6424
Szczegóły |
Tytuł |
6424 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6424 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6424 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6424 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Arkadiusz Niemirski
PAN SAMOCHODZIK I...
PRZEMYTNICY
OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA
ROZDZIA� PIERWSZY
PRO�BA PRZYJACIELA � PANNA TATALKIEWICZ I UMOWA � ZLECENIE � WYJE�D�AM NAD BIEBRZ� � MRO��CY KREW W �Y�ACH EPIZOD � COCO CHANEL I MUPPETY � MALARSTWO ABSTRAKCYJNE, CZYLI POTYCZKA S�OWNA � PORZ�DKI � INCYDENT POD SKLEPEM � KTO MNIE PORATOWA� KOLACJ� � IZABELA MEDYCEJSKA � KOLACJA Z MUPPETAMI � KIEROWCA CZARNEGO MERCEDESA
Czy �ycie mo�e sk�ada� si� z samych przypadk�w?
Z pewno�ci� nie tylko one stanowi� o tre�ci naszego �ycia, niemniej jednak odgrywaj� wielk� rol�. Raz nas mile zaskakuj�, innym razem wp�dzaj� w tarapaty. Zawsze jednak wprowadzaj� do naszego �ycia element zmienno�ci i o�ywienia. Mo�e by� i tak, �e jaka� historia rozpoczyna si� od dw�ch niecodziennych zbieg�w okoliczno�ci, tak nieprawdopodobnie ze sob� �sprz�onych�, i� wydaje nam si� niemo�liwe, aby mog�y zaistnie� obok siebie. Mog� one uruchomi� nawet lawin� mniejszych przypadk�w zdolnych wykreowa� jak�� niezwyk��, niemo�liw� zdawa�oby si� histori�. W�a�nie tego lata mia�em przekona� si�, �e nigdy nie mo�na powiedzie�, �e �ta� czy �inna� przygoda jest niemo�liwa.
***
Pod koniec czerwca na moim biurku w Departamencie Ochrony Zabytk�w Ministerstwa Kultury i Sztuki w Warszawie wyl�dowa� telegram od przyjaciela muzyka, kt�ry dawno temu sprzeda� swoje ma�e mieszkanie na Woli i za uzyskane pieni�dze kupi� niewielk� posiad�o�� za �om��, usytuowan� w okolicach uj�cia rzeki Biebrzy do Narwi w miejscowo�ci S.. Tam postawi� drewniany domek, zagospodarowa� teren, zadomowi� kilka zwierz�t i na dobre osiedli� si� w tych stronach, zapominaj�c na zawsze o kajeciku nutowym i fortepianie. Jak si� wyrazi� m�j przyjaciel, niegdy� wybitny kompozytor Leonard Z., �piew ptak�w i koj�cy wp�yw natury wypar�y na dobre z jego �ycia - nieod��czny niegdy� fortepian i zeszyt nutowy.
Go�ci�em u niego dwa razy i te pobyty wspomina�em z wielk� nostalgi�.
�w telegram wi�za� si� z wys�anym tydzie� wcze�niej listem zawieraj�cym propozycj� przyjazdu do S. i zaopiekowania si� dobytkiem Leo przez dwa tygodnie. Tak si� bowiem z�o�y�o, �e przyjaciel mia� lada dzie� wyjecha� za ocean, gdzie nowojorska Akademia Muzyczna uhonorowa�a go presti�ow� nagrod� i zorganizowa�a kilka oficjalnych spotka� z Poloni� i m�odzie�� uniwersyteck�. C� z tego, skoro nie mog�em rzuci� pracy i pojecha� nad Biebrz�. Nie mog�em, wszak Pawe� bawi� na Mazurach pod �aglami, a ja z Monik� mia�em mn�stwo papierkowej pracy. W takich chwilach my�la�em nawet o zatrudnieniu nowego pracownika. I chocia� list kusi� perspektyw� sp�dzenia dw�ch tygodni na odludziu, z �alem musia�em zrezygnowa� z zaproszenia.
Nie b�dzie mnie p� lipca, Tomaszu - pisa� przyjaciel w li�cie sprzed tygodnia. - Przyjed� zatem do S. pod koniec czerwca i czuj si� jak u siebie w domu. Je�liby� mnie ju� nie zasta�, klucz i wszelkie instrukcje znajdziesz u s�siada, pana Gapi�skiego. Wiem, �e kochasz natur� i nade wszystko spok�j. Tutaj odpoczniesz od zgie�ku wielkiego miasta i jego truj�cego powietrza. A ja, niestety, musz� odwiedzi� Nowy Jork i zainkasowa� troch� grosza. Moja siostrzenica Halina (jedyna osoba z rodziny, z kt�r� utrzymuj� kontakt) nie mo�e mi pom�c. Zachorowa� w�a�nie jej wnuk. Tylko Ty mi zosta�e�! Ale jak wr�c�, to razem wybierzemy si� na podgl�danie ptaszk�w albo pow�dkujemy. ��dka jest ca�y czas sprawna. Niech �yje natura! Nie odmawiaj staremu piernikowi! Aha, przejrzyj m�j kajet znajduj�cy si� w szafce. Dla twojego bezpiecze�stwa. Leo.
W�a�nie mia�em odpisa� przyjacielowi, gdy dwudziestego �smego czerwca dosta�em od niego telegram:
Kochany Tomaszu. Tragedia. Przyjed� natychmiast. Musz� by� w NJ wcze�niej. Pozdrawiam. L.
Oto ca�y m�j przyjaciel! Ekscentryczny brodacz, nie licz�cy si� zupe�nie z realiami �wiata i z naszymi, mieszczuch�w, problemami. By� przy tym cz�owiekiem iskrz�cym pomys�ami, �ywio�owym i bardzo otwartym. Lubi�em go, ale jego pro�ba wyda�a mi si� nieco zwariowana. I jeszcze ten po�piech, jakbym zarz�dza� prywatn� firm� i m�g� w ka�dej chwili opu�ci� biuro. Nie by�em te� do wyjazdu nad Biebrz� przygotowany i nic nie znaczy�a pokusa wakacji na �onie natury wobec obowi�zk�w w ministerstwie.
I pewnie by�bym zmuszony mu z przykro�ci� odm�wi�, gdyby nie to, �e tego samego dnia w naszym departamencie panna Monika, nasza sekretarka, oznajmi�a przez uchylone drzwi mojego gabinetu:
- Panie Tomaszu, przysz�a pani w sprawie pracy.
- Jakiej pracy? - wyrazi�em zdumienie.
- M�wi, �e pisa�a do pana kilka razy, a raz nawet zadzwoni�a - wyja�ni�a sekretarka. - Twierdzi, �e kaza� jej pan przyj��.
Rzeczywi�cie, zdarza�y si� takie telefony i niejednokrotnie musia�em kategorycznie odmawia�. Ministerstwo nie mia�o bowiem pieni�dzy na nowy etat, chocia�, tak mi�dzy nami, nowy pracownik bardzo by si� przyda�.
- Nie przypominam sobie tej osoby - mrukn��em.
- Dominika Tatalkiewicz! - wykrzykn�a m�oda dziewczyna wtargn�wszy niespodziewanie do gabinetu obok zdezorientowanej Moniki. - Nie przypomina pan sobie?
Dziewczyna by�a w wieku mojego m�odego kolegi Paw�a, �redniego wzrostu, �adna, z czupryn� niesfornych blond w�os�w, a ubiera�a si� nowocze�nie, to jest mia�a na sobie jakie� w�skie spodnie rozszerzaj�ce si� przy nogawkach, tak zwane �dzwony�, i kus� bluzeczk�. Nie powiem, wygl�da�a nowocze�nie i raczej przyzwoicie, ale, B�g mi �wiadkiem, nie mog�em skojarzy� jej osoby z �adnym konkretnym telefonem ani podaniem. I jeszcze jedno, nosi�a nazwisko znanej w polskiej kulturze osoby, ale pewnie by� to zwyk�y zbieg okoliczno�ci.
- Nie znam pani - odezwa�em si� wreszcie i wsta�em od biurka poprawiwszy na nosie okulary. - Chcia�a pani u nas pracowa�?
- Tak, prosz� pana, gdy� sko�czy�am histori� sztuki. Co za czasy, �e absolwenci naszego wydzia�u nie mog� znale�� pracy w swoim zawodzie.
- Zawsze tak by�o - t�umaczy�em si�. - Ani jeden m�j kolega ze studi�w nie pracuje w swoim zawodzie.
- No w�a�nie. Sam pan widzi, �e to katastrofa - o�ywi�a si�. - Wys�a�am do pa�stwa podanie pod koniec ubieg�ego roku, a potem jeszcze dwa razy ofert�. Bez odzewu. Dzwoni�am w kwietniu i powiedzia� pan, �ebym przysz�a pod koniec czerwca, bo wtedy macie mniej pracy papierkowej.
- Kiedy w�a�nie teraz mamy jej najwi�cej - j�cza�em w tonie protestu.
- Czyli dobrze si� sta�o, �e przysz�am, prawda? - ucieszy�a si�. - Chocia� swoj� drog� chcia�abym zajmowa� si� czym� atrakcyjniejszym ni� przewalanie stos�w papier�w.
W tym czasie Monika znalaz�a gdzie� podanie panny Tatalkiewicz i po�o�y�a dyskretnie na moim biurku.
- Panie dyrektorze - m�wi�a dalej dziewczyna, gdy ja zerka�em na t� kartk� papieru - czy serce si� panu nie kraje, kiedy widzi pan m�odych ludzi po studiach bez pracy? Totalna katastrofa! Demoralizacja.
- A tak, i owszem - kiwa�em g�ow� i czyta�em jej podanie. - Ale my nie mamy wolnego etatu. Napisa�a pani, �e pochodzi z zamo�nej rodziny, a zatem z g�odu pani nie zginie...
- To dyskryminacja! - zaprotestowa�a demonstruj�c sw�j tupet zbyt obcesowo. - I to jest pow�d, dla kt�rego mam nie pracowa�? Tylko dlatego, �e m�j tata jest znanym literatem? Panie dyrektorze, ja jestem samodzielna. Ja nawet ojca nie widuj�, bo on ci�gle zamyka si� w swoim gabinecie, do kt�rego nikt nie ma wst�pu. Poza tym mam w�asn� kawalerk� w centrum i nie musz� du�o zarabia�. Ja mog� nawet i p� roku przepracowa� za darmo!
- Za darmo? - odj�o mi mow�. - Nie powiem, propozycja jest kusz�ca, ale doprawdy nie mog� pani pom�c. W ministerstwie nie przyjmuj� do pracy za darmo.
- To koszmar - dziewczyna j�kn�a. - Katastrofa.
I opad�a za�amana na fotel.
- Z pewno�ci� znajdzie pani prac� gdzie indziej. Warszawa jest du�a.
- Pan �artuje? - popatrzy�a na mnie kpi�co. - Gdzie znajd� prac�? Chc� pracowa� w zawodzie i tak jak pan rozwi�zywa� zagadki historyczne!
- A sk�d pani wie, czym my si� tutaj zajmujemy? - zdziwi�em si�.
- W prasie o panu pisali - wyja�ni�a zaraz. - I to niejednokrotnie. Na sw�j spos�b jest pan popularny w pewnych kr�gach.
Tak, panna Dominika Tatalkiewicz by�a przebojowa a� do b�lu. Pochodzi�a z rodziny znanego literata, a zatem nie by�a to osoba zahukana, o nadzwyczajnej skromno�ci. Lubi�a zdaje si� nazywa� rzeczy po imieniu, ale by�a przy tym, co udowodni�a przed chwil�, osob� zaradn� i rozs�dn�. Nie liczy�a na pomoc bogatych rodzic�w, nic z tych rzeczy, a sama chcia�a doj�� do czego� w �yciu. Zamiast rozbija� si� luksusowymi samochodami po mie�cie, ucz�szcza� do dyskotek i salon�w mody, ona pragn�a zosta� pracownikiem naszej szacownej instytucji. Taka postawa mi zaimponowa�a, ale pom�c dziewczynie nie mog�em. Minister zredukowa� ostatnio liczb� pracownik�w i zapowiedzia� dalsze zwolnienia.
- Ale ja chc� pracowa� za darmo! - stawia�a op�r panna Tatalkiewicz. - Jak powie pan to ministrowi, to ten na pewno si� ucieszy. Spr�bowa� nie zawadzi.
- Chwileczk�, ale czy pani aby na pewno nadaje si� do pracy w naszym departamencie? - z kolei ja si� postawi�em. - Codziennie trzeba tutaj przychodzi�, a potem przez osiem godzin przerzuca� papiery. Znudzi si� pani szybciej ni� si� jej wydaje.
- Czuj�, �e wy tutaj si� nie nudzicie - zachichota�a.
- A wie pani przynajmniej, w kt�rym roku Jan Ci�gli�ski namalowa� obraz zatytu�owany �Krajobraz z wozem siana�? - zapyta�em ostro�nie.
- Ale �Krajobraz� namalowa� przecie� J�zef Pankiewicz w 1890 roku! - zaprotestowa�a zdumiona Dominika. - Czy pan mnie przypadkiem nie sprawdza?
Dziewczyna popatrzy�a na mnie zw�aj�c swoje niebieskie oczy w szparki. Mia�a racj�, w podst�pny spos�b chcia�em sprawdzi� stan jej wiedzy, gdy� sami przyznacie, �e pro�ba Dominiki by�a doprawdy dziwaczna! Ale trzeba przyzna�, �e dziewcz� znowu mi zaimponowa�o.
- Panie dyrektorze - zacz�a mnie b�aga�. - Niech pan zadzwoni do ministra. Chyba nie chce pan, abym poprosi�a mojego ojca o t� przys�ug�, co? Jeden jego telefon i ju� ma mnie pan na karku. Nie tak dawno rodzice za�atwiali mi atrakcyjn� prac� za granic�, ale odm�wi�am. Ja tak nie chc�. Z tym, �e zawsze mog� nam�wi� ich na Departament Ochrony Zabytk�w! Co mi tam! Dlatego prosz�, niech pan nie odmawia i zadzwoni do ministra z pro�b� o nowe stanowisko pracy. Tylko prosz� nie m�wi� kim jestem, bo nie znosz� taniej protekcji.
- To szanta� - westchn��em i niech�tnie si�gn��em po telefon. Po��czy�em si� z sekretariatem ministra.
- Nie daj� pani �adnych szans - rzek�em p�g�bkiem do panny Tatalkiewicz. - Minister dostaje sza�u, kiedy s�yszy o nowych pracownikach.
Po chwili rozmawia�em ju� z samym ministrem. Nie mia� czasu, wi�c szybko przedstawi�em mu spraw�.
- Nowy pracownik?! - krzykn��, a ja ze zdenerwowania zacisn��em mocniej szcz�ki. - I chce pracowa� za darmo?
- No w�a�nie - b�kn��em przera�ony jego tonem. - Te� wyda�o mi si� to dziwaczne i k�opotliwe...
- Panie Tomaszu! - rykn��. - Panie dyrektorze! I pan si� jeszcze zastanawia?! Jak �za darmo�, to zmienia posta� rzeczy! Ale lepiej zatrudni� na zlecenie po najni�szej stawce! I prosz� o po�piech, gdy� dzisiaj jestem jeszcze tylko godzin�. A dokumenty podpisz� od r�ki!
Rado�� panny Tatalkiewicz by�a ogromna. Nawet Monika ucieszy�a si�, �e b�dzie mia�a kogo� do pomocy.
Wprowadzi�em zatem pann� Tatalkiewicz w papierkowe niuanse naszej pracy, wyda�em odpowiednie dyspozycje i pogna�em do ministra po podpisy. Jeden na umowie-zleceniu dla panny Dominiki, a drugi... na mojej pro�bie o urlop.
***
Do po�o�onego nad sam� Biebrz� S. dojecha�em nast�pnego dnia w po�udnie. By� gor�cy, cudowny dzie� i od razu przypomnia�y mi si� dawne wakacje sp�dzane gdzie� na polskiej prowincji i przygody, kt�re zawsze mi wtedy towarzyszy�y. Tym razem chcia�em jednak od nich odpocz��. Od kilku lat z moim m�odszym pracownikiem Paw�em rozwi�zywali�my zagadki historyczne, przemierzyli�my naszym jeepem tysi�ce kilometr�w po kraju i po �wiecie, prze�yli�my wspania�e i niebezpieczne przygody. Nic dziwnego, �e po raz pierwszy w �yciu zapragn��em poleniuchowa� w samotno�ci, �owi� ryby i pop�ywa� ��dk�.
Miejscowo�� S. to typowa polska wie�, ale odr�nia j� od wielu innych jedno, a mianowicie opada ona zboczem ku biebrza�skim rozlewiskom na wschodzie i Bagnu �awki bardziej na p�noc, daj�c jeden z najpi�kniejszych widok�w na naszej planecie. Nie jest to mo�e przejmuj�cy groz� i pi�knem widok w stylu Wielkiego Kanionu w Arizonie, ale tak swojskiego, nostalgicznego i polskiego pejza�u nie spotkacie nigdzie. Ze szczytu zbocza wy�ania si� morze zielonych ��k, po kt�rego dnie przep�ywa ta pokr�tna rzeka. Tworzy ona zakola, odnogi, a g��wnym nurtem p�ynie bli�ej zbocza i wpada do Narwi kilka kilometr�w dalej na po�udnie, za Wierciszewem, w Samborach. Wczesn� wiosn�, zanim rozkwitn� tutaj ��te �stada� kacze�c�w, tworz� si� niespotykane nigdzie indziej na �wiecie rozlewiska, kt�re wkr�tce staj� si� azylem dla rozmaitego ptactwa, a ludzkie oko ciesz� swoj� dzik�, nieujarzmion� natur�. Nie spos�b ich wtedy pokona� such� nog�, a i �ycie mo�na straci� uton�wszy w zdradzieckiej brei. Dopiero hen daleko na horyzoncie tej zielonej ��ki majacz� wiejskie zagrody Gie�czyna, a bli�ej Narwi w kierunku zachodnim, nieca�y kilometr od g��wnej szosy na Bia�ystok, dumnie sterczy nad okolic� G�ra Str�kowa.
Przyjaciel Leo mieszka� w S. od kilkunastu lat z Muppetami. Kiedy by�em u niego pi�� lat temu, zasta�em wtedy zwyk��, ma�� wiejsk� chat� zbudowan� z bali rozebranego wiejskiego ko�ci�ka, a teren jego gospodarstwa ogrodzono �wie�o ociosanymi i wbitymi w ziemi� palikami. Sam teren by� pi��dziesi�ciometrowej szeroko�ci pasem zbocza opadaj�cym pod sam� rzek�, na szczycie kt�rego znajdowa�a si� owa chatka. Leo zamierza� wkr�tce kupi� wi�kszy dom, a ca�� posesj� ogrodzi� siatk�; a zatem, gdy skr�ci�em z w�skiej, us�anej kocimi �bami szosy gin�cej w p�nocnym kierunku na Burzyn i Radzi��w, zacz��em szuka� nowego domu przyjaciela na szczycie skarpy ci�gn�cej si� wzd�u� rzeki.
W�sk� ubit� alejk�, odbijaj�c� od szerszej, ale wci�� piaszczystej wiejskiej drogi, dotar�em na sam skraj wioski, opadaj�cy, jak ju� wspomnia�em, imponuj�cym zboczem ku dolinie Biebrzy. Wysiad�em z jeepa, zgarn��em do p�uc, ile si� da�o, wiejskiego powietrza i rozejrza�em si� po okolicy. Jeden dom po lewej r�ce na ko�cu �cie�yny, na kt�rej sta�em, m�g� by� w�a�nie nowym domem przyjaciela - pi�trowy, otynkowany i z dachem pokrytym czerwon� dach�wk�. By� jednak, co tu du�o gada�, troch� za banalny jak na gust mojego ekscentrycznego przyjaciela. Po prawej za� panowa�o kr�lestwo chwast�w i drzewek wysokich na dwa metry, w�r�d kt�rych dominowa�y dziki bez i jarz�bina. Drzewka zdawa�y si� przys�ania� jak�� znajom� mi ruder�, za kt�r� ci�gn�� si� ku rzece lasek. Miejsce by�o atrakcyjne, to tutaj sp�dzi�em z przyjacielem kilka tygodni, ale chyba Leo ju� tutaj nie mieszka�, z pewno�ci� wybudowa� ten nowy, bia�y dom.
Skierowa�em si� tam. Po chwili nawo�ywania pojawi� si� niski cz�owieczek z czerwon� twarz� i go�ym torsem. Mia� na sobie robocze spodnie.
- Pan Leonard ju� wyjecha� - poinformowa� mnie zapalaj�c papierosa. - Ja jestem Gapi�ski. Jak pan do niego, to niech pan, cholercia, idzie szybko do chatki i pomo�e tej m�odej osobie.
- M�odej osobie?
- Wynajmuj� pokoje letnikom i pa�ski przyjaciel poprosi� j� o przys�ug�.
Ruszy�em chy�o w stron� samotnej cha�upy. Z zielonej �ciany porastaj�cej posesj� wy�owi�em fragment starego dachu z kominem. Zauwa�y�em, �e do chaty prowadzi�a w�ziutka �cie�yna, ledwo wydeptana, ale �eby ni� i��, nale�a�o przeciska� si� przez bujnie rosn�ce ognich� i oset. Pozna�em to miejsce - ukryte, odgrodzone od reszty wsi, jakby skazane na wieczn� samotno��. Wysoka na dwa metry furtka by�a otwarta, a gruby �a�cuch stanowi�cy jedyne zabezpieczenie lu�no z niej zwisa�. Dwa d�bowe bale pomalowane farb� olejn� na zielono stanowi�y wrota do tego zaczarowanego miejsca. Nale�a�o jeszcze p�j�� kr�t� alejk�, w dalszym ci�gu zapuszczon� i zacienion� przez rosn�ce tam klony i wierzby.
A wi�c Leo dalej mieszka� w tej chatce! Wci�� by� z niego dziwak nad dziwaki. Nic si� nie zmieni�. A mo�e po prostu nie mia� pieni�dzy na postawienie nowego domu i dlatego przyj�� nagrod� z Ameryki?
Ko�o domu spotka�a mnie niespodzianka. Przed betonowym tarasem zwr�conym na leniw� rzek� le�a�a w martwej pozycji ubrana w d�insy i koszulk� kobieta. Nad ni� za� pochyla�a si� koza z przechylonym niebezpiecznie �bem, gotowa zada� cios. Nie koniec na tym! Na grzbiecie zwierzaka siedzia�, a raczej szykowa� si� do skoku �redniej wielko�ci pr�gowany kot. Nastroszy� niebezpiecznie sier��, a z paszczy wydobywa� z�owieszcze syczenie adresowane do le��cej kobiety. Dopiero po chwili dostrzeg�em wyleguj�cego si� na betonowym tarasie lenia, kt�remu by�o wszystko jedno i kt�ry nie bra� udzia�u w tym pe�nym grozy �przedstawieniu�. Le��cy w cieniu cha�upy nawet nie zareagowa� na moje przybycie, a jedynie popatrzy� na mnie ufnymi oczami i ziewn�� rozkosznie. Rozpozna�em go. To by� Sierota - pies kundel, najbardziej przyjazny otoczeniu zwierzak pod s�o�cem, a m�wi�c wprost le� nad lenie, psi nieudacznik. Sierota nie pami�ta� mnie wida�, gdy� wcale nie zaszczeka�, ale on przecie� nie szczeka� ani na obcych, ani na swoich.
Moja uwaga by�a teraz skoncentrowana wy��cznie na le��cej na ziemi osobie i czworono�nych agresorach.
- Maggie! - krzykn��em, zwracaj�c tym samym uwag� zwierz�t i le��cej na plecach �adnej, jak zauwa�y�em, kobiety.
Niewiasta nie porusza�a si� jednak, ale widzia�em, jak zezowa�a w moj� stron�, a jej �adn� twarz okrasi� promyk nadziei.
Zignorowa�em pi�kny widok na monstrualn� turzycow� ��k� i opadaj�ce ku niej zbocze, kt�re w zimie mog�oby s�u�y� jako niez�y stok narciarski, i zrobi�em krok do przodu.
- Maggie! - powt�rzy�em ostrzej, na co koza zareagowa�a beczeniem.
Kot zeskoczy� z jej grzbietu i podbieg� do mnie, �asz�c si� przymilnie na pokaz. Pog�aska�em Huncwota, bo tak si� nazywa�. Na szcz�cie pami�ta�em przezwiska, jakimi Leo ochrzci� kiedy� swoje Muppety.
- Co tu si� dzieje? - zapyta�em, �miej�c si� do rozpuku. - Boi si� pani Muppet�w?
To rzek�szy zwr�ci�em si� do ka�dego zwierzaka z osobna:
- Huncwocie, nie zmieni�e� si� ani troch� na lepsze. Ciekawe, czy sam by� napad� na biedn� kobiet�. Maggie, nie pos�dza�em ci� o agresywne zap�dy. Terrorystka. A ty, Sieroto, prze�pisz kolejny pi�kny dzionek. Twoja sprawa.
W tym czasie niewiasta otrzepywa�a d�insy z ziemi, �ypi�c na mnie wrogo.
By�a m�od� brunetk� o g�stych, pofalowanych w�osach i ze zdumieniem odnotowa�em niezwyk�e podobie�stwo do francuskiej projektantki mody z pierwszej po�owy XX wieku, tej, kt�ra wprowadzi�a na rynek znane na ca�ym �wiecie perfumy �Chanel 5�. Natychmiast stan�� mi przed oczami portret malarki Marie Laurencin zatytu�owany �Mademoiselle Coco Chanel� z 1923 roku, jaki widzia�em kiedy� w Pary�u. To by�a niemal ta sama kobieta, ale w przeciwie�stwie do oryginalnej Coco, czyni�a wszystko, aby swoj� urod� ukry� pod zwyk�ymi strojami, a kobieco�� st�umi� nonszalanckim sposobem bycia. Strzepywa�a ziemi� z poplamionych d�ins�w szybkimi, zamaszystymi ruchami, kt�re niezbyt pasowa�y w moim mniemaniu do prawdziwej kobiety. Ale najbardziej denerwowa�a mnie wbita brutalnie w p�atek jej prostego nosa niewielka per�a, kt�ra w zasadzie szpeci�a ca�kiem �adn� twarz; nie zachwyci� mnie tak�e tatua� na ramieniu przedstawiaj�cy jaki� kwiat.
- Posz�a! - wrzasn�a Coco na zwierz� i �ypn�a badawczo na mnie. - Kim pan jest? I nie jestem �adn� �biedn� kobiet��, prosz� pana! Te� mi!
Nie powiem, ale troch� mnie zirytowa�a jej postawa. Zamiast si� �mia� z zabawnego epizodu, ta kobieta robi�a sobie wrog�w nie tylko ze mnie, ale i ze zwierz�t.
- A pani? - odpowiedzia�em pytaniem, chocia� wiedzia�em od s�siada, �e na pro�b� Leo przysz�a do zwierz�t. - Kim, do licha, pani jest?
- Dokarmiam zwierz�ta pana Leonarda - rzek�a niech�tnie. - Prosi� mnie przed wyjazdem. Marzena Czarska... artysta grafik, pracuj� w reklamie... wynajmuj� pok�j u pana Gapi�skiego po s�siedzku.
A zatem moja Coco Chanel by�a artystk�!
- Czy pan nie jest przypadkiem tym przyjacielem, kt�ry mia� tutaj przyjecha�? - popatrzy�a na mnie uwa�niej. - Pewnie to o panu wspomina� Leonard. Podobno lubi pan zwierz�ta. Tylko �e pan nie wygl�da na dyrektora. A Leonard m�wi�, �e przyjedzie dyrektor.
�A to dobre� - pomy�la�em z gorycz�. �Leo by� pewny, �e nie odm�wi� i polecia� sobie do Stan�w nie upewniwszy si�, czy na pewno tutaj przyjad�.
- Tak? - popatrzy�em na kobiet�. - A na kogo wygl�dam?
Malarka zmru�y�a oczy, aby mnie lepiej oceni� i chwil� duma�a.
- Czy ja wiem? - mrucza�a pod nosem. - Nic ciekawego. To znaczy, przepraszam pana, chcia�am powiedzie�, �e na mieszczucha i dziwaka. Kocha pan zwierz�ta i nie lubi sztuki nowoczesnej.
- I z czego to pani wszystko wyczyta�a? - zdumia�em si�.
- Z fluid�w, jakie pan roztacza wok� siebie - odpar�a Coco i wyj�a z tylnej kieszonki jakie� zawini�tko, kt�re okaza�o si� tytoniem. - Poza tym widzia�am, jak pan oswoi� ten ca�y zwierzyniec.
- Lubi� zwierz�ta i one wida� wyczuwaj� to i odwzajemniaj� si� sympati�.
- Chce pan skr�ta? � zaproponowa�a nasypuj�c do bibu�y troch� tytoniu.
- Dzi�kuj�, ale rzuci�em. To chyba nie narkotyk?
- �e �trawka�? Nie! Ju� dawno rzuci�am. Pal� mocny tyto�.
Nie skomentowa�em tego, ale pomy�la�em sobie w duchu, �e lepsze to od jego �ucia.
- Wie pani co? Jestem dziwakiem i starym kawalerem. I tak si� sk�ada, �e nie przepadam za abstrakcj�. Nie zgad�a pani jednak najwa�niejszego, a mianowicie tego, �e jednak jestem dyrektorem. Tak, to ja jestem przyjacielem Leo. Na imi� mam Tomasz.
-Ach, nareszcie! - unios�a r�k� ku g�rze w ge�cie zadowolenia. Wr�czy�a mi klucze do domu Leo, zaci�gn�a si� rozkosznie skr�tem i popatrzy�a na mnie niech�tnie, ale by�a zadowolona. - �wietnie, ju� nie b�d� musia�a tutaj przychodzi�. Jak bardzo si� ciesz�! Pan m�wi� serio?
- O czym?
- �e nie lubi pan abstrakcji?
- Bardzo powa�nie, ale chyba nie obrazi�a si� pani za to?
- Nie, ale wsp�czuj� panu.
Coco Chanel by�a tward� sztuk�. A mo�e pozowa�a tylko na tak�? Cz�sto arty�ci przybierali pewne sprzeczne ze swoj� natur� postawy, wierz�c �wi�cie, �e s� kim� innym ni� ich Pan B�g stworzy�. Tak by�o ciekawiej i przykuwa�o uwag� nas, maluczkich.
- Rozumiem - u�miechn��em si�. - Na pewno pi�knie maluje pani plamy, ale ja nie jestem sympatykiem brudzenia p��cien...
- Ale ja tworz� sztuk� multimedialn�! - prychn�a mi prosto w twarz Coco Chanel. - Id� z duchem post�pu! Konceptualizm, prosz� pana! To lepsze od nieko�cz�cego si� kopiowania natury, chocia� czasami, tak jak teraz, przyje�d�am, aby szuka� w dzikich stronach inspiracji dla wy�szej sztuki. Ale pan tego nie zrozumie. Niech zgadn�, lubi pan obrazy z wiejskimi pejza�ykami i t�uste kobiety Rubensa?
A wi�c Coco Chanel traktowa�a przyrod� instrumentalnie. Je�li tylko meandry rzeki Biebrzy i dzikie torfowiska mog�y jej pom�c w natchnieniu do skomponowania kolejnej abstrakcji albo telewizyjnej reklam�wki, dot�d akceptowa�a istnienie przyrody. I to wszystko.
- Uwielbiam �Wenus z Urbino� Tycjana - o�wiadczy�em.
Gdy tak rozmawiali�my, k�tem oka widzia�em, jak Maggie podchodzi bli�ej malarki i staje bezczelnie za jej plecami.
- Niech pani uwa�a! - krzykn��em.
Ale by�o za p�no. Maggie zamachn�a si� i uderzy�a kobiet� w po�ladek. Ta przera�ona krzykn�a i rzuci�a si� do ucieczki.
- Niech nas pani jeszcze kiedy� odwiedzi - krzykn��em za ni�.
Ale ju� pobieg�a za r�g starego domu i znik�a w chaszczach posesji Leo. Skrzypn�a furtka, a ja ruszy�em po swoje rzeczy z zostawionego za ogrodzeniem Rosynanta.
Przez kilka nast�pnych godzin mia�em mn�stwo pracy.
W �rodku chaty zasta�em bowiem taki nieporz�dek, �e m�j ba�agan w kawalerce na Krakowskim Przedmie�ciu jawi� si� jako wz�r czysto�ci i schludno�ci. Nie przypuszcza�em, �e Leo by� tak �wybitnym� abnegatem.
Z tarasu wchodzi�o si� przez skrzypi�ce drzwi do w�skiego przedpokoju ci�gn�cego si� wzd�u� ca�ej fasady. Pod�oga skrzypia�a i mia�o si� nieustannie wra�enie, �e w ka�dej chwili mo�e si� zawali� pod naszym ci�arem. Po lewej by� salon, w �rodku kuchenka, dalej zamkni�ty na k��dk� magazynek, za� kolejne drzwi prowadzi�y do sypialni. Wsz�dzie by�o pe�no kurzu i paj�czyn. Troch� zaczyna�em �a�owa� mojej decyzji o sp�dzeniu w S. urlopu. Nie by�o tutaj pr�du, wi�c nie mo�na by�o nawet pos�ucha� radia! M�j przyjaciel by� absolutnym outsiderem, samorodnym wygna�cem i u�ywa� jak nasi pradziadowie �wieczek albo starej lampy naftowej. Na szcz�cie w kuchni dzia�a�a pe�na butla gazowa.
Przynios�em z jeepa latark�, lornetk� i skrzynk� z narz�dziami. Do wieczora naprawia�em okna, zawiasy u drzwi i pobie�nie posprz�ta�em �salon�.
Dopiero beczenie Maggie kaza�o mi odstawi� szmaty i �rubokr�t na bok i zaj�� si� moimi czworono�nymi przyjaci�mi. Zauwa�y�em bowiem jedno, �e gdy Maggie zaczyna�a specyficznie becze�, wtedy pozosta�e zwierzaki schodzi�y si� pod taras jak nawiedzone. Nawet Sierota o�ywa� i ulega� obowi�zuj�cemu tutaj rytua�owi.
C� z tego, skoro w chatce nie by�o nawet suchego chleba, a ja nie zd��y�em zaopatrzy� si� w artyku�y spo�ywcze. Jedyne co mog�em dla nich teraz zrobi�, to szybko napoi�. Na szcz�cie studnia sta�a na granicy z posesj� Gapi�skiego.
Dochodzi�a dziewi�tnasta, a wi�c zd��y�em przed zamkni�ciem sklepu po�o�onego niedaleko szosy. T�oku nie by�o, ale i zbytniego wyboru tak�e. Zaopatrzy�em si� zatem w chleb, mas�o, troch� zle�a�ej ju� kie�basy, musztard� i inne niezb�dne artyku�y.
Gdy wychodzi�em ze sklepu z zakupami pod pach�, pod sklep zajecha� czarny mercedes z bia�ostock� rejestracj�. Zakurzy�o niemi�osiernie i z samochodu wyszed� facet w granatowych sztruksach i czarnej koszulce bez r�kaw�w, w okularach przeciws�onecznych na nosie. By� wysoki, dobrze zbudowany, a w�osy mia� przylizane i zaczesane do ty�u.
Chmura py�u powoli opada�a na ziemi� i po chwili ods�oni�a po drugiej stronie drogi trzech ch�opc�w i dziewczyn�. Jeden z nich zakas�a�, inny uciek� przed gryz�cymi drobinami piasku dalej. Ale nikt z tej czw�rki nie odwa�y� si� podnie�� g�osu na kierowc� czarnego mercedesa.
Zrobi�em to za nich.
A sta�o si� to wtedy, gdy m�ody m�czyzna w okularach przeciws�onecznych przeszed� obok mnie w po�piechu i wytr�ci� trzymane przeze mnie zakupy. I pewnie wszystko sko�czy�oby si� na zwyk�ym westchni�ciu, gdyby nie agresywna postawa m�odego cz�owieka.
- Uwa�aj pan! - sykn�� i na chwil� popatrzy� na mnie uwa�niej znad opuszczonych palcem okular�w. - Czego si� rozpychasz, cz�owieku?!
A kiedy zauwa�y�, �e ekspedient zamyka drzwi sklepu, w�o�y� bezczelnie nog� w szpar� drzwi i popchn�� je z tak� si��, �e wdusi� sklepowego w g��b korytarza. Rozleg� si� niez�y rumor, a po nim j�k m�czyzny.
Nie pozbiera�em zakup�w.
- Je�li nie zna pan popularnego s�owa, kt�rego u�ywa si� w podobnych sytuacjach, to prosz� �askawie pom�c mi pozbiera� zakupy - grzecznie poprosi�em bu�czucznego i chamskiego m�odzie�ca. - Gwoli �cis�o�ci, to s�owo brzmi �przepraszam�.
M�ody cz�owiek podszed� do mnie i u�miechn�� si� szyderczo pod nosem.
- Co tam bredzisz, staruszku?
Stan�� obok mnie i nog� zacz�� rozdeptywa� zakupy. A kiedy sko�czy�, rzek� do mnie s�odko:
- Przepraszam.
Wszed� zaraz do sklepu nic sobie nie robi�c z moich protest�w.
- Niech pan lepiej zabiera si� st�d - us�ysza�em za swoimi plecami przestraszony g�os.
Odwr�ci�em si� i ujrza�em ow� dziewczyn� z ch�opcami.
- Niech pan z takim nie zadziera - szepta�a. - Wygl�da na �obuza.
Spojrzeli�my na zakupy. Kierowca mercedesa wgni�t� je w piasek wiejskiej drogi, nawet ze s�oika musztardy zrobi� mokr� plam�.
- I gdzie ja teraz kupi� kolacj� dla nas czworga? - zawy�em. - Co za niewychowany cz�owiek.
Ale kobieta chwyci�a mnie za r�k� i odprowadzi�a od sklepu.
- Idziemy! - zawo�a�a do ch�opc�w. - Ucz� ich angielskiego. Jeste�my na obozie j�zykowym. Mieszkamy na ko�cu wsi.
Ruszy�a z ch�opcami w kierunku przeciwnym od miejsca mojego noclegu. Poszed�em za nimi. Zaraz jednak zr�wna�em si� z dziewczyn�, a ch�opcy szli za nami.
- Znajdziemy co� dla pana w naszej kuchni - o�wiadczy�a. - S�awka jestem.
Obejrza�em si� jeszcze za siebie.
M�ody cz�owiek wyszed� ze sklepu, nios�c dwie butelki w�dki, kilka butelek piwa i napoje gazowane. Nie popatrzy� na nas wcale, wsadzi� zakupy na tylne siedzenie i odjecha� nag�ym zrywem w kierunku szosy. Zakurzy�o si� i chmura py�u ponownie zas�oni�a sklep.
Machn��em na wszystko r�k� i popatrzy�em na S�awk�.
By�a to mi�a blondynka w subtelnym, rudawym odcieniu, w wieku dwudziestu o�miu lat, kt�ra - podobnie jak Marzena Czarska - kogo� mi przypomnia�a.
�Czy�bym dzisiaj prze�ywa� istne deja vu w dziedzinie malarstwa?� - pomy�la�em. �Na dobr� spraw�, jakby si� rozejrze� po ludziach, to do ka�dego z nas mo�na by dopasowa� jaki� znany portret�.
Kogo przypomina�a mi S�awka, nie wiedzia�em, ale w tej dziewczynie o prostych i r�wno przyci�tych w�osach do wysoko�ci brody by�o co� zdumiewaj�co �agodnego i szlachetnego. Na sobie mia�a schludn�, skromn� sukienk� z malowid�ami s�onecznik�w, kt�ra tylko pog��bia�a wra�enie zmys�owej niewinno�ci. Zachowywa�a si� zreszt� naturalnie, by�a mi�a, chocia� nie nale�a�a do pi�kno�ci zapieraj�cej m�czyznom dech w piersiach.
- Tomasz - przedstawi�em si� i na dobre zapomnia�em, �e w chatce Leo czeka na mnie wyg�odnia�e towarzystwo Muppet�w. - Przyjecha�em do S. dzisiaj.
- Pewnie z ca�� rodzin�? - zauwa�y�a.
- A nie, sk�d�e.
- Wspomina� pan o czw�rce g�odomor�w..
- Ach, Huncwot, Maggie i Sierota! To moi nowi przyjaciele. Pochodz� z tych stron. Mieszkamy na ko�cu wsi, na szczycie zbocza ko�o lasku.
Ob�z j�zykowy dla niedu�ej grupy m�odzie�y szkolnej mie�ci� si� p� kilometra za sklepem na skraju lasku, na terenie sporego gospodarstwa zajmuj�cego si� agroturystyk�.
Z kuchni S�awka przynios�a mi wielki s��j groch�wki, dwa bochny chleba, ��ty ser i troch� rzodkiewek. Zosta�em tak�e zaproszony na wieczorek zapoznawczy, ale musia�em odm�wi� ze wzgl�du na moje Muppety. Obieca�em jednak odwiedzi� ob�z i wzi�� udzia� w jutrzejszym ognisku. I kiedy odwr�ci�em si� plecami do S�awki, przed oczami stan�� mi stary obraz florenckiego malarza Agnolo di Cosimo Bronzino z 1542 roku przedstawiaj�cy Izabel� Medycejsk�! S�awka przypomina�a troch� ow� m�odocian� ksi�niczk�.
- Ju� wiem! - krzykn��em triumfalnie, jakbym odkry� rzecz niezwyk��, i popatrzy�em na zdumion� S�awk�. - Izabela Medycejsk�! Ot� to, Izabella Medycejsk�. Jak nic!
I mamrocz�c poszed�em do chaty Leo w lepszym humorze.
Na miejscu rozdzieli�em prowiant wed�ug wieku, wagi i predyspozycji uk�adu pokarmowego ka�dego zwierzaka. Zrobi�em sobie troch� kanapek i odla�em cz�� zupy. A potem na tarasie spokojnie zajada�em kolacj� wpatrzony w roztaczaj�cy si� przede mn� cudowny widok na dolin� Biebrzy. Zupe�nie mi nie przeszkadza�o, �e Huncwot niezauwa�enie wyjad� z mojego talerza zup�, a Maggie podskubywa�a podst�pnie kanapki.
S�o�ce szykowa�o si� do drzemki, ale by�o jeszcze widno. Patrzy�em jak zauroczony na zwalniaj�c� sw�j naturalny rytm przyrod�. Przystawi�em lornetk� do oczu i obserwowa�em bli�ej rzeki perkozy i nieco dalej czaple. Nie wiedzia�em, co to za odmiana ptak�w, ale by�y prze�liczne. Gdzie� bli�ej mnie stary cz�owiek p�yn�� ��dk�, a w�dki le��ce obok niego �wiadczy�y o tym, �e wraca z po�owu.
Poprawi�em ostro�� widzenia i w obiektywie ukaza�a mi si� jaka� stodo�a na skraju Gie�czyna, w bliskim s�siedztwie lasu. Obok niej zobaczy�em dom i zielonego �uka wje�d�aj�cego do zagrody. Jacy� ludzie krz�tali si� po podw�rzu, inni wynosili z pojazdu skrzynie.
Nie by�oby w tej krz�taninie nic nadzwyczajnego, gdyby nie jeden fakt. Ot�, pod dom zajecha� czarny mercedes i wysiad� z niego m�ody cz�owiek w przeciws�onecznych okularach, ten sam, kt�ry nie tak dawno pozbawi� mnie i moich czworono�nych przyjaci� kolacji.
ROZDZIA� DRUGI
JAK SI� DOI KOZY � �NIADANIE PODANO, SIR � KPINY COCO � POZNAJ� PODOPIECZNYCH S�AWKI � I ZNOWU MAGGIE BODZIE � KRZ�TANINA � PIERWSZY REJS ��DK�! � KONTEMPLUJ� W ZAKOLU RZEKI � WERONIKA I CZARNY BOCIAN � GDZIE JEST HANS? � UCIEKAMY PRZED DESZCZEM � ZDJ�CIE Z RUDZIELCEM � CZY PODRYWAM MʯATKI? � W GONI�DZU � PRZEMOC PO DRUGIEJ STRONIE TORFOWISKA � NA POLICJI W WI�NIE � DZIWNE ZACHOWANIE RATAJCZAKA I JEGO SZWAGRA
Spa�em jak suse� i obudzi�o mnie dopiero beczenie Maggie. By� pi�tek, m�j pierwszy ranek w S.. Odsun��em od siebie lekko zawilgocony koc, wsta�em z ��ka ot�pia�y - a by�o ono lich�, drewnian� konstrukcj� zbit� z desek, za� materac zast�powa�a gruba pierzyna - i wyszed�em na werand�. Ptaszki �wiergota�y jak nakr�cone, rzeka w dole leniwie zd��a�a do swego uj�cia kilka kilometr�w dalej na po�udnie, za� podmok�a ��ka towarzysz�ca jej biegowi suszy�a si�, a wszystko jak okiem si�gn�� pachnia�o zdrow� zieleni� i s�o�cem, i tylko koza psu�a owo dziewicze wra�enie poranka, t�uk�c bezczelnie �bem o balustrad�. Sierota spa� w k�cie tarasu i ledwo spojrza� na mnie unosz�c �eb nieznacznie ku g�rze; jedynie Huncwota gdzie� ponios�o.
A niezno�na Maggie wci�� wali�a �bem o dom.
- I czemu tak walisz? - przem�wi�em do niej. - Chcesz, �eby cha�upa si� zawali�a? Ju� dobrze, dobrze... masz racj�, Maggie, nikt ci� wieczorem nie wydoi�.
Czy doili�cie kiedy� koz�?
Chc�c nie chc�c musia�em zrobi� to pierwszy raz w �yciu nie maj�c pod r�k� �adnego przewodnika czy pomocy. Je�li mia�em tu sp�dzi� dwa tygodnie, musia�em nauczy� si� doi� koz�.
Wzi��em z kuchni jaki� w miar� czysty garnek i wyszed�em przed taras. C� z tego, skoro nie da�em rady. Palce zesmykiwa�y si� z ma�ych kozich cyck�w, innym znowu razem wydawa�o si�, �e wyrw� je z p�katego i ciep�ego wymienia.
Wtedy poczu�em za swoimi plecami czyj�� obecno��.
To by�a S�awka.
- Co pan robi? - przerazi�a si�.
- Ja? Nie widzi pani? Doj� koz�.
- To jest dojenie? To jest wszystko, tylko nie dojenie. Pan chce wyrwa� biednej kozie strzyka.
I odsun�a mnie zdecydowanym ruchem od Maggie, przykucn�a i zacz�a doi� koz� z tak� wpraw�, jakby by�a najlepszym dojarzem w okolicy. Jej palce delikatnie naciska�y strzyk, a ja nie wiedzia�em, czy jest to zwyk�e dojenie czy mo�e patrz� na popis wirtuozerskiej gry pianistki na konkursie chopinowskim? Jednak zamiast muzyki p�yn�y cienkie bia�e strumienie mleka i d�wi�cznie rozbija�y si� o dno garnka.
- Nale�y nacisn�� u nasady i przenie�� ucisk s�siednich palc�w ku do�owi - uczy�a mnie S�awka. - Z wyczuciem. I uczuciem. O, widzi pan, jakie to proste? Dzieciaki! - krzykn�a nagle za siebie i ju� w jednej sekundzie na podw�rku zaroi�o si� od poznanej wczoraj tr�jki ch�opc�w. - Zobaczcie, jak wygl�da dojenie!
- Nie jeste�my dzieciakami - postawi� si� wysoki, chudy ch�opak z bujn� czupryn� blond w�os�w. Na nosie mia� plaster, kt�rego wczoraj nie zauwa�y�em, wi�c pewnie zrobi� sobie ran� wieczorem albo dzisiaj rano. - I po co doi� kozy albo krowy, jak gotowe mleko w kartonach stoi w sklepie?
- Ale przedtem trzeba wydoi�, co nie? - �mia� si� �niady na twarzy stoj�cy obok niego inny ch�opak. - Patrz, Piotrek, jak kiedy� nasi przodkowie za�atwiali sobie �niadanie.
- Ot� to, Grzegorzu - doda�a S�awka i sprawnie przemieszcza�a mleko z wymienia do garnka. - I b�d�cie cicho. Koza nie lubi ha�asu.
Spojrza�em na ch�opc�w, a nast�pnie przenios�em wzrok na ty� domu.
- Furtka by�a otwarta - wyja�ni�a zaraz S�awka. - �atwo pana znale�li�my. Przy ko�cu wsi, nad zboczem ko�o lasku. Lepiej niech si� pan zamyka na noc.
- Zapomnia�em o �a�cuchu. Ale sk�d ta umiej�tno��? - zapyta�em z u�miechem. - Mowa o dojeniu.
- To proste. Pochodz� ze wsi.
Ch�opcy pobiegli zaraz do wystraszonego zamieszaniem Sieroty i zacz�li go g�aska� i rozpieszcza� s�odkimi epitetami. Ale ten szybko przesta� reagowa� na ich pieszczoty. Zignorowa� go�ci.
- Czy on jest chory? - pytali si�.
- Nie, to tylko wrodzona melancholia.
- To pana? - zapyta� mnie inny ch�opak, kr�tko ostrzy�ony szatyn \v okularach drucianych na nosie. - Ten jeep przed wej�ciem na dzia�k�?
- S�u�bowy - odpowiedzia�em lakonicznie. - Ale nikogo z was nie przewioz�. Nie ma mowy. Jestem na wakacjach. Koniec z samochodem! Na ca�e dwa tygodnie. Zapal� go dopiero przed samym wyjazdem st�d.
Jak bardzo si� myli�em, mia�em przekona� si� niebawem, ale na razie nastr�j beztroski i sielanki trwa� nadal.
- Z pana to doprawdy asceta - za�mia� si� Piotr. - A ma pan chocia� pr�d?
- Nie mam. I tak mi dobrze. I tak niech pozostanie.
- Dziwny z pana cz�owiek - skwitowa� to inny ch�opak. S�awka wsta�a z garnkiem do po�owy wype�nionym kozim mlekiem.
- �niadanie podano, sir - poda�a mi garnek z dziewcz�c� gracj�.
Wypi�em duszkiem mleko, ale w por� odstawi�em garnek. Nie mog�em zapomina� o moich czworono�nych przyjacio�ach.
- To wi�c s� pana przyjaciele? - zagai�a S�awka patrz�c uwa�nie na zwierz�ta. - A gdzie trzeci?
Nala�em troch� mleka do spodeczk�w na tarasie i zacz��em wo�a�:
- Kici kici! Huncwot! Kici kici!
Przywo�uj�c kocura rozbawi�em przy okazji ch�opc�w. By� mo�e widok mieszczucha zabawiaj�cego si� nazbyt groteskowo w wiejsk� gosposi� by� dla nich zabawny, aleja dzisiaj by�em w radosnym nastroju i nic nie mog�o mnie wyprowadzi� z r�wnowagi.
- Kici kici! - wo�ali ch�opcy. - Kici kici! Papu papu!
Wtem na podw�rko wtargn�a niespodziewanie Coco. By�a ubrana tak samo jak wczorajszego dnia, ale dzisiaj nie by�a sama. Towarzyszy� jej m�ody, smuk�y m�czyzna z d�ugimi w�osami zawi�zanymi z ty�u w ko�ski ogon, ubrany w lu�ne spodnie i d�ug� lnian� koszul� si�gaj�c� do kolan.
- Co tu si� dzieje? - ogarn�a przera�onym wzrokiem zaludniony teren przed tarasem cha�upy. - Przechodzili�my �cie�k� obok i us�yszeli�my tyle ludzkich g�os�w na raz...
- A witam pani�, Marzeno - pos�a�em jej czaruj�cy u�miech i zerkn��em na wysokiego m�odzie�ca, z kt�rym przysz�a.
- To Kuba! - przedstawi�a go szybko. - M�j kolega. Odwiedzi� mnie.
- Pan te� artysta? - zapyta�em.
- Tak - burkn��.
- Abstrakcja?
- Graffiti.
- A co to jest?
- Sztuka malowania w miejscach publicznych...
- Sztuka? - zdziwi�em si� szczerze.
Huncwot wyskoczy� sk�d� i podbieg� do spodeczka wype�nionego mlekiem.
- Sztuka nowoczesna - odpowiedzia�a Coco i zacz�a wyci�ga� z kieszeni tyto� i bibu�ki. - Ale sk�d u pana tyle dzieci? Nie powie pan, �e jest dyrektorem obozu m�odzie�owego? Leo nic o tym nie wspomina�.
- To ob�z m�odzie�owy mnie odwiedzi� - wyja�ni�em. -Ale tylko na chwil�. Panna S�awka jest opiekunk� tych ch�opc�w.
Coco w�o�y�a skr�ta do ust i przypali�a go, gdy, ku swojemu przera�eniu, zauwa�y�a szykuj�c� si� do ataku Maggie. Koza przybra�a i�cie bojow� postaw�, a mianowicie obni�y�a �eb i ruszy�a na dziewczyn�.
- Tyto�! - krzykn��em ku przestrodze. - Maggie nie znosi tytoniu!
- Bo�e, ratuj! - dar�a si� wniebog�osy Coco pomna wczorajszego incydentu i czym pr�dzej schowa�a si� za Kub�, swojego przyjaciela.
Ale m�ody przyjaciel, jakby nie by�o du�y ch�op, okaza� si� wielkim tch�rzem. Jak tylko spostrzeg� nacieraj�c� na nich koz�, sam rzuci� si� do ucieczki za dom.
- Poczekaj! - wo�a�a za nim przestraszona Coco. - Nie zostawiaj mnie! Ra-tun-ku!
Coco i jej przyjaciel znikli w pop�ochu za rogiem cha�upy i dopiero wtedy Maggie wyhamowa�a, a� zakurzy�o si�. A my wszyscy zgromadzeni przed domem wybuchli�my gromkim �miechem.
- Zdaje si�, �e Maggie bardziej od tytoniu nie znosi panny Marzeny - zauwa�y�a S�awka.
***
Kiedy S�awka i jej podopieczni opu�cili posiad�o�� Leo, ja zagotowa�em wody, wypi�em herbat� i przek�si�em co� na zimno. Prze�uwanie kanapek umila�em sobie ogl�daniem przez lornetk� pi�knej doliny rzeki. W pewnym momencie wiedziony niezdrow� ciekawo�ci� skierowa�em obiektyw na gospodarstwo, kt�re wczoraj odwiedzi� m�czyzna je�d��cy czarnym mercedesem. Ale dzisiaj by�o tam ju� pusto. Przed zamkni�t� stodo�� sta� jedynie traktor i nie kr�cili si� tam ludzie, nie licz�c gospodyni karmi�cej g�si. Spokojne �ycie nadbiebrza�skiej wsi toczy�o si� swoim trybem utrwalonym rytmem p�r roku i powtarzalno�ci� proces�w przyrody; zdawa�o mi si�, jakby czas cofn�� si� do okresu, w kt�rym nie istnia�y samochody, fabryki i ca�e to cywilizacyjne zamieszanie zwane post�pem. Dzi�kowa�em w duchu przyjacielowi, �e zaprosi� mnie tutaj, abym w tych sparta�skich warunkach odpocz�� od miasta. Tutaj dopiero czu�em, �e �yj�! Bez gazety, bez zwyk�ego tranzystorowego radia na baterie, bez prawdziwej �azienki, ba, nawet bez zwyk�ego ��ka. W takich warunkach �yk gor�cej herbaty i pajda wiejskiego chleba nabiera�y innego znaczenia ni� w gnij�cym od nadmiaru towar�w, pe�nym zgie�ku i smrodu mie�cie.
Po k�pieli w rzece zabra�em si� do sprawdzenia stanu technicznego ��dki, kt�r� znalaz�em z ty�u cha�upy. Le�a�a odwr�cona na ziemi obok drewnianej szopy i sprawia�a wra�enie sprawnej.
Wp� do pierwszej uda�o mi si� �ci�gn�� laminatow� �upin� po zboczu nad sam brzeg rzeki, przymocowa�em stary ster i silnik znaleziony w szopie (na szcz�cie znalaz�em troch� paliwa w zardzewia�ym kanistrze) i po trzech kwadransach pop�yn��em w pierwszy rejs po Biebrzy. Wios�owa�em pod pr�d, ale zm�czy�em si� na najbli�szym zakr�cie. Nurt by� tam bystrzejszy, wi�c odpali�em silnik spalinowy. Otoczony brzegow� trzcin�, szuwarami, podmok�� ��k�, poczu�em blisko�� najwi�kszego w Polsce rezerwatu przyrody1. Biebrza, zwana niegdy� Bobra od zamieszkuj�cych jej dolin� bobr�w, cho� nie jest rzek� d�ug� (ma tylko 155 kilometr�w d�ugo�ci), rozlewa si� szerzej w �rodkowym biegu tworz�c rozlewiska, a poni�ej Sztabina tworzy wiele malowniczych zakoli i odn�g, przep�ywa wreszcie przez rezerwaty w Osowcu i Czerwone Bagno, w kt�rym mo�na spotka� �osia i stanowiska l�gowe wielu gatunk�w ptak�w wodno-b�otnych i drapie�nych. Co istotne dla u�ytkownika kajaka czy ��dki, na rzece tej nie ma przepraw ani tak zwanych �przenosek�, a zatem teoretycznie mo�na przep�yn�� rzek� od samych Wzg�rz Sokolskich na p�nocy, gdzie rzeka nabiera rozp�du, a� do jej uj�cia do Narwi w okolicach Wizny.
Na ostatnim odcinku swojej w�dr�wki Biebrza p�yn�a leniwym nurtem i nie tworzy�a tak rozlicznych i dziko poro�ni�tych szuwarami meandr�w.
Dobi�em do dzikiego brzegu i zgasi�em silnik. Odnog� Biebrzy wtulon� w mokre ��ki otacza�y wysoka trzcina, szuwary i zaro�la olsu. Patrzy�em na leniwie przep�ywaj�ce wody i cieszy�em si�, �e w tych stronach zanieczyszczenie �rodowiska nie zdewastowa�o w takim stopniu fauny i flory, jak chocia�by na moich ukochanych Mazurach. Czu�o si� dos�ownie ka�d� cz�ci� cia�a blisko�� przyrody. Popiskiwa�y gdzie� ukryte w szuwarach ptaki, a jaki� wi�kszy, ciemny ptak (chyba bocian) sfrun�� z nieba i ugrz�z� w zaro�lach, a ja oddycha�em pe�n� piersi� i patrzy�em jak dziecko na ten cud natury, jednocz�c si� w ten bierny spos�b ze �wiatem.
I gdy tak kontemplowa�em otaczaj�c� mnie przyrod� (a trwa�o to mo�e kwadrans albo i dwa), skurczony w ��dce przy brzegu, poczu�em za sob� czyj�� obecno��.
W pierwszej chwili pomy�la�em, �e kto� celuje do mnie z karabinu, ale zaraz ujrza�em d�ugi na p� metra i gruby jak noga obiektyw aparatu fotograficznego Nikon, a za nim kobiec� g�ow� w czapce w kolorze ciemnej zieleni.
- Nie rusza� si� - szepta�a za mn� kobieta niskim g�osem z wyra�nym niemieckim akcentem. - Nie oddycha�. Absolutna cisza.
Znieruchomia�em. Obiektyw celowa� w zaro�la na drugim brzegu. Teraz i ja dojrza�em ciemnego ptaka na d�ugich nogach, ocieraj�cego si� o p�dy trzciny. Bocian czarny.
Musia�em poruszy� si�, ��d� skrzypn�a i wtedy z szuwar�w wystrzeli� on w g�r� z g�o�nym trzepotem skrzyde�.
- Pud�o! - wrzasn�a kobieta, a obiektyw opad� w d�. M�wi�a s�abo po polsku, Polk� nie by�a, ale posiada�a poka�ny zas�b s��w, wystarczaj�cy na wyra�enie swoich emocji. - Pud�o! I wszystko przez ciebie! P� godziny polowa�am na bociana czarnego!
Wyskoczy�em z ��dki na kawa�ek ��ki za trzcinami. Do wsi by�o tutaj z p�tora kilometra, a mo�na si� by�o tam dosta� tylko odnog� rzeki. Po podmok�ej ��ce strach by�o chodzi�, a nawet je�li usz�oby si� ze sto metr�w, omijaj�c zaro�la i k�py turzyc, to pojawia�a si� niespodziewanie kolejna odnoga albo szersze rozlewisko uniemo�liwiaj�ce marsz.
- Tomasz jestem - przedstawi�em si�. - Przepraszam. Zachowywa�em si� jednak przyzwoicie.
- Weronika - poda�a mi r�k� i zacz�a odkr�ca� obiektyw. Spojrza�a w g�r� i westchn�a. - S�o�ce przes�oni�y chmury. Czy mi si� wydaje, czy naprawd� zanosi si� na deszcz?
Popatrzy�em na chmury. Tak bardzo by�em przej�ty wypraw� po rzece, �e nie spostrzeg�em skrytego za chmurami s�o�ca.
- Niewykluczone. Ale gdzie pani ��dka?
- Podrzuci mnie pan? - zapyta�a i wskaza�a r�k� za siebie w g�r� rzeki. - Tam dalej powinna by� nasza ��d�. Tylko zadzwoni� do Hansa...
Si�gn�a po telefon, wyj�a go i zaraz westchn�a ci�ko.
- Przynosi mi pan pecha - rzek�a. - Telefon kom�rkowy si� roz�adowa�. Mia�am zadzwoni� po Hansa, aby podp�yn�� tu. Zostawi� mnie trzy kwadranse temu i pop�yn�� p� kilometra dalej w g�r� rzeki.
- Jest pani Niemk�?
- Z Berlina Zachodniego. Dosta�am zam�wienie na album o ptakach zamieszkuj�cych bagna. Dla m�odzie�y szkolnej. Hans jest fotografikiem amatorem i przyjecha� mi pom�c. Dobrze zna te tereny. Ja z kolei mam krewnych z Polski i dlatego znam wasz j�zyk. Och, tutaj jest pi�knie. Polujemy �bezkrwawo� na rzadkie okazy ju� kilka dni. Pan turysta?
- Jestem historykiem sztuki z Warszawy - wyja�ni�em. - Podziwiam pi�kno tej krainy. Przyjecha�em odpocz�� od papierkowej roboty, zagadek historycznych i humor�w ministra, pracuj� bowiem w Ministerstwie Kultury i Sztuki.
- Natura to dopiero dzie�o sztuki.
U�miechn��em si�, co oznacza�o aprobat� dla jej s��w. Wsiedli�my zaraz do ��dki. Weronika usiad�a z przodu, a ja zacz��em wios�owa�. By�a �adn�, wysportowan� szatynk� w wieku trzydziestu siedmiu lat i sprawia�a wra�enie osoby pogodzonej ze �wiatem, szczerej i kochaj�cej natur� oraz zwierz�ta. By�a jednak przy tym pewn� siebie kobiet�. Nie u�ywa�a makija�u, w�osy mia�a kr�tko �ci�te, ubiera�a si� na sportowo, troch� jak my�liwy, a zmarszczki na czole i w k�cikach ust uroczo kontrastowa�y z ogorza�� od s�o�ca sk�r� twarzy. Musia�a du�o podr�owa� i dlatego zamiast zwiewnej sukienczyny i faluj�cych na wietrze lok�w nosi�a praktyczne spodnie w kolorze khaki i �atw� w utrzymaniu fryzur�.
- Rozumiem pana - m�wi�a uk�adaj�c w du�ej sk�rzanej torbie oprzyrz�dowanie aparatu. - Zaraz po powrocie do Berlina z jakiej� podr�y wpadam w nostalgi�. Ci�gnie mnie do kolejnego wyjazdu. Co to b�dzie, jak wr�c� znad Biebrzy?
- Pojedzie pani w inne urocze miejsce - odpar�em.
Tak wi�c Weronika by�a m�atk� i przyjecha�a tutaj ze swoim m�em Hansem. Nie zauwa�y�em wprawdzie na palcach kobiety obr�czki, ale czy� wsp�czesne ma��e�stwa nosz� je teraz z tak� sam� ochot�, o jakiej marzy�y przed �lubem?
P�yn�li�my i p�yn�li�my w g�r� rzeki - dyskretnie przemilcza�em zm�czenie uci��liwym wios�owaniem pod pr�d - ale ��dki Hansa, jak na z�o��, nigdzie nie by�o.
- O, tutaj! - wskaza�a palcem ma�� wysepk� po�rodku odnogi. - Poznaj� to miejsce! Tutaj Hans �polowa�� na kaczki.
Ale nigdzie nie by�o �ladu po m�u Niemki. Woko�o nas szemra�y niespokojnie zielone zaro�la, teraz poruszane przez mocniej wiej�cy wiatr. Jak na z�o�� zacz�o kropi�.
- I co ja teraz zrobi�? - j�kn�a Weronika. - Idzie deszcz. Hans!!!
Tym zawo�aniem Weronika sp�oszy�a stado kaczek na brzegu, ale Hans si� nie odezwa�. By� mo�e dop�ywa� do tego miejsca, ale je�li chcia�em uchroni� nas przed deszczem, musieli�my st�d jak najszybciej ucieka�. Bez s�owa odpali�em silnik.
- Gdzie nocujecie? - zapyta�em.
- W Goni�dzu - odpowiedzia�a. - W pensjonacie nad sam� Biebrz�. Ale pojechali�my samochodem do Burzyna i tam wynaj�li�my ��dk�.
- O, to i tak spory kawa�ek st�d. Do mnie jest zdecydowanie bli�ej. Zapraszam pani� do siebie. Przeczekamy deszcz, a p�niej zawioz� pani� do Burzyna albo na kwater�.
Nie by�o innej rady, trzeba by�o wraca�. Deszcz zacz�� mocniej kropi�, p�niej wodne bicze zacz�y nas dos�ownie ch�osta�. Poszarza�o, zaro�la k�ania�y nam si� nisko z brzegu, a wiatr zmarszczy� gniewnie wod� na rzece. Ale prawdziwa ulewa dopad�a nas, gdy dobili�my do brzegu posesji Leo. Przemoczeni do suchej nitki wci�gn�li�my ��d� na brzeg i biegiem ruszyli�my do chatki mojego przyjaciela.
Suchy kawa�ek izby przywitali�my z rado�ci�.
- Oryginalna posiad�o�� - odezwa�a si� Niemka i z