6264
Szczegóły |
Tytuł |
6264 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6264 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6264 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6264 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maciej �erdzi�ski
Ja, Aldritch
Miejsce spotkania ustalone by�o od Pocz�tku.
Tam, gdzie Noc ko�czy�a sw�j bieg i Dzie� zaczyna� swoj�
drog�, stan�li wi�c naprzeciw siebie, Pan Rozk�adu i Pan
�ycia.
- Nic si� nie zmieni�e�, Elphotie - powiedzia� ten
pierwszy.
- To znaczy, �e k�amiesz, Decayro.
Ciemno�� pokiwa�a g�ow�.
- Nic si� nie zmieni�e�.
Patrzyli na siebie, odwieczni w swej walce i r�wni w
swych prawach.
- Ten cz�owiek nie b�dzie twoim s�ug�.
- B�dzie.
- Wi��� z nim du�e nadzieje, Decayro.
- On b�dzie w mojej mocy - spokojnie powt�rzy� W�adca
Ciemno�ci.
Pan �wiat�a opu�ci� oczy.
- Nie znasz jego prawdziwego przeznaczenia, nie wiesz, kim
m�g�by by�.
- Nie interesuj� mnie sprawy �ycia. Nikt inny nie
przysporzy mi tylu �mierci, co ten w�a�nie �miertelny. Nie
darowa�bym sobie wypuszczenia go z r�k, Elphotie.
- Nigdy go w nich jeszcze nie trzyma�e�. I nigdy go nie
dotkniesz.
W�adca Rozk�adu skurczy� si� w bezg�o�nym �miechu.
- Tak bardzo chcia�bym sk�ama�, Elphotie...
Tam na dole mrok musn�� dusz� cz�owieka.
- ...Ale w�a�nie teraz dotykam tego, kt�ry nazywa si� Guy
Aldritch i kt�ry b�dzie mi wiernym s�ug�.
- Zobaczymy wi�c, kt�ry z nas potrafi nim zaw�adn��
naprawd�. Id� precz, Decayro.
I odeszli. Ka�dy w swoj� Stron�.
Kiedy the Needle dotar� na szczyt wzg�rza, na spotkanie jego
szarej, zm�czonej twarzy wytrysn�� promie� s�o�ca.
M�czyzna przystan��. Otar� pot sp�ywaj�cy po powiekach i
spojrza� w d�, tam, gdzie dolina kry�a rzek�, a drzewa
�wieci�y czerwieni� wschodu.
- �wita - powiedzia� cicho.
Sta� tak chwil�, a p�niej zacz�� schodzi�. Jego krok by�
r�wny, bez wahania omija� przeszkody.
Na brzegu, gdzie� w dole, mia� czeka� De Volf. Je�li
jeszcze w og�le �y�.
Zapali� papierosa, t�umi�c d�oni� p�omyk zapalniczki.
Stado pr�gowanych gryzoni przemkn�o w kierunku wody i by�
prawie pewien, �e jest tu jaki� cholerny drapie�nik. One
zawsze czyha�y na �wit i na te biedne ro�lino�erne szczury
spragnione wody.
The Needle zwolni� i rozpi�� pochw� no�a. Albo De Volf,
albo �mier�.
Kiedy poczu� wilgo� wody i zobaczy� zgarbion� sylwetk�
stoj�c� na piaszczystym brzegu, run�� na kolana i krzykn��:
- �yjesz, ty skurwysynu.
Po czym straci� przytomno��. Ostatni raz spa�
czterdzie�ci godzin wcze�niej.
Sko�czyli je�� i przygl�dali si� rybom podlatuj�cym nad
falami rzeki, a potem spojrzeli w swoje twarze.
- Nie wygl�dasz dobrze, synu - powiedzia� w ko�cu De
Volf.
The Needle splun�� w krzaki.
- Nigdy nie wygl�da�em za dobrze.
De Volf za�mia� si� i jego blada twarz zgin�a w
zmarszczkach. Przejecha� d�oni� po kr�tkich, bia�ych
w�osach, tak samo wyblak�ych jak jego oczy. Ca�y by�
wyblak�y. Pieprzony albinos.
- Paulos i Biosspot s� ju� tylko nawozem. Zostali�my my
dwaj.
- Widz�, �e potrafisz liczy� do dw�ch. To dobrze o tobie
�wiadczy.
De Volf przepu�ci� jego s�owa obok siebie.
- Mo�esz mnie obwinia�, ale zrobisz to, kiedy wyl�dujemy
na Ziemi. Na razie, synu, podlegasz moim rozkazom i albo
b�dziesz mnie s�ucha�, albo poder�n� ci gard�o.
The Needle skrzywi� si� i zamilk�.
Za�atwi� skurwiela przy najbli�szej okazji, pomy�la�. Na
Ziemi.
De Volf wsta� i wyj�� z plecaka kusz�.
- My�l�, �e tym razem mnie pos�uchasz, ch�opie.
Wymierzy� szybko i zwolni� spust.
- Tym razem tak. Ale nie zapomn�, kto zabi� Biossspota -
mrukn�� the Needle patrz�c na konwulsje pasiastego gryzonia.
- Nie znosz� tych szczur�w. Same �y�y i j�dra.
- J�dra s� dobre - zasycza� De Volf. - Chrupi�ce.
- Przesta�.
Lataj�ce ryby coraz �mielej unosi�y si� w powietrzu, a�
wreszcie cie� przemkn�� po falach i z nieba spad� sto�kowaty
kszta�t. Chwil� p�niej odlecia� trzymaj�c trzepocz�c�
zdobycz, a ryby znowu obni�y�y swe loty.
- Kiedy bierzemy rzek�?
- Jeszcze dzi�. W nocy. Dasz rad�?
- Tak. - The Needle wcale nie by� tego pewien.
R�nie bywa�o, ale jeszcze nigdy nie czu� si� tak podle.
Nawet wtedy, kiedy jad�, wszystko go bola�o. Nie sra� z
nerw�w od tygodnia, teraz ju� po prostu nie m�g�. Sk�r�
zry�y mu jakie� cholerne kleszcze. Patrz�c na zadziwiaj�ce
labirynty wyrze�bione w przedramionach, zastanawia� si�, czy
czasem nie s�, cholery, inteligentne.
Przetar� zapuchni�te powieki, w kt�rych nie by�o ju�
rz�s.
- Wszystko b�dzie dobrze, De Volf. Nie pierwszy raz si� w
tym babramy.
Ale De Volf patroszy� ju� szczura i chyba nawet go nie
us�ysza�.
Je�eli ktokolwiek dotrze do tego Jaja, to b�dzie to ten
blady, niewzruszony padalec, pomy�la� w�ciekle the Needle.
Chwil� p�niej znowu zasn��.
Ryby przesta�y unosi� si� nad falami, za to odleg�y �piew
przybra� na sile. De Volf s�ysza� go teraz wyra�nie.
Pokr�ci� w zamy�leniu g�ow� i spojrza� na zach�d, tam, gdzie
chmury k��bi�y si� nisko, a pag�rzysty teren zdawa� si�
dotyka� nieba.
- My dwaj, ten g�wniarz pilnuj�cy kibla i jajog�owi.
Jako� nie bardzo mog� wpa�� na to, co Aldritch ma zrobi�
naprawd�. Ale to ju� sprawa jego i Mr Helpera.
Potem spojrza� znowu na �pi�cego the Needle'a i
u�miechn�� si� ponuro.
- On rzeczywi�cie my�li, �e to ja za�atwi�em Biosspota.
Nie widzia� przecie�, �e on sam poder�n�� sobie gard�o.
Le�a�em dwadzie�cia metr�w obok i te� nic nie mog�em zrobi�.
A ja lubi�em Biosspota.
Zabucza� dzwonek do opiekacza i dwie br�zowe kromeczki
wyskoczy�y na zewn�trz. W powietrzu unosi� si� ju� smakowity
zapach kawy i Adrian Moreno ponownie zwl�k� si� z ��ka.
Najpierw wyrzuci� grzanki, potem wyla� kaw�. Chcia� je��
na si��, ale sama my�l o prze�kni�ciu czegokolwiek skr�ci�a
mu wszystkie flaki.
- Co, do cholery, ze mn� jest? - wyszepta� pytanie do
ma�ego chomika.
Chomik zacz�� miota� si� nerwowo, biegaj�c po klatce jak
op�tany. Zazwyczaj by� to spokojny, pewny siebie sukinsyn,
wiecznie kombinuj�cy nowe wersje ucieczek.
- Ty te� co� czujesz...
Z trudem zebra� my�li i wystuka� siedmiocyfrowy numer.
- Spadina Hotel, czym mog� panu s�u�y�?
- To ja - wyszepta�. - To ja, Gus.
- Adrian?! Co si� dzieje, cz�owieku, jest �sma, a ty
wci�� siedzisz w domu?! Nie my�l, �e...
Przesta� s�ucha� i roz��czy� rozmow�.
Nie mia� si�y powiedzie�, �e dzisiaj znowu nie przyjdzie
do pracy. Nie mia� si�y martwi� si�, �e nie zdo�a� tego
powiedzie�.
S�o�ce �wieci�o ostrym �wiat�em i dzie� rozpocz�� si� na
dobre, ale tego te� zdawa� si� nie zauwa�a�. Po�o�y� si� pod
parapetem i le�a� tam obserwuj�c mrugaj�ce �wiate�ka
telefonu, a� wreszcie otworzy�y si� drzwi i stan�a w nich
posta�. Wyda�a mu si� znajoma. Tak, kiedy� na pewno j� zna�.
- Bo�e jedyny, co si� z tob� dzieje, Adrian? - zapyta�a,
a on widzia�, jak jej g�os eksploduje dziesi�tkami kolor�w i
sp�ywa po �cianach pokoju.
- Znowu nie poszed�e� do pracy, dzwoni� do mnie Gus.
Adrian, chod�my do lekarza, to si� zdarza... Ka�dy... Ka�dy
mo�e...
Nie zdziwi� si� specjalnie, kiedy jej g�owa rozmaza�a si�
i pozosta�a wielka, nad�ta i pulsuj�ca czerwon� krwi�.
Ohydne, grube w�osy stercza�y jak brudne, pozlepiane ziemi�
druty.
- Jak druty - powiedzia� do niej. - Jeste� jak druty.
Chwil� p�niej poczu� si� troch� lepiej.
- To ty, Hazzel. Przepraszam ci�... Ale ja nie wiem...
Postawi�a torby pe�ne kolorowych pude�ek i opar�a si� o
�cian�.
By�a �adn�, czterdziestoletni� kobiet� o ciemnej sk�rze i
ciemnych oczach. Jej szczup�a twarz by�a zawsze taka ciep�a
i dobra. Lubi� przytula� jej drobne, kruche cia�o, kt�re
da�o mu si�� na te wszystkie trudne dni i kt�re da�o mu
dzieci. Jego �ona. I on jej nie pozna�.
- Dlaczego wci�� le�ysz pod tym oknem, Adrian? ��ko stoi
trzy metry obok. Zadzwoni� po lekarza. To nie mo�e d�u�ej
trwa�.
Podni�s� si� ci�ko. Wygl�da�o na to, �e straci� kontrol�
nad w�asnym cia�em. Sta�o si� obce. Nie chcia� go.
- Nie. Nigdzie nie dzwo�.
Poprawi�a w�osy, tak jak to zawsze robi�a, kiedy by�a
naprawd� przestraszona.
- Ale dla...
- Nie!!! - rykn�� i roztrzaska� p�k� z talerzami. - Nie!
Lekarza... Robisz ze mnie wariata, he? Dios mio! Wariata...
Wyno� si�. Wyno�cie si� wszyscy, nie mog� ju� patrze� na
wasze rozd�te, chore �epetyny.
W drzwiach pojawi�y si� dwie mniejsze istotki, te�
wielkog�owe, i teraz wszystkie trzy obserwowa�y go czujnym
wzrokiem.
- Nie dam si�, st�jcie tak, cholery, st�jcie...
Znowu co� roztrzaska�, a tamci trzej eksplodowali feeri�
kolor�w.
Otrz�sn�� si� i widzia� teraz �on� z dw�jk� p�acz�cych
dzieci. Obejmowa�a je drobnymi ramionami, a oni wyci�gali do
niej swoje ma�e r�czki.
Izaak i Steven. Jego �wiat.
- Cristo. Salva me!... - za�ka� ochryple. - Ratuj.
Dwa drobne pasikoniki nie chcia�y ze sob� walczy�.
Mimo �e Aldritch zapewni� im dogodne warunki do
przeprowadzenia pojedynku, nie by�y tym zainteresowane.
- A wygl�daj� tak wojowniczo. Zw�aszcza ten czerwony -
westchn�� znudzony.
Z�owi� je godzin� wcze�niej w pobli�u statku, gdzie
�apa�y resztki ciep�a z nagrzanej s�o�cem ziemi.
Teraz by�o ju� ciemno.
Mniejszy pasikonik wypu�ci� d�ug� tr�b� i zagrucha�
dyskretnie. Ten czerwony natychmiast przysun�� si� i po
chwili wszystko by�o ju� jasne.
- To dlatego nie chcia�y walczy�.
- �winie - doda� po chwili i wyrzuci� je w noc.
Uruchomi� nadajnik, ale �aden z czterech ludzi
przebywaj�cych na zewn�trz nie odpowiedzia�. Ostatni sygna�
przes�a� ten albinos, De Volf, i zabrzmia�o to jak
ostrze�enie. Najprawdopodobniej Pannonici.
A on mia� siedzie� w statku jeszcze pi�� godzin. Pi��
cholernych godzin. Potem wykona sw�j plan, o kt�rym wiedzia�
tylko on i Mr Helper.
Wyczuwa� co� z�ego, przyczajonego w nocy, i by�a to jedna
z tych my�li, kt�re w �wietle dnia p�kaj� jak mydlane ba�ki.
Ale teraz by�a noc i strach mia� czym oddycha�.
- Wojna o Jajo jest ju� rozpocz�ta. Nie w�tpi�, �e
Najemnicy Szefa dadz� temu rad�, ale niepokoi mnie co�
innego, co� zwi�zanego z tym Ptakiem...
Pierwszy Ptak to by�a historia. Najbardziej intryguj�ca
zagadka Wszech�wiata. Tajemnica �ycia w pr�ni. Zamy�li� si�
i wspomnienia nap�yn�y same.
Siedzia� wtedy przed telewizorem i patrzy� w obrzydliw�
mord� spasionego spikera, kt�ry a� zach�ystywa� si� z
emocji, a pot rozmazywa� jego gruby makija�.
- Na niewielkim ksi�ycu w uk�adzie X ponownie odkryto
Krater Wernickego. Przypominam, �e jest to ju� siedemset
trzydziesty drugi, identyczny obiekt tego typu
zarejestrowany w znanym nam Wszech�wiecie. Nikt nie wie,
dlaczego ten w�a�nie element powtarza si� w tak r�nych
przecie� miejscach galaktyki. Jedno jest pewne, w�a�nie tam
sk�ada Jajo albo te� to, co mo�emy nazwa� Jajem, legendarny
ju� Pierwszy Ptak, istota bez w�tpienia inteligentna i
jedyny zarazem �ywy organizm, dla kt�rego naturalnym
�rodowiskiem jest kosmos.
Spiker przerwa� dla podtrzymania napi�cia i przewr�ci�
jak�� kartk�.
- Jak dot�d nie uda�o si� nawi�za� z nim �adnego
kontaktu. R�wnie� szcz�tki znalezionych Jaj nie wnios�y
niczego, co t�umaczy�oby zagadk� �ycia w pr�ni. Wiemy, �e
okres sk�adania Jaja jest �ci�le zwi�zany z ro�linno�ci�
porastaj�c� dno ka�dego z krater�w. I teraz w�a�nie to, co
najbardziej ekscytuj�ce! Kwiaty �ycia - bo tak w�a�nie nazywa
si� owa flora - rosn�ce w Kraterze Wernickego na ksi�ycu
oznaczonym kryptonimem F-228 wkraczaj� w�a�nie w faz� rozrodu.
Jest prawie stuprocentowo pewnym fakt, �e Pierwszy Ptak
z�o�y tam swe Jajo w ci�gu najbli�szych dwunastu miesi�cy.
Na ekranie pojawi�y si� reklamy kalendarzy, a na twarzy
Aldritcha niesmak.
Otworzy� puszk� taniego piwa i s�czy� j� w zamy�leniu.
Jako� nie poruszyli temat�w bardziej dra�liwych, pomy�la�
i odwr�ci� si� do drugiego m�czyzny, kt�ry pozostawa�
ukryty w cieniu, chocia� jedynym, co tamten mia� do ukrycia,
by�a dziecinna maska zas�aniaj�ca jego prawdziwe oblicze. Mr
Helper.
Szef.
- Poleci was pi�ciu. De Volf, Paulos, the Needle,
Biosspot i ty. Tamtych czterech opu�ci statek jako grupa
naukowa; De Volf i Paulos b�d� robi� za jajog�owych,
Biosspot i the Needle za asystent�w. Ty zostaniesz na
pok�adzie z prawdziwymi naukowcami.
Aldritch za�mia� si� ponuro.
- De Volf i jajog�owi. Tylko pan m�g� wpa�� na co�
takiego. Ten skurwysyn zabija samym wygl�dem.
Mr Helper pokiwa� g�ow� i b�aze�ski u�miech b�ysn�� z
ciemno�ci.
- Pozw�l, �e to ja b�d� tym od pomys��w, synu. Daj� ci
pierwsz� powa�n� robot� i je�eli masz jakie� opory, ch�tnie
wynajm� ci� paj�kopodobnym. Im zawsze ma�o ziemskich
Najemnik�w.
Aldritch prze�kn�� nerwowo i piwo stan�o mu gdzie� w
prze�yku.
- S�uchaj pan dalej. Na F-228 wyl�dowa� przypadkowo
czarter wynaj�ty przez ludzi i Pannonit�w i te w�a�nie rasy
maj� prawdo do zorganizowania wyprawy. Ja znam tych
zimnokrwistych sukinsyn�w. Na pewno b�d� si� starali was
za�atwi� i zrobi� wszystko, �eby materia� genetyczny Ptaka
by� tylko ich prywatn� w�asno�ci�. My za� do�o�ymy wszelkich
stara�, �eby sytuacj� odwr�ci�. W wyprawie bierze udzia� po
dwudziestu osobnik�w z ka�dej strony. Negocjacje s�
zako�czone.
- I ja te� jestem zako�czony - burkn�� Aldritch,
zastanawiaj�c si� nad ewentualnym ryzykiem, jakie nios�a ze
sob� wyprawa.
- Ten Pierwszy Ptak najwyra�niej unika naszego
towarzystwa, po c� wi�c skurwysyna niepokoi�? Niech sobie
lata.
Mr Helper milcza� chwil�.
- Je�eli jeszcze raz mi przerwiesz, powr�cisz do roboty
jako Najemnik klasy A to D.
- Nigdy o takiej nie s�ysza�em.
- To znaczy Amused to Death.
- Aha.
Zapad�a ponura cisza.
- Je�eli ktokolwiek przechwyci materia� genetyczny istoty
�yj�cej w pr�ni - kontynuowa� Mr Helper - przechwyci tym
samym spos�b na dominacj� w Galaktyce. Nie udawaj nawet, �e
nie wiesz, co to oznacza. Ja dobrze wiem, co robi�e� przed
przyst�pieniem do "GUNS'N'WARS".
Aldritch, kt�ry w�a�nie zastanawia� si�, jak to mo�liwe,
�e Mr Helper nigdy nie zmienia swego g�osu, tak jak gdyby
emocje pozostawa�y poza jego s�owami, zmartwia�.
- Nie musisz wi�c udawa� idioty, Guy. Pi�� lat temu,
kiedy ci� przyjmowa�em do firmy, zna�em ci� lepiej ni� ty
sam siebie. Teraz znam ci� jeszcze lepiej.
Aldritch milcza� zaskoczony. Nigdy nie uwolni� si� od
przesz�o�ci, pomy�la� i utkwi� wzrok w dziecinnie
u�miechni�tej twarzy.
- B�dzie to wygl�da� na samoobron�. Oni zaatakuj�, a my
si� obronimy. Wtedy wyruszysz ty z pi�tnastoosobow� grup�
naukowc�w, spotkasz si� z grup� De Volfa i zaczniecie
forsowa� rzek�.
- Jak� rzek�?
Mr Helper wsta� i wyci�gn�� z ciemnej kasety dwa kr��ki.
- Masz tu holograficzny przegl�d F-228. Jest niewielki,
ale zaskakuj�co pe�en niespodzianek. Jak zreszt� ka�de
miejsce, na kt�rym odkryto Krater Wernickego. Wyst�puj�
mi�dzy nimi cholerne zbie�no�ci i to w takich dziwnych, nie
bardzo zrozumia�ych kwestiach, sam zobaczysz.
Aldritch wzi�� kasety.
- A co jest na tej drugiej?
- Wszystko, co wiemy o Pierwszym Ptaku. Kiedy napotkasz
blokad� informacyjn�, nie b�d� zdziwiony. Uruchomisz t�
kaset� ponownie po wyl�dowaniu na F-228. Tam przejrzysz ca�y
materia�. Teraz jest jeszcze za wcze�nie.
- Problem polega na tym, �e nie b�d� specjalnie zdziwiony,
szefie - odpowiedzia� Aldritch t�umi�c ciekawo��.
Postanowi� przej�� gr� Mr Helpera i przyjmowa� wszystkie
wiadomo�ci ze stoickim spokojem.
- A to dlaczego?
- Bo nie sta� mnie na holowizor. Jestem tylko biednym
Najemnikiem.
- Bzdura. Ju� go masz.
Patrzy� na szerokie plecy cz�owieka, kt�ry ukrywa� swoj�
twarz pod mask� niewinnego dziecka i zastanawia� si�, jaka
jest ta prawdziwa. Ta, kt�ra �yje pod t� pierwsz�.
Ta, kt�ra wyda�a mu ten przera�aj�cy rozkaz.
Potem pozosta� ju� sam, a� do �witu, kt�ry wsun�� si�
przez uchylone okno i nape�ni� go wilgotnym ch�odem.
A kiedy przyszed� dzie� i obejrza� kasety, zrozumia�, �e
ten ch��d nie opu�ci go ju� nigdy.
Warkot za oknem przybra� na sile, a potem nagle usta�.
S�ysza�, jak deszcz �omocze po szybach i dziwi� si�, �e
�omocze te� po drzwiach. Po d�u�szej chwili doszed� do
wniosku, �e to jednak nie deszcz.
Wygramoli� si� spod kaloryfera i poszed� otworzy�.
Sta�o tam dw�ch facet�w w niebieskich uniformach, bia�ych
czapeczkach i bia�ych r�kawiczkach. U�miechali si� i on
wiedzia� dlaczego.
- Czy pan Adrian Moreno?
- Tak.
- Pan zamawia� zestaw do szybkiego murowania. W�a�nie go
dostarczyli�my. To te trzy worki.
Nie potrafi� odpowiedzie�, po co w og�le zam�wi� co�
takiego, ale �wietnie pami�ta�, �e tak w�a�nie by�o. Ach,
tak. Piwnica.
- Prosz� pana? Co� nie tak?
- Ju� dobrze, panowie. Prosz� wzi�� te worki i zanie�� je
na d�. Piwnica jest otwarta.
- Pan jest chory?
- Nie.
Patrzy�, jak schodzili na d�, uginaj�c si� pod ci�arem
czarnych pakunk�w i wydawa�o mu si�, �e tak w�a�nie b�d�
wygl�da� ludzie schodz�cy do Piek�a.
Po chwili byli ju� z powrotem.
Zablokowa� im wyj�cie zas�aniaj�c cia�em drzwi.
- A gdzie tamci dwaj?
Spojrzeli po sobie niepewnie.
- Jacy tamci dwaj? - zapyta� wreszcie ni�szy.
Moreno wci�gn�� g��boko powietrze, zabarwi� je i
wypu�ci�.
- Dobra, dobra. Ja to widz�. Widzia�em, jak oni wyszli z
pa�skiej nogi. Tych dw�ch pieprzonych go�ci w rogowych
okularach. Gdzie oni s�?
Tamten wci�gn�� g�ow� tak, �e prawie zupe�nie znikn�a w
jego szerokich barach.
- Co ty, masz pierdolca, czy jak? - warkn��. -
Dostarczyli�my ci te worki i nie pr�buj nas przechytrzy�. Z
drogi, kole�.
Moreno rozszerzy� swoje cia�o dok�adnie tak, �e
zablokowa� ca�� framug�.
- Najpierw tamci dwaj. A ty si� przesta� wreszcie
zmienia� - powiedzia� do wy�szego. - Nic ci to nie pomo�e.
- Cholerny pieprzony �wirus, Eddie. Co my tu jeszcze
robimy. Mamy jecha� do Bostonu, a nie sra� si� ze �wirami.
Tego nie ma w kontrakcie.
- S�usznie, Al - ni�szy si�gn�� kosmatymi ramionami,
z�apa� Moreno za r�ce i grzmotn�� nim o �cian�.
- Tu masz czek. Nie zgub - zarechotali i wyszli.
Tu� za nimi wybieg�o tamtych dw�ch, niby podobnych, a
przecie� zupe�nie innych. Potem do drzwi podlecia� ma�y
bia�y ptak, wrzaskliwie wy�piewuj�c spro�ne piosenki, i
kr��y� tam uparcie, a� wreszcie, znu�ony, opad� na dywan i
zamieni� si� w bia�� karteczk� czeku.
- Za�atwione - szepn�� do siebie Moreno. - Za�atwione.
Deszcz przesta� pada�, by�o teraz cicho i parno. Powoli
zapada� zmrok.
Poczu�, �e znowu wstrz�saj� nim dreszcze i zawl�k� si� do
kuchni. Na stole le�a�a koperta. Otworzy� j�.
Adrian,
Zupe�nie nie wiem, co si� z Tob� dzieje, dlatego bior�
dzieci i jad� do moich rodzic�w. Je�eli p�jdziesz do
lekarza...
Z w�ciek�o�ci� podar� kartk�.
- Nie jezzzdem chry - dreszcze miota�y jego g�ow� tak
mocno, �e z trudem w og�le m�wi�. - Ty, krwo.
M�wi�, �e to szczury i robactwo pierwsze wyczuwaj�
niebezpiecze�stwo. G�wno prawda. Moja �ona by�a pierwsza.
Zabra�a dzieci i uciek�a. Uciek�a, a ja zosta�em tutaj sam i
nikt ju� mnie nie obroni przed tym, co chce we mnie wej��.
Nikt mnie nie uwolni.
- Widddocznie tak mby� - szepta� do swojej twarzy. -
Wybrany, jdyny...
Potar� g�adki, ch�odny policzek i pomy�la�, �e nie goli�
si� ju� od pi�ciu dni. Nic nie wyros�o. Mia� przecie�
ciemny, g�sty zarost; zazwyczaj goli� si� dwa razy dziennie.
Co� dziwnego dzia�o si� te� z oczami. By�y wi�ksze i
bardzo czarne, podbite wa�ami obrz�kni�tych powiek. Wargi
�cienia�y i przypomina�y dwa cienkie gumowe paski.
- Wybrany...
Prze�kn�� troch� wody, ale stan�a gdzie� w prze�yku i
musia� wyplu� j� na pod�og�.
- Dios estaconmigo... Mo�e nie ten, ale B�g. Gdzie� w
�rodku.
Przez sekund� pomy�la�, �e ka�dy schizofrenik, czubek,
czy jak ich tam jeszcze zwa�, by� tylko pr�b�, nieudan�
pr�b� tego, do czego on szed� prosto i pewnie. On nie by�
wariatem.
Ewoluowa�. Zmienia� si�. I co� mu w tym pomaga�o.
Pok�j falowa�, a �ciany przekrzywia�y si�, tryskaj�c
drobnymi kropelkami powietrza tak, �e wirowa� w�r�d nich,
sam zamieniony w p�cherzyk wody i nie wiedz�c nawet, kiedy
sp�yn�� po schodach do piwnicy, gdzie zaryglowa� si� od
�rodka.
Wtedy znowu si� uspokoi�, bo przypomnia� sobie wreszcie,
co ma zrobi�.
- Nic z tego. Aldritch nas nie s�yszy. Mamy jakie� cholerne
zak��cenia. Ja my�l�, �e to te kwiaty. Czy ty te� s�yszysz
ten �piew, De Volf?
De Volf spokojnie z�era� kolejnego pasiastego gryzonia i
nawet tu, gdzie sta� the Needle, s�ycha� by�o chrupot j�der
mia�d�onych z�bami albinosa.
- Aldritch nas nie s�yszy - powt�rzy� i stara� si� my�le�
tylko o tym, bo czu�, �e jeszcze chwila i wyhaftuje.
Wreszcie De Volf otar� r�ce o traw� i wsta�.
- Nie znosz� �arcia z puszek... Masz racj�. To te kwiaty.
One strasznie siej�. To w�a�nie dlatego nie mo�emy u�y�
�adnego sprz�tu ani nie mogli�my l�dowa� tu� przy kraterze.
Patrzyli w ciemno�� rosn�c� nad rzek� i s�uchali
delikatnego zawodzenia dochodz�cego z drugiego brzegu.
S�yszeli go ju� wczoraj, ale z godziny na godzin� przybiera�
na sile i teraz wydawa� si� rozbrzmiewa� wsz�dzie.
- Co si� tam, kurwa, dzieje? - zapyta� niepewnie the
Needle.
De Volf pozosta� niewzruszony.
- �piewaj�, cz�owieku. Kwiaty �piewaj�.
- To si� zbli�a, De Volf. Czy ty nic nie czujesz? Musimy
si� �pieszy�.
Albinos prztykn�� papierosem i niedopa�ek zatoczy�
czerwony �uk.
- Co� tu si� faktycznie dzieje. Nie jest dobrze.
Rozdzielimy si�; ty zostaniesz na brzegu, a ja przeprawi�
si� przez rzek�. Je�eli to si� zacznie bez nas, szef nas
za�atwi na dobre. B�dziesz czeka� na Aldritcha i
jajog�owych. Gdyby nie zd��yli, mo�e mnie si� uda.
- Ale co ty w�a�ciwie chcesz zrobi�, De Volf? Chcesz mu
wyrwa� to Jajo spod dupy?
- Ustrzel� jego dup�, je�li zajdzie i taka potrzeba. A
zrobi� to dlatego, �e Mr Helper odstrzeli moj�, je�li
spieprz�.
The Needle rozdrapa� kolejne labirynty oplataj�ce lewe
przedrami�. Wszystko go sw�dzia�o. Nawet jaja. I ten
nieustaj�cy �piew.
Wydawa�o mu si�, �e rozr�nia jakie� s�owa, zdania.
- Co tu si� naprawd� dzieje, ja ci� ostrzegam, De Volf,
spokojnie.
Tamten rozpakowa� ju� sprz�t.
- Wiem tylko tyle, �e to si� wkr�tce zacznie. On tu
przyleci tej nocy.
- Ja my�l�, �e on tu ju� jest.
Albinos zwodowa� ma�y ponton i rdzawa woda chlusn�a na
brzeg.
Nadszed� wiatr, a z nim chmury, kt�re zabra�y �wiat�o
milionom gwiazd.
By�o zupe�nie ciemno.
- Czekaj tu. Zreszt� r�b, co chcesz.
The Needle nie widzia� nawet rzeki. W��czy� niewielki
akumulator, ale �ar�weczka zal�ni�a i zgas�a niczym rubin
o�wietlony promykiem s�o�ca.
- Trzymaj si�, skurwielu! - krzykn��. - Za�atw go.
Ciemno�� odpowiedzia�a mu wyciem wiatru i hipnotycznym
�piewem kwiat�w.
- Trzymaj si� - powt�rzy� ju� ciszej.
I dobrze wiedzia�, �e m�wi to tylko do siebie.
We� si� w gar��, ch�opie, pomy�la� nerwowo zapalaj�c
papierosa. Po omacku za�o�y� noktowizor. Przez szk�o
przelecia�y trzy niebieskie paski, a potem eksplodowa�a
feeria kolor�w, kt�ra o�lepi�a go na dobre kilka minut. Z
w�ciek�o�ci� zsun�� okulary i usiad� na wilgotnej,
szorstkiej trawie.
Po raz pierwszy w �yciu zupe�nie nie wiedzia�, co robi�.
Ca�y sprz�t oszala�, on te� by� tego bliski i stercza� tu
bez sensu licz�c na to, �e Aldritch zdo�a go odnale��.
Kiedy wreszcie przem�g� si� i uda�o mu si� pokona� wiatr,
rzuci� troch� suchego paliwa i rozpali� ognisko. P�omie� by�
wysoki i czysty, a ogie� zabra� gdzie� te najgorsze my�li.
- No, teraz mo�e mnie dostrze�e. Musi.
Potem znowu odwr�ci� si� w mrok i kiedy pomy�la� o De
Volfie samotnie forsuj�cym rzek�, przeszed� go dreszcz. Ten
facet by� rzeczywi�cie mocny. Jak on to wszystko wytrzymuje?
Co� przemkn�o przez krzaki, sycz�c i piszcz�c na
przemian, i by� prawie pewien, �e to co� ucieka od tego
cholernego wiatru. Byle dalej od wyspy z Kraterem
Wernickego.
Wsz�dzie by�o tak samo - rzeka zamykaj�ca pier�cieniem
wysp�, na wyspie krater, w kraterze kwiaty.
I te zak�ocenia elektromagnetyczne.
Ale nigdy nikt nie s�ysza� �piewu. Tego nie by�o w
instrukcji. Tego nie wiedzia� nawet Mr Helper.
�piewa�y coraz g�o�niej.
- Kto?
- Co!
- Dlaczego?
- Po co?
- Z kim?
- Co robisz?
- Co robisz?
- Co robisz?
- Co ja robi�?!
�ciany zadawa�y dziesi�tki pyta�, ale udawa�, �e nie
s�yszy.
Ca�e �ycie zadawali mu r�ne pytania i ca�e �ycie stara�
si� na nie odpowiada�, tak dobrze, jak tylko potrafi�. I
zauwa�y�, �e im bardziej si� stara�, tym gorzej do niego
podchodzili.
Ludzie nie lubi�, kiedy im si� odpowiada. Tak naprawd�
wcale ich to nie interesuje. Tylko pytania.
Kiedy mia� osiem lat, wkr�tce po tym jak rodzice si�
rozeszli, zamkn�� si� w sobie i tam ju� pozosta� przez
kilkana�cie nast�pnych lat.
Pami�ta�, jak matka zabra�a go do Sacramento, a ojciec
pozosta� w Nowym Yorku, i musia� chodzi� do nowej szko�y i
poznawa� nowych koleg�w. Nigdy ju� nie m�g� uwolni� si� od
tego koszmaru.
Nowi ludzie. Nowe �rodowiska. Nowe sytuacje.
�miali si� z jego akcentu, �miali si� z tego, �e jest
taki ma�y i �miali si� z jego wielkich, przera�onych oczu.
Pewnego dnia sp�ni� si� na szkolny autobus i patrzy� na
chmur� spalin, jak� zostawi� za sob�, i nie wiedzia�, co ma
zrobi�. Poszed� wi�c pieszo, b��kaj�c si� po przedmie�ciach,
a� wreszcie zgubi� si� zupe�nie, usiad� na chodniku i zacz��
przegl�da� jak�� darmow� gazet�. Nie p�aka�. W�a�ciwie nigdy
nie p�aka� jako dziecko. Po prostu siedzia� i ogl�da� sobie
tego brukowca i do dzi� zapami�ta� zdj�cie nagiej kobiety,
chyba pierwsze, jakie w og�le w �yciu widzia�, zamieszczone
na trzeciej stronie z napisem "Our Star of a Week".
A p�niej faktycznie pojawi�y si� gwiazdy, a on wci�� tam
siedzia� i nikt z przechodz�cych ludzi nie zapyta� go ani o
to czy si� zgubi�, ani o to, czy potrzeba mu pomocy. On nie
potrafi� zapyta�. Nie m�g�.
Rano odnalaz�a go policja i gliniarze mieli wielki
problem z wyj�ciem gazety z jego zaci�ni�tych pi�stek,
czarnych od taniego druku i lepkich od potu.
I tak by�o ju� zawsze, nigdy nie potrafi� znale�� w�asnej
drogi; wszystko, co robi�, wydawa�o mu si� g�upie i
niew�a�ciwe. My�lami zawsze bieg� gdzie� dalej, a kiedy
robi� wreszcie ten krok do przodu, g�owa robi�a dwa.
Rodzina poch�on�a go prawie ca�kowicie i my�la�, �e
odnalaz� swoje prawdziwe przeznaczenie, ale po kilku latach
odkry� z niesmakiem, �e znowu b��ka si� po innym �wiecie.
I w�a�nie teraz id� tym najw�a�ciwszym szlakiem, tym, na
kt�ry czeka�em ca�e �ycie, my�la� ko�cz�c powoli prac�.
Nikt mi nic nie zabierze. Jestem tylko ja. Ja sam.
Podszed� do wentylatora, a r�ce automatycznie wykonywa�y
swoje ruchy. Jeszcze tu. Tam. Koniec.
Koniec.
Adrian Moreno, czterdziestotrzyletni m�czyzna, barman hotelu
Spadina, kochaj�cy m�� i czu�y kochanek, ojciec dw�ch
przemi�ych dzieciak�w, troch� rze�biarz, troch� pilot, z
regu�y milcz�cy, powa�ny facet o delikatnej twarzy, kt�r�
popsu�y g��bokie bruzdy ci�gn�ce si� od nosa a� do
podbr�dka, szczup�y i wci�� silny, nigdy nie ulegaj�cy
�adnym na�ogom; a przede wszystkim Adrian Moreno - cz�owiek,
kt�ry zamurowa� si� we w�asnej piwnicy.
Odk�d przyszed� ten wiatr, wydawa�o mu si�, �e s�yszy jakie�
dziwne, monotonne zawodzenie dobiegaj�ce gdzie� stamt�d,
gdzie teraz musieli by� Najemnicy.
Czasami brzmia�o to jak �piew, czasami jak p�acz.
- C� tam si� wyprawia, do cholery? - zapyta� siebie
samego. - Mo�e Mr Helper udzieli mi kilku z�otych wskaz�wek.
To chyba teraz nadszed� ten czas.
Wr�ci� do statku i usiad� w swojej kabinie.
Powoli w�o�y� kaset� do holoodtwarzacza i nie spiesz�c
si� przewin�� j� do blokady za�o�onej przez szefa. Uruchomi�
ma�y detektor, kt�ry zamruga� ��tym �wiate�kiem, a kiedy
przy�o�y� tam opuszk� swojego kciuka, na �rodku
pomieszczenia pojawi� si� cz�owiek.
Aldritch by� pewien, �e jego twarz chowa si� pod
dziecinn� mask� i �e jego g�os b�dzie spokojny.
- Tak wi�c mamy k�opoty - odezwa�o si� holo. - Jak si�
domy�lasz, spodziewa�em si� tego. Teraz zacznie si� twoja
robota, Aldritch. Znam De Volfa od dwudziestu lat i jestem
pewien, �e sobie poradzi z Pannonitami. Bierz jajog�owych i
ruszaj szlakiem, kt�ry wytyczyli Najemnicy. Oko�o dziesi�ciu
kilometr�w od rzeki musicie opu�ci� transporter, nie my�l�,
�eby cokolwiek mog�o si� tam porusza�. - Mr Helper cofn��
si� i za jego plecami wyr�s� model F-228.
- Wed�ug moich oblicze� b�dziesz tam za dziesi��
ziemskich godzin. Rzek� sforsujecie w trzydzie�ci minut, the
Needle i Biosspot s� prawdziwymi specami w tej robocie. Ale
nie wszystko jest takie proste, Guy.
Aldritch wpatrywa� si� w model ksi�yca i co� strasznego
zacz�o zabiera� jego my�li. Zrobi�o mu si� niedobrze na
sam� my�l o tym, co dostrzeg� w�a�nie w tej chwili.
To niemo�liwe, pomy�la�. Chryste, to niemo�liwe.
- My�l�, �e ju� to widzisz, ch�opcze. - Mr Helper odsun��
si� na bok, a model za jego plecami ur�s� na ca�� wysoko��
pokoju. - Nikt nie wie, o co tu w�a�ciwie chodzi. Nikt nie
ma �adnych pomys��w, jak to wyt�umaczy�. Ale nie ma mowy o
przypadkowym podobie�stwie.
Chcia� si� odwr�ci�, ale nie potrafi�. Czu�, �e zaraz
oszaleje i znowu spokojny g�os Mr Helpera przywr�ci� mu
odrobin� spokoju.
- Tak to b�dzie wygl�da� o �wicie tego dnia. Kiedy
promienie s�o�ca padaj� pod innym k�tem, obraz jest taki,
jak to widzia�e� setki razy. Po prostu ksi�yc.
Mr Helper ponownie stan�� pomi�dzy nim a F-228.
- I to nie jest przypadek, Aldritch. Dlatego je�eli
wyczujesz cokolwiek, co ci� zaniepokoi, je�eli wyczujesz
prawdziwe niebezpiecze�stwo, nie dopu�� do nawi�zania
kontaktu. To rozkaz rz�dowy. Jajog�owi my�l� tylko o jednym.
Najemnicy wiedz�, co maj� robi�. Ty zadecydujesz. Nie wiemy,
co zniesie ta istota, co b�dzie w �rodku Jaja, ale popatrz
jeszcze raz na F-228 i zrozumiesz, �e nie mo�emy ryzykowa�.
Aldritch nawet nie drgn��, kiedy holo zamgli�o si� i
znikn�o.
Sta� jak skamienia�y i wci�� widzia� t� twarz.
Precyzyjnie wyrze�bion� twarz cz�owieka, kt�ry by� niczym
innym jak p�nocn� stron� F-228.
By� spokojny.
Pod��a� w�sk�, piaszczyst� �cie�k�, ca�y czas pod g�r�,
troch� podlatuj�c, troch� biegn�c, bo wiedzia�, �e tam
gdzie� za horyzontem, odnajdzie wreszcie wod� i zaspokoi
pragnienie.
Po obu stronach �cie�ki ros�o morze delikatnych kwiat�w,
faluj�cych ospale na wietrze. Widzia� ich soczyste kielichy,
czu� ich pe�ne p�yn�w cia�a, ale nie potrafi� zboczy� z
piaszczystej drogi. Nie potrafi�, bo �aden z kwiat�w nie
nale�a� do niego.
- Potem przeni�s� si� z powrotem do tego pomieszczenia,
gdzie �ciany pokrywa� �wie�y cement. Zebra� resztki my�li i
zada� sobie pytanie, jak to mo�liwe, �e wci�� jeszcze �yje.
Powietrze musia�o sko�czy� si� ju� dawno. Spostrzeg� te�, �e
cement por�s� jak�� dziwn�, mechowat� substancj� i by� teraz
niczym sk�ra; szorstka, ale i �agodna zarazem, przyjemna w
dotyku i ciep�a.
Ale jemu by�o zimno. Lodowaty ch��d wybiega� z palc�w st�p
i p�dzi� po plecach niczym �nie�ny paj�k zamkni�ty w pu�apce
bez wyj�cia.
W g�owie czu� �ar. Ogie� trawi� jego my�li.
- Todo es tan freo... Zimno... Moja krew, Jego krew, Mi
sangre, sangre do Dios... - splun�� w k�t piwnicy czym�, co
na pewno nie by�o �lin�.
To co� przebieg�o nerwowo po �cianie i przyczai�o si� w
k�cie pomieszczenia obserwuj�c go sprytnymi oczkami.
- Pe�no tu was, wci�� was tu pe�no... Por oue la
abandonaste? Padre... Hijo de puta.
Resztk� si� powtrzyma� si�, �eby nie zwymiotowa�.
Stara� przypomnie� sobie jeden z tych ciep�ych dni, w
kt�rych chodzi� do lasu ze szkicownikiem, przygotowywuj�c
fragmenty swoich rze�b, ale i to poch�on�� czarny ogie� i
ujrza� siebie samego siedz�cego w bryle modeliny, a kto�
drugi nak�ada ju� na niego warstwy bia�ego cementu.
- Zostaw mnie... Yo soy Dios. Zostaw mnie, precz...
Ale tamten sprawnymi ruchami obudowywa� jego cia�o, a�
dotar� wreszcie do twarzy i zamkn�� j� w cementowym
pancerzu.
- Precz... Dios esta conmigo... Yo soy Dios, czy nie
widzisz... Ja... Ja si� dusz�.
Rze�biarz nie przerywa� pracy.
Przecie� to ja, pomy�la�. Rze�bi� samego siebie. Ale ta
rze�ba �yje, Adrian. Czy nie widzisz, �e to ty? Zawsze ty.
Nie oni. Ty.
Powietrza.
Wyrwa� si� wreszcie z tego koszmaru i znowu szed�
piaszczyst� drog�, wci�� prost� i wci�� gin�c� w mglistym
horyzoncie. Wydawa�o mu si�, �e morze kwiat�w uros�o, a jego
�cie�ka sta�a si� cia�niejsza i jeszcze bardziej sucha.
Nie by�o tu s�o�ca ani gwiazd, nie potrafi� te�
powiedzie�, czy to dzie�, czy noc. Po prostu �y�. Nie m�g�
i�� do przodu. Do przeznaczenia.
Co� ci�gn�o go do piwnicy, tam, gdzie nie by�o ju� dla
niego powietrza i gdzie setki z�o�liwych oczek oczekiwa�o
jego �mierci.
Przem�g� to i postawi� nast�pny krok. Jeszcze jeden.
Nast�pny.
- Id�.
- Id�.
- Id�.
- Pi�.
Wiatr nie ustawa�. Szarpa� niskimi drzewami tak mocno, �e
the Needle czu� ich ga��zie muskaj�ce jego rozwiane w�osy.
Zapali� nowego papierosa, ale zaraz go wyrzuci�. To ju�
dwie godziny, jak tutaj stercz�, pomy�la� i utkwi� wzrok w
p�omieniach.
Siedzia� w jasnej plamie �wiat�a otaczaj�cej ognisko, a
wsz�dzie dooko�a by�o czarno i zimno. Pr�cz wiatru i tego
przekl�tego �piewu nie s�ysza� nic. �adnych odg�os�w
charakterystycznych ka�dej nocy. Ani jednego ptaka, ani
jednego b�ysku drapie�nych oczu. Wszystko gdzie� uciek�o.
Gdzie jest ten cholerny Aldritch? De Volfe dawno ju�
osi�gn�� krater, gdzie s� jajog�owi?
Potar� skronie i wtedy zawodzenie kwiat�w zmieni�o si�.
Zacz�y �piewa� wy�szym, jeszcze bardziej narkotycznym
g�osem i the Needle pomy�la�, �e teraz to ju� na pewno
zwariuje. Za�o�y� he�m De Volfa i opu�ci� s�uchawki.
- Wy��czcie t� pierdolon� oper�! - wrzasn�� w stron�
rzeki.
Zaczyna� podejrzewa�, �e to nie uszy s� odbiornikiem tego
d�wi�ku. Cokolwiek z nimi robi�, wci�� s�ysza� to samo.
Chyba rzeczywi�cie ocipia�em, burkn�� w my�lach. Ile�
jeszcze.
Zachcia�o mu si� spa� i �eby oddali� t� my�l, zacz��
przypomina� sobie ostatnie dwadzie�cia godzin.
Opu�cili swoje statki i spotkali si� u podn�y pierwszego
wzg�rza. Pannonici byli podenerwowani i ich ma�e, bezmy�lne
twarze wykrzywia� dziwny grymas. Kr�tko wymienili formalne
uwagi i natychmiast ruszyli do przodu.
The Needle uruchomi� sw�j transporter, a Biosspot da�
znak odjazdu. Wszyscy ob�adowani byli plecakami i walizami
zbudowanymi na wz�r tych, kt�re mieli jajog�owi. Oczywi�cie,
zawarto�� by�a zupe�nie niepodobna do orygina��w.
The Needle dok�adnie widzia� ze swojej wie�yczki
tyczkowate postacie jad�ce w transporterze przed nim.
Splun�� w przelatuj�cego motyla i zapyta�:
- Ilu ich jest?
- Dwunastu skurwieli. - Biosspot sprawdza� co� na mapie.
- Ale z nimi to nigdy nic nie wiadomo, wiesz, te pierdolone
telepatyczne gatunki.
- Taaa.
Jechali tak kilka godzin, a kiedy wreszcie komputer
pierwszego transportera odm�wi� pos�usze�stwa, stan�li.
- Uwaga, ch�opy - zamrucza� w s�uchawkach g�os De Volfa.
- P�ki jeszcze mamy ��czno��. Mo�e teraz.
Setki razy analizowali ca�� drog� i ten moment wyda� im
si� najbardziej niebezpieczny. I rzeczywi�cie.
Pannonici wytoczyli si� ze swojego transportera i bez
�adnej chwili zw�oki otworzyli do nich ogie�. By�o to tak
g�upie, �e nie wzi�li tego pod uwag�. Spodziewali si�
jakiej� zmy�lnej pu�apki, podst�pu, wszystkiego, tylko nie
ataku w pe�nym s�o�cu.
Pierwszy dosta� Paulos. The Needle widzia� p�omie�
spalaj�cy jego g�ow� i w tym samym momencie pu�ci� kr�tk�
seri� i skosi� dw�ch Obcych. Dwie sekundy p�niej by� ju�
poza transporterem i czo�ga� si� wprawnymi ruchami na
p�nocne wzg�rze.
Wtedy po raz pierwszy us�ysza� delikatny �piew dochodz�cy
ze wschodu, a ca�y ich sprz�t, nie wy��czaj�c broni sta� si�
kup� bezu�ytecznego z�omu.
The Needle wiedzia�, �e Pannonici maj� ten sam problem i
wiedzia� te�, �e s� beznadziejni w walce wr�cz. W
przeciwie�stwie do nich.
W powietrzu zal�ni�a czerwona strza�a i by� to znak, �e
De Volf za�atwi� nast�pnego. Potem posz�o ju� szybko. Mieli
takie specjalne kusze i potrafili z nich korzysta�.
Reszty dokona�y no�e. Dopali dw�ch ostatnich w ma�ej
dolince i zar�n�li jak �winie. Bez skrupu��w.
De Volf otar� p�cherze krwi ze swojego ostrza i sykn��
cicho:
- Tylko Paulos. Dobry wynik.
Biosspot splun�� mu pod nogi i wr�ci� do transportera.
- Przecie� zna�e� go pi�tna�cie lat, ty skurwysynu. Nie
�al ci? - zapyta� the Needle.
- Ciesz si�, �e �yjesz, Needle. Ciesz si� �yciem albo
szybko je stracisz.
Albinos kopn�� zw�oki Pannonita i wyj�� pude�ko
papieros�w.
Kiedy szkar�at o�wietli� jego twarz, the Needle pomy�la�
g�upawo, �e to p�omyk zapalniczki, Bogu dzi�ki, jego cia�o
wiedzia�o, �e to bzdura.
Rzuci� si� w d� zbocza i widzia� stamt�d, jak grupa
nowych Pannonit�w podpala transporter, a p�niej Biosspota,
kt�ry stara� si� wyj�� cia�o Paulosa. patrzy�, jak Biosspot
pali si� �ywcem i nic nie m�g� zrobi�, jak tylko wali� do
nich raz po raz z kuszy.
Kilku upad�o, dw�ch pobieg�o w jego stron�. Mieli jakie�
dziwne dmuchawy i siali tym na wszystkie strony podpalaj�c
traw� i krzewy.
Wrzask Biosspota urwa� si� nagle. The Needle zrozumia�,
�e to De Volf musia� skr�ci� jego m�ki. Skurwysym by� do
tego zdolny.
Tych dw�ch zbli�y�o si� niebezpiecznie, a on nie mia� ju�
strza�. Pobieg� zakosami, w d�; prosto na spotkanie ognia,
a� wpad� wreszcie pomi�dzy dwa p�on�ce drzewa. zanim zacz�o
si� tli� ubranie, by� ju� po drugiej stronie, wdychaj�c
smr�d spalonych rz�s i w�os�w.
- No, to teraz poczekam na was, pierdoleni telepaci.
Nie m�g� uwierzy�, �e tak ich za�atwili. Zupe�nie nie
wiedzia�, sk�d wzi�li si� ci nowi.
Biosspot.
Jego matka wychowa�a ich razem, po tym jak rodzice the
Needle'a zgin�li w zamachu bombowym, gdzie� w Bejrucie.
By� jak brat. Kocha� go jak brata. Zosta�a pustka.
Poczeka�, a� tych dw�ch wyskoczy z ognia i zanim
och�on�li, rzuci� dwa no�e i patrzy� jak zadrga�y w
w�lastych szyjach Obcych.
Kiedy upewni� si�, �e ich czerwone oczy s� ju� martwe,
zacz�� p�aka�.
Nie m�g� wr�ci� do g�ry, po�ar wielkimi p�omieniami
odci�� go na zawsze od Biosspota. Na wieczno��. Potrz�sn��
g�ow� i zacz�� znowu my�le�. Przewidzieli tak� sytuacj�,
mieli ustalone miejsce spotkania w przypadku rozbicia grupy.
Wbi� w lewe przedrami� ampu�k� sciomedryny i pobieg� na
p�nocny wsch�d. Zna� tu ka�dy zak�tek, �wiczyli przej�cie
przez F-228 na setkach holograficznych makiet.
Biegn�c zastanawia� si�, czy De Volf da rad� pozosta�ym
Pannonitom. Jak dot�d by� to najlepszy Najemnik w historii
firmy. Biosspot powiedzia� kiedy�, �e w jego �y�ach p�ynie
�mier�, a jego g�owa to po prostu snajperski celownik.
Biosspot. Co powiedzie� jego �onie?
Nic nie powiesz, idioto, bo sam tu zdechniesz, jak nie
przestaniesz filozofowa�; sciomedryna zacz�a dzia�a�.
Powoli stawa� si� ludzk� maszyn� szukaj�c� pu�apek i
kombinuj�c�, jak je zastawi�. Przez te kilka godzin b�dzie
prawdziwym drapie�nikiem.
Bezszelestnie przeskoczy� gniazdo jakiego� ptaka i bieg�
dalej nie zwa�aj�c na ch�oszcz�ce ga��zie i chmary komar�w
g�odnych krwi z jego cia�a.
Mia� do pokonania wiele kilometr�w. Jego droga okr��a�a
w�a�ciwy szlak i wed�ug poprzednich do�wiadcze� powinien
osi�gn�� rzek�, kiedy nadejdzie �wit. Za kilkana�cie godzin.
Potem zatraci� si� gdzie� w samym sobie.
Po prostu bieg�. Bieg�. Bieg�.
Co� trzasn�o w ciemno�ci i zerwa� si� na r�wne nogi.
Cholera, chyba zasn��em, pomy�la� patrz�c na wygasaj�ce
ognisko. Szybko dorzuci� kilka kostek paliwa, a kiedy
p�omie� wyr�s� w g�r�, przeszed� na pogranicze �wiat�a i
cienia.
Nie ma lepszego celu ni� cz�owiek siedz�cy przy ogniu w
�rodku nocy.
Szelest powt�rzy� si�. The Needle zwietrzy�
niebezpiecze�stwo; wszystko, co �ywe, spieprzy�o byle dalej
od tego �piewu. C� wi�c mog�o pozosta� pr�cz dw�ch
�wirni�tych ludzi? Mo�e to Aldritch?
Przemkn�� w ciemno�ci staraj�c si� zaj�� ha�asuj�cego od
ty�u. �cisn�� z�bami n�, drugi uj�� w lew� d�o�. Zacie�ni�
kr�g poszukiwa�.
To gdzie� tu.
Delikatnie odsun�� ga��� i co� b�ysn�o z mroku.
Zbli�y� si� i ze zdziwieniem podni�s� z ziemi he�m,
dok�adnie taki sam, jaki zostawi� w transporterze. Co si�
dzieje?
Bezszelestnie wycofa� si� i podszed� do ogniska na tyle
blisko, �e m�g� odczyta� nazwisko w�a�ciciela.
Victor Biosspot. No 22 5335. G'N'W.
Jezus Maria, co si� dzieje?
- Aldritch, to ty? - zapyta� p�g�osem i resztki
spalonych w�os�w zje�y�y mu si� na g�owie. - Aldritch?
Jego g�os zabrzmia� jako� nienaturalnie i obco, brutalnie
przerywaj�c zawodzenie wiatru i kwiat�w.
- Aldritch?
I kto� wyszed� z nocy, pewnym krokiem zmierzaj�c prosto
na the Neddle'a.
Widzia� tylko jedno. Spalon�, czarn� kurtk�, jak� nosili
Najemnicy "WARS'N'GUNS". Jak� nosi� Biosspot. Kiedy jeszcze
�y�.
Siedzia� w cieniu wysokiego drzewa i patrzy�, jak ona odbija
pi�eczk� p�ynnymi ruchami rakiety i za ka�dym razem �ciana
oddawa�a jej uderzenie. Jej jasne, proste w�osy rozsypywa�y
si� na wszystkie strony, a jasnobr�zowa sk�ra napr�a�a si�
od pracuj�cych mi�ni. Widzia� te� jej wargi, pe�ne i troch�
wygi�te w d�. Troch� smutne i troch� weso�e. Tak jak ona.
Przeni�s� si� do samochodu, patrz�c przez zaparowane
szyby na jej szczup�� sylwetk� zbiegaj�c� po schodach
szko�y, a potem widzia� �lady jej but�w, kt�re zostawi�a w
brudnym nowojorskim �niegu.
Zgarn�� jeden z nich - szar�, zimn� bry�� i trzyma� w
swojej d�oni, a� zamieni�a si� w m�tn� wod� �ciekaj�c� przez
palce gdzie� w d�, i kiedy tam spojrza�, zobaczy� jej d�o�
i to, co b�yszcza�o na jednym z palc�w.
Potem porwa� go ten zimny wiatr i znowu szed� piaszczyst�
drog�.
Co jaki� czas napotyka� le��ce, skulone sylwetki, ale nie
potrafi� si� zatrzyma�. Domy�li� si�, �e to w�a�nie ci
wszyscy, kt�rzy nie doszli. Ci inni, kt�rych ludzie nazywaj�
wariatami.
W ko�cu pozosta� tylko on sam. By� przecie� tym
w�a�ciwym. Tym, kt�ry dojdzie.
- Dlaczego jeste� taki smutny? - zapyta�a matka.
- Dlaczego zawsze milczysz? - zapyta�a �ona.
- Dlaczego nie chcesz z nami zagra�? - zapyta� Izaak.
W�a�nie dlatego. Teraz, kiedy robi� to, na co czeka�em
ca�e �ycie, na co czeka ka�dy nawet o tym nie wiedz�c, wy
odeszli�cie.
Ju� nie jestem sob�. Jestem tylko Jego cz�stk�. Ja i on.
Nie ma Adriana Moreno. Zacz�� p�aka�.
- Co ty tu robisz? - zapyta�a ona.
- Id�.
- Co ty tu robisz?
- Id�.
- Id�.
- Id�.
Oddycha�a g��boko, a jej bia�y T-shirt unosi� si� i
opada�, razem z piersiami i g�adkim, p�askim brzuchem, razem
z przepon� i ka�dym fragmentem p�uca.
Razem z nim.
Znowu zrobi�o mu si� niedobrze. Jeszcze tak daleko.
Zaczyna� obawia� si�, �e nie dojdzie. Tylu zosta�o po
drodze. Wci�� nie widzia� ko�ca.
Gdzie ja w�a�ciwie jestem? W piwnicy? Umar�em?
Zmartwychwsta�em? Pytania. Tak, pytania.
- P�jdziesz do lekarza?
- Id�.
- P�jdziesz do lekarza?
- Id�.
- Id�.
- Id�.
Kwiaty mrucza�y co� do niego �agodnym, cichym g�osem.
Skin�� na nie uspokajaj�co. Wszystko jest w porz�dku.
- Id�.
- Id� do was.
Teraz nie by�o ju� �adnych w�tpliwo�ci. Rzeczywi�cie s�ysza�
�piew dochodz�cy gdzie� ze wschodu. Narkotyczne zawodzenie
powtarzane setki razy niczym natr�tne zaproszenie
przejmowa�o go niech�ci� i ch�odem.
- Trzeba b�dzie jednak skorzysta� - westchn�� ochryple. -
Czas.
Wr�ci� do statku i ju� w r�kawie zauwa�y�, �e �wiat�o
przygas�o zmieniaj�c si� z bia�ego w niebieskie. Nawet tutaj
dotar�y te zak��cenia. Ekranowane �y�y kabli nie na wiele
si� zda�y. Uj�� w d�o� komunikator.
- Profesorze Berdowly, wyruszamy za pi�� minut. Prosz�
przygotowa� zesp�. Obowi�zuje pe�ne umundurowanie. He�my.
Berdowly by� szefem organizacyjnym jajog�owych. Jako
wybitny genetyk �wietnie sprawdza� si� r�wnie� w warunkach
polowych. Uprawia� triatlon. Zreszt� wszyscy oni mieli
jakie� przeszkolenie fizyczne, ale Aldritch wola� nie
my�le�, co b�dzie, je�eli wpadn� w prawdziwe k�opoty.
Banda srebrnog�owych dziad�w.
Komunikator mrugn�� zielonym �wiate�kiem i oznacza�o to,
�e wiadomo�� dotar�a do odbiorcy.
Traktowali go jak du�ego, zwinnego szympansa i nie
zdziwi� si�, �e nie us�ysza� �adnej odpowiedzi. Mia� to w
dupie.
Zapali� papierosa i powr�ci� my�lami do tego, co pokaza�
mu Mr Helper.
Cokolwiek by to mia�o oznacza�, problem przerasta�
ludzkie g�owy. To samo musia� dostrzec Mr Helper. Dosta� t�
robot�, bo nie by�o tu mowy o do�wiadczeniu, dojrza�o�ci,
analizie i wszystkich tych pierdo�ach, z kt�rymi styka� si�
na co dzie�. Ka�dy z nich by� po prostu dzieckiem, a ta
istota by�a dla nich zupe�nie niezrozumia�a, tak jak dla
dziecka niezrozumia�y jest �wiat doros�ych.
Dwu-, trzyletnie dzieciaki p�dz�ce w rozszala�ym poci�gu
do zupe�nie obcego im �wiata. Bezradne i ma�e, ale ju�
uparte i pewne swych si�.
Tak to musi wygl�da� z boku i je�eli ktokolwiek tak na to
spojrza�, to na pewno by� to Mr Helper.
Trzema wprawnymi ruchami odblokowa� system parkowania i
transporter wyjecha� na zewn�trz. Widzia� na monitorze, jak
stoi obok statku niczym niski, kopulasty chrab�szcz
przyczajony na ziemi w samym �rodku nocy.
Przebieg� korytarz i zacz�� zbiega� po schodach. Otworzy�
hermetyczn� �luz� prowadz�c� do przedzia�u cywilnego.
I ju� wtedy wiedzia�, �e co� jest nie w porz�dku.
By�o zaskakuj�co cicho, a kiedy zobaczy� siw�, r�wno
przystrzy�on� brod� Berdowly'ego wycelowan� prosto w sufit i
jego rozcapierzone d�onie rozrzucone na pod�odze, wiedzia�,
jaka jest jej przyczyna.
Le�eli wsz�dzie, w g��wnym laboratorium, w swoich
kabinach, na korytarzu, nawet w ma�ej kuchni. Wszyscy tak
samo sini z wytrzeszczonymi oczami, powyginani w
najr�niejszych pozach, jak gdyby ca�ym cia�em chcieli
z�apa� ten ostatni �yk powietrza.
- Co zreszt� si� nie uda�o - mrukn�� pod nosem.
By� ju� spokojny. Truciciel dawno opu�ci� statek.
Kto� chce przechwyci� Jajo, chce zaw�adn�� �wiatem. Mimo
idealnej wr�cz selekcji kandydat�w do wyprawy nie uda�o si�.
Wpu�cili na statek morderc� zawodowca. Ciekawe, kto go
wynaj��.
Aldritch w�tpi� w ziemskie pochodzenie jego mocodawc�w.
- Kurwa, tyle czasu. Straci�em tyle czasu.
Szybko rozpoznawa� ich twarze i odhacza� z komputerowej
listy.
Teraz ju� wiedzia�, kogo brakowa�o. Na to nigdy by nie
wpad�.
- Pani Deepbrow. Genialny zoolog z Bostonu. Nasza pi�kna
czterdziestka.
Ona jedna traktowa�a go normalnie. Cz�sto wpada�a na
kaw�, rozmawiali wtedy o setkach drobnych kwestii, a czas
niezauwa�alnie bieg� naprz�d. Zawsze dziwi� go jej spok�j i
opanowanie. Kiedy po raz pierwszy zobaczy� jej kasztanowe
w�osy i szczup�e, d�ugie palce, kt�rymi obejmowa�a paruj�c�
fili�ank�, postanowi� si� za ni� zabra�. A kiedy zobaczy� j�
w p��ciennej koszuli, zobaczy� te�, �e pod ni� nie mia�a ju�
nic i wtedy wzi�a go na dobre.
Za�atwi�a ich wszystkich.
Rozp�dzi� transporter tak szybko, jak pozwala� na to
teren i wyrzuci� w powietrze czujk�, kt�ra o�wietli�a ziemi�
podlatuj�c kilka metr�w wy�ej przed jego w�azem. W��czy�
komputer i po��czy� si� ze statkiem.
- Do pami�ci trwa�ej. Skrzynka 34. Tu Guy Aldritch, No 20
267. Wykonuj� rozkaz oznaczony symbolem Blue Fly, 2.
Nieprzewidziane komplikacje. Wszyscy naukowcy zostali
zamordowani. Na pok�adzie brakuje tylko Florence Deepbrow,
numer 16. Wszystko wskazuje na to, �e jest morderc�. Wed�ug
moich oblicze� ma oko�o dziewi��dziesi�ciu minut przewagi.
Zabra�a transporter rezerwowy. Widz� podw�jny �lad jej
g�sienic, kt�ry przebiega dok�adnie tak jak m�j kurs.
Najprawdopodobniej zna parametry drogi do punktu Delta, w
kt�rym mam spotka� grup� De Volfa.
Przewidywany czas dojazdu mo�e by� znacznie wyd�u�ony.
Zak��cenia EM przybra�y na sile i nie s�dz�, abym
dojecha� tak daleko.
Bez odbioru. Potwierdzam swoim kodem.
Wystuka� dwana�cie cyfr i przy�o�y� do ekranu opuszk�
kciuka.
Statek potwierdzi� przyj�cie informacji.
- No, to zacz�o si� na dobre - zapali� papierosa i
zmru�y� oczy patrz�c wprost przed siebie, w wiatr uderzaj�cy
rdzawym py�em w ciemny iluminator, i wiedzia�, �e gdzie� tam
na wschodzie De Volf i jego grupa czekaj� na �mier�.
�mier� wyprzedzaj�c� go o dziewi��dziesi�t minut.
Znowu powr�ci�. Skulony w k�cie �odzi, patrzy� w granatow�
wod� i na sp�awik stoj�cy nieruchomo w g�adkiej toni
jeziora.
O tej porze nie by�o ju� wiatru i nie by�o te� fal.
S�o�ce schowa�o si� za drzewami i widzia� tylko czerwon�
po�wiat�, w�a�nie w tym miejscu, gdzie by�o jeszcze dziesi��
minut wcze�niej.
Dwa poduszkowce szybko wraca�y do brzegu, gdzie� ze
wschodu dobiega�y pokrzykiwania rozw�cieczonych �eglarzy,
kt�rych zaskoczy�a cisza i musieli teraz wios�owa�. Pozosta�
sam.
Sp�awik zadrga� nerwowo. Zacz�� podrygiwa�, raz po raz
przytapiaj�c si� w wodzie. Serce wali�o mu tak mocno, �e ba�
si�, �e us�yszy je ryba.
Antena sp�awika przechyli�a si� i znieruchomia�a.
Zrezygnowa�a, pomy�la� zniech�cony i zapali� papierosa.
Zawsze to samo. Na pocz�tku wszystko przebiega O.K. Rozkr�ca
si�. Ja si� rozkr�cam. I wtedy zapala si� czerwone �wiat�o
stopu. Du�e stop.
Ale tym razem by�o inaczej. Sp�awik znikn�� pod wod�
pewnym, szybkim ruchem, a on zaci�� b�yskawicznie i poczu�
ci�ar zdobyczy. Jest.
Zwija� �y�k�, popuszczaj�c delikatnie hamulec ko�owrotka,
kiedy ryba szarpa�a szczeg�lnie mocno. Nigdy nie u�ywa�
grubych �y�ek.
Woda by�a ju� prawie czarna, mroczna g��boka otch�a�, tak
bliska i tak daleka zarazem. Podkr�ci� kilka metr�w.
Patrzy� ju� w to miejsce, gdzie powinna si� pojawi�.
Jeszcze chwila.
I zobaczy� twarz swojego ojca. W�ciekle wykrzywion�, z
nerwowo drgaj�c� powiek�, w�a�nie tak�, jak� zapami�ta�,
kiedy tata trzasn�� drzwiami i wyszed� na zawsze.
A teraz przyci�gn�� go z powrotem.
- Tato.
- Tato, zosta�. Zosta� z nami.
Ojciec wyci�gn�� r�k�, z�apa� za �y�k� i szarpn�� tak
mocno, �e wypad� z �odzi, prosto w zimn�, czarn� wod�, kt�ra
po�kn�a go cicho, bez �adnego plusku.
- Moje oczy - wyszepta�. - Estoy dejando de ver... Co�
z�ego p�ynie po mojej twarzy. Si, yo se. Esto son mis ojos.
Wiem. Oczy. Cristo!...
Nie widzia� ju� ojca. Nie by�o wody.
Szed�. Znowu szed�.
Kwiaty wita�y go teraz g�o�nym �miechem, ko�ysa�y si� na
wszystkie strony, a on dostrzeg� wreszcie, �e droga ma sw�j
kres. Piach zamieni� si� w kamie�, w szerokie budowlane
p�yty, przypominaj�ce star�, zu�yt� szos�.