6263

Szczegóły
Tytuł 6263
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6263 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6263 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6263 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maciej �erdzi�ski Dzie� na Wy�cigach W pokoju 167 panowa� p�mrok. W g��bokim fotelu, obstawionym sze�cioma monitorami, siedzia� zgarbiony m�czyzna. Jego chudy p�profil ponuro rysowa�y plamy cienia. Siedz�cy zdawa� si� drzema�, ale kiedy na �rodku pomieszczenia pojawi�o si� holo, szybko otworzy� oczy. - Niech si� pan obudzi, Guy. - Nie �pi�, Szefie. - Da�bym g�ow�, �e kombinuje pan, jakby tu ulepszy� ten zasrany �wiat. Teraz zrobimy panu ma�� przerw�. - Klienci? Holo zamigota�o i podesz�o do fotela. Prawdziw� twarz w�a�ciciela zast�powa�a maska przedstawiaj�ca niewinnie zdziwione dziecko, o pulchnych, czerwonych policzkach. Szef firmy, Mr Helper, nigdy nie pokazywa� swego oblicza w systemach tradycyjnej ��czno�ci. Naprawd� widzia�o go zaledwie kilka najbardziej wtajemniczonych os�b. Jedn� z nich by� Guy Aldritch. - Tak. Mamy klient�w. Chcia�bym, �eby pan osobi�cie poprowadzi� spraw�. Komputer ze�ar� ju� dane; oni b�d� u pana za kilka minut. - Oczywi�cie, Szefie. Obraz znikn�� bez s�owa. Aldritch uruchomi� par� przycisk�w. �ciany pomieszczenia zap�on�y stonowan� po�wiat� poprzecinan� leniwie p�yn�cymi strumieniami b��kitu. Monitory rozstawi�y si� wok� niewielkiego pulpitu. Dlaczego Stary osobi�cie wnikn�� w t� w�a�nie akcj�, my�la� Aldritch. Rzadka rzecz, o protekcji nie mo�e by� przecie� mowy. B�d� k�opoty. - Cholera - mrukn�� pod nosem i w tym momencie drzwi zmieni�y kolor. - Prosz� wej��. W progu stan�o trzech Obcych. Byli kr�pi, zwarci w sobie, z wielkimi g�owami przypominaj�cymi �by tapir�w. Czaszk� najbli�szego porasta�a siwa szczecina, g�adko zaczesana do ty�u. Ten jest g��wny, zawyrokowa� Aldritch. - Witam szanownych klient�w. Szczeciniasty Tapir zachrypia� basowo: - Witam pana. Mamy zawrze� kontrakt z wasz� wielk� firm�. Prosi�bym o przej�cie do w�a�ciwej procedury. Obcy podeszli bli�ej. Si�gali cz�owiekowi do pasa. Za nimi wsun�� si� nie�piesznie facet z ochrony, niejaki Steve Goblotter. Aldritch skin�� g�ow� i u�miechn�� si�. Najbli�szy ekran wy�wietli� kolumny s��w. - Pochodzimy z systemu Aldebarana, uk�ad siedmiu zimnych planet ze s�o�cem typu H. Zamieszkujemy czwart�. Dok�adne dane zosta�y w poprzednim pokoju. - Tak, prosz� dalej. - Aldritch obserwowa� monitor. Tapirowaty przesun�� si� i podni�s� wielk� g�ow�. - Niestety, w naszym �wiecie istnieje druga rasa, Brohanci, z kt�r� toczymy odwieczn� wojn�. My nazywamy siebie... - Asinami? - Aldritch uruchomi� drugi monitor. - Zgadza si�. Chcemy to zako�czy�. Kilkaset lat wzajemnych podchod�w wystarczy. Nikt nie ma przewagi, stagnacja zatru�a nasze umys�y, wszyscy �yjemy w paranoicznej obawie przed wrogiem. Chcemy kupi� od was bro�. Chcemy zwyci�y�. - Oczywi�cie, po to panowie tu s�. Jaki typ broni interesuje waszych przyw�dc�w? Teraz poruszy� si� drugi Tapir. Mia� ogromny ryj z czerwonymi, �le patrz�cymi oczkami. Stalowe w�osy obci�te na kr�ciutkiego je�a, poruszy�y si� niespokojnie. Wojskowy, oceni� pod�wiadomie Aldritch. - Najbardziej odpowiada�aby nam bro� atomowa. Guy westchn�� i usiad� na brzegu pulpitu. Szczup�ymi palcami zastuka� w trzeci ekran. - Przecie� panowie �wietnie wiedz�. Podstaw� funkcjonowania firmy "WARS 'N'GUNS" jest zakaz sprzeda�y broni nuklearnej. Od tej regu�y nie ma, nie by�o i nie b�dzie �adnych wyj�tk�w. Niekt�rzy ludzie przekazali kilka g�owic, owszem... B�ysk nadziei w oczkach wojskowego by� widoczny nawet z ko�ca pokoju. - Ale jako niechciane prezenty, panowie rozumiecie. Obcy szybko pospuszczali uniesione ryje. Goblotter za�mia� si� bezg�o�nie. - S�ucham wi�c dalszych propozycji. - Tak, wiedzieli�my, �e nie uzyskamy broni nuklearnej. Chcieli�my po prostu spr�bowa�. Naprawd� interesuje nas atak oparty na biologii. Aldritch pokiwa� z zadowoleniem g�ow�, jak gdyby doceni� bystry plan. Co za dupki, zawsze to samo. - Znakomity wyb�r - powiedzia� na g�os. - Wybrali panowie tani� i, co najwa�niejsze, niezwykle skuteczn� form� ataku. Przejdziemy zaraz do dzia�u B, tymczasem jednak... Pozostaje forma zap�aty. Gardziel siwego Tapira wybrzuszy�a si� lekko, najprawdopodobniej prze�yka� �lin�. - Proponowali�my diamenty i zbo�e. To wszystko, co akurat mo�e zainteresowa� Ziemi�. - Taaa... - przez czwarty ekran przelecia�y kolorowe dane. - No, nie jest tego du�o. Wystuka� co� szybko na klawiaturze i patrzy� na odpowiedzi komputera. W dolnych granicach normy. Dobra, bierzemy. Stary nie wszed�by w spraw�, gdyby finanse mia�y ich odrzuci�. Siwy Tapir, zaniepokojony d�u�szym milczeniem cz�owieka, wyst�ka� niepewnie: - W poprzednim pokoju stwierdzono, �e mie�cimy si� w granicach. Aldritch skin�� na Goblottera. - Tak. W dolnych granicach normy na bro� B. Prosz� za mn�, panowie. Na pi�tym monitorze pojawi� si� czerwony napis: 79,9 % wskazuje program "A DAY IN THE RACES". Powtarzam 79,9 %... Obcy wyszli ze �le skrywan� ulg�, tu� za nimi potoczy� si� Goblotter, na ko�cu ruszy� zamy�lony Aldritch. Wiedzia� ju� teraz, dlaczego Szef wlaz� akurat w ten w�a�nie interes. Sz�sty monitor pozostawa� ciemny. Winda stan�a. Byli sto metr�w pod ziemi�, w kompleksie V. - Dw�ch ludzi i trzech Obcych czeka na kontrol� to�samo�ci - zachrypia� Steve. Aldritch zastanawia� si�, czy kt�ry� z Obcych nie ma przypadkiem klaustrofobii, gdy �ciany windy odezwa�y si� nagle: - Potwierdzi� przybycie Grupy Operacyjnej. - Potwierdzam. Grupa 3072. Zadanie biologiczne. - Prosz� poda� has�o. Spojrza� w kierunku Goblottera. Tylko on je zna�. - "Pasikonik to mi�e zwierz�tko". - OK. Drzwi rozst�pi�y si� i weszli do �luzy. Chwil� p�niej stan�� przed nimi gruby, ruchliwy m�czyzna, nieustannie poruszaj�cy palcami pulchnych d�oni. - Prosz� za mn�. Aldritch szed� ostatni obserwuj�c zaniepokojonych wszechobecn� biel� Asin�w. W przej�ciu kolejnej �luzy gruby zosta� w tyle i spojrza� mu w oczy. Guy szepn��: - Daj im wersj� Normal z hakiem. Reszt� powie ci Szef. Prawdopodobnie ADITR. - O cholera. Otworzy�y si� nast�pne drzwi. - Jeste�my na miejscu - powiedzia� g�o�no gruby. - Moje nazwisko Mark Vanderberg. Mam zaszczyt doradzi� panom wyb�r odpowiedniego drobnoustroju. Czy s� jakie� sugestie? - To pan jest tu specem - odpowiedzia� pokornie wojskowy Tapir. Vanderberg przy�pieszy� ruch swoich palc�w tak, �e sta�y si� zamglon� smug�. - W�a�nie. Ja jestem s p e c e m. Bez przyd�ugich wst�p�w; zapozna�em si� ju� z anatomi� i fizjologi� pa�skich wrog�w, panie... - My nie mamy imion. - Ach tak - Vanderberg sprawnie uda� zak�opotanie. - Na podstawie danych, wst�pnych danych, nasz komputer zaproponowa� konstrukcj� potencjalnego wirusa. Czy kt�ry� z pan�w jest biologiem? Trzy ryje podnios�y si� r�wnocze�nie. - Wszyscy. - Wspaniale - Vanderberg uruchomi� swojego pilota. W �rodku sali pojawi� si� tr�jwymiarowy obraz. - Oto i on. Canceroheparis 5. Atakuje w�trob� i po kr�tkim okresie utajenia stymuluje rozw�j raka narz�du. W dalszej kolejno�ci stuprocentowe zej�cie �miertelne. Jako zmutowany Hepatitis B jest nieprawdopodobnie odporny na �rodki chemiczne, zupe�nie termostabilny i szybki. - Jakie s� drogi przenoszenia? Vanderberg przysiad� na oparciu fotela. U�miechn�� si�. - To kolejna zaleta modelu Canc-Hep 5. Kapsydy wirusa przenikaj� do organizmu pozajelitowo, drog� pokarmow� i wreszcie w bezpo�rednim kontakcie. A kiedy ju� s� w kom�rkach ofiary... Panowie! Asinowie poruszyli si� podnieceni. Aldritch czu� ostry zapach wydzieliny ich gruczo��w. - To nam odpowiada. Ale jest jeszcze jeden problem. - Tak? - Powiedzia� pan, panie Vanderberg, �e jest to wyj�tkowo zjadliwy wirus. - Zgadza si�. - Stuprocentowo skuteczny, �atwo przenikaj�cy do organizm�w. - Zgadza si�. - W takim razie zabije r�wnie� i nas. Naukowiec westchn�� z rozpacz� i otar� chusteczk� nalan� twarz. - Panowie. Nie b�d�my dzie�mi. Was wyposa�ymy w zestaw szczepionek. Damy wam odzjadliwione formy Canc-Hep 5. Mo�liwo�� powik�a� wyniesie oko�o - ponownie uruchomi� jaki� program - 0,01 procentu. To jest �adna mo�liwo��. Jedynym k�opotliwym faktem pozostaje akcja szczepienia. Siwy Tapir pokiwa� w�t�� d�oni�. - To jasne. Ale dlaczego nie wspomina pan o zdolno�ciach mutacyjnych wirusa? Pan wie, �e kiedy ju� zmutuje, nikt nie uratuje naszej sk�ry. Sami nie zrobimy nowej szczepionki. Vanderberg spojrza� na Aldritcha, kt�ry bawi� si� nie zapalonym papierosem. - Dobre pytanie. Widzicie panowie, podstaw� produkcji naszych wyrob�w jest ich jako��. Canc-Hep 5 b�dzie zablokowany. Jego genetyczna przysz�o�� b�dzie wyznaczona przeze mnie. Nie ma mowy o �adnych mutantach. Aldritch u�miechn�� si� krzywo. - Panowie, dr Vanderberg jest wybitnym fachowcem. Podobnie jak i jego wirusy. Zapewniam. - Nie chcieli�my nikogo urazi� - powiedzia� wojskowy Tapir. - Znamy wasz� solidno�� i kupimy tego wirusa. Do om�wienia pozostaje termin oraz dostawa towaru. Kr�tkie r�ce biologa roz�o�y�y si� bezradnie. - Dostawa le�y w kompetencjach pana Aldritcha, termin za�... Chwileczk�. Podszed� do jednego z komunikator�w. - Tu Vanderberg. Dajcie mi kogo� ze "��obka". "��obkiem" nazywali kompleks laboratori�w, gdzie hodowano mikroorganizmy. Aldritch pami�ta� technika, kt�ry pierwszy wprowadzi� t� nazw�. Pi�� lat temu facet ten powiesi� si� w jednym z laboratori�w. Tu� przed �mierci� na bia�ej �cianie wypali� palnikiem wielki napis: WITAMY W NASZYM BANDYCKIM ��OBKU. Facet nazywa� si� Chambers i by� jego przyjacielem. - Tu Moman. - Jest Nowy do hodowli. Na po�ywkach sta�ych. Plus wersja odzjadliwiona. - Cholera, mamy tu cztery kolonie naraz. - Dobra, przy�lijcie dzisiaj papiery i model. Za sto dwadzie�cia godzin odbi�r. - Dzi�ki. - Vanderberg odwr�ci� si� do Asin�w. - Wszystko gra. B�dziecie mieli swoj� niewidzialn� armi� na orbicie za ziemski tydzie�. To bardzo dobry czas. Ryje Obcych rozja�ni�y si�. - Na razie dzi�kuj�, Doktorze. Panowie pozwol�. Przejdziemy do Dzia�u Finans�w uzgodni� reszt� szczeg��w. - Przyjemnie by�o patrze�, jak roze�miane twarze Asin�w gasn� jedna po drugiej. Sukinsyny, pomy�la� ospale. Sok� zatoczy� kolejny kr�g. Bez najmniejszego ruchu skrzyde� �eglowa� w swym powietrznym kr�lestwie. W pewnej chwili znieruchomia�, z�o�y� mocne skrzyd�a i b�yskawicznie opad� na rami� Aldritcha. By� wielko�ci zapa�ki. Cz�owiek otworzy� oczy i westchn��. - Co jest... A, to ty, Moseley. Sok� zakwili� przejmuj�co. - Kto� idzie? Spokojnie, jeszcze nic nie s�ysz� - kciuk wcisn�� co� w oparciu fotela. Znikn�o niebo i s�o�ce, w zamian pojawi�y si� �ciany. Sok� poruszy� si� niespokojnie. - OK, Moseley. Obiecuj� ci, zaraz sp�awimy go�cia i znowu b�dziesz lata�. W otwartych drzwiach stan�� niski, mocno zbudowany m�czyzna. Zrzuci� przemoczony prochowiec i skin�� w stron� Aldritcha. - Sie masz, Guy. Przepraszam za nalot, ale sprawa nie nadaje si� do kana��w ��czno�ci. - I nie wymaga zw�oki - uzupe�ni� zrezygnowanym tonem Aldritch. - Ty to masz �eb - zarechota� tamten. Usiedli przy stole. Twarz go�cia przybra�a chory, zm�czony wyraz. Potar� zaczerwienione powieki i zakl�� cicho. Nagle znieruchomia�. - Co tam siedzi, na twoim ramieniu? - To Moseley. Poznajcie si� panowie. Moseley - Aisenbach. Zdumiony Aisenbach pochyli� si� w kierunku soko�a. - Nie wiedzia�em, �e hodujesz kanarki. Dlaczego jest taki ma�y? To m�ody? - To nie kanarek, ty idioto. To sok�. Kosztowa� mnie sto tysi�cy. Jednorazowa miniaturka, prototyp bez seryjnej produkcji. Aisenbach o�ywi� si�. - Pi�kny, kurde. No co, malutki? - wyci�gn�� palec, chc�c pog�aska� ptaka. W nast�pnej chwili ssa� rozci�t� opuszk�, a sok� macha� skrzyd�ami i sycza� wojowniczo. - Dobry Moseley - pochwali� go Aldritch. Wyj�� z kieszeni co� czerwonego i pstrykn�� w powietrze. Sok� dopad� to tu� nad ziemi� i odlecia� na pobliski barek. - M�w, Aisenbach. Aisenbach skin�� g�ow�. - Jestem u ciebie w domu, Guy, bo stary uruchomi� "A DAY IN THE RACES". Przykra sprawa, ale... - Czy Rz�d jest ju� zaanga�owany? - Tak. Czeka na decyzj� Szefa. Aldritch zapali� papierosa. - Miesi�c temu mia�em u siebie tych Obcych. M�wili o drugim gatunku zamieszkuj�cym ich �wiat. - Dobrze kojarzysz, Guy. Ci drudzy to Brohanci. S� u nas w firmie. Czekaj� na ciebie. Sok� wzbi� si� w powietrze i krzykn�� przenikliwie. - S�uchaj, Aisenbach. Uwa�nie mnie pos�uchaj - twarz Aldritcha zmieni�a si� w sztywn� mask�. - Czy pomogli�cie tym drugim sukinsynom dowiedzie� si�, �e ci pierwsi kupili od "WARS 'N'GUNS" wirusa? - Nie. Przeciek mia� inn� lokalizacj�. To nie my. Zreszt� zapytasz Szefa. - Dlaczego wi�c Stary To uruchomi�? Aisenbach opu�ci� wzrok. Nagle waln�� pi�ci� w st�. - Bo ci drudzy s� zdecydowani. Ci pierwsi ju� kupili. A ta zasrana planeta spe�nia nasze wymagania, rozumiesz?! Nikt nic nie namiesza�. Sami to za�atwi�, zapytasz Dunbara. I odpieprz si� ode mnie, cz�owieku. Sok� by� z�y. Atakowa� �yrandol i w�ciekle macha� skrzyd�ami. Aldritch wsta�. Chwil� patrzy� nie widz�cym wzrokiem, a potem szybko uruchomi� projektor. Znowu �wieci�o s�o�ce i wia� lekki wiatr. Z pude�ka pod sto�em wyskoczy�o kilka szarych plamek. - To myszy. Dla Moseleya. Sok� kr��y� wysoko i wypatrywa� ofiary. Na zewn�trz pada� deszcz. Gdy wszed� do pokoju 1, siedzia�o tam ju� pi�� os�b. Kobieta o pi�knych blond w�osach i �wietnie zakonserwowanej twarzy nazywa�a si� Phyllys Ghallagher. By�a pierwszym doradc� Szefa w sprawach zwanych potocznie trudnymi. O tym wiedzieli wszyscy. O tym, �e by�a te� pierwszym doradc� Szefa w sprawach potocznie zwanych ��kowymi, wiedzia�o niewielu. M�czyzna siedz�cy po jej prawej stronie sprawia� wra�enie zrezygnowanego, steranego �yciem ojca licznej rodziny. Nic bardziej mylnego, pomy�la� Aldritch. Robert Coverdayle przeszed� d�ugie lata w Korpusie Najemnik�w, a� zosta� jego g��wnym m�zgiem i tym samym oficjalnym zast�pc� Szefa. Falist� twarz znudzonego buldoga zawdzi�cza� licznym operacjom plastycznym, konsekwencjom obra�e� poniesionych w ogniu napalmu, gdzie� daleko, przez najemnika walcz�cego dla Obcych i z Obcymi. Zimny, szybki i niebezpieczny - zawodowy morderca. Trzecim, siedz�cym w ciemnej cz�ci pokoju, by� drobny facecik o nazwisku Anthony Dunbar. Ten z kolei nie mia� nic wsp�lnego z praktycznymi sposobami walki. Jego kontrakt opiewa� za to na pot�n� sum�, by� bowiem Logikiem o niespotykanych zdolno�ciach przewidywania. Kiedy patrzy� w twarz rozm�wcy, jego oczy zdawa�y si� wyp�ywa�, co pot�gowa�y staromodne okulary. Cholerny, ma�y peda�, pomy�la� z niesmakiem Guy i szybko odwr�ci� g�ow� w kierunku czwartego z go�ci. Nie zna� go, ale dostrzeg� plakietk� wpi�t� w klap� marynarki tamtego i wiedzia� ju�, �e patrzy na przedstawiciela Rz�du. - Jest pan, Guy - powiedzia� pi�ty ze zgromadzonych. - Cholernie szybko to panu posz�o. Siadaj pan gdzie� i postaraj si� nie oddala� za bardzo. Aldritch wzruszy� ramionami i nie patrz�c nawet na holo Szefa usiad� w wolnym fotelu. - Reasumuj�c - powiedzia�a Phyllys Ghallagher. - Sytuacja wygl�da tak. Ci zwani Asinami ju� zaatakowali. Rozpylili wirusa przez nasze mikroroboty praktycznie na ca�� planet�. Ci drudzy, Brohanci, s� ju� chodz�cymi trupami. Do momentu zako�czenia fazy wyl�gania maj� jeszcze szans�, pod warunkiem uzyskania szczepionki. Po to tu przylecieli. - Nie tylko po to - wszed� jej w s�owo Coverdayle. - Oni chc� kupi� szczepionk�, przeprowadzi� szybk� akcj� leczenia i wypu�ci� kontratak oparty na podobnym wirusie, r�wnie� zakupionym od nas. Tak wi�c chc� odwr�ci� ca�� sytuacj�. Aldritch zapali� papierosa i wydmuchiwa� stru�ki dymu obserwuj�c, jak Anthony Dunbar wierci si� niespokojnie. Wiedzia�, �e gnom nie znosi nikotyny i robi� to specjalnie. - To zrozumia�e - warkn�o holo Szefa. - Rzecz w tym, i� nie maj� tylu diament�w i tyle zbo�a, ile oferuj� za powy�sz� transakcj�. Nie mog� mie�. Twarz �agodnego dziecka spojrza�a na Dunbara. - Tak. To niemo�liwe - potwierdzi� kr�tko Dunbar. - Zawy�yli wi�c swoje mo�liwo�ci, licz�c na to, �e nas oszukaj�, a my... - zawiesi� g�os Szef. - A my sprzedamy im i wirusa, i szczepionki. I tak te� zrobimy. Aldritch zaci�gn�� si� mocno i zdusi� papierosa. - Czy jest pan pewny, Szefie? - zapyta� ponuro. - Wtedy oni zaatakuj� tych, no Asin�w - Szef zignorowa� pytanie. - I... kontynuuj, Anthony. Karze� odp�dzi� dym. - Tak. Zaatakuj� Asin�w i za�atwi� ich. Tamci �wietnie si� orientuj�, �e "WARS 'N'GUNS" nie sprzeda im ju� nic, bo wiemy, �e nie maj� na to �rodk�w. To nie wszystko. Asinowie, czuj�c si� oszukani, nie zap�ac� nawet za Canc-Hep 5. Tu mamy jeden z kluczowych moment�w. Dunbar zab�ysn�� z mroku mocnymi soczewkami i odkaszln��. - Oni wszyscy padn�. Ten drugi wirus, o ile sprzedamy go Brohantom, za�atwi ich raczej dok�adnie. Wojna b�dzie rozstrzygni�ta. Przedstawiciel Rz�du wsta� nerwowo. Rozejrza� si� po twarzach zebranych, zatrzymuj�c zaskoczony wzrok na masce Szefa. - Jak to... I po choler� wzywali�cie mnie?! Przecie� to wasza codzienna robota, gdzie tu klucz do programu ADITR? - Widzi pan, Anton jeszcze nie sko�czy� - powiedzia� smutno Aldritch. - Najciekawsze przed panem; m�w dalej, Anton. Karze� zadygota� w�ciekle, kiedy Guy nazwa� go imieniem Anton. Nigdy nie przyznawa� si�, �e jest z pochodzenia Czechem. - Dalsza cz�� wygl�da nast�puj�co - powiedzia� lekko podniesionym g�osem. - Brohanci te� nie zap�ac�. Nie b�d� mieli czym zap�aci�. I to b�dzie b��d. Nasze laboratoria robi� bro� z gwarancj�, my nazywamy j� "hakiem". Ot�, je�eli oni nie zap�ac�, wirus zmutuje. Tylko jeden, jedyny raz, w �ci�le okre�lonym kierunku, wytyczonym przez Doktora Vanderberga. A my nie prze�lemy im drugiej szczepionki. Przecie� nie zap�acili, sk�amali, oszukali nas. To samo nast�pi w schronach i tym podobnych miejscach u tych nielicznych z Asin�w, kt�rzy unikn� ataku Brohant�w. Ich wirus, Canc-Hep 5, te� zmutuje. To przykre. Przedstawiciel Rz�du usiad� na biurku patrz�c z os�upieniem na �miej�cego si� Dunbara. Cholerny skurwiel. Aldritch wiedzia�, �e Dunbar zaprogramowa� to wszystko, gdy tylko Asinowie przekroczyli pr�g "WARS 'N'GUNS". On i jego komputery. Cholerny, ma�y skurwiel! - Od strony prawnej jest to bez zarzutu - przyzna�a niech�tnie Ghallagher. - Mamy prawo znaczy� swoje towary... Pewnego rodzaju gwarancja. Nikt z Federacji nie podwa�y biegu wypadk�w. - A my zyskamy now� planet�. Nasze s� przeludnione. Ludzie musz� szuka� nowych teren�w i �aden z Obcych nie sprzeciwi si�. Federacja przyzna racj� Ziemi. - Cz�owiek Rz�du rozlu�nia� si� powoli. - Tak - powiedzia� Szef. - Pani Ghallagher? Phyllys poprawi�a swoje perfekcyjne w�osy. - Jestem za - powiedzia�a zdecydowanie. Mo�e i nie by�a przekonana do ko�ca, ale kobieta jej pokroju nigdy nie ujawnia n�kaj�cych j� rozterek. - Coverdayle? - Tak, sir. Jestem za - bez wi�kszych emocji odezwa� si� Naczelny Najemnik. - Pani Holdys? - Strona matematyczna teorii? Dunbar odpowiedzia� natychmiast: - Moje komputery proponuj� 97 procent. Ja daj� sto. - Macie zgod� Rz�du. Szef odwr�ci� g�ow� i lalkowate oczy natrafi�y na Aldritcha. - Aldritch? Aldritch my�la� o kolejnej rzezi, jak� zgotuj�, tym razem ca�ej planecie, i nie chcia� si� do tego miesza�. Kiedy na co dzie� wynajmowa� ludzi przeznaczonych do p�atnego zabijania czy po�redniczy� w sprzeda�y tysi�cy rodzaj�w broni, czu� pewien niesmak, ale takie by�y �yczenia klient�w. Chc� si� mordowa�, prosz� bardzo. Firma "WARS 'N'GUNS" do dyspozycji. Ale teraz. Aldritch my�la� te� o tym, �e jest jedn� z najlepiej op�acanych istot w galaktyce i mimo m�odego wieku zajmuje wysokie stanowisko w najpot�niejszej machinie, jak� ludzko�� kiedykolwiek stworzy�a. I kiedy przypomnia� sobie twarze swoich przyjaci�ek, sw�j ogromny dom i mieszkaj�cego w nim Moseleya, odpowiedzia� beznami�tnie: - Jestem za, Mr Helper. Szef wyprostowa� si� gro�nie. - Dzi�kuj� pa�stwu. Operacj� ADITR uwa�am za rozpocz�t�. - Guy, uda si� pan teraz do tych Brohant�w, czy jak im tam. I przeprowadzi transakcj�. Zr�b pan to dobrze. Bardzo dobrze. Oko�o jedenastu miesi�cy p�niej, w g��bokim fotelu otoczonym sze�cioma monitorami, ponuro obserwowa� wydruki dotycz�ce wynaj�cia trzech tysi�cy �o�nierzy dla owadopodobnych istot z ko�ca galaktyki. Przypomnia� sobie czasy, kiedy sam by� najemnikiem, mieszka� w n�dznym pokoiku i �ar� ciep�awe zupy pe�ne kolorowych pigu�ek. Jeszcze dziesi�� lat temu. Nie potrafi� w to uwierzy�. Rozmy�lania przerwa� cichy sygna�. Po sekundzie na sz�stym ekranie pojawi� si� czerwony napis: OPERACJA "A DAY IN THE RACES" ZAKO�CZONA. REALIZACJA - 100 %. SKASOWA� WSZYSTKIE DANE I OCZEKIWA� NA HAS�O "A NIGHT AT THE OPERA". KONIEC. Wyskoczy� zza biurka i wypad� na korytarz. Po chwili dobieg� do pobliskiej toalety, gdzie wyrzuci� z kabiny jakiego� przera�onego Chi�czyka i zwymiotowa� obficie. Po kilku g��bszych wdechach wr�ci� do pokoju. Usiad� ostro�nie i zacz�� czeka�. Czeka� na klient�w.