o nim w ko�ach dyplomatycznych dworu austriackiego, �e by� jednocze�nie poet�, muzykiem, pisarzem, lekarzem, fizykiem, chemikiem i malarzem. Zna� kilka j�zyk�w i by� cz�owiekiem szlachetnym i uczciwym. Nawet sam Wolter3 mawia� o nim, �e jest osobnikiem nie�miertelnym i m�drym. Saint-Germain zmar� zim� 1784 roku w pobli�u Eckenforde. Czy�by �w niezwyk�y cz�owiek okaza� si� jednak zwyk�ym �miertelnikiem? Nic bardziej b��dnego! W 1785 roku odwiedzi� Pary� na zje�dzie maso�skim, potem by�a jeszcze Wenecja, znowu Pary� i Wiede�. Upodoba� sobie wida� stolic� Francji, gdy� widziano go tam jeszcze kilkakrotnie w po�owie XIX wieku. Odwiedzi� tak�e Tybet w 1905 i Rzym w 1926 roku. Podobno nawet po drugiej wojnie �wiatowej kto� go rozpozna�. Do�� na tym! Nie wierzy�em, �e osobnik, kt�ry podawa� si� za hrabiego Saint-Germaina by� nim w istocie. Ja nawet nie wierzy�em w istnienie eliksiru �ycia, we wszystkich alchemik�w i mistyk�w razem wzi�tych, a w �yciorysie Saint-Germaina dopatrywa�em si� raczej wielkiej mistyfikacji. Oszustwo! Tak� w�a�nie opini� lansowa�em w jednej z moich najwcze�niejszych prac o alchemikach i szarlatanach Europy. Je�li nawet kto� rozpozna� Saint-Germaina w dwie�cie lat po jego �oficjalnej� �mierci, to nie by� to dow�d na jego nie�miertelno��. Nie by�o to r�wnoznaczne z tym, �e ten cz�owiek �y�. To m�g�by by� kto� inny, kto� podaj�cy si� za hrabiego, kto� bardzo do niego podobny. Zreszt� �wiadkowie, kt�rzy twierdzili, �e go widzieli, mogli po prostu si� myli�, a nawet z nieznanych powod�w oszukiwa�. Mia�em do czynienia z kim�, kto podawa� si� za Saint-Germaina i czyni� to dla hecy. Bo jak�e inaczej wyja�ni� t� sztuczk� z telefonem. Je�li za tym wszystkim kry� si� Vidac, m�g� to robi� dla rozg�osu, aby p�niej napisa� o tym w gazecie i zgarn�� niez�e honorarium za sensacyjny artyku�. Tylko czemu podawa� si� w�a�nie za Saint-Germaina? Dziwne. Jeszcze dzisiaj siedzia�em pod parasolem paryskiej kafejki przy bulwarze Saint-Germain i pi�em kaw�. Teraz mia�em do czynienia z kim�, kto nazywa� siebie Saint-Germainem. Czy by� to tylko zbieg okoliczno�ci? A mo�e kawalarzem by� kto� z naszej ekipy? Kwiatkowski? Zubilewicz? Ani jeden, ani drugi nie pasowa� na kawalarza, ale pr�dzej stawia�bym na nich ni� na tak� Szczurzyck� czy Mirabel� B�a�ej. - Dlaczego nic pan nie m�wi? - zapyta� m�j rozm�wca grobowym g�osem. - Pewnie bierze mnie pan za dowcipnisia? Prawda? Ale Saint-Germain �yje! W�a�nie pan z nim rozmawia. Mam si� ca�kiem nie�le, cho� od mojej �oficjalnej� �mierci w 1784 roku musz� si� nie�le kamuflowa�. Ale nie lubi� o sobie du�o m�wi�. - Doprawdy? - zachichota�em. - To ile ma pan faktycznie lat? Dwa tysi�ce? Czy mo�e wi�cej? Cagliostro4 podobno twierdzi�, �e rozmawia� z Chrystusem, a pan pewnie jest od niego starszy i zna� wszystkich faraon�w. - Prosz� nie kpi� - przerwa� mi ostro, ale szybko si� opanowa�. - Jeszcze si� pan przekona, jak� mam moc. W przeciwie�stwie jednak do Cagliostra, nie jestem oszustem i k�amc�. Cagliostro vel J�zef Balsamo nie zna� Chrystusa. Urodzi� si� i zmar� w XVIII wieku. Je�li chodzi o mnie, mam ponad tysi�c lat, wi�c Chrystusa zna� nie mog�em. �a�uj� tego, ale c� pocz��. A z tymi faraonami, o znajomo�� kt�rych mnie pan pos�dza� w swoim eseju, to kompletna bzdura. Kiedy� na odczepnego za�artowa�em w towarzystwie pewnej damy i ta roznios�a po ca�ej Europie plotk� o moim egipskim pochodzeniu. - Zaraz - zdenerwowa�em si�. - Pan zna moj� prac� o alchemikach? Napisa�em j� dawno temu... - Znam - odpar� spokojnie. - Interesuje mnie, co inni pisz� na m�j temat. Znam pana dorobek i wiem o wszystkich pana przygodach. Kiedy� nawet min�li�my si� we Francji, na ulicy, ale pan nie mo�e tego pami�ta�. To by�o w latach siedemdziesi�tych ubieg�ego wieku, wtedy, gdy zajmowa� si� pan spraw� Fantomasa. - Nie wiedzia�em, �e jeste�my dobrymi znajomymi - ironizowa�em na ca�ego. - Czego pan ode mnie chce, Monsieur Saint-Germain? Co ja, ma�y i szary cz�owieczek, mog� zrobi� dla tak wielkiego i nie�miertelnego uczonego, jakim pan by�... och, przepraszam... chcia�em powiedzie�: jakim pan wci�� jest? - I znowu pan sobie kpi. - To nie kpina, Saint-Germain. To zdrowy rozs�dek. Ja naprawd� nie wierz� w duchy. - Ja te�. Powtarzam: nie jestem duchem! - rzek� z naciskiem. - Jestem cz�owiekiem z krwi i ko�ci. - To gdzie pan teraz jest? - zapyta�em. - Niewa�ne. Musi mi pan pom�c w pewnej sprawie, ale wszystkiego dowie si� pan wkr�tce. Prosz� od tej pory nosi� ze sob� telefon kom�rkowy. Jasne? - Pan raczy �artowa� - �achn��em si�. - Czyja wygl�dam na takiego, kt�ry nie ma nic lepszego do roboty jak uczniackie wyg�upy? Poza tym uwa�am, �e nie nazywa si� pan Saint-Germain, a Vidac. Jean-Paul Vidac. Ot i co, drogi panie! - Jeszcze raz powtarzam - rzek� z naciskiem. - Nie jestem Vidakiem. I je�li komukolwiek powie pan o naszej rozmowie, po�a�uje pan tego. - Nikomu nie powiem, drogi hrabio - pr�bowa�em znowu �artowa�. - Bez obaw. Nie chc�, aby wzi�to mnie za fantast� i wariata. Ile razy mam to panu powtarza�? Je�li mia�em do czynienia z dowcipnisiem - bo wszystko na to wskazywa�o - to czego obawia� si� fa�szywy Saint-Germain? Skoro i tak nikt by mi nie uwierzy�, �e rozmawia�em z prawdziwym Saint-Germainem, to czemu m�j rozm�wca wci�� zaleca� mi dyskrecj�? Dowcipnisiowi w�a�nie powinno na tym zale�e�, abym rozni�s� plotk� o Saint-Germainie i zrobi� z siebie idiot�. To mnie zastanowi�o. Ale jeszcze nie przeczuwa�em powagi sytuacji. - Skontaktujemy si� za godzin� - odezwa� si� Saint-Germain. - Mam nadziej�, �e do tego czasu uwierzy pan w moje s�owa. Nie jestem Vidakiem. Nie znajdzie mnie pan w�r�d pasa�er�w poci�gu. Tylko tyle mog� powiedzie�. Dla prze�amania bariery nieufno�ci z pa�skiej strony zwr�c� panu niebiesk� teczk�, kt�r� panu dzisiaj ukrad�em w kafejce. - To pan?! - krzykn��em. - Ten dra� na skuterze? Jest pan z�odziejem, a nie hrabi�! - Teczk� zwr�c�. A motorem nie je�d��. B�dziemy w kontakcie. Rozmowa si� urwa�a. Saint-Germain, czy jak mu tam by�o naprawd�, roz��czy� si�, pozostawiaj�c mnie w nastroju os�upienia. Kto� najwyra�niej zabawia� si� ze mn� w bardzo wyrafinowany spos�b. Dziwne, �e dla zwyk�ego dowcipu dokona� tyle stara� - kradzie� teczki i teraz ten telefon w koszu. Wyszed�em na korytarz i ruszy�em na koniec wagonu do przedzia�u Vidaca, aby si� z nim rozm�wi�. W dalszym ci�gu uwa�a�em, �e to on jest owym dowcipnisiem. Stan��em przed drzwiami przedzia�u Mirabeli, Zubilewicza i cudzoziemca. �Tylko co niby mam mu powiedzie�?� - my�la�em gor�czkowo oparty o okno. ��e w moim przedziale znalaz�em telefon kom�rkowy podrzucony przez nie�miertelnego hrabiego? I �e to w�a�nie on, Jean-Paul Vidac, jest owym Saint-Germainem? Wy�miej� mnie i pomy�l�, �e zwariowa�em.� Ju� widzia�em drwi�ce u�mieszki na twarzach kole�anki Szczurzyckiej i panny Mirabeli, gdy opowiadam im o moich kontaktach z nie�miertelnym alchemikiem. Doktor Kwiatkowski te� by mnie pewnie nie oszcz�dzi�. Zawr�ci�em z�y do swojego przedzia�u. I wtedy natkn��em si� na pi�kn� kobiet�, kt�r� wcze�niej nazwa�em Bogini�, a kt�ra wychodzi�a na korytarz. Nie wiedzie� czemu stan��em jak wryty na jej widok. Kobieta zd��y�a si� przebra� i mia�a na sobie zamszow� marynark� i czarne, lu�ne spodnie. I chocia� nie lubi� kobiet chodz�cych w spodniach, to jednak ta dama nale�a�a do tych istot, kt�rym jest dobrze w ka�dym stroju. Sta�em nieruchomo i patrzy�em na t� b��kitnook� blondynk� wzrokiem pe�nym uwielbienia. Zapomnia�em o ca�ym bo�ym �wiecie i o sztuczkach fa�szywego Saint-Germaina. W tym czasie kobieta min�a mnie, otar�szy si� o mnie ca�� sob�. Podchwyci�a moje natarczywe spojrzenie i zatrzyma�a si�. - Dojd� do restauracyjnego? - zapyta�a po francusku. - Nie mam poj�cia - b�kn��em. - Nie doszed�em tam... tak mi si� wydaje, �e tam... mog� sprawdzi�! - Nie trzeba - machn�a r�k�. - Wystarczy p�j�� dalej korytarzem. Posz�a kawa�ek dalej. Ruszy�em za ni�. Stan�li�my w drugim wagonie, czekaj�c, a� jacy� pasa�erowie uporaj� si� z wnoszeniem baga�u. - Pani do Warszawy? - zapyta�em z g�upia frant. - Tak - odwr�ci�a si� znowu i przyjrza�a mi si� uwa�niej. - Polak? - Z Warszawy. Na imi� mam Tomasz. - Ilona - poda�a mi r�k� bardziej delikatn� od jedwabiu i u�miechn�a si�. - Bran�a odzie�owa. - Mi�o mi. -A kim pan jest? I co pan porabia w Warszawie? - Jestem historykiem sztuki i rozwi�zuj� tajemnicze zagadki z przesz�o�ci - odpowiedzia�em. - Pracuj� w Departamencie Ochrony Zabytk�w. - I zw� pana Panem Samochodzikiem. To wypowiedziane po niemiecku zdanie dobieg�o mnie z ty�u. Kto� sta� za moimi plecami i s�ysza� nasz� rozmow�. Odwr�ci�em si� i ku swojemu zdumieniu ujrza�em samego Vidaca! Sta� w korytarzu drugiego wagonu i pods�uchiwa�. Ale pewnie szed�, tak jak i my, do restauracyjnego. Oczywi�cie nie zdradzi� si� nawet jednym spojrzeniem czy grymasem. Poklepa� mnie po ramieniu i u�miechn�� si� serdecznie. - Sk�d pan wie - zapyta�em - �e nazywaj� mnie Panem Samochodzikiem? - Jak to �sk�d�? - �mia� si�. - Jestem dziennikarzem. �Poczekaj� - pomy�la�em z�y na niego. �Ja ci� jeszcze urz�dz�. - Pan Samochodzik? - zdumia�a si� Bogini. - Jakie �mieszne przezwisko. Dlaczego nazywaj� pana tak �miesznie? - Niech pan Vidac to pani wyja�ni - zwr�ci�em si� do niej uszczypliwie, gdy� nie lubi�em swojego przezwiska i nie cierpia�em o nim opowiada�. Przeprosi�em j� i zawr�ci�em. Ruszy�em do swojego wagonu, nie obejrzawszy si� na nich. Z�y zamkn��em si� w przedziale. Tam spotka�a mnie niespodzianka! Na stoliczku pod oknem le�a�a niebieska teczka - moja teczka! Ta sama, kt�r� skradziono mi w kafejce przy bulwarze Saint-Germain! Os�upia�em z wra�enia. M�j niedawny rozm�wca dotrzyma� s�owa i zwr�ci� mi j�! Podczas mojej nieobecno�ci dosta� si� do mojego przedzia�u i pod�o�y� teczk�. Kim by�? Odpowied� by�a tylko jedna: Vidac! Poczeka�, a� opuszcz� sw�j przedzia� i wtargn�� tutaj pod moj� nieobecno��, otworzywszy drzwi wytrychem. Pod�o�y� teczk� i wyszed�. Spotkali�my si� dopiero w drugim wagonie. Mia� nerwy ten cz�owiek! D�ugo dochodzi�em do siebie. Usiad�em na kraw�dzi ��ka i przejrza�em teczk�. Nic nie brakowa�o, wszystko znalaz�em na swoim miejscu, nie licz�c kartki od Saint-Germaina z dziwnym rysunkiem. Prawdopodobnie by�a to kserokopia rysunku wyj�tego z jakiej� starej ksi�gi albo z dokumentu �r�d�owego. Przedstawia�a krzy� z podw�jnymi ramionami, tak zwany krzy� patriarchalny, zwany te� jerozolimskim albo lotary�skim, wewn�trz kt�rego umieszczono napis i skr�ty literowe. Ot� w ni�sz� i d�u�sz� belk� krzy�a wpisano �aci�ski wyraz �Tabernaculum�, w lewym za� naro�niku wy�szej belki skr�t - �SA�, w prawym - �SB�. Nad krzy�em widnia� �ukowato wygi�ty napis - �Hoc est corpus meum�, pod spodem krzy�a skr�t literowy - �CRL�. To wszystko. Napis �Tabernaculum� jak i zdanie �Hoc est corpus meum� zosta�y napisane r�k� dr��c�, litery nie by�y jednak pochy�e, a nawet starannie wpisane. Takie litery spotyka�o si� na wyrytych napisach na wielu roma�skich murach, na tympanonach i na epitafiach. C� takiego niezwyk�ego by�o w tym rysunku, �e Saint-Germain da� mi go? �Tabernaculum�. Normalnie oznacza�o cyborium, wbudowan� w o�tarz skrzynk�, w kt�rej trzymano konsekrowan� hosti�, a wi�c miejsce nierozerwalnie zwi�zanym z ko�cio�em. A co znaczy�o zdanie: �Hoc est corpus meum�? �Oto jest cia�o moje� - to w�a�nie g�osi� napis nad krzy�em! Krzy�, tabernakulum i �cia�o�. O jakie cia�o mog�o chodzi�? Zapewne o cia�o samego Chrystusa. Kiedy Jezus wzi�� w r�ce chleb i wino, m�wi�c, �e jest to Jego cia�o i krew, nie m�wi� tego w sensie dos�ownym. Sta� w�wczas mi�dzy uczniami, spo�ywaj�c wino i chleb. Nie kwaszony chleb i sok winny symbolizowa�y Jego bezgrzeszne cia�o i niewinnie przelan� krew. W wielu Ewangeliach znajdziemy tak w�a�nie symbolicznie potraktowane cia�o Zbawiciela, cho� Jezus nazywa� siebie tak�e �bram��, �ska��� czy �krzewem winnym�. Nowy Testament nazywa Ko�ci� �Cia�em Chrystusa�. Jednak wiedzia�em z literatury i z rozm�w z uczonymi, �e nikt, w��cznie z teologami katolickimi, nie rozumie tych zwrot�w dos�ownie. Ja za�o�y�em, �e znaczenie zwrotu �cia�o moje� z tajemniczego kwadratu przys�anego mi przez Saint-Germaina odnosi�o si� do Jezusa. Ale nic wi�cej nie mog�em powiedzie� o tym dziwnym krzy�u, ni� w kontek�cie obrz�dku Ko�cio�a katolickiego, konkretnego miejsca, w kt�rym odprawiano msz� i w kt�rego murach przechowywano krew Chrystusa rozumian�, rzecz jasna, symbolicznie. By� mo�e autor rysunku mia� na my�li jaki� konkretny ko�ci�, mo�e chodzi�o o co� bardziej og�lnego, ale czego chcia� ode mnie Saint-Germain, nie mia�em poj�cia. Jak na zawo�anie zapipcza� telefon kom�rkowy. Tym razem, musz� si� przyzna�, odebra�em go z ochot�. Pora wyja�ni� sobie to i owo, Mon-sieur Saint-Germain! - I jak podoba si� panu rysunek? - zapyta� cicho. - Zupe�nie nie wiem, czego pan ode mnie chce - warkn��em. - Dlaczego pokaza� mi pan ten rysunek? Co on oznacza? - Chc�, aby pan mi o tym powiedzia�. To jest w�a�nie pa�skie zadanie. Na podstawie tego rysunku i napis�w musi pan odszyfrowa� prawdziwy sens tego rebusu. O jakie miejsce chodzi? To chc� us�ysze� od pana, Monsieur la Bagnolette. - To pa�skim zdaniem jest rebus? - Owszem. - Na jakiej podstawie pan tak s�dzi? Ja, na przyk�ad, nie odnios�em takiego wra�enia. Sk�d zatem u pana takie przypuszczenie? - Odni�s�by pan takie wra�enie, gdyby tylko odwr�ci� pan kartk� na drug� stron� - westchn��. - Znajdzie pan tam dalszy ci�g tej szarady. Zrobi�em tak, jak sugerowa� i rzeczywi�cie - ujrza�em napisany po francusku list. Znowu zwyk�a kopia jakiego� dokumentu, tylko jedna strona, gdy� tekst by� kontynuacj� poprzedniej. List napisano j�zykiem archaicznym, pochodzi� sprzed czterystu, trzystu lat, a pisany by� neogotykiem. Mia�em powa�ne trudno�ci w jego odczytaniu, wi�c napr�dce notowa�em kolejne przet�umaczone z mozo�em zdania. Tre�� tego zapisku by�a mniej wi�cej taka: Przybysz z Polski m�wi� o dziwnym miejscu na przedmie�ciach B. A st�d by�o blisko do miejsca zwanego �ys� G�r�, za murami �wi�tyni sta� w dolinie drewniany krzy� z podw�jnymi ramionami od moru i szatana ludzi chroni�cy. �w przybysz, przez naszych braci zwany L�Ermite, znal miejsce ukrycia z�otego krzy�a lotary�skiego, przywiezionego pono� z p�nocnego gruntu zwanego M�nchenwerder. Przed �mierci� narysowa� tylko ten krzy�. Umar� zabrawszy tajemnic� do grobu. A.D. 1681. Autor listu i dziwnego rysunku krzy�a jako ostatni rozmawia� z owym tajemniczym L�Ermite, najpewniej zakonnikiem, kt�ry zna� miejsce ukrycia cennego krzy�a. Historia by�o niezwyk�a! A zatem Saint-Germain mia� racj� - chodzi�o o rebus. To by�a zaszyfrowana wiadomo�� o miejscu ukrycia skarbu! Jaki� krzy� przywieziono do B. przez nieznanego osobnika nazwanego Pustelnikiem (z francuskiego L�Ermite). Dzia�o si� to przed rokiem 1681. Krzy� zabrano z M�nchenwerder, ale co to by�o za miejsce? P�nocna Polska? Pewnie Prusy albo Pomorze. A gdzie le�a�o owo B.? Wszystko wskazywa�o, �e w rejonie G�r �wi�tokrzyskich, blisko �ysej G�ry. W tamtejszym klasztorze przechowywano bowiem relikwi� Krzy�a �wi�tego. Znakiem rozpoznawczym klasztoru benedyktyn�w na �y�cu by� w�a�nie dwuramienny krzy�. Mo�e zatem rysunek dotyczy� miejsca ukrycia relikwii? Zaintrygowa�o mnie te� co� innego, nie zwi�zanego z �amig��wk�. Zast