6264

Szczegóły
Tytuł 6264
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6264 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6264 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6264 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maciej �erdzi�ski Ja, Aldritch Miejsce spotkania ustalone by�o od Pocz�tku. Tam, gdzie Noc ko�czy�a sw�j bieg i Dzie� zaczyna� swoj� drog�, stan�li wi�c naprzeciw siebie, Pan Rozk�adu i Pan �ycia. - Nic si� nie zmieni�e�, Elphotie - powiedzia� ten pierwszy. - To znaczy, �e k�amiesz, Decayro. Ciemno�� pokiwa�a g�ow�. - Nic si� nie zmieni�e�. Patrzyli na siebie, odwieczni w swej walce i r�wni w swych prawach. - Ten cz�owiek nie b�dzie twoim s�ug�. - B�dzie. - Wi��� z nim du�e nadzieje, Decayro. - On b�dzie w mojej mocy - spokojnie powt�rzy� W�adca Ciemno�ci. Pan �wiat�a opu�ci� oczy. - Nie znasz jego prawdziwego przeznaczenia, nie wiesz, kim m�g�by by�. - Nie interesuj� mnie sprawy �ycia. Nikt inny nie przysporzy mi tylu �mierci, co ten w�a�nie �miertelny. Nie darowa�bym sobie wypuszczenia go z r�k, Elphotie. - Nigdy go w nich jeszcze nie trzyma�e�. I nigdy go nie dotkniesz. W�adca Rozk�adu skurczy� si� w bezg�o�nym �miechu. - Tak bardzo chcia�bym sk�ama�, Elphotie... Tam na dole mrok musn�� dusz� cz�owieka. - ...Ale w�a�nie teraz dotykam tego, kt�ry nazywa si� Guy Aldritch i kt�ry b�dzie mi wiernym s�ug�. - Zobaczymy wi�c, kt�ry z nas potrafi nim zaw�adn�� naprawd�. Id� precz, Decayro. I odeszli. Ka�dy w swoj� Stron�. Kiedy the Needle dotar� na szczyt wzg�rza, na spotkanie jego szarej, zm�czonej twarzy wytrysn�� promie� s�o�ca. M�czyzna przystan��. Otar� pot sp�ywaj�cy po powiekach i spojrza� w d�, tam, gdzie dolina kry�a rzek�, a drzewa �wieci�y czerwieni� wschodu. - �wita - powiedzia� cicho. Sta� tak chwil�, a p�niej zacz�� schodzi�. Jego krok by� r�wny, bez wahania omija� przeszkody. Na brzegu, gdzie� w dole, mia� czeka� De Volf. Je�li jeszcze w og�le �y�. Zapali� papierosa, t�umi�c d�oni� p�omyk zapalniczki. Stado pr�gowanych gryzoni przemkn�o w kierunku wody i by� prawie pewien, �e jest tu jaki� cholerny drapie�nik. One zawsze czyha�y na �wit i na te biedne ro�lino�erne szczury spragnione wody. The Needle zwolni� i rozpi�� pochw� no�a. Albo De Volf, albo �mier�. Kiedy poczu� wilgo� wody i zobaczy� zgarbion� sylwetk� stoj�c� na piaszczystym brzegu, run�� na kolana i krzykn��: - �yjesz, ty skurwysynu. Po czym straci� przytomno��. Ostatni raz spa� czterdzie�ci godzin wcze�niej. Sko�czyli je�� i przygl�dali si� rybom podlatuj�cym nad falami rzeki, a potem spojrzeli w swoje twarze. - Nie wygl�dasz dobrze, synu - powiedzia� w ko�cu De Volf. The Needle splun�� w krzaki. - Nigdy nie wygl�da�em za dobrze. De Volf za�mia� si� i jego blada twarz zgin�a w zmarszczkach. Przejecha� d�oni� po kr�tkich, bia�ych w�osach, tak samo wyblak�ych jak jego oczy. Ca�y by� wyblak�y. Pieprzony albinos. - Paulos i Biosspot s� ju� tylko nawozem. Zostali�my my dwaj. - Widz�, �e potrafisz liczy� do dw�ch. To dobrze o tobie �wiadczy. De Volf przepu�ci� jego s�owa obok siebie. - Mo�esz mnie obwinia�, ale zrobisz to, kiedy wyl�dujemy na Ziemi. Na razie, synu, podlegasz moim rozkazom i albo b�dziesz mnie s�ucha�, albo poder�n� ci gard�o. The Needle skrzywi� si� i zamilk�. Za�atwi� skurwiela przy najbli�szej okazji, pomy�la�. Na Ziemi. De Volf wsta� i wyj�� z plecaka kusz�. - My�l�, �e tym razem mnie pos�uchasz, ch�opie. Wymierzy� szybko i zwolni� spust. - Tym razem tak. Ale nie zapomn�, kto zabi� Biossspota - mrukn�� the Needle patrz�c na konwulsje pasiastego gryzonia. - Nie znosz� tych szczur�w. Same �y�y i j�dra. - J�dra s� dobre - zasycza� De Volf. - Chrupi�ce. - Przesta�. Lataj�ce ryby coraz �mielej unosi�y si� w powietrzu, a� wreszcie cie� przemkn�� po falach i z nieba spad� sto�kowaty kszta�t. Chwil� p�niej odlecia� trzymaj�c trzepocz�c� zdobycz, a ryby znowu obni�y�y swe loty. - Kiedy bierzemy rzek�? - Jeszcze dzi�. W nocy. Dasz rad�? - Tak. - The Needle wcale nie by� tego pewien. R�nie bywa�o, ale jeszcze nigdy nie czu� si� tak podle. Nawet wtedy, kiedy jad�, wszystko go bola�o. Nie sra� z nerw�w od tygodnia, teraz ju� po prostu nie m�g�. Sk�r� zry�y mu jakie� cholerne kleszcze. Patrz�c na zadziwiaj�ce labirynty wyrze�bione w przedramionach, zastanawia� si�, czy czasem nie s�, cholery, inteligentne. Przetar� zapuchni�te powieki, w kt�rych nie by�o ju� rz�s. - Wszystko b�dzie dobrze, De Volf. Nie pierwszy raz si� w tym babramy. Ale De Volf patroszy� ju� szczura i chyba nawet go nie us�ysza�. Je�eli ktokolwiek dotrze do tego Jaja, to b�dzie to ten blady, niewzruszony padalec, pomy�la� w�ciekle the Needle. Chwil� p�niej znowu zasn��. Ryby przesta�y unosi� si� nad falami, za to odleg�y �piew przybra� na sile. De Volf s�ysza� go teraz wyra�nie. Pokr�ci� w zamy�leniu g�ow� i spojrza� na zach�d, tam, gdzie chmury k��bi�y si� nisko, a pag�rzysty teren zdawa� si� dotyka� nieba. - My dwaj, ten g�wniarz pilnuj�cy kibla i jajog�owi. Jako� nie bardzo mog� wpa�� na to, co Aldritch ma zrobi� naprawd�. Ale to ju� sprawa jego i Mr Helpera. Potem spojrza� znowu na �pi�cego the Needle'a i u�miechn�� si� ponuro. - On rzeczywi�cie my�li, �e to ja za�atwi�em Biosspota. Nie widzia� przecie�, �e on sam poder�n�� sobie gard�o. Le�a�em dwadzie�cia metr�w obok i te� nic nie mog�em zrobi�. A ja lubi�em Biosspota. Zabucza� dzwonek do opiekacza i dwie br�zowe kromeczki wyskoczy�y na zewn�trz. W powietrzu unosi� si� ju� smakowity zapach kawy i Adrian Moreno ponownie zwl�k� si� z ��ka. Najpierw wyrzuci� grzanki, potem wyla� kaw�. Chcia� je�� na si��, ale sama my�l o prze�kni�ciu czegokolwiek skr�ci�a mu wszystkie flaki. - Co, do cholery, ze mn� jest? - wyszepta� pytanie do ma�ego chomika. Chomik zacz�� miota� si� nerwowo, biegaj�c po klatce jak op�tany. Zazwyczaj by� to spokojny, pewny siebie sukinsyn, wiecznie kombinuj�cy nowe wersje ucieczek. - Ty te� co� czujesz... Z trudem zebra� my�li i wystuka� siedmiocyfrowy numer. - Spadina Hotel, czym mog� panu s�u�y�? - To ja - wyszepta�. - To ja, Gus. - Adrian?! Co si� dzieje, cz�owieku, jest �sma, a ty wci�� siedzisz w domu?! Nie my�l, �e... Przesta� s�ucha� i roz��czy� rozmow�. Nie mia� si�y powiedzie�, �e dzisiaj znowu nie przyjdzie do pracy. Nie mia� si�y martwi� si�, �e nie zdo�a� tego powiedzie�. S�o�ce �wieci�o ostrym �wiat�em i dzie� rozpocz�� si� na dobre, ale tego te� zdawa� si� nie zauwa�a�. Po�o�y� si� pod parapetem i le�a� tam obserwuj�c mrugaj�ce �wiate�ka telefonu, a� wreszcie otworzy�y si� drzwi i stan�a w nich posta�. Wyda�a mu si� znajoma. Tak, kiedy� na pewno j� zna�. - Bo�e jedyny, co si� z tob� dzieje, Adrian? - zapyta�a, a on widzia�, jak jej g�os eksploduje dziesi�tkami kolor�w i sp�ywa po �cianach pokoju. - Znowu nie poszed�e� do pracy, dzwoni� do mnie Gus. Adrian, chod�my do lekarza, to si� zdarza... Ka�dy... Ka�dy mo�e... Nie zdziwi� si� specjalnie, kiedy jej g�owa rozmaza�a si� i pozosta�a wielka, nad�ta i pulsuj�ca czerwon� krwi�. Ohydne, grube w�osy stercza�y jak brudne, pozlepiane ziemi� druty. - Jak druty - powiedzia� do niej. - Jeste� jak druty. Chwil� p�niej poczu� si� troch� lepiej. - To ty, Hazzel. Przepraszam ci�... Ale ja nie wiem... Postawi�a torby pe�ne kolorowych pude�ek i opar�a si� o �cian�. By�a �adn�, czterdziestoletni� kobiet� o ciemnej sk�rze i ciemnych oczach. Jej szczup�a twarz by�a zawsze taka ciep�a i dobra. Lubi� przytula� jej drobne, kruche cia�o, kt�re da�o mu si�� na te wszystkie trudne dni i kt�re da�o mu dzieci. Jego �ona. I on jej nie pozna�. - Dlaczego wci�� le�ysz pod tym oknem, Adrian? ��ko stoi trzy metry obok. Zadzwoni� po lekarza. To nie mo�e d�u�ej trwa�. Podni�s� si� ci�ko. Wygl�da�o na to, �e straci� kontrol� nad w�asnym cia�em. Sta�o si� obce. Nie chcia� go. - Nie. Nigdzie nie dzwo�. Poprawi�a w�osy, tak jak to zawsze robi�a, kiedy by�a naprawd� przestraszona. - Ale dla... - Nie!!! - rykn�� i roztrzaska� p�k� z talerzami. - Nie! Lekarza... Robisz ze mnie wariata, he? Dios mio! Wariata... Wyno� si�. Wyno�cie si� wszyscy, nie mog� ju� patrze� na wasze rozd�te, chore �epetyny. W drzwiach pojawi�y si� dwie mniejsze istotki, te� wielkog�owe, i teraz wszystkie trzy obserwowa�y go czujnym wzrokiem. - Nie dam si�, st�jcie tak, cholery, st�jcie... Znowu co� roztrzaska�, a tamci trzej eksplodowali feeri� kolor�w. Otrz�sn�� si� i widzia� teraz �on� z dw�jk� p�acz�cych dzieci. Obejmowa�a je drobnymi ramionami, a oni wyci�gali do niej swoje ma�e r�czki. Izaak i Steven. Jego �wiat. - Cristo. Salva me!... - za�ka� ochryple. - Ratuj. Dwa drobne pasikoniki nie chcia�y ze sob� walczy�. Mimo �e Aldritch zapewni� im dogodne warunki do przeprowadzenia pojedynku, nie by�y tym zainteresowane. - A wygl�daj� tak wojowniczo. Zw�aszcza ten czerwony - westchn�� znudzony. Z�owi� je godzin� wcze�niej w pobli�u statku, gdzie �apa�y resztki ciep�a z nagrzanej s�o�cem ziemi. Teraz by�o ju� ciemno. Mniejszy pasikonik wypu�ci� d�ug� tr�b� i zagrucha� dyskretnie. Ten czerwony natychmiast przysun�� si� i po chwili wszystko by�o ju� jasne. - To dlatego nie chcia�y walczy�. - �winie - doda� po chwili i wyrzuci� je w noc. Uruchomi� nadajnik, ale �aden z czterech ludzi przebywaj�cych na zewn�trz nie odpowiedzia�. Ostatni sygna� przes�a� ten albinos, De Volf, i zabrzmia�o to jak ostrze�enie. Najprawdopodobniej Pannonici. A on mia� siedzie� w statku jeszcze pi�� godzin. Pi�� cholernych godzin. Potem wykona sw�j plan, o kt�rym wiedzia� tylko on i Mr Helper. Wyczuwa� co� z�ego, przyczajonego w nocy, i by�a to jedna z tych my�li, kt�re w �wietle dnia p�kaj� jak mydlane ba�ki. Ale teraz by�a noc i strach mia� czym oddycha�. - Wojna o Jajo jest ju� rozpocz�ta. Nie w�tpi�, �e Najemnicy Szefa dadz� temu rad�, ale niepokoi mnie co� innego, co� zwi�zanego z tym Ptakiem... Pierwszy Ptak to by�a historia. Najbardziej intryguj�ca zagadka Wszech�wiata. Tajemnica �ycia w pr�ni. Zamy�li� si� i wspomnienia nap�yn�y same. Siedzia� wtedy przed telewizorem i patrzy� w obrzydliw� mord� spasionego spikera, kt�ry a� zach�ystywa� si� z emocji, a pot rozmazywa� jego gruby makija�. - Na niewielkim ksi�ycu w uk�adzie X ponownie odkryto Krater Wernickego. Przypominam, �e jest to ju� siedemset trzydziesty drugi, identyczny obiekt tego typu zarejestrowany w znanym nam Wszech�wiecie. Nikt nie wie, dlaczego ten w�a�nie element powtarza si� w tak r�nych przecie� miejscach galaktyki. Jedno jest pewne, w�a�nie tam sk�ada Jajo albo te� to, co mo�emy nazwa� Jajem, legendarny ju� Pierwszy Ptak, istota bez w�tpienia inteligentna i jedyny zarazem �ywy organizm, dla kt�rego naturalnym �rodowiskiem jest kosmos. Spiker przerwa� dla podtrzymania napi�cia i przewr�ci� jak�� kartk�. - Jak dot�d nie uda�o si� nawi�za� z nim �adnego kontaktu. R�wnie� szcz�tki znalezionych Jaj nie wnios�y niczego, co t�umaczy�oby zagadk� �ycia w pr�ni. Wiemy, �e okres sk�adania Jaja jest �ci�le zwi�zany z ro�linno�ci� porastaj�c� dno ka�dego z krater�w. I teraz w�a�nie to, co najbardziej ekscytuj�ce! Kwiaty �ycia - bo tak w�a�nie nazywa si� owa flora - rosn�ce w Kraterze Wernickego na ksi�ycu oznaczonym kryptonimem F-228 wkraczaj� w�a�nie w faz� rozrodu. Jest prawie stuprocentowo pewnym fakt, �e Pierwszy Ptak z�o�y tam swe Jajo w ci�gu najbli�szych dwunastu miesi�cy. Na ekranie pojawi�y si� reklamy kalendarzy, a na twarzy Aldritcha niesmak. Otworzy� puszk� taniego piwa i s�czy� j� w zamy�leniu. Jako� nie poruszyli temat�w bardziej dra�liwych, pomy�la� i odwr�ci� si� do drugiego m�czyzny, kt�ry pozostawa� ukryty w cieniu, chocia� jedynym, co tamten mia� do ukrycia, by�a dziecinna maska zas�aniaj�ca jego prawdziwe oblicze. Mr Helper. Szef. - Poleci was pi�ciu. De Volf, Paulos, the Needle, Biosspot i ty. Tamtych czterech opu�ci statek jako grupa naukowa; De Volf i Paulos b�d� robi� za jajog�owych, Biosspot i the Needle za asystent�w. Ty zostaniesz na pok�adzie z prawdziwymi naukowcami. Aldritch za�mia� si� ponuro. - De Volf i jajog�owi. Tylko pan m�g� wpa�� na co� takiego. Ten skurwysyn zabija samym wygl�dem. Mr Helper pokiwa� g�ow� i b�aze�ski u�miech b�ysn�� z ciemno�ci. - Pozw�l, �e to ja b�d� tym od pomys��w, synu. Daj� ci pierwsz� powa�n� robot� i je�eli masz jakie� opory, ch�tnie wynajm� ci� paj�kopodobnym. Im zawsze ma�o ziemskich Najemnik�w. Aldritch prze�kn�� nerwowo i piwo stan�o mu gdzie� w prze�yku. - S�uchaj pan dalej. Na F-228 wyl�dowa� przypadkowo czarter wynaj�ty przez ludzi i Pannonit�w i te w�a�nie rasy maj� prawdo do zorganizowania wyprawy. Ja znam tych zimnokrwistych sukinsyn�w. Na pewno b�d� si� starali was za�atwi� i zrobi� wszystko, �eby materia� genetyczny Ptaka by� tylko ich prywatn� w�asno�ci�. My za� do�o�ymy wszelkich stara�, �eby sytuacj� odwr�ci�. W wyprawie bierze udzia� po dwudziestu osobnik�w z ka�dej strony. Negocjacje s� zako�czone. - I ja te� jestem zako�czony - burkn�� Aldritch, zastanawiaj�c si� nad ewentualnym ryzykiem, jakie nios�a ze sob� wyprawa. - Ten Pierwszy Ptak najwyra�niej unika naszego towarzystwa, po c� wi�c skurwysyna niepokoi�? Niech sobie lata. Mr Helper milcza� chwil�. - Je�eli jeszcze raz mi przerwiesz, powr�cisz do roboty jako Najemnik klasy A to D. - Nigdy o takiej nie s�ysza�em. - To znaczy Amused to Death. - Aha. Zapad�a ponura cisza. - Je�eli ktokolwiek przechwyci materia� genetyczny istoty �yj�cej w pr�ni - kontynuowa� Mr Helper - przechwyci tym samym spos�b na dominacj� w Galaktyce. Nie udawaj nawet, �e nie wiesz, co to oznacza. Ja dobrze wiem, co robi�e� przed przyst�pieniem do "GUNS'N'WARS". Aldritch, kt�ry w�a�nie zastanawia� si�, jak to mo�liwe, �e Mr Helper nigdy nie zmienia swego g�osu, tak jak gdyby emocje pozostawa�y poza jego s�owami, zmartwia�. - Nie musisz wi�c udawa� idioty, Guy. Pi�� lat temu, kiedy ci� przyjmowa�em do firmy, zna�em ci� lepiej ni� ty sam siebie. Teraz znam ci� jeszcze lepiej. Aldritch milcza� zaskoczony. Nigdy nie uwolni� si� od przesz�o�ci, pomy�la� i utkwi� wzrok w dziecinnie u�miechni�tej twarzy. - B�dzie to wygl�da� na samoobron�. Oni zaatakuj�, a my si� obronimy. Wtedy wyruszysz ty z pi�tnastoosobow� grup� naukowc�w, spotkasz si� z grup� De Volfa i zaczniecie forsowa� rzek�. - Jak� rzek�? Mr Helper wsta� i wyci�gn�� z ciemnej kasety dwa kr��ki. - Masz tu holograficzny przegl�d F-228. Jest niewielki, ale zaskakuj�co pe�en niespodzianek. Jak zreszt� ka�de miejsce, na kt�rym odkryto Krater Wernickego. Wyst�puj� mi�dzy nimi cholerne zbie�no�ci i to w takich dziwnych, nie bardzo zrozumia�ych kwestiach, sam zobaczysz. Aldritch wzi�� kasety. - A co jest na tej drugiej? - Wszystko, co wiemy o Pierwszym Ptaku. Kiedy napotkasz blokad� informacyjn�, nie b�d� zdziwiony. Uruchomisz t� kaset� ponownie po wyl�dowaniu na F-228. Tam przejrzysz ca�y materia�. Teraz jest jeszcze za wcze�nie. - Problem polega na tym, �e nie b�d� specjalnie zdziwiony, szefie - odpowiedzia� Aldritch t�umi�c ciekawo��. Postanowi� przej�� gr� Mr Helpera i przyjmowa� wszystkie wiadomo�ci ze stoickim spokojem. - A to dlaczego? - Bo nie sta� mnie na holowizor. Jestem tylko biednym Najemnikiem. - Bzdura. Ju� go masz. Patrzy� na szerokie plecy cz�owieka, kt�ry ukrywa� swoj� twarz pod mask� niewinnego dziecka i zastanawia� si�, jaka jest ta prawdziwa. Ta, kt�ra �yje pod t� pierwsz�. Ta, kt�ra wyda�a mu ten przera�aj�cy rozkaz. Potem pozosta� ju� sam, a� do �witu, kt�ry wsun�� si� przez uchylone okno i nape�ni� go wilgotnym ch�odem. A kiedy przyszed� dzie� i obejrza� kasety, zrozumia�, �e ten ch��d nie opu�ci go ju� nigdy. Warkot za oknem przybra� na sile, a potem nagle usta�. S�ysza�, jak deszcz �omocze po szybach i dziwi� si�, �e �omocze te� po drzwiach. Po d�u�szej chwili doszed� do wniosku, �e to jednak nie deszcz. Wygramoli� si� spod kaloryfera i poszed� otworzy�. Sta�o tam dw�ch facet�w w niebieskich uniformach, bia�ych czapeczkach i bia�ych r�kawiczkach. U�miechali si� i on wiedzia� dlaczego. - Czy pan Adrian Moreno? - Tak. - Pan zamawia� zestaw do szybkiego murowania. W�a�nie go dostarczyli�my. To te trzy worki. Nie potrafi� odpowiedzie�, po co w og�le zam�wi� co� takiego, ale �wietnie pami�ta�, �e tak w�a�nie by�o. Ach, tak. Piwnica. - Prosz� pana? Co� nie tak? - Ju� dobrze, panowie. Prosz� wzi�� te worki i zanie�� je na d�. Piwnica jest otwarta. - Pan jest chory? - Nie. Patrzy�, jak schodzili na d�, uginaj�c si� pod ci�arem czarnych pakunk�w i wydawa�o mu si�, �e tak w�a�nie b�d� wygl�da� ludzie schodz�cy do Piek�a. Po chwili byli ju� z powrotem. Zablokowa� im wyj�cie zas�aniaj�c cia�em drzwi. - A gdzie tamci dwaj? Spojrzeli po sobie niepewnie. - Jacy tamci dwaj? - zapyta� wreszcie ni�szy. Moreno wci�gn�� g��boko powietrze, zabarwi� je i wypu�ci�. - Dobra, dobra. Ja to widz�. Widzia�em, jak oni wyszli z pa�skiej nogi. Tych dw�ch pieprzonych go�ci w rogowych okularach. Gdzie oni s�? Tamten wci�gn�� g�ow� tak, �e prawie zupe�nie znikn�a w jego szerokich barach. - Co ty, masz pierdolca, czy jak? - warkn��. - Dostarczyli�my ci te worki i nie pr�buj nas przechytrzy�. Z drogi, kole�. Moreno rozszerzy� swoje cia�o dok�adnie tak, �e zablokowa� ca�� framug�. - Najpierw tamci dwaj. A ty si� przesta� wreszcie zmienia� - powiedzia� do wy�szego. - Nic ci to nie pomo�e. - Cholerny pieprzony �wirus, Eddie. Co my tu jeszcze robimy. Mamy jecha� do Bostonu, a nie sra� si� ze �wirami. Tego nie ma w kontrakcie. - S�usznie, Al - ni�szy si�gn�� kosmatymi ramionami, z�apa� Moreno za r�ce i grzmotn�� nim o �cian�. - Tu masz czek. Nie zgub - zarechotali i wyszli. Tu� za nimi wybieg�o tamtych dw�ch, niby podobnych, a przecie� zupe�nie innych. Potem do drzwi podlecia� ma�y bia�y ptak, wrzaskliwie wy�piewuj�c spro�ne piosenki, i kr��y� tam uparcie, a� wreszcie, znu�ony, opad� na dywan i zamieni� si� w bia�� karteczk� czeku. - Za�atwione - szepn�� do siebie Moreno. - Za�atwione. Deszcz przesta� pada�, by�o teraz cicho i parno. Powoli zapada� zmrok. Poczu�, �e znowu wstrz�saj� nim dreszcze i zawl�k� si� do kuchni. Na stole le�a�a koperta. Otworzy� j�. Adrian, Zupe�nie nie wiem, co si� z Tob� dzieje, dlatego bior� dzieci i jad� do moich rodzic�w. Je�eli p�jdziesz do lekarza... Z w�ciek�o�ci� podar� kartk�. - Nie jezzzdem chry - dreszcze miota�y jego g�ow� tak mocno, �e z trudem w og�le m�wi�. - Ty, krwo. M�wi�, �e to szczury i robactwo pierwsze wyczuwaj� niebezpiecze�stwo. G�wno prawda. Moja �ona by�a pierwsza. Zabra�a dzieci i uciek�a. Uciek�a, a ja zosta�em tutaj sam i nikt ju� mnie nie obroni przed tym, co chce we mnie wej��. Nikt mnie nie uwolni. - Widddocznie tak mby� - szepta� do swojej twarzy. - Wybrany, jdyny... Potar� g�adki, ch�odny policzek i pomy�la�, �e nie goli� si� ju� od pi�ciu dni. Nic nie wyros�o. Mia� przecie� ciemny, g�sty zarost; zazwyczaj goli� si� dwa razy dziennie. Co� dziwnego dzia�o si� te� z oczami. By�y wi�ksze i bardzo czarne, podbite wa�ami obrz�kni�tych powiek. Wargi �cienia�y i przypomina�y dwa cienkie gumowe paski. - Wybrany... Prze�kn�� troch� wody, ale stan�a gdzie� w prze�yku i musia� wyplu� j� na pod�og�. - Dios estaconmigo... Mo�e nie ten, ale B�g. Gdzie� w �rodku. Przez sekund� pomy�la�, �e ka�dy schizofrenik, czubek, czy jak ich tam jeszcze zwa�, by� tylko pr�b�, nieudan� pr�b� tego, do czego on szed� prosto i pewnie. On nie by� wariatem. Ewoluowa�. Zmienia� si�. I co� mu w tym pomaga�o. Pok�j falowa�, a �ciany przekrzywia�y si�, tryskaj�c drobnymi kropelkami powietrza tak, �e wirowa� w�r�d nich, sam zamieniony w p�cherzyk wody i nie wiedz�c nawet, kiedy sp�yn�� po schodach do piwnicy, gdzie zaryglowa� si� od �rodka. Wtedy znowu si� uspokoi�, bo przypomnia� sobie wreszcie, co ma zrobi�. - Nic z tego. Aldritch nas nie s�yszy. Mamy jakie� cholerne zak��cenia. Ja my�l�, �e to te kwiaty. Czy ty te� s�yszysz ten �piew, De Volf? De Volf spokojnie z�era� kolejnego pasiastego gryzonia i nawet tu, gdzie sta� the Needle, s�ycha� by�o chrupot j�der mia�d�onych z�bami albinosa. - Aldritch nas nie s�yszy - powt�rzy� i stara� si� my�le� tylko o tym, bo czu�, �e jeszcze chwila i wyhaftuje. Wreszcie De Volf otar� r�ce o traw� i wsta�. - Nie znosz� �arcia z puszek... Masz racj�. To te kwiaty. One strasznie siej�. To w�a�nie dlatego nie mo�emy u�y� �adnego sprz�tu ani nie mogli�my l�dowa� tu� przy kraterze. Patrzyli w ciemno�� rosn�c� nad rzek� i s�uchali delikatnego zawodzenia dochodz�cego z drugiego brzegu. S�yszeli go ju� wczoraj, ale z godziny na godzin� przybiera� na sile i teraz wydawa� si� rozbrzmiewa� wsz�dzie. - Co si� tam, kurwa, dzieje? - zapyta� niepewnie the Needle. De Volf pozosta� niewzruszony. - �piewaj�, cz�owieku. Kwiaty �piewaj�. - To si� zbli�a, De Volf. Czy ty nic nie czujesz? Musimy si� �pieszy�. Albinos prztykn�� papierosem i niedopa�ek zatoczy� czerwony �uk. - Co� tu si� faktycznie dzieje. Nie jest dobrze. Rozdzielimy si�; ty zostaniesz na brzegu, a ja przeprawi� si� przez rzek�. Je�eli to si� zacznie bez nas, szef nas za�atwi na dobre. B�dziesz czeka� na Aldritcha i jajog�owych. Gdyby nie zd��yli, mo�e mnie si� uda. - Ale co ty w�a�ciwie chcesz zrobi�, De Volf? Chcesz mu wyrwa� to Jajo spod dupy? - Ustrzel� jego dup�, je�li zajdzie i taka potrzeba. A zrobi� to dlatego, �e Mr Helper odstrzeli moj�, je�li spieprz�. The Needle rozdrapa� kolejne labirynty oplataj�ce lewe przedrami�. Wszystko go sw�dzia�o. Nawet jaja. I ten nieustaj�cy �piew. Wydawa�o mu si�, �e rozr�nia jakie� s�owa, zdania. - Co tu si� naprawd� dzieje, ja ci� ostrzegam, De Volf, spokojnie. Tamten rozpakowa� ju� sprz�t. - Wiem tylko tyle, �e to si� wkr�tce zacznie. On tu przyleci tej nocy. - Ja my�l�, �e on tu ju� jest. Albinos zwodowa� ma�y ponton i rdzawa woda chlusn�a na brzeg. Nadszed� wiatr, a z nim chmury, kt�re zabra�y �wiat�o milionom gwiazd. By�o zupe�nie ciemno. - Czekaj tu. Zreszt� r�b, co chcesz. The Needle nie widzia� nawet rzeki. W��czy� niewielki akumulator, ale �ar�weczka zal�ni�a i zgas�a niczym rubin o�wietlony promykiem s�o�ca. - Trzymaj si�, skurwielu! - krzykn��. - Za�atw go. Ciemno�� odpowiedzia�a mu wyciem wiatru i hipnotycznym �piewem kwiat�w. - Trzymaj si� - powt�rzy� ju� ciszej. I dobrze wiedzia�, �e m�wi to tylko do siebie. We� si� w gar��, ch�opie, pomy�la� nerwowo zapalaj�c papierosa. Po omacku za�o�y� noktowizor. Przez szk�o przelecia�y trzy niebieskie paski, a potem eksplodowa�a feeria kolor�w, kt�ra o�lepi�a go na dobre kilka minut. Z w�ciek�o�ci� zsun�� okulary i usiad� na wilgotnej, szorstkiej trawie. Po raz pierwszy w �yciu zupe�nie nie wiedzia�, co robi�. Ca�y sprz�t oszala�, on te� by� tego bliski i stercza� tu bez sensu licz�c na to, �e Aldritch zdo�a go odnale��. Kiedy wreszcie przem�g� si� i uda�o mu si� pokona� wiatr, rzuci� troch� suchego paliwa i rozpali� ognisko. P�omie� by� wysoki i czysty, a ogie� zabra� gdzie� te najgorsze my�li. - No, teraz mo�e mnie dostrze�e. Musi. Potem znowu odwr�ci� si� w mrok i kiedy pomy�la� o De Volfie samotnie forsuj�cym rzek�, przeszed� go dreszcz. Ten facet by� rzeczywi�cie mocny. Jak on to wszystko wytrzymuje? Co� przemkn�o przez krzaki, sycz�c i piszcz�c na przemian, i by� prawie pewien, �e to co� ucieka od tego cholernego wiatru. Byle dalej od wyspy z Kraterem Wernickego. Wsz�dzie by�o tak samo - rzeka zamykaj�ca pier�cieniem wysp�, na wyspie krater, w kraterze kwiaty. I te zak�ocenia elektromagnetyczne. Ale nigdy nikt nie s�ysza� �piewu. Tego nie by�o w instrukcji. Tego nie wiedzia� nawet Mr Helper. �piewa�y coraz g�o�niej. - Kto? - Co! - Dlaczego? - Po co? - Z kim? - Co robisz? - Co robisz? - Co robisz? - Co ja robi�?! �ciany zadawa�y dziesi�tki pyta�, ale udawa�, �e nie s�yszy. Ca�e �ycie zadawali mu r�ne pytania i ca�e �ycie stara� si� na nie odpowiada�, tak dobrze, jak tylko potrafi�. I zauwa�y�, �e im bardziej si� stara�, tym gorzej do niego podchodzili. Ludzie nie lubi�, kiedy im si� odpowiada. Tak naprawd� wcale ich to nie interesuje. Tylko pytania. Kiedy mia� osiem lat, wkr�tce po tym jak rodzice si� rozeszli, zamkn�� si� w sobie i tam ju� pozosta� przez kilkana�cie nast�pnych lat. Pami�ta�, jak matka zabra�a go do Sacramento, a ojciec pozosta� w Nowym Yorku, i musia� chodzi� do nowej szko�y i poznawa� nowych koleg�w. Nigdy ju� nie m�g� uwolni� si� od tego koszmaru. Nowi ludzie. Nowe �rodowiska. Nowe sytuacje. �miali si� z jego akcentu, �miali si� z tego, �e jest taki ma�y i �miali si� z jego wielkich, przera�onych oczu. Pewnego dnia sp�ni� si� na szkolny autobus i patrzy� na chmur� spalin, jak� zostawi� za sob�, i nie wiedzia�, co ma zrobi�. Poszed� wi�c pieszo, b��kaj�c si� po przedmie�ciach, a� wreszcie zgubi� si� zupe�nie, usiad� na chodniku i zacz�� przegl�da� jak�� darmow� gazet�. Nie p�aka�. W�a�ciwie nigdy nie p�aka� jako dziecko. Po prostu siedzia� i ogl�da� sobie tego brukowca i do dzi� zapami�ta� zdj�cie nagiej kobiety, chyba pierwsze, jakie w og�le w �yciu widzia�, zamieszczone na trzeciej stronie z napisem "Our Star of a Week". A p�niej faktycznie pojawi�y si� gwiazdy, a on wci�� tam siedzia� i nikt z przechodz�cych ludzi nie zapyta� go ani o to czy si� zgubi�, ani o to, czy potrzeba mu pomocy. On nie potrafi� zapyta�. Nie m�g�. Rano odnalaz�a go policja i gliniarze mieli wielki problem z wyj�ciem gazety z jego zaci�ni�tych pi�stek, czarnych od taniego druku i lepkich od potu. I tak by�o ju� zawsze, nigdy nie potrafi� znale�� w�asnej drogi; wszystko, co robi�, wydawa�o mu si� g�upie i niew�a�ciwe. My�lami zawsze bieg� gdzie� dalej, a kiedy robi� wreszcie ten krok do przodu, g�owa robi�a dwa. Rodzina poch�on�a go prawie ca�kowicie i my�la�, �e odnalaz� swoje prawdziwe przeznaczenie, ale po kilku latach odkry� z niesmakiem, �e znowu b��ka si� po innym �wiecie. I w�a�nie teraz id� tym najw�a�ciwszym szlakiem, tym, na kt�ry czeka�em ca�e �ycie, my�la� ko�cz�c powoli prac�. Nikt mi nic nie zabierze. Jestem tylko ja. Ja sam. Podszed� do wentylatora, a r�ce automatycznie wykonywa�y swoje ruchy. Jeszcze tu. Tam. Koniec. Koniec. Adrian Moreno, czterdziestotrzyletni m�czyzna, barman hotelu Spadina, kochaj�cy m�� i czu�y kochanek, ojciec dw�ch przemi�ych dzieciak�w, troch� rze�biarz, troch� pilot, z regu�y milcz�cy, powa�ny facet o delikatnej twarzy, kt�r� popsu�y g��bokie bruzdy ci�gn�ce si� od nosa a� do podbr�dka, szczup�y i wci�� silny, nigdy nie ulegaj�cy �adnym na�ogom; a przede wszystkim Adrian Moreno - cz�owiek, kt�ry zamurowa� si� we w�asnej piwnicy. Odk�d przyszed� ten wiatr, wydawa�o mu si�, �e s�yszy jakie� dziwne, monotonne zawodzenie dobiegaj�ce gdzie� stamt�d, gdzie teraz musieli by� Najemnicy. Czasami brzmia�o to jak �piew, czasami jak p�acz. - C� tam si� wyprawia, do cholery? - zapyta� siebie samego. - Mo�e Mr Helper udzieli mi kilku z�otych wskaz�wek. To chyba teraz nadszed� ten czas. Wr�ci� do statku i usiad� w swojej kabinie. Powoli w�o�y� kaset� do holoodtwarzacza i nie spiesz�c si� przewin�� j� do blokady za�o�onej przez szefa. Uruchomi� ma�y detektor, kt�ry zamruga� ��tym �wiate�kiem, a kiedy przy�o�y� tam opuszk� swojego kciuka, na �rodku pomieszczenia pojawi� si� cz�owiek. Aldritch by� pewien, �e jego twarz chowa si� pod dziecinn� mask� i �e jego g�os b�dzie spokojny. - Tak wi�c mamy k�opoty - odezwa�o si� holo. - Jak si� domy�lasz, spodziewa�em si� tego. Teraz zacznie si� twoja robota, Aldritch. Znam De Volfa od dwudziestu lat i jestem pewien, �e sobie poradzi z Pannonitami. Bierz jajog�owych i ruszaj szlakiem, kt�ry wytyczyli Najemnicy. Oko�o dziesi�ciu kilometr�w od rzeki musicie opu�ci� transporter, nie my�l�, �eby cokolwiek mog�o si� tam porusza�. - Mr Helper cofn�� si� i za jego plecami wyr�s� model F-228. - Wed�ug moich oblicze� b�dziesz tam za dziesi�� ziemskich godzin. Rzek� sforsujecie w trzydzie�ci minut, the Needle i Biosspot s� prawdziwymi specami w tej robocie. Ale nie wszystko jest takie proste, Guy. Aldritch wpatrywa� si� w model ksi�yca i co� strasznego zacz�o zabiera� jego my�li. Zrobi�o mu si� niedobrze na sam� my�l o tym, co dostrzeg� w�a�nie w tej chwili. To niemo�liwe, pomy�la�. Chryste, to niemo�liwe. - My�l�, �e ju� to widzisz, ch�opcze. - Mr Helper odsun�� si� na bok, a model za jego plecami ur�s� na ca�� wysoko�� pokoju. - Nikt nie wie, o co tu w�a�ciwie chodzi. Nikt nie ma �adnych pomys��w, jak to wyt�umaczy�. Ale nie ma mowy o przypadkowym podobie�stwie. Chcia� si� odwr�ci�, ale nie potrafi�. Czu�, �e zaraz oszaleje i znowu spokojny g�os Mr Helpera przywr�ci� mu odrobin� spokoju. - Tak to b�dzie wygl�da� o �wicie tego dnia. Kiedy promienie s�o�ca padaj� pod innym k�tem, obraz jest taki, jak to widzia�e� setki razy. Po prostu ksi�yc. Mr Helper ponownie stan�� pomi�dzy nim a F-228. - I to nie jest przypadek, Aldritch. Dlatego je�eli wyczujesz cokolwiek, co ci� zaniepokoi, je�eli wyczujesz prawdziwe niebezpiecze�stwo, nie dopu�� do nawi�zania kontaktu. To rozkaz rz�dowy. Jajog�owi my�l� tylko o jednym. Najemnicy wiedz�, co maj� robi�. Ty zadecydujesz. Nie wiemy, co zniesie ta istota, co b�dzie w �rodku Jaja, ale popatrz jeszcze raz na F-228 i zrozumiesz, �e nie mo�emy ryzykowa�. Aldritch nawet nie drgn��, kiedy holo zamgli�o si� i znikn�o. Sta� jak skamienia�y i wci�� widzia� t� twarz. Precyzyjnie wyrze�bion� twarz cz�owieka, kt�ry by� niczym innym jak p�nocn� stron� F-228. By� spokojny. Pod��a� w�sk�, piaszczyst� �cie�k�, ca�y czas pod g�r�, troch� podlatuj�c, troch� biegn�c, bo wiedzia�, �e tam gdzie� za horyzontem, odnajdzie wreszcie wod� i zaspokoi pragnienie. Po obu stronach �cie�ki ros�o morze delikatnych kwiat�w, faluj�cych ospale na wietrze. Widzia� ich soczyste kielichy, czu� ich pe�ne p�yn�w cia�a, ale nie potrafi� zboczy� z piaszczystej drogi. Nie potrafi�, bo �aden z kwiat�w nie nale�a� do niego. - Potem przeni�s� si� z powrotem do tego pomieszczenia, gdzie �ciany pokrywa� �wie�y cement. Zebra� resztki my�li i zada� sobie pytanie, jak to mo�liwe, �e wci�� jeszcze �yje. Powietrze musia�o sko�czy� si� ju� dawno. Spostrzeg� te�, �e cement por�s� jak�� dziwn�, mechowat� substancj� i by� teraz niczym sk�ra; szorstka, ale i �agodna zarazem, przyjemna w dotyku i ciep�a. Ale jemu by�o zimno. Lodowaty ch��d wybiega� z palc�w st�p i p�dzi� po plecach niczym �nie�ny paj�k zamkni�ty w pu�apce bez wyj�cia. W g�owie czu� �ar. Ogie� trawi� jego my�li. - Todo es tan freo... Zimno... Moja krew, Jego krew, Mi sangre, sangre do Dios... - splun�� w k�t piwnicy czym�, co na pewno nie by�o �lin�. To co� przebieg�o nerwowo po �cianie i przyczai�o si� w k�cie pomieszczenia obserwuj�c go sprytnymi oczkami. - Pe�no tu was, wci�� was tu pe�no... Por oue la abandonaste? Padre... Hijo de puta. Resztk� si� powtrzyma� si�, �eby nie zwymiotowa�. Stara� przypomnie� sobie jeden z tych ciep�ych dni, w kt�rych chodzi� do lasu ze szkicownikiem, przygotowywuj�c fragmenty swoich rze�b, ale i to poch�on�� czarny ogie� i ujrza� siebie samego siedz�cego w bryle modeliny, a kto� drugi nak�ada ju� na niego warstwy bia�ego cementu. - Zostaw mnie... Yo soy Dios. Zostaw mnie, precz... Ale tamten sprawnymi ruchami obudowywa� jego cia�o, a� dotar� wreszcie do twarzy i zamkn�� j� w cementowym pancerzu. - Precz... Dios esta conmigo... Yo soy Dios, czy nie widzisz... Ja... Ja si� dusz�. Rze�biarz nie przerywa� pracy. Przecie� to ja, pomy�la�. Rze�bi� samego siebie. Ale ta rze�ba �yje, Adrian. Czy nie widzisz, �e to ty? Zawsze ty. Nie oni. Ty. Powietrza. Wyrwa� si� wreszcie z tego koszmaru i znowu szed� piaszczyst� drog�, wci�� prost� i wci�� gin�c� w mglistym horyzoncie. Wydawa�o mu si�, �e morze kwiat�w uros�o, a jego �cie�ka sta�a si� cia�niejsza i jeszcze bardziej sucha. Nie by�o tu s�o�ca ani gwiazd, nie potrafi� te� powiedzie�, czy to dzie�, czy noc. Po prostu �y�. Nie m�g� i�� do przodu. Do przeznaczenia. Co� ci�gn�o go do piwnicy, tam, gdzie nie by�o ju� dla niego powietrza i gdzie setki z�o�liwych oczek oczekiwa�o jego �mierci. Przem�g� to i postawi� nast�pny krok. Jeszcze jeden. Nast�pny. - Id�. - Id�. - Id�. - Pi�. Wiatr nie ustawa�. Szarpa� niskimi drzewami tak mocno, �e the Needle czu� ich ga��zie muskaj�ce jego rozwiane w�osy. Zapali� nowego papierosa, ale zaraz go wyrzuci�. To ju� dwie godziny, jak tutaj stercz�, pomy�la� i utkwi� wzrok w p�omieniach. Siedzia� w jasnej plamie �wiat�a otaczaj�cej ognisko, a wsz�dzie dooko�a by�o czarno i zimno. Pr�cz wiatru i tego przekl�tego �piewu nie s�ysza� nic. �adnych odg�os�w charakterystycznych ka�dej nocy. Ani jednego ptaka, ani jednego b�ysku drapie�nych oczu. Wszystko gdzie� uciek�o. Gdzie jest ten cholerny Aldritch? De Volfe dawno ju� osi�gn�� krater, gdzie s� jajog�owi? Potar� skronie i wtedy zawodzenie kwiat�w zmieni�o si�. Zacz�y �piewa� wy�szym, jeszcze bardziej narkotycznym g�osem i the Needle pomy�la�, �e teraz to ju� na pewno zwariuje. Za�o�y� he�m De Volfa i opu�ci� s�uchawki. - Wy��czcie t� pierdolon� oper�! - wrzasn�� w stron� rzeki. Zaczyna� podejrzewa�, �e to nie uszy s� odbiornikiem tego d�wi�ku. Cokolwiek z nimi robi�, wci�� s�ysza� to samo. Chyba rzeczywi�cie ocipia�em, burkn�� w my�lach. Ile� jeszcze. Zachcia�o mu si� spa� i �eby oddali� t� my�l, zacz�� przypomina� sobie ostatnie dwadzie�cia godzin. Opu�cili swoje statki i spotkali si� u podn�y pierwszego wzg�rza. Pannonici byli podenerwowani i ich ma�e, bezmy�lne twarze wykrzywia� dziwny grymas. Kr�tko wymienili formalne uwagi i natychmiast ruszyli do przodu. The Needle uruchomi� sw�j transporter, a Biosspot da� znak odjazdu. Wszyscy ob�adowani byli plecakami i walizami zbudowanymi na wz�r tych, kt�re mieli jajog�owi. Oczywi�cie, zawarto�� by�a zupe�nie niepodobna do orygina��w. The Needle dok�adnie widzia� ze swojej wie�yczki tyczkowate postacie jad�ce w transporterze przed nim. Splun�� w przelatuj�cego motyla i zapyta�: - Ilu ich jest? - Dwunastu skurwieli. - Biosspot sprawdza� co� na mapie. - Ale z nimi to nigdy nic nie wiadomo, wiesz, te pierdolone telepatyczne gatunki. - Taaa. Jechali tak kilka godzin, a kiedy wreszcie komputer pierwszego transportera odm�wi� pos�usze�stwa, stan�li. - Uwaga, ch�opy - zamrucza� w s�uchawkach g�os De Volfa. - P�ki jeszcze mamy ��czno��. Mo�e teraz. Setki razy analizowali ca�� drog� i ten moment wyda� im si� najbardziej niebezpieczny. I rzeczywi�cie. Pannonici wytoczyli si� ze swojego transportera i bez �adnej chwili zw�oki otworzyli do nich ogie�. By�o to tak g�upie, �e nie wzi�li tego pod uwag�. Spodziewali si� jakiej� zmy�lnej pu�apki, podst�pu, wszystkiego, tylko nie ataku w pe�nym s�o�cu. Pierwszy dosta� Paulos. The Needle widzia� p�omie� spalaj�cy jego g�ow� i w tym samym momencie pu�ci� kr�tk� seri� i skosi� dw�ch Obcych. Dwie sekundy p�niej by� ju� poza transporterem i czo�ga� si� wprawnymi ruchami na p�nocne wzg�rze. Wtedy po raz pierwszy us�ysza� delikatny �piew dochodz�cy ze wschodu, a ca�y ich sprz�t, nie wy��czaj�c broni sta� si� kup� bezu�ytecznego z�omu. The Needle wiedzia�, �e Pannonici maj� ten sam problem i wiedzia� te�, �e s� beznadziejni w walce wr�cz. W przeciwie�stwie do nich. W powietrzu zal�ni�a czerwona strza�a i by� to znak, �e De Volf za�atwi� nast�pnego. Potem posz�o ju� szybko. Mieli takie specjalne kusze i potrafili z nich korzysta�. Reszty dokona�y no�e. Dopali dw�ch ostatnich w ma�ej dolince i zar�n�li jak �winie. Bez skrupu��w. De Volf otar� p�cherze krwi ze swojego ostrza i sykn�� cicho: - Tylko Paulos. Dobry wynik. Biosspot splun�� mu pod nogi i wr�ci� do transportera. - Przecie� zna�e� go pi�tna�cie lat, ty skurwysynu. Nie �al ci? - zapyta� the Needle. - Ciesz si�, �e �yjesz, Needle. Ciesz si� �yciem albo szybko je stracisz. Albinos kopn�� zw�oki Pannonita i wyj�� pude�ko papieros�w. Kiedy szkar�at o�wietli� jego twarz, the Needle pomy�la� g�upawo, �e to p�omyk zapalniczki, Bogu dzi�ki, jego cia�o wiedzia�o, �e to bzdura. Rzuci� si� w d� zbocza i widzia� stamt�d, jak grupa nowych Pannonit�w podpala transporter, a p�niej Biosspota, kt�ry stara� si� wyj�� cia�o Paulosa. patrzy�, jak Biosspot pali si� �ywcem i nic nie m�g� zrobi�, jak tylko wali� do nich raz po raz z kuszy. Kilku upad�o, dw�ch pobieg�o w jego stron�. Mieli jakie� dziwne dmuchawy i siali tym na wszystkie strony podpalaj�c traw� i krzewy. Wrzask Biosspota urwa� si� nagle. The Needle zrozumia�, �e to De Volf musia� skr�ci� jego m�ki. Skurwysym by� do tego zdolny. Tych dw�ch zbli�y�o si� niebezpiecznie, a on nie mia� ju� strza�. Pobieg� zakosami, w d�; prosto na spotkanie ognia, a� wpad� wreszcie pomi�dzy dwa p�on�ce drzewa. zanim zacz�o si� tli� ubranie, by� ju� po drugiej stronie, wdychaj�c smr�d spalonych rz�s i w�os�w. - No, to teraz poczekam na was, pierdoleni telepaci. Nie m�g� uwierzy�, �e tak ich za�atwili. Zupe�nie nie wiedzia�, sk�d wzi�li si� ci nowi. Biosspot. Jego matka wychowa�a ich razem, po tym jak rodzice the Needle'a zgin�li w zamachu bombowym, gdzie� w Bejrucie. By� jak brat. Kocha� go jak brata. Zosta�a pustka. Poczeka�, a� tych dw�ch wyskoczy z ognia i zanim och�on�li, rzuci� dwa no�e i patrzy� jak zadrga�y w w�lastych szyjach Obcych. Kiedy upewni� si�, �e ich czerwone oczy s� ju� martwe, zacz�� p�aka�. Nie m�g� wr�ci� do g�ry, po�ar wielkimi p�omieniami odci�� go na zawsze od Biosspota. Na wieczno��. Potrz�sn�� g�ow� i zacz�� znowu my�le�. Przewidzieli tak� sytuacj�, mieli ustalone miejsce spotkania w przypadku rozbicia grupy. Wbi� w lewe przedrami� ampu�k� sciomedryny i pobieg� na p�nocny wsch�d. Zna� tu ka�dy zak�tek, �wiczyli przej�cie przez F-228 na setkach holograficznych makiet. Biegn�c zastanawia� si�, czy De Volf da rad� pozosta�ym Pannonitom. Jak dot�d by� to najlepszy Najemnik w historii firmy. Biosspot powiedzia� kiedy�, �e w jego �y�ach p�ynie �mier�, a jego g�owa to po prostu snajperski celownik. Biosspot. Co powiedzie� jego �onie? Nic nie powiesz, idioto, bo sam tu zdechniesz, jak nie przestaniesz filozofowa�; sciomedryna zacz�a dzia�a�. Powoli stawa� si� ludzk� maszyn� szukaj�c� pu�apek i kombinuj�c�, jak je zastawi�. Przez te kilka godzin b�dzie prawdziwym drapie�nikiem. Bezszelestnie przeskoczy� gniazdo jakiego� ptaka i bieg� dalej nie zwa�aj�c na ch�oszcz�ce ga��zie i chmary komar�w g�odnych krwi z jego cia�a. Mia� do pokonania wiele kilometr�w. Jego droga okr��a�a w�a�ciwy szlak i wed�ug poprzednich do�wiadcze� powinien osi�gn�� rzek�, kiedy nadejdzie �wit. Za kilkana�cie godzin. Potem zatraci� si� gdzie� w samym sobie. Po prostu bieg�. Bieg�. Bieg�. Co� trzasn�o w ciemno�ci i zerwa� si� na r�wne nogi. Cholera, chyba zasn��em, pomy�la� patrz�c na wygasaj�ce ognisko. Szybko dorzuci� kilka kostek paliwa, a kiedy p�omie� wyr�s� w g�r�, przeszed� na pogranicze �wiat�a i cienia. Nie ma lepszego celu ni� cz�owiek siedz�cy przy ogniu w �rodku nocy. Szelest powt�rzy� si�. The Needle zwietrzy� niebezpiecze�stwo; wszystko, co �ywe, spieprzy�o byle dalej od tego �piewu. C� wi�c mog�o pozosta� pr�cz dw�ch �wirni�tych ludzi? Mo�e to Aldritch? Przemkn�� w ciemno�ci staraj�c si� zaj�� ha�asuj�cego od ty�u. �cisn�� z�bami n�, drugi uj�� w lew� d�o�. Zacie�ni� kr�g poszukiwa�. To gdzie� tu. Delikatnie odsun�� ga��� i co� b�ysn�o z mroku. Zbli�y� si� i ze zdziwieniem podni�s� z ziemi he�m, dok�adnie taki sam, jaki zostawi� w transporterze. Co si� dzieje? Bezszelestnie wycofa� si� i podszed� do ogniska na tyle blisko, �e m�g� odczyta� nazwisko w�a�ciciela. Victor Biosspot. No 22 5335. G'N'W. Jezus Maria, co si� dzieje? - Aldritch, to ty? - zapyta� p�g�osem i resztki spalonych w�os�w zje�y�y mu si� na g�owie. - Aldritch? Jego g�os zabrzmia� jako� nienaturalnie i obco, brutalnie przerywaj�c zawodzenie wiatru i kwiat�w. - Aldritch? I kto� wyszed� z nocy, pewnym krokiem zmierzaj�c prosto na the Neddle'a. Widzia� tylko jedno. Spalon�, czarn� kurtk�, jak� nosili Najemnicy "WARS'N'GUNS". Jak� nosi� Biosspot. Kiedy jeszcze �y�. Siedzia� w cieniu wysokiego drzewa i patrzy�, jak ona odbija pi�eczk� p�ynnymi ruchami rakiety i za ka�dym razem �ciana oddawa�a jej uderzenie. Jej jasne, proste w�osy rozsypywa�y si� na wszystkie strony, a jasnobr�zowa sk�ra napr�a�a si� od pracuj�cych mi�ni. Widzia� te� jej wargi, pe�ne i troch� wygi�te w d�. Troch� smutne i troch� weso�e. Tak jak ona. Przeni�s� si� do samochodu, patrz�c przez zaparowane szyby na jej szczup�� sylwetk� zbiegaj�c� po schodach szko�y, a potem widzia� �lady jej but�w, kt�re zostawi�a w brudnym nowojorskim �niegu. Zgarn�� jeden z nich - szar�, zimn� bry�� i trzyma� w swojej d�oni, a� zamieni�a si� w m�tn� wod� �ciekaj�c� przez palce gdzie� w d�, i kiedy tam spojrza�, zobaczy� jej d�o� i to, co b�yszcza�o na jednym z palc�w. Potem porwa� go ten zimny wiatr i znowu szed� piaszczyst� drog�. Co jaki� czas napotyka� le��ce, skulone sylwetki, ale nie potrafi� si� zatrzyma�. Domy�li� si�, �e to w�a�nie ci wszyscy, kt�rzy nie doszli. Ci inni, kt�rych ludzie nazywaj� wariatami. W ko�cu pozosta� tylko on sam. By� przecie� tym w�a�ciwym. Tym, kt�ry dojdzie. - Dlaczego jeste� taki smutny? - zapyta�a matka. - Dlaczego zawsze milczysz? - zapyta�a �ona. - Dlaczego nie chcesz z nami zagra�? - zapyta� Izaak. W�a�nie dlatego. Teraz, kiedy robi� to, na co czeka�em ca�e �ycie, na co czeka ka�dy nawet o tym nie wiedz�c, wy odeszli�cie. Ju� nie jestem sob�. Jestem tylko Jego cz�stk�. Ja i on. Nie ma Adriana Moreno. Zacz�� p�aka�. - Co ty tu robisz? - zapyta�a ona. - Id�. - Co ty tu robisz? - Id�. - Id�. - Id�. Oddycha�a g��boko, a jej bia�y T-shirt unosi� si� i opada�, razem z piersiami i g�adkim, p�askim brzuchem, razem z przepon� i ka�dym fragmentem p�uca. Razem z nim. Znowu zrobi�o mu si� niedobrze. Jeszcze tak daleko. Zaczyna� obawia� si�, �e nie dojdzie. Tylu zosta�o po drodze. Wci�� nie widzia� ko�ca. Gdzie ja w�a�ciwie jestem? W piwnicy? Umar�em? Zmartwychwsta�em? Pytania. Tak, pytania. - P�jdziesz do lekarza? - Id�. - P�jdziesz do lekarza? - Id�. - Id�. - Id�. Kwiaty mrucza�y co� do niego �agodnym, cichym g�osem. Skin�� na nie uspokajaj�co. Wszystko jest w porz�dku. - Id�. - Id� do was. Teraz nie by�o ju� �adnych w�tpliwo�ci. Rzeczywi�cie s�ysza� �piew dochodz�cy gdzie� ze wschodu. Narkotyczne zawodzenie powtarzane setki razy niczym natr�tne zaproszenie przejmowa�o go niech�ci� i ch�odem. - Trzeba b�dzie jednak skorzysta� - westchn�� ochryple. - Czas. Wr�ci� do statku i ju� w r�kawie zauwa�y�, �e �wiat�o przygas�o zmieniaj�c si� z bia�ego w niebieskie. Nawet tutaj dotar�y te zak��cenia. Ekranowane �y�y kabli nie na wiele si� zda�y. Uj�� w d�o� komunikator. - Profesorze Berdowly, wyruszamy za pi�� minut. Prosz� przygotowa� zesp�. Obowi�zuje pe�ne umundurowanie. He�my. Berdowly by� szefem organizacyjnym jajog�owych. Jako wybitny genetyk �wietnie sprawdza� si� r�wnie� w warunkach polowych. Uprawia� triatlon. Zreszt� wszyscy oni mieli jakie� przeszkolenie fizyczne, ale Aldritch wola� nie my�le�, co b�dzie, je�eli wpadn� w prawdziwe k�opoty. Banda srebrnog�owych dziad�w. Komunikator mrugn�� zielonym �wiate�kiem i oznacza�o to, �e wiadomo�� dotar�a do odbiorcy. Traktowali go jak du�ego, zwinnego szympansa i nie zdziwi� si�, �e nie us�ysza� �adnej odpowiedzi. Mia� to w dupie. Zapali� papierosa i powr�ci� my�lami do tego, co pokaza� mu Mr Helper. Cokolwiek by to mia�o oznacza�, problem przerasta� ludzkie g�owy. To samo musia� dostrzec Mr Helper. Dosta� t� robot�, bo nie by�o tu mowy o do�wiadczeniu, dojrza�o�ci, analizie i wszystkich tych pierdo�ach, z kt�rymi styka� si� na co dzie�. Ka�dy z nich by� po prostu dzieckiem, a ta istota by�a dla nich zupe�nie niezrozumia�a, tak jak dla dziecka niezrozumia�y jest �wiat doros�ych. Dwu-, trzyletnie dzieciaki p�dz�ce w rozszala�ym poci�gu do zupe�nie obcego im �wiata. Bezradne i ma�e, ale ju� uparte i pewne swych si�. Tak to musi wygl�da� z boku i je�eli ktokolwiek tak na to spojrza�, to na pewno by� to Mr Helper. Trzema wprawnymi ruchami odblokowa� system parkowania i transporter wyjecha� na zewn�trz. Widzia� na monitorze, jak stoi obok statku niczym niski, kopulasty chrab�szcz przyczajony na ziemi w samym �rodku nocy. Przebieg� korytarz i zacz�� zbiega� po schodach. Otworzy� hermetyczn� �luz� prowadz�c� do przedzia�u cywilnego. I ju� wtedy wiedzia�, �e co� jest nie w porz�dku. By�o zaskakuj�co cicho, a kiedy zobaczy� siw�, r�wno przystrzy�on� brod� Berdowly'ego wycelowan� prosto w sufit i jego rozcapierzone d�onie rozrzucone na pod�odze, wiedzia�, jaka jest jej przyczyna. Le�eli wsz�dzie, w g��wnym laboratorium, w swoich kabinach, na korytarzu, nawet w ma�ej kuchni. Wszyscy tak samo sini z wytrzeszczonymi oczami, powyginani w najr�niejszych pozach, jak gdyby ca�ym cia�em chcieli z�apa� ten ostatni �yk powietrza. - Co zreszt� si� nie uda�o - mrukn�� pod nosem. By� ju� spokojny. Truciciel dawno opu�ci� statek. Kto� chce przechwyci� Jajo, chce zaw�adn�� �wiatem. Mimo idealnej wr�cz selekcji kandydat�w do wyprawy nie uda�o si�. Wpu�cili na statek morderc� zawodowca. Ciekawe, kto go wynaj��. Aldritch w�tpi� w ziemskie pochodzenie jego mocodawc�w. - Kurwa, tyle czasu. Straci�em tyle czasu. Szybko rozpoznawa� ich twarze i odhacza� z komputerowej listy. Teraz ju� wiedzia�, kogo brakowa�o. Na to nigdy by nie wpad�. - Pani Deepbrow. Genialny zoolog z Bostonu. Nasza pi�kna czterdziestka. Ona jedna traktowa�a go normalnie. Cz�sto wpada�a na kaw�, rozmawiali wtedy o setkach drobnych kwestii, a czas niezauwa�alnie bieg� naprz�d. Zawsze dziwi� go jej spok�j i opanowanie. Kiedy po raz pierwszy zobaczy� jej kasztanowe w�osy i szczup�e, d�ugie palce, kt�rymi obejmowa�a paruj�c� fili�ank�, postanowi� si� za ni� zabra�. A kiedy zobaczy� j� w p��ciennej koszuli, zobaczy� te�, �e pod ni� nie mia�a ju� nic i wtedy wzi�a go na dobre. Za�atwi�a ich wszystkich. Rozp�dzi� transporter tak szybko, jak pozwala� na to teren i wyrzuci� w powietrze czujk�, kt�ra o�wietli�a ziemi� podlatuj�c kilka metr�w wy�ej przed jego w�azem. W��czy� komputer i po��czy� si� ze statkiem. - Do pami�ci trwa�ej. Skrzynka 34. Tu Guy Aldritch, No 20 267. Wykonuj� rozkaz oznaczony symbolem Blue Fly, 2. Nieprzewidziane komplikacje. Wszyscy naukowcy zostali zamordowani. Na pok�adzie brakuje tylko Florence Deepbrow, numer 16. Wszystko wskazuje na to, �e jest morderc�. Wed�ug moich oblicze� ma oko�o dziewi��dziesi�ciu minut przewagi. Zabra�a transporter rezerwowy. Widz� podw�jny �lad jej g�sienic, kt�ry przebiega dok�adnie tak jak m�j kurs. Najprawdopodobniej zna parametry drogi do punktu Delta, w kt�rym mam spotka� grup� De Volfa. Przewidywany czas dojazdu mo�e by� znacznie wyd�u�ony. Zak��cenia EM przybra�y na sile i nie s�dz�, abym dojecha� tak daleko. Bez odbioru. Potwierdzam swoim kodem. Wystuka� dwana�cie cyfr i przy�o�y� do ekranu opuszk� kciuka. Statek potwierdzi� przyj�cie informacji. - No, to zacz�o si� na dobre - zapali� papierosa i zmru�y� oczy patrz�c wprost przed siebie, w wiatr uderzaj�cy rdzawym py�em w ciemny iluminator, i wiedzia�, �e gdzie� tam na wschodzie De Volf i jego grupa czekaj� na �mier�. �mier� wyprzedzaj�c� go o dziewi��dziesi�t minut. Znowu powr�ci�. Skulony w k�cie �odzi, patrzy� w granatow� wod� i na sp�awik stoj�cy nieruchomo w g�adkiej toni jeziora. O tej porze nie by�o ju� wiatru i nie by�o te� fal. S�o�ce schowa�o si� za drzewami i widzia� tylko czerwon� po�wiat�, w�a�nie w tym miejscu, gdzie by�o jeszcze dziesi�� minut wcze�niej. Dwa poduszkowce szybko wraca�y do brzegu, gdzie� ze wschodu dobiega�y pokrzykiwania rozw�cieczonych �eglarzy, kt�rych zaskoczy�a cisza i musieli teraz wios�owa�. Pozosta� sam. Sp�awik zadrga� nerwowo. Zacz�� podrygiwa�, raz po raz przytapiaj�c si� w wodzie. Serce wali�o mu tak mocno, �e ba� si�, �e us�yszy je ryba. Antena sp�awika przechyli�a si� i znieruchomia�a. Zrezygnowa�a, pomy�la� zniech�cony i zapali� papierosa. Zawsze to samo. Na pocz�tku wszystko przebiega O.K. Rozkr�ca si�. Ja si� rozkr�cam. I wtedy zapala si� czerwone �wiat�o stopu. Du�e stop. Ale tym razem by�o inaczej. Sp�awik znikn�� pod wod� pewnym, szybkim ruchem, a on zaci�� b�yskawicznie i poczu� ci�ar zdobyczy. Jest. Zwija� �y�k�, popuszczaj�c delikatnie hamulec ko�owrotka, kiedy ryba szarpa�a szczeg�lnie mocno. Nigdy nie u�ywa� grubych �y�ek. Woda by�a ju� prawie czarna, mroczna g��boka otch�a�, tak bliska i tak daleka zarazem. Podkr�ci� kilka metr�w. Patrzy� ju� w to miejsce, gdzie powinna si� pojawi�. Jeszcze chwila. I zobaczy� twarz swojego ojca. W�ciekle wykrzywion�, z nerwowo drgaj�c� powiek�, w�a�nie tak�, jak� zapami�ta�, kiedy tata trzasn�� drzwiami i wyszed� na zawsze. A teraz przyci�gn�� go z powrotem. - Tato. - Tato, zosta�. Zosta� z nami. Ojciec wyci�gn�� r�k�, z�apa� za �y�k� i szarpn�� tak mocno, �e wypad� z �odzi, prosto w zimn�, czarn� wod�, kt�ra po�kn�a go cicho, bez �adnego plusku. - Moje oczy - wyszepta�. - Estoy dejando de ver... Co� z�ego p�ynie po mojej twarzy. Si, yo se. Esto son mis ojos. Wiem. Oczy. Cristo!... Nie widzia� ju� ojca. Nie by�o wody. Szed�. Znowu szed�. Kwiaty wita�y go teraz g�o�nym �miechem, ko�ysa�y si� na wszystkie strony, a on dostrzeg� wreszcie, �e droga ma sw�j kres. Piach zamieni� si� w kamie�, w szerokie budowlane p�yty, przypominaj�ce star�, zu�yt� szos�.